- Aby móc cieszyć się rezultatami morsowania należy rozpocząć od wizyty u lekarza, aby wykluczyć przeciwskazania. Zimnych kąpieli i zabiegów krioterapii ogólnej powinny unikać osoby z niewydolnością krążeniowo-oddechową, ciężkimi przypadkami dusznicy bolesnej spontanicznej, przeciekami żylno-tętniczymi w płucach, ostrymi schorzeniami dróg oddechowych, destabilizacją układu krążeniowego oraz mózgowego, cierpiący na padaczkę, kobiety w ciąży oraz i osoby powyżej 65 roku życia.Wilbur Smith
- Płomienie gniewu
- Tom I
- (Rage)
- Przekład
- Paweł Józefowicz
- Monika Szymanowska
- Tara Courtney nie ubierała się na biało od dnia swojego
- ślubu. Jej ulubionym kolorem był zielony, gdyż najlepiej
- podkreślał gęste, kasztanowe włosy.
- Była lekko zaniepokojona, ale cieszyła się i wierzyła
- w słuszność tego, co robi. Rękawy i dekolt sukni były delikatnie
- przyozdobione kremową koronką, a na gładko uczesanych
- włosach słońce zapalało czerwone błyski. Podniecenie zaróżowiło
- jej policzki, a choć była matką czworga dzieci, miała talię
- smukłą jak młoda dziewczyna. Przez ramię przewiesiła szeroką,
- żałobną czarną szarfę, ostro kontrastującą z młodością i pięknem
- jej twarzy. Pomimo niepokoju, jaki odczuwała, stała cicho
- i spokojnie z założonymi rękoma i opuszczoną głową.
- Była jedną z blisko pięćdziesięciu ubranych na biało
- i przepasanych czarnymi szarfami kobiet, stojących w żałobnym
- milczeniu, w ściśle odmierzonych odstępach na chodniku
- naprzeciw głównego wejścia do parlamentu Związku Południowej
- Afryki.
- Prawie wszystkie kobiety należały do tej samej
- uprzywilejowanej sfery, co Tara: były bogate i znudzone łatwym
- trybem życia. Wiele z nich przyłączyło się do protestu, gdyż
- podniecało je sprzeciwianie się władzy i występowanie przeciwko
- ludziom z własnej sfery. Niektóre chciały ponownie zwrócić na
- siebie uwagę własnych mężów, którym, po na przykład –
- dziesięciu latach, znudziło się pożycie małżeńskie i teraz
- zajmowali się raczej interesami, golfem lub czymkolwiek innym.
- Ruch miał jednak swoich przywódców – parę starszych kobiet,
- a także kilka młodszych, jak Tara i Molly Broadhurst. Kierował
- nimi wyłącznie wstręt do niesprawiedliwości. Rano, na
- konferencji prasowej Tara starała się wyrazić swoje uczucia, gdy
- na pytanie reporterki „Dlaczego pani to robi?” odpowiedziała:
- „Bo nie lubię tyranów i nie znoszę oszustw”. Jej zdaniem taka
- postawa była teraz szczególnie uzasadniona.
- – Nadjeżdża duży, zły wilk – powiedziała cicho kobieta
- stojąca o pięć kroków na prawo od Tary. – Trzymajcie się
- dziewczyny!
- Molly Broadhurst, jedna z założycielek Czarnej Szarfy, była
- niską, trzydziestoparoletnią kobietą o twardym charakterze. Tara
- podziwiała ją i starała się naśladować.
- Czarny chevrolet z rządową tablicą rejestracyjną wjechał na
- Parliament Square. Wysiadło z niego czterech mężczyzn. Jeden
- z nich był fotografem policyjnym. Wyposażony w aparat
- Hasselblad szedł szybko wzdłuż szeregu ubranych na biało,
- przepasanych szarfami kobiet, robiąc każdej zdjęcie. Zaraz za
- nim szło dwóch następnych, wymachując notatnikami. Byli
- ubrani w ciemne garnitury o nie najlepszym kroju, mieli na sobie
- ciężkie buty policyjne. Przechodząc wzdłuż szeregu i pytając
- protestujące kobiety o nazwiska oraz adresy, zachowywali się
- rzeczowo i szorstko. Tara miała już pewne doświadczenie
- i domyślała się, że to sierżanci z wydziału specjalnego. Jednak,
- podobnie jak większość kobiet, znała zarówno twarz, jak
- i nazwisko czwartego mężczyzny.
- Miał na sobie jasnoszary, letni garnitur, brązowe trzewiki,
- ciemnobrązowy krawat i szary kapelusz. Był średniego wzrostu
- i niczym się nie wyróżniał, a kiedy uchylając kapelusza zwrócił
- się do Molly, uśmiechał się szeroko i przyjaźnie.
- – Dzień dobry, pani Broadhurst. Jesteście wcześnie.
- Kawalkada nie przyjedzie wcześniej niż za godzinę.
- – Czy zamierza pan nas znów zaaresztować, inspektorze? –
- spytała cierpko Molly.
- – Ani mi to w głowie – inspektor uniósł lekko brew. – Wie
- pani, że to wolny kraj.
- – Prawie w to uwierzyłam.
- – Ależ pani Broadhurst! – potrząsnął głową. – Chce mnie
- pani sprowokować.
- Mówił doskonale po angielsku, z ledwie wyczuwalnym
- akcentem afrykanerskim.
- – Nie, panie inspektorze. Protestujemy przeciwko coraz
- liczniejszym manipulacjom tego przewrotnego rządu, upadkowi
- prawa i odmawianiu podstawowych praw ludzkich naszym
- południowoafrykańskim współobywatelom tylko na podstawie
- koloru skóry.
- – Wydaje mi się, że pani się powtarza, pani Broadhurst.
- Powiedziała mi to pani podczas naszego poprzedniego spotkania
- – roześmiał się inspektor. – Zaraz pani zażąda, bym znów
- panią aresztował. Nie zakłócajmy tej wspaniałej uroczystości...
- – Otwarcie sesji parlamentu popierającego niesprawiedliwość
- i ucisk powinno być opłakiwane, a nie świętowane.
- Inspektor dotknął rąbka kapelusza, ale pod jego kpiącym
- sposobem bycia krył się prawdziwy szacunek, a może nawet
- nieco podziwu.
- – Tylko tak dalej, pani Broadhurst – mruknął. –
- Z pewnością niedługo się spotkamy.
- Przeszedł dalej i zatrzymał się przed Tarą.
- – Dzień dobry, pani Courtney.
- Tym razem jego podziw był nie ukrywany.
- – A co sądzi o pani zdradzieckim zachowaniu pani wybitny
- małżonek?
- – Czy jest zdradą sprzeciwianie się nadużyciom Partii
- Narodowej oraz wprowadzonym przez nią prawom opierającym
- się na rasie i kolorze skóry, inspektorze?
- Musnął wzrokiem jej duży, kształtny, okryty białą koronką
- biust, po czym zwrócił spojrzenie na jej twarz.
- – Jest pani zbyt ładna, żeby zajmować się takimi
- głupstwami – powiedział. – Niech pani to zostawi starszym
- i brzydszym babom. Niech pani idzie do swego domu i opiekuje
- się dziećmi.
- – Jest pan wyjątkowo arogancki, inspektorze – wybuchnęła,
- zarumieniona z gniewu, nie zdając sobie sprawy, że stała się
- przez to jeszcze ładniejsza.
- – Chciałbym, żeby wszystkie zdrajczynie tak wyglądały. Moja
- praca byłaby wtedy dużo przyjemniejsza. Dziękuję, pani
- Courtney. – Uśmiechnął się prowokująco i odszedł.
- – Nie daj się wyprowadzić z równowagi, moja droga –
- powiedziała cicho Molly. – On jest specjalistą w tej dziedzinie.
- Protestujemy biernie. Pamiętaj o tym, co głosił Mahatma Gandhi.
- Tara z trudem odzyskała panowanie nad sobą i powiedzmy,
- pokorę. Na chodniku za nią zaczął się gromadzić tłum gapiów.
- Rząd biało odzianych kobiet wzbudzał zaciekawienie,
- rozbawienie, nieco życzliwego zainteresowania, lecz przede
- wszystkim wrogość.
- – Przeklęte komunistki – warknął zjadliwie mężczyzna
- w średnim wieku. – Chcecie oddać władzę w kraju bandzie
- dzikusów. Powinni was zamknąć. Wszystkie!
- Był dobrze ubrany i mówił z dobrym akcentem. W klapę
- marynarki miał nawet wpięty mały miedziany hełm, oznakę, że
- w czasie wojny walczył ochotniczo przeciw faszystom. Jego
- postawa przypominała o tym, jak wielkie poparcie miała
- rządząca Partia Narodowa, nawet pośród anglojęzycznej białej
- społeczności.
- Tara zagryzła wargi i stojąc ze spuszczoną głową zmusiła się,
- by zachować spokój, nawet wtedy, gdy obelgi wywołały
- ironiczne uwagi niektórych kolorowych znajdujących się wśród
- rosnącego tłumu.
- Robiło się już gorąco, słońce miało biały, śródziemnomorski
- blask i choć wał chmur zbliżał się od strony spłaszczonych Gór
- Stołowych, zwiastując nadejście wiatru południowo-wschodniego,
- w mieście powietrze było jeszcze nieruchome. Wokół gromadziło
- się już coraz więcej ludzi, narastał zgiełk i Tara czuła, że jest
- popychana, jak podejrzewała, celowo. Zachowała jednak spokój
- i całą swoją uwagę skupiła na budynku stojącym po przeciwnej
- stronie ulicy.
- Zaprojektowany przez Sir Roberta Bakera, wybitnego
- architekta Imperium, masywny, imponujący budynek z czerwonej
- cegły z białą kolumnadą był perłą architektury kolonialnej.
- Odbiegał daleko od gustu Tary, która lubiła otwarte przestrzenie
- i linie, szkło i jasne sosnowe meble skandynawskie. Budynek
- wydawał się symbolizować wszystko to, co niezmienne
- i przestarzałe, wszystko to, co Tara chciałaby zburzyć i zmienić.
- Jej zadumę przerwał wzmagający się zgiełk oczekującego
- tłumu.
- – Nadjeżdżają – zawołała Molly.
- Tłum zafalował, zakołysał się i zaczai wiwatować. Rozległ się
- szczęk podków końskich na twardej nawierzchni i oddział policji
- przekłusował aleją z wesołym trzepotem chorągiewek
- powiewających na czubkach lanc. Wspaniali jeźdźcy na
- dobranych wierzchowcach o bokach lśniących w słońcu jak
- polerowany metal.
- Za nimi jechały otwarte powozy. W pierwszym z nich
- znajdowali się gubernator generalny i premier. Oto on, Daniel
- Malan, przywódca Afrykanerów, człowiek o odpychającej, niemal
- żabiej twarzy, którego jedyną troską i deklarowanym celem było
- zachowanie przez tysiąc lat nadrzędnej pozycji swojego Volk
- w Afryce. Gotów był zapłacić za to każdą cenę.
- Tara patrzyła na niego z jawną nienawiścią, gdyż uosabiał
- wszystko to, co było dla niej wstrętne w rządzie władającym
- teraz krajem i ludźmi, których tak kochała. Gdy powóz
- przejeżdżał koło niej, ich oczy spotkały się na chwilę i starała
- się przekazać siłę swoich uczuć. W jego zamyślonym, jakby
- nieobecnym spojrzeniu nie było cienia zawstydzenia. Patrzył na
- nią, ale jej nie widział. Jej wściekłość zmieniła się w rozpacz.
- – Co trzeba zrobić, żeby ci ludzie zaczęli chociaż słuchać? –
- zastanawiała się.
- Dygnitarze wysiedli już z powozów i stali poważni, słuchając
- hymnów narodowych. I choć wtedy nie mogła tego wiedzieć,
- hymn „Boże zachowaj króla” był grany po raz ostatni na
- otwarciu sesji parlamentu Południowej Afryki.
- Orkiestra zakończyła grę dźwiękami trąbek i gabinet
- ministrów, poprzedzany przez gubernatora generalnego
- i premiera, wszedł do parlamentu przez potężne drzwi
- wejściowe. Za nimi szli przywódcy opozycji. Tara bała się tej
- chwili, gdyż byli wśród nich członkowie jej bliskiej rodziny. Za
- przywódcą opozycji szedł ojciec Tary z jej macochą; byli
- najbardziej wyróżniającą się parą w długim rzędzie ludzi. Ojciec
- był wysoki i pełen godności, o dostojnym wyglądzie patriarchy,
- a u jego boku Centaine de Thiry Courtney-Malcomess, szczupła,
- delikatna, w żółtej, połyskliwej sukni odpowiedniej na te okazję
- i w lekkim kapeluszu bez ronda z woalką przesłaniającą jedno
- oko. Można by sądzić, że była rówieśnicą Tary, choć wszyscy
- wiedzieli, że nadano jej imię Centaine, dlatego że urodziła się
- pierwszego dnia dwudziestego wieku.
- Tara sądziła, że jej nie zauważono, gdyż żadne z nich nie
- wiedziało, iż zamierza przyłączyć się do protestu, ale u szczytu
- schodów wchodzący zostali na chwilę zatrzymani i Centaine,
- zanim weszła do środka, odwróciła się z rozmysłem i spojrzała
- w tył. Z tej wysokości mogła patrzeć ponad głowami strażników
- i dostojników i przez chwilę popatrzyła Tarze prosto w oczy.
- Choć nie zmieniła wyrazu twarzy, Tara nawet z tej odległości
- dojrzała ostrą naganę w jej wzroku. Dla Centaine honor,
- godność i dobre imię rodziny były rzeczami najważniejszymi.
- Niejednokrotnie ostrzegała Tarę przed publicznymi wystąpieniami,
- a przeciwstawianie się Centaine było sprawą niebezpieczną, gdyż
- była nie tylko macochą Tary, ale także teściową i głową rodziny
- Courtney.
- Z wysokości połowy schodów Shasa Courtney dostrzegł ostre
- spojrzenie matki. Podążając za jej wzrokiem odwrócił się.
- Pośród przepasanych czarnymi szarfami kobiet zobaczył swoją
- żonę, Tarę. Kiedy rano przy śniadaniu powiedziała mu, że nie
- będzie z nim na ceremonii otwarcia parlamentu, ledwie podniósł
- głowę znad gazety.
- – Jak sobie życzysz, kochanie; to będzie dość nudne –
- mruknął. – Gdybyś mogła, chciałbym jeszcze filiżankę kawy.
- Teraz, gdy ją rozpoznał, uśmiechnął się lekko i kpiąco
- potrząsnął głową tak, jakby przyłapał niegrzeczne dziecko na
- psocie. Po chwili odwrócił się i wszedł z innymi po schodach.
- Był wyjątkowo przystojny, a czarna opaska przykrywająca
- jedno oko nadawała mu wygląd pirata, co dla większości kobiet
- było intrygującym wyzwaniem. Razem tworzyli najpiękniejszą
- młodą parę w Kapsztadzie. Lecz w dziwny sposób w ciągu kilku
- krótkich lat ich płomienna miłość przemieniła się w kupkę
- popiołu.
- – Jak sobie życzysz, kochanie – powiedział, powtarzając to,
- co mówił ostatnio bardzo często.
- Ostatni posłowie zniknęli w drzwiach parlamentu, oddział
- policji i puste powozy odjechały i ludzie zaczęli się rozchodzić.
- Demonstracja była skończona.
- – Idziesz, Taro? – spytała Molly, ale Tara potrząsnęła
- głową.
- – Muszę się spotkać z Shasą – powiedziała. – Do
- zobaczenia w piątek.
- Tara zdjęła przez głowę czarną szarfę, złożyła ją i,
- przeciskając się wśród rozchodzącego się tłumu, schowała ją do
- torebki. Przeszła na drugą stronę ulicy.
- Pokazała przepustkę do parlamentu strażnikowi przy wejściu
- dla gości, nie dostrzegając ironii w tym, że wchodzi do budynku
- instytucji, przeciwko której przed chwilą tak żywo protestowała.
- Weszła bocznymi schodami i rzuciła wzrokiem na galerię dla
- gości. Siedziało tam wiele żon posłów i ważnych osobistości;
- spojrzała w dół ponad ich głowami, do wyłożonej boazerią sali
- parlamentu, gdzie poważnie ubrani posłowie siedzieli na
- pokrytych skórą, zielonych ławach, uczestnicząc w uroczystości
- otwarcia sesji. Wiedziała jednak, że przemówienia będą banalne
- i śmiertelnie nudne, a już cały ranek spędziła stojąc przed
- parlamentem. Musiała teraz szybko udać się do toalety.
- Uśmiechnęła się do woźnego i wymknęła ukradkiem, po
- czym odwróciła i odeszła szybko szerokim korytarzem. Kiedy
- opuściła toaletę, skierowała się do biura swego ojca.
- Wychodząc zza rogu, niemal zderzyła się z mężczyzną idącym
- z przeciwka. Omijając go w ostatniej chwili zobaczyła, że był to
- wysoki Murzyn ubrany w strój służby parlamentu. Już chciała
- przejść obok niego z uśmiechem, gdy nagle zdała sobie sprawę,
- że służący nie powinien przebywać w tej części budynku
- w trakcie obrad parlamentu, gdyż na końcu korytarza
- znajdowały się biura premiera i przywódcy opozycji. Poza tym,
- chociaż niósł szczotkę i kubeł, w jego twarzy nie było śladu
- uniżoności ani służalczości. Przyjrzała mu się uważnie.
- Poznała go. To było dawno temu, ale nie mogła zapomnieć
- tej twarzy o rysach egipskiego faraona, dostojnej i dzikiej,
- z ciemnymi oczami ożywionymi inteligencją. Był jednym
- z najpiękniejszych mężczyzn, jakich kiedykolwiek spotkała.
- Pamiętała jego głos, tak głęboki i przejmujący, że teraz lekko
- zadrżała na samo wspomnienie. Pamiętała nawet jego słowa:
- – Nadchodzi pokolenie o zębach ostrych jak miecze... by
- oczyścić ten świat z nędzy.
- Dzięki niemu zdała sobie sprawę, co to znaczy urodzić się
- czarnym w Południowej Afryce. To odległe spotkanie było
- początkiem jej zaangażowania. Ów człowiek kilkoma słowami
- zmienił jej życie.
- Zatrzymała się zagradzając mu drogę i chcąc przekazać jakoś
- swe uczucia, ale on był już bardzo blisko i poczuła, że jest zbyt
- poruszona, by mówić. W chwili, gdy odkrył, że go rozpoznano,
- stał się niczym leopard, który dostrzegł myśliwych. Na jego
- twarzy pojawił się wyraz afrykańskiego okrucieństwa i Tara
- wyczuła, że jest w niebezpieczeństwie, ale nie bała się.
- – Jestem przyjaciółką – powiedziała cicho i zeszła mu
- z drogi. – Walczymy za tę samą sprawę.
- Przez chwilę patrzył na nią i nie ruszał się. Jego badawcze
- spojrzenie paliło ją, wiedziała, że zapamięta ją na zawsze. Po
- chwili skinął głową.
- – Znam panią – odrzekł. Zadrżała słysząc jego głęboki
- melodyjny głos, w którym brzmiała Afryka. – Spotkamy się
- jeszcze.
- Przeszedł koło niej i nie odwracając się zniknął za zakrętem
- korytarza. Stała nieruchomo, patrząc w ślad za nim z bijącym
- mocno sercem.
- – Moses Gama – wyszeptała jego imię. – Mesjasz
- i wojownik Afryki – przerwała i potrząsnęła głową. – Co ty tu,
- właśnie tu, robisz?
- Odpowiedź na to pytanie intrygowała ją i podniecała, gdyż
- teraz instynktownie wiedziała już, że walka się toczy i że ona
- weźmie w niej udział. Chciała robić więcej, niż tylko stać na
- rogu ulicy z przewieszoną przez ramię czarną szarfą. Wiedziała,
- że wystarczy, by Moses Gama skinął palcem, a pójdzie za nim,
- podobnie jak miliony innych.
- – Spotkamy się jeszcze – obiecał. Uwierzyła mu.
- Uradowana poszła dalej korytarzem. Miała własny klucz do
- biura ojca i otwierając drzwi bezwiednie spojrzała na
- umieszczoną na nich, wykonaną z brązu tabliczkę:
- PUŁKOWNIK BLAINE MALCOMESS ZASTĘPCA
- PRZYWÓDCY OPOZYCJI
- Drzwi nie były zamknięte na klucz. Zdziwiona tym popchnęła
- je i weszła do środka.
- Centaine Courtney-Malcomess odwróciła się od okna
- i spojrzała na nią.
- – Czekałam na ciebie, młoda damo.
- Sztuczny akcent francuski Centaine irytował Tarę. Centaine
- była we Francji tylko raz w ciągu trzydziestu pięciu lat,
- pomyślała. Wyzywająco podniosła głowę.
- – Tara, cherie, nie kręć głową – mówiła dalej Centaine. –
- Skoro zachowujesz się jak dziecko, musisz zdawać sobie
- sprawę, że będziesz traktowana jak dziecko.
- – Nie, matko, nie masz racji. Nie życzę sobie, by mnie
- traktowano jak dziecko, ani teraz, ani w przyszłości. Mam
- trzydzieści trzy lata, jestem mężatką, matką czworga dzieci
- i panią domu.
- Centaine westchnęła.
- – No, dobrze – skinęła głową. – Przepraszam, że w trosce
- o ciebie stałam się nieuprzejma. Ta rozmowa i tak będzie dla
- nas trudna, więc nie utrudniajmy jej bardziej.
- – Nie wiedziałam, że mamy coś do omówienia.
- – Usiądź, Taro – rozkazała Centaine; Tara instynktownie
- posłuchała, i zaraz ją to rozzłościło. Centaine usiadła w fotelu
- ojca Tary i to ją także rozgniewało – to było miejsce ojca i ta
- kobieta nie miała do niego prawa.
- – Właśnie powiedziałaś mi, że jesteś żoną i matką czworga
- dzieci – powiedziała spokojnie Centaine. – Zgodzisz się chyba,
- że masz obowiązki.
- – Moje dzieci są pod dobrą opieką – ostro przerwała Tara.
- – Nie możesz mnie o nic oskarżyć.
- – A co z twoim mężem i waszym małżeństwem?
- – Co takiego z Shasą? – Tara zaczęła się bronić.
- – Proszę, powiedz mi – zachęciła Centaine.
- – To nie twoja sprawa.
- – A jednak to moja sprawa – zaprotestowała Centaine. –
- Poświęciłam mu całe życie. Dążę do tego, by był jednym
- z przywódców tego narodu. – Przerwała i na chwilę przymknęła
- oczy o rozmarzonym spojrzeniu.
- Tara widywała u niej wcześniej taki wyraz twarzy zawsze
- wtedy, gdy Centaine była głęboko zamyślona. Teraz chciała
- zakłócić ten nastrój tak gwałtownie, jak tylko mogła.
- – To niemożliwe i zdajesz sobie z tego sprawę. Centaine
- spojrzała na Tarę przytomnym już wzrokiem.
- – Nic nie jest niemożliwe – nie dla mnie, nie dla nas.
- – Owszem, to jest niemożliwe – upierała się Tara. – Wiesz
- tak samo dobrze, jak ja, że nacjonaliści manipulują elektoratem
- i że nawet w senacie mają swoich popleczników. Na zawsze
- pozostaną przy władzy. Już nigdy nikt, kto nie jest jednym
- z nich, nie jest afrykanerskim nacjonalistą, nie będzie przywódcą
- tego kraju – nigdy, aż do rewolucji, a po rewolucji przywódcą
- będzie czarny.
- Tara przerwała i pomyślała o Mosesie Gamie.
- – Jesteś naiwna – powiedziała ostro Centaine. – Nie
- rozumiesz tych spraw. To, co mówisz o rewolucji, jest dziecinne
- i nieodpowiedzialne.
- – Niech tak będzie, matko. Ale w głębi i ty masz
- świadomość, że tak jest. Twój ukochany Shasa nigdy nie spełni
- twoich marzeń. Nawet on zaczyna odczuwać bezsens tego, że
- wiecznie jest w opozycji. To, co niemożliwe, przestaje go
- interesować. Nie byłabym zdziwiona, gdyby wycofał swoją
- kandydaturę w następnych wyborach, porzucił zaszczepione mu
- przez ciebie aspiracje polityczne i po prostu zajął się robieniem
- następnego tryliona funtów.
- – Nie – Centaine potrząsnęła głową. – On się nie podda.
- Lubi walczyć, podobnie jak ja.
- – Nie tylko nie zostanie premierem, ale nawet ministrem –
- odrzekła spokojnie Tara.
- – Jeżeli tak sądzisz, nie jesteś odpowiednią żoną dla mojego
- syna – powiedziała Centaine.
- – To ty powiedziałaś – odparła cicho Tara. – Ty, nie ja.
- – Och, Taro, kochanie, przepraszam – Centaine sięgnęła
- przez biurko, zbyt szerokie, by mogła dotknąć ręki Tary. –
- Wybacz mi. Straciłam panowanie nad sobą. To wszystko jest
- dla mnie bardzo ważne. Głęboko to odczuwam, ale nie chcę cię
- urazić. Chcę ci tylko pomóc – tak się martwię o ciebie i Shasę.
- Chcę pomóc, Taro. Czy pozwolisz sobie pomóc?
- – Nie sądzę, byśmy potrzebowali pomocy – skłamała gładko
- Tara. – Shasa i ja jesteśmy szczęśliwi. Mamy czwórkę
- cudownych dzieci. Centaine wykonała gest zniecierpliwienia.
- – Taro, nigdy nie zgadzałyśmy się ze sobą. Ale mimo
- wszystko naprawdę jestem twoją przyjaciółką. Chcę tylko dobra
- twojego, Shasy i dzieci. Czy pozwolisz sobie pomóc?
- – Jak, matko? Dając nam pieniądze? Już nam dałaś
- dziesięć czy dwadzieścia, a może to było trzydzieści milionów
- funtów. Czasami już się w tym gubię.
- – Czy pozwolisz, że podzielę się z tobą moimi
- doświadczeniami? Czy wysłuchasz moich rad?
- – Tak, matko, wysłucham. Nie obiecuję, że się im
- podporządkuję, ale wysłucham.
- – Po pierwsze, kochana Taro, musisz porzucić tę
- zwariowaną działalność lewicową. Narażasz na szwank reputację
- całej rodziny. Przebierając się i wychodząc na ulicę robisz
- z siebie – a także z nas – przedstawienie. Poza tym, to
- naprawdę niebezpieczne. Ustawa o zwalczaniu komunizmu jest
- obowiązującym prawem. Możesz być uznana za komunistkę
- i objęta tym prawem. Pomyśl o tym, staniesz się nikim,
- zostaniesz pozbawiona wszelkich praw i godności. A kariera
- polityczna Shasy? To, co robisz, odbija się na nim.
- – Matko, obiecałam, że cię wysłucham – powiedziała Tara
- lodowatym tonem. – Ale wycofuję obietnicę. Wiem, co robię.
- Podniosła się, podeszła do drzwi i odwróciła się.
- – Czy kiedykolwiek pomyślałaś o tym, Centaine
- Courtney-Malcomess, iż moja matka zmarła dlatego, że twój
- bezwstydny romans z moim ojcem złamał jej serce? I jeszcze
- masz czelność radzić mi, jak postępować w życiu, by nie okryć
- hańbą ciebie i twojego bezcennego syna!
- Wyszła i delikatnie zamknęła za sobą ciężkie drewniane
- drzwi.
- Shasa Courtney rozsiadł się wygodnie w pierwszej ławie
- opozycji, z rękami głęboko w kieszeniach i wysuniętymi nogami.
- Uważnie słuchał ministra spraw wewnętrznych, tłumaczącego
- ustawę, którą chciał poddać pod głosowanie podczas tej sesji.
- Minister spraw wewnętrznych, najmłodszy członek gabinetu,
- miał mniej więcej tyle samo lat, co Shasa. Było to rzadkością,
- gdyż Afrykanerzy szanowali wiek i nie dowierzali brakowi
- doświadczenia i zapalczywości młodych. Shasa zdał sobie sprawę,
- że średni wiek pozostałych członków gabinetu nie może być
- mniejszy niż sześćdziesiąt pięć lat, ale oto stał przed nimi
- Manfred De La Rey, człowiek, który nie przekroczył
- czterdziestki, i przedstawiał ogólne zarysy Poprawki do Prawa
- Karnego, którą zaproponuje i będzie się starał prowadzić przez
- wszystkie etapy.
- – Żąda ustanowienia prawa do ogłaszania stanu
- wyjątkowego, stawiającego policję ponad prawem, bez
- odwoływania się do sądów – mruknął siedzący obok Blaine
- Malcomess. Shasa skinął głową, nie patrząc na teścia. Patrzył
- na mężczyznę stojącego przed nim.
- Manfred De La Rey przemawiał, tak jak zwykle, w języku
- afrykanerskim. Po angielsku mówił z silnym akcentem,
- niewprawnie, i niechętnie go używał robiąc jedynie niezbędne
- gesty, dla podkreślenia dwujęzyczności parlamentu. Natomiast
- gdy mówił w swoim ojczystym języku, był elokwentny, potrafił
- przekonywać, i wysławiał się tak umiejętnie i naturalnie, że
- podczas jego wystąpień nieraz rozlegał się śmiech zakłopotania
- ze strony ławy opozycji i okrzyki Hoor, hoor! jego własnej
- partii.
- – Ten facet ma tupet – Blaine Malcomess potrząsnął głową.
- – Chce, by rządząca partia mogła na każde życzenie zawieszać
- prawo i wprowadzać stan wyjątkowy. Będziemy musieli z tym
- walczyć wszystkimi siłami.
- – Racja – gładko zgodził się Shasa. Manfred De La Rey
- budził jego zazdrość, ale przyciągał ku sobie jakąś tajemniczą
- siłą. Zastanawiające było, jak silnie splotły się ich losy.
- Pierwszy raz spotkał Manfreda De La Reya dwadzieścia lat
- temu. Bez żadnych wyraźnych powodów skoczyli sobie do oczu
- jak dwa koguty i zaczęli się bić. Shasa skrzywił się
- przypominając sobie, jak się to skończyło: dostał takie lanie, że
- pamiętał je do dziś. Odtąd ich drogi często się przecinały.
- W 1936 roku, w czasie zorganizowanej przez Hitlera
- olimpiady w Berlinie obaj byli członkami drużyny narodowej, ale
- to Manfred De La Rey wywalczył na ringu bokserskim jedyny
- złoty medal dla drużyny, a Shasa powrócił z pustymi rękoma.
- Zapalczywie i zaciekle walczyli o ten sam mandat w wyborach
- 1948 roku, kiedy Partia Narodowa zyskała przygniatające
- poparcie i to Manfred De La Rey wszedł do parlamentu. Shasa
- musiał natomiast poczekać na wybory dodatkowe w okręgu
- zdominowanym przez Partię Zjednoczoną i dopiero potem zajął
- miejsce w ławie opozycji, by z tego miejsca znów stanąć oko
- w oko ze swoim rywalem. Teraz Manfred piastował stanowisko
- ministra, tak bardzo pożądane przez Shasę, co razem
- z niezaprzeczalną inteligencją, umiejętnościami oratorskimi,
- wzrastającym doświadczeniem politycznym i silnym poparciem
- własnej partii rokowało mu dobrą przyszłość.
- Zawiść, podziw i wrogość – te uczucia gościły w sercu Shasy,
- gdy przysłuchiwał się mężczyźnie stojącemu przed nim.
- Przyglądał mu się uważnie.
- Manfred De La Rey wciąż wyglądał jak bokser. Był szeroki
- w ramionach, miał silny kark, lecz zaczynał już mieć wydatny
- brzuch i tłusty podbródek. Nie dbał o formę i twarde niegdyś
- mięśnie z wolna wiotczały. Shasa popatrzył z zadowoleniem na
- własną szczupłą sylwetkę, po czym znów skoncentrował uwagę
- na przeciwniku.
- Złamany nos, biała blizna przecinająca ciemną brew, to
- ślady, jakie na twarzy Manfreda De La Reya zostawiła walka
- na ringu bokserskim. Jego oczy miały dziwny, jasny kolor, były
- niczym żółte topazy, okrutne jak oczy kota, z błyskami bystrej
- inteligencji. Podobnie jak inni ministrowie, poza premierem, był
- człowiekiem bardzo wykształconym i mądrym, gorliwym
- i oddanym, całkowicie przekonanym o boskim posłannictwie
- swojej partii i swojego Volk. „Oni naprawdę wierzą, że są
- boskimi narzędziami na ziemi. Właśnie dlatego są tak cholernie
- niebezpieczni”. Shasa uśmiechnął się ponuro, gdy Manfred De
- La Rey skończył mówić i usiadł, a część sali, w której siedzieli
- jego zwolennicy, oklaskiwała go z zapałem. Premier pochylił się
- do Manfreda i poklepał go po ramieniu, a z tylnych ław
- przesłano mu kilkanaście liścików gratulacyjnych.
- Shasa wykorzystał tę przerwę i szepnął do teścia:
- – Nie będziesz mnie potrzebował przez resztę dnia, ale
- gdyby coś się stało, to wiesz, gdzie mnie szukać.
- Wstał, dyskretnie skłonił się marszałkowi parlamentu
- i skierował się ku wyjściu. Jednak Shasa miał sześć stóp i jeden
- cal wzrostu. Czarna opaska na oku, ciemne falujące włosy
- i piękna twarz skupiły na nim wzrok młodszych kobiet z galerii
- dla gości i wrogie spojrzenia posłów z ław rządowych.
- Gdy Shasa przechodził obok Manfreda De La Reya, ten
- podniósł wzrok znad liściku, który czytał, i wymienili czujne,
- enigmatyczne spojrzenia. Po chwili Shasa był już poza izbą
- parlamentu, skinął kłaniającemu się odźwiernemu, zdjął
- marynarkę i przewiesiwszy ją sobie przez ramię wyszedł
- z gmachu na ulicę zalaną jasnym światłem słonecznym.
- Shasa nie miał biura w gmachu parlamentu, gdyż
- siedmiopiętrowy Centaine House, siedziba Courtney Mining and
- Finance Co. Ltd. był odległy zaledwie o dwie minuty spaceru
- przez park. Idąc pod dębami zdjął w myślach cylinder polityka,
- zamieniając go na filcowy kapelusz biznesmena. Shasa trzymał
- różne dziedziny swojego życia w oddzielnych przegródkach
- i nauczył się koncentrować kolejno na każdej z nich, nie
- marnując energii na myślenie o kilku sprawach jednocześnie.
- Przechodząc ulicę przed katedrą Świętego Jerzego i wchodząc
- przez szklane obrotowe drzwi do Centaine House, myślał już
- o finansach i górnictwie, żonglował liczbami i możliwościami,
- przeciwstawiał raporty swoim instynktom i ta gra pociągała go
- równie silnie, co uroczystości i spory w parlamencie.
- Dwie ładne dziewczyny w recepcji wykładanego marmurem
- hallu wejściowego uśmiechnęły się do niego promiennie.
- – Dzień dobry panu – powiedziały jednocześnie, a on
- uśmiechnął się do nich uwodzicielsko, podchodząc do wind.
- Jego zachowanie było instynktowne. Lubił, by go otaczały ładne
- kobiety, choć nigdy nie tknąłby żadnej z tych, które u niego
- pracowały. Byłoby to bliskie kazirodztwa i niesportowe, podobne
- do strzelania do siedzącego ptaka, gdyż żadna z nich nie
- mogłaby go odtrącić. Pomimo to, gdy zamykały się już za nim
- drzwi windy, dziewczyny westchnęły.
- Jego sekretarka, Janet słyszała windę i gdy otworzyły się
- drzwi, już czekała. Była bardziej w typie Shasy – dojrzała
- i zrównoważona, wypielęgnowana i sprawna, i choć nie starała się
- ukryć swojego uwielbienia dla Shasy, narzucone przez niego
- reguły obowiązywały także w tym przypadku.
- – Co tam mamy, Janet? – spytał, a ona, idąc za nim do
- jego gabinetu przez pokój recepcyjny, czytała, co miał do
- zrobienia przez resztę popołudnia.
- Podszedł do telegrafu w rogu gabinetu i odczytał kursy
- giełdowe. Akcje firmy Anglos spadły o dwa szylingi, już niedługo
- znów będzie można kupować.
- – Zadzwoń do Allena i odłóż spotkanie. Nie jestem jeszcze
- przygotowany do rozmowy z nim – powiedział Janet i podszedł
- do biurka. – Za piętnaście minut połącz mnie z Davidem
- Abrahamsem.
- Gdy Janet wyszła z gabinetu, Shasa zaczął przeglądać plik
- teleksów i pilnych wiadomości, jakie zostawiła mu na biurku.
- Przeglądał je szybko, nie zwracając uwagi na wspaniały widok
- Gór Stołowych, jaki roztaczał się za oknem. Gdy zadzwonił
- telefon, był już gotów do rozmowy z Davidem.
- – Dzień dobry, Davie, co słychać w Johannesburgu? – Było
- to pytanie retoryczne, gdyż dobrze wiedział, co się dzieje
- w Johannesburgu i jak zamierza na to zareagować. Dzienne
- raporty i oceny leżały pośród innych papierów na biurku, lecz
- słuchał uważnie sprawozdania Davida.
- David był dyrektorem firmy. Znali się od czasów studenckich
- i był mu bliższy niż ktokolwiek inny, poza Centaine.
- Kopalnia diamentów H’ani, znajdująca się na północy kraju,
- koło Windhoek, była podstawą potęgi firmy od momentu, kiedy
- złoże zostało odkryte przez Centaine Courtney trzydzieści dwa
- lata temu. Jednak pod rządami Shasy firma się rozwinęła,
- rozszerzyła swoją działalność i trzeba było przenieść dyrekcję
- firmy z Windhoek do Johannesburga, który był najważniejszym
- ośrodkiem handlowym w kraju. Jednak było to miasto ponure
- i nieatrakcyjne, więc Centaine Courtney-Malcomess nie chciała się
- tam przenieść z pięknego Przylądka Dobrej Nadziei. Zarząd
- finansowy i administracyjny firmy musiał więc pozostać
- w Kapsztadzie. Było to bardzo niewygodne i kosztowne, ale
- Centaine potrafiła postawić na swoim. Co więcej, sąsiedztwo
- parlamentu było dla Shasy wygodne, a ponieważ on także lubił
- Kapsztad, nie próbował jej od tego odwodzić.
- Shasa i David rozmawiali przez dziesięć minut, po czym
- Shasa powiedział:
- – Dobrze, nie możemy podjąć decyzji, rozmawiając przez
- telefon. Przyjadę do ciebie.
- – Kiedy?
- – Jutro po południu. Sean będzie grał w rugby o dziesiątej
- rano. Nie mogę nie pójść na mecz. Obiecałem mu.
- David nic nie mówił przez chwilę, zastanawiając się, co jest
- ważniejsze – osiągnięcia sportowe chłopca, czy zainwestowanie
- ponad dziesięciu milionów funtów w kopalnie złota w Oranii.
- – Zadzwoń do mnie, zanim wystartujesz – zgodził się
- niechętnie. – Wyjadę po ciebie na lotnisko.
- Shasa odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. Chciał wrócić
- do Welteyreden na tyle wcześnie, by spędzić godzinę z dziećmi,
- zanim pójdą się kąpać i zjedzą kolację. Mógł dokończyć pracę
- po kolacji. W chwili, gdy zaczął pakować leżące na biurku
- papiery do teczki z krokodylowej skóry, Janet zapukała i weszła
- do gabinetu.
- – Przepraszam, że przeszkadzam. Przed chwilą goniec
- z parlamentu doręczył mi pismo i powiedział, że jest bardzo
- pilne.
- Shasa wziął od niej elegancką kopertę, jakich używali tylko
- członkowie gabinetu. Na odwrocie miała wytłoczone godło
- Związku: antylopy podtrzymujące przedzieloną na czworo tarczę.
- Niżej znajdowała się wstęga z napisem Ex Unitate Vires – Siła
- w Jedności.
- – Dziękuję, Janet – otworzył kopertę i wyjął pojedynczą
- kartkę. Na papierze firmowym ministra spraw wewnętrznych
- napisano odręcznie w języku Afrykanerów:
- Szanowny Panie!
- Znając pańskie zamiłowanie do polowania, ważna
- osobistość zwróciła się do mnie, bym zaprosił pana na
- polowanie na gazele w najbliższy weekend. Na terenie
- posiadłości jest lądowisko o współrzędnych 28°32’S 26°16’E.
- Zapewniam Pana, że zarówno polowanie, jak
- i towarzystwo będą interesujące. Proszę mnie powiadomić,
- czy będzie pan mógł przybyć.
- Łączę wyrazy szacunku Manfred De La Rey
- Shasa uśmiechnął się i cicho gwizdnął przez zęby. Podszedł
- do dużej mapy wiszącej na ścianie. List należało traktować jak
- polecenie i mógł się tylko domyślać, kim była ta „ważna
- osobistość”. Posiadłość leżała w Oranii, nieco na południe od
- złóż złota w Welkom, więc wracając z Johannesburga będzie
- musiał tylko nieznacznie zboczyć z trasy, by tam dotrzeć.
- Ciekawe, co oni knują, zastanawiał się i bardzo go to
- zaciekawiło.
- Lubił tego rodzaju zagadki. Napisał odpowiedź na papierze
- z wydrukowanym swoim nazwiskiem:
- Dziękuję za zaproszenie na polowanie w czasie tego
- weekendu. Proszę przekazać, że przybędę. Do zobaczenia na
- polowaniu.
- Zaklejając kopertę mruknął:
- – Musiałbyś mnie przykuć do ziemi, żebym tam nie
- pojechał.
- Do Welteyreden prowadziła pomalowana na biało brama,
- prawdziwe dzieło sztuki, zaprojektowane i wykonane w 1790
- roku przez Antona Anreitha, architekta i rzeźbiarza
- Holenderskich Indii Wschodnich, znakomicie pasująca do reszty
- posiadłości. Shasa wjechał do środka swoim zielonym,
- sportowym jaguarem SS.
- Odkąd Centaine, przenosząc się do Blaine’a Malcomessa na
- drugą stronę gór Constantia Berg, oddała im Welteyreden,
- Shasa pokochał posiadłość równie mocno jak ona, i otoczył ją
- równie staranną opieką. Nazwa „Welteyreden” znaczy po
- holendersku „Bardzo zadowolony” i tak właśnie czuł się Shasa.
- Zwolnił, by nie wzbijać kurzu – jechał przez winnice.
- Winobranie było w pełni. Wśród rzędów niezbyt wysokich
- winorośli barwne plamy chustek pracujących kobiet odróżniały
- się kolorami od czerwonych i złotych liści. Gdy Shasa
- przejeżdżał koło nich, kobiety prostowały się i machały do
- niego, a mężczyźni, zgięci pod ciężarem koszy wypełnionych
- czerwonymi winogronami, witali go uśmiechem.
- Mały Sean jechał powoli środkiem pola, jednym
- z zaprzężonych w konie pociągowe wozów, starając się nie
- wyprzedzać pozostałych. Wóz był już wypełniony dojrzałymi
- winogronami, lśniącymi niczym rubiny w miejscach, gdzie ze
- skórki starł się pyłek.
- Gdy Sean zobaczył ojca, oddał lejce woźnicy, który
- dyskretnie go pilnował, zeskoczył z wozu i pobiegł przez rzędy
- winorośli, by przeciąć drogę zielonemu jaguarowi. Miał tylko
- jedenaście lat, lecz jak na swój wiek był wysoki. Po matce
- odziedziczył jasną karnację, ale był podobny do ojca; miał silne
- nogi i biegł lekko i szybko, niczym antylopa. Patrząc na niego
- Shasa poczuł, jak serce przepełnia mu duma.
- Sean gwałtownie otworzył drzwi jaguara i wskoczył na
- siedzenie.
- – Dobry wieczór, tato – powiedział poważnie i Shasa objął
- go i przytulił.
- – Cześć, smyku. Co się dzisiaj działo?
- Minęli magazyn, w którym składowano winogrona, i stajnie.
- Shasa zaparkował samochód w zamienionej na garaż szopie,
- gdzie stało kilka jego starych, cennych samochodów. Jaguar był
- prezentem od Centaine i wolał go nawet od rolls-royce’a
- phantoma z 1928 roku, koło którego zaparkował.
- Pozostałe dzieci spostrzegły jego przyjazd z okna pokoju
- dziecinnego i pędziły przez trawnik, by się z nim przywitać.
- Pierwszy biegł Michael, najmłodszy, a w sporej odległości za nim
- Garrick, starszy od Michaela o niecały rok i młodszy o niecały
- rok od Seana. Michael był rodzinnym marzycielem,
- romantykiem, który w wieku dziewięciu lat mógł godzinami
- zaczytywać się Wyspą Skarbów, lub, zapominając o reszcie
- świata, spędzać całe popołudnia malując akwarelami. Shasa
- przytulił go równie czule jak najstarszego. Potem, sapiąc
- astmatycznie, podszedł Garrick, blady i chudy, z rzadkimi,
- sterczącymi kosmykami włosów.
- – Dzień dobry, tato – wyjąkał.
- To naprawdę mały, wstrętny dzieciak, pomyślał Shasa, i gdzie
- się nabawił tej astmy i jąkania?
- – Cześć, Garrick.
- Shasa nigdy nie mówił do niego, tak jak do dwu
- pozostałych, „synku”, „mój chłopcze” czy „smyku”. Jak zawsze
- powiedział po prostu „Garrick” i poklepał go po głowie. Nigdy
- nie przyszło mu do głowy, by go przytulić. Maluch miał już
- dziesięć lat, a wciąż moczył łóżko!
- Shasa odwrócił się z ulgą, by powitać córeczkę.
- – Chodź, aniołku, chodź do taty!
- Rzuciła mu się w ramiona, pisnęła głośno, gdy ją podniósł,
- objęła rękami za szyję i obsypała pocałunkami.
- – Czego chce mój aniołek? – spytał Shasa trzymając ją na
- rękach.
- – Chcę psejazdzki – powiedziała Isabella. Miała już na sobie
- nowe bryczesy.
- – No to pojedziemy na psejazdzkę – zgodził się Shasa. Gdy
- Tara tłumaczyła mu, że jeśli będzie tak robił, Isabella będzie
- nadal seplenić, protestował:
- – To tylko małe dziecko.
- – To mała, wyrachowana spryciara, która doskonale wie, jak
- owinąć sobie ciebie dookoła palca, a ty jej na to pozwalasz.
- Podniósł ją do góry powyżej ramion i posadził sobie na
- karku, a ona trzymając go za włosy podskakiwała i wołała:
- – Kocham mojego tatusia!
- – Jedziemy wszyscy na psejazdzkę przed kolacją – rozkazał
- Shasa.
- Sean, już zbyt duży, by trzymać ojca za rękę, zazdrośnie
- szedł tuż przy jego prawym boku; Michael szedł po prawej
- stronie Shasy, trzymając go za rękę, a Garrick podążał za nimi
- kilka kroków z tyłu, patrząc z uwielbieniem na ojca.
- – Tato, byłem dzisiaj najlepszy z arytmetyki – powiedział
- cicho Garrick, ale Shasa nie usłyszał go wśród ogólnego zgiełku.
- Stajenni osiodłali już konie, gdyż wieczorna przejażdżka była
- rodzinnym rytuałem. W pomieszczeniu, w którym trzymano
- siodła, Shasa zdjął półbuty i założył starannie wyglansowane
- buty do konnej jazdy, po czym posadził Isabellę na jej małym,
- tłustym kucyku. Wsiadł na swojego ogiera i wziął od stajennego
- lonżę kucyka Isabelli.
- – Kompania! Naprzód kłusem marsz!
- Wydał kawaleryjską komendę i podniósł rękę do góry, co
- zawsze wywoływało piski zachwytu Isabelli, i wyjechali ze stajni.
- Zrobili dobrze znaną rundę po posiadłości, zatrzymując się,
- by porozmawiać ze spotkanymi ciemnoskórymi rządcami
- i wymieniając głośne pozdrowienia z powracającymi z winnic
- grupami robotników. Sean, siedząc prosto w siodle, poważnie
- rozmawiał z ojcem o winobraniu, aż Isabella, widząc, że o niej
- zapomniano, przerwała im i Shasa natychmiast pochylił się, by
- uważnie wysłuchać, co ma do powiedzenia.
- Chłopcy jak zwykle skończyli przejażdżkę szalonym galopem
- przez boisko do polo, pod górę do stajen. Sean, jadąc niczym
- centaur, wysunął się do przodu. Michael był zbyt delikatny, by
- używać pejcza, a Garrick niezgrabnie podskakiwał w siodle.
- Pomimo lekcji udzielanych mu przez Shasę, fatalnie trzymał się
- na koniu, a stopy i łokcie latały mu na wszystkie strony.
- – Jeździ jak worek kartofli – pomyślał Shasa z irytacją,
- jadąc za nimi w tempie określonym przez kucyka Isabelli. Shasa
- był międzynarodowym graczem w polo i to, że Garrick był tak
- marnym jeźdźcem, stanowiło dla niego osobistą obrazę.
- Gdy całą gromadą weszli do domu, Tara nadzorowała
- ostatnie przygotowania do kolacji. Spojrzała na Shasę
- i przywitała się z nim zdawkowo:
- – Co słychać?
- Shasa nie lubił okropnych, wytartych dżinsów, jakie miała na
- sobie. Lubił, by kobiety podkreślały swoją kobiecość.
- – W porządku – odpowiedział, starając się uwolnić od
- Isabelli, która znów obejmowała go za szyję. Oderwał ją od
- siebie i podał niani.
- – Na kolacji będzie dwanaście osób – Tara powróciła do
- rozmowy z malajskim kucharzem, czekającym na polecenia.
- – Dwanaście? – spytał szorstko Shasa.
- – W ostatniej chwili zaprosiłam Broadhurstów.
- – O Boże – jęknął Shasa.
- – Chciałam, byśmy dla odmiany porozmawiali przy stole
- o czymś bardziej interesującym niż konie, polowanie czy interesy.
- – Gdy ostatni raz Molly była na kolacji, wasza interesująca
- rozmowa przerwała przyjęcie przed dziewiątą. Shasa spojrzał na
- zegarek.
- – Chyba już się przebiorę.
- – Tatusiu, nakarmisz mnie? – zawołała Isabella z jadalni dla
- dzieci znajdującej się za kuchnią.
- – Jesteś już za dużą dziewczynką, skarbie – odpowiedział. –
- Musisz się nauczyć jeść sama.
- – Umiem jeść sama, ale lubię, gdy ty mnie karmisz. Tatusiu,
- proszę cię trylion razy.
- – Trylion? – spytał Shasa. – Proponują mi trylion, a gdzie
- zaliczka?
- Jednak podszedł do niej.
- – Psujesz ją – powiedziała Tara. – Robi się niemożliwa.
- – Wiem – powiedział Shasa. – Ciągle mi to powtarzasz.
- Shasa ogolił się szybko, a ciemnoskóry służący przygotował
- w garderobie jego smoking i ozdobił wieczorową koszulę
- platynowymi spinkami z szafirami. Pomimo gwałtownych
- protestów Tary, do kolacji zawsze ubierał się uroczyście.
- – To takie nadęte, staromodne i próżne.
- – To cywilizowane – odpowiadał.
- Kiedy się ubrał, przeszedł szerokim korytarzem w kierunku
- sypialni Tary. Korytarz był wyścielony wschodnimi dywanami,
- a na ścianach wisiały akwarele Thomasa Bainesa. Zapukał
- i wszedł do środka, gdy zaprosiła.
- Tara przeniosła się do tego pokoju, gdy spodziewała się
- Isabelli. W zeszłym roku zmieniła jego wystrój: usunęła
- aksamitne zasłony, meble z okresu Jerzego II i Ludwika XIV,
- wschodnie kilimy i wspaniałe obrazy olejne pędzla de Jonga
- i Naude, zerwała wzorzystą tapetę i wycyklinowała ściemniały ze
- starości parkiet z drzewa satynowego, dzięki czemu wyglądał jak
- zwykła sosna.
- Teraz nic nie zdobiło białych ścian, poza jednym ogromnym
- obrazem powieszonym naprzeciwko łóżka. Przedstawiał on
- jakiegoś kolorowego potwora o geometrycznych kształtach.
- Przypominał stylem obrazy Miro, lecz namalował go jakiś
- nieznany student z Cape Town University Art School; nie
- przedstawiał żadnej wartości rynkowej. Zdaniem Shasy obrazy
- powinny nie tylko cieszyć oko, lecz być także lokatą kapitału.
- Ten nie spełniał żadnego z wymagań.
- Tara wstawiła do swojej sypialni trochę mebli z nierdzewnej
- stali i szkła. Niskie łóżko leżało niemal na gołych deskach
- podłogi.
- – To szwedzki styl – wyjaśniła.
- – Odeślij je do Szwecji – doradził.
- Teraz przysiadł na stalowym krześle i zapalił papierosa.
- Ujrzał w lustrze, że zmarszczyła brwi.
- – Wybacz mi – wstał, podszedł do okna i wyrzucił
- papierosa. – Będę pracował do późna w nocy – odwrócił się
- do niej – i chcę cię uprzedzić, zanim zapomnę, że jutro po
- południu jadę do Johannesburga i nie będzie mnie przez pięć,
- sześć dni.
- – Dobrze.
- Wysunęła wargi malując je szminką w bladoróżowym
- odcieniu, którego tak nie lubił.
- – Tara, jeszcze jedno. Bank lorda Littletona przygotowuje się
- do wypuszczenia pakietu akcji w związku z naszym zamiarem
- eksploatacji złóż złota w Oranii. Byłbym ci niezwykle
- zobowiązany, gdybyście, ty i Molly, powstrzymały się od
- machania mu przed nosem czarnymi szarfami i nie opowiadały
- bajeczek o niesprawiedliwości białych i krwawej rewolucji
- czarnych.
- – Nie mogę mówić w imieniu Molly, ale obiecuję być
- grzeczna.
- – Dlaczego nie nałożyłaś diamentów? – zmienił temat. –
- Tak dobrze w nich wyglądasz.
- Tara nie nosiła naszyjnika z żółtych diamentów z kopalni
- H’ani, odkąd zaangażowała się w ruch Sash. Czuła się w nich
- jak Maria Antonina.
- – Nie dzisiaj. Są dość krzykliwe, a to właściwie kolacja
- rodzinna. Upudrowała nos i spojrzała na jego odbicie w lustrze.
- – Kochanie, może zejdź już na dół. Twój bezcenny lord
- Littleton przyjedzie lada chwila.
- – Chciałem jeszcze powiedzieć Belli dobranoc.
- Stanął za nią.
- Poważnie popatrzyli na siebie w lustrze.
- – Co się z nami stało, Tara? – spytał cicho.
- – Nie wiem, o co ci chodzi, kochanie – odpowiedziała, ale
- spuściła wzrok i zaczęła uważnie poprawiać suknię.
- – Do zobaczenia na dole – powiedział. – Przyjdź niedługo
- i bądź uprzejma dla Littletona. On jest ważny i lubi dziewczynki.
- Gdy zamknął drzwi, patrzyła przez chwilę na nie, a potem
- powtórzyła głośno pytanie Shasy.
- – Co się z nami stało, Shasa? To zupełnie proste. Po prostu
- dorosłam i mam już dość tych bzdur, jakimi wypełniasz swoje
- życie.
- Idąc na dół do gości zajrzała do dzieci. Isabella spała ze
- swoim misiem na twarzy. Tara uratowała dziewczynkę od
- uduszenia i przeszła do pokoju chłopców. Tylko Michael jeszcze
- nie spał. Czytał.
- – Zgaś światło! – poleciła.
- – Och, mamo, tylko do końca rozdziału.
- – Zgaś!
- – Do końca strony!
- – Powiedziałam zgaś!
- I pocałowała go czule.
- Schodząc na dół wzięła głęboki oddech jak nurek na
- trampolinie, uśmiechnęła się promiennie i weszła do niebieskiego
- salonu, gdzie pierwsi goście sączyli już sherry.
- Lord Littleton okazał się znacznie bardziej interesujący, niż
- przypuszczała. Był wysoki, siwawy i dobrotliwy.
- – Czy lubi pan polować? – spytała przy pierwszej
- nadarzającej się okazji.
- – Nie mogę znieść widoku krwi, droga pani.
- – Czy lubi pan jazdę konną?
- – Konie? – prychnął. – Głupie bydlaki.
- – Chyba będziemy dobrymi przyjaciółmi – powiedziała.
- W Welteyreden było dużo pokojów, których Tara nie lubiła.
- Jadalni natomiast wprost nienawidziła, gdyż na ścianach wisiały
- głowy zwierząt, zastrzelonych dawno temu przez Shasę
- i patrzących z góry szklanymi oczami. Dziś wieczór zaryzykowała
- i posadziła Molly po drugiej stronie Littletona i już po kilku
- minutach Molly rozbawiła go do łez.
- Gdy po kolacji zostawiły panów ze szklaneczkami porto
- i cygarami, a same przeszły do innego pokoju, Molly, kipiąc
- z podniecenia, wyszeptała:
- – Nie mogłam się doczekać, by porozmawiać z tobą na
- osobności. Nie zgadniesz, kto jest teraz w Kapsztadzie.
- – Powiedz.
- – Sekretarz Afrykańskiego Kongresu Narodowego, sam
- Moses Gama.
- Tara, pobladła i znieruchomiała, spojrzała na Molly.
- – Przyjdzie do mojego domu, by porozmawiać z nami
- w ścisłym gronie. Zaprosiłam go, a on nalegał na to, żebyś ty
- była obecna. Nie wiedziałam, że go znasz.
- – Spotkałam go raz... dwa razy – poprawiła się.
- – Możesz przyjść? – nalegała Molly. – Rozumiesz, że
- byłoby dobrze, gdyby Shasa o tym nie wiedział.
- – Kiedy?
- – W sobotę, o ósmej wieczorem.
- – Shasy nie będzie w domu, przyjdę. Nie opuściłabym tego
- spotkania za nic.
- Sean Courtney był rozgrywającym pierwszej drużyny
- Western Province Preparatory School, czyli Mokrych
- Szczeniaków, jak nazywano szkołę. Był szybki i silny.
- Dopingowany okrzykami ojca i młodszych braci, stojących na
- linii boiska, samotnie okiwał czterech przeciwników, chłopców
- z Rondenbosch.
- Po końcowym gwizdku Shasa pozostał tylko na chwilę, by
- pogratulować synowi. Z trudem powstrzymał się, by nie uściskać
- ubrudzonego trawą i podrapanego, lecz roześmianego chłopaka.
- Takie publiczne okazywanie uczuć naraziłoby go na straszną
- hańbę. Zamiast tego po męsku uścisnął mu dłoń.
- – Wspaniale grałeś, smyku. Jestem z ciebie dumny. Przykro
- mi, że mnie nie będzie w weekend. Wynagrodzimy to sobie
- kiedy indziej.
- Chociaż rzeczywiście było mu trochę żal, w drodze na
- lotnisko rozpierała go radość życia. Jego pracownik Dick już
- wyprowadził samolot z hangaru i przygotował do lotu.
- Wyskoczył z jaguara, wsadził ręce do kieszeni i trzymając
- papierosa w kąciku ust patrzył z zachwytem na lśniącą maszynę.
- Był to myśliwiec bombardujący Mosquito DH 98. Shasa
- kupił go na jednej z wyprzedaży RAF-u w Biggin Hill. Następnie
- samolot został rozłożony na części i gruntownie sprawdzony
- przez świetnych mechaników De Havillanda. Rozebrali nawet
- drewnianą konstrukcję kadłuba i ponownie ją zmontowali
- używając nowego, znakomitego kleju Araidite. Fabryczny klej
- Rodux nie zdawał egzaminu w warunkach tropikalnych.
- Pozbawiony wyposażenia mosquito stał się jeszcze zwrotniejszy
- i szybszy. Nawet taka firma jak Courtney Mining nie mogła
- sobie pozwolić na kupno pasażerskiego odrzutowca, ale
- mosquito znakomicie go zastępował. Wspaniała maszyna stała
- na płycie lotniska niczym gotujący się do lotu sokół. Dwa silniki
- Rolls-Royce’a Merlin mogły w każdej chwili obudzić się do życia
- i wznieść go wysoko w powietrze. Był niebieski jak niebo,
- a gdzieniegdzie połyskiwał srebrem. Na kadłubie, w miejscu gdzie
- niegdyś umieszczono okrągły znak RAF-u, teraz widniał symbol
- Courtney Company, stylizowany srebrny diament z inicjałami
- firmy.
- – Co z drugim przepustem w iskrowniku? – spytał Shasa
- Dicka podchodzącego do samolotu w zabrudzonym
- kombinezonie. Dick wzruszył ramionami.
- – Chodzi jak maszyna do szycia – odpowiedział. Kochał
- samolot jeszcze mocniej niż Shasa i każde, nawet najdrobniejsze
- uszkodzenie sprawiało mu osobistą przykrość. Gdy Shasa coś
- zgłaszał, Dick był bardzo zmartwiony. Załadowali walizkę, torbę
- podróżną i futerał z bronią do luku bombowego,
- przekształconego w komorę bagażową.
- – Wszystkie zbiorniki napełnione – powiedział Dick patrząc
- dumnie, jak Shasa sprawdza wszystko sam.
- – W porządku – zgodził się w końcu Shasa i dotknął
- skrzydła z taką czułością, jakby to była ręka pięknej kobiety.
- Shasa włączył tlen na wysokości dziesięciu tysięcy stóp
- i wyrównał na dwudziestu tysiącach, komentując to w żargonie
- pilotów wojskowych. Sprawdził temperaturę spalin i obroty
- silnika, wszedł na właściwy kurs i rozsiadł się wygodnie, by
- cieszyć się lotem.
- To nie była zwykła radość. Dla niego latanie było czymś
- znacznie więcej, triumfem ducha, wrzeniem krwi. Ogromny,
- płowy, spalony słońcem, wysmagany wiatrami kontynent
- przesuwał się pod nim. Jego powierzchnia, poryta wąwozami,
- kanionami i wyschniętymi korytami rzek wyglądała niczym
- pomarszczona, pocięta, wiekowa skóra. Dopiero tu, w górze,
- Shasa zdawał sobie sprawę, jak bardzo należał do tej ziemi, jak
- bardzo ją kochał. Jednak była to ziemia okrutna i twarda,
- rodziła twardych ludzi, białych i czarnych, Shasa wiedział, że jest
- jednym z nich. Nie ma tu miejsca dla mięczaków, pomyślał,
- tylko silni mogą przeżyć.
- Możliwe, że było to działanie czystego tlenu, którym
- oddychał, wzmocnione uniesieniem, jakie dawał lot, ale
- wydawało mu się, że unosząc się w powietrzu myśli jaśniej.
- Sprawy, które były skomplikowane, stawały się proste, znikały
- niepewności, godziny mijały tak szybko, jak szybko jego
- wspaniała maszyna przecinała błękit i gdy wylądował na lotnisku
- cywilnym w Johannesburgu, wiedział już dokładnie, co trzeba
- zrobić. Oczekiwał go David Abrahams, chudy i blady,
- z przerzedzonymi włosami. Złote okulary, które zwykle nosił,
- nadawały mu wygląd wiecznie zdziwionego. Shasa zeskoczył ze
- skrzydła samolotu i przywitał się z nim serdecznie. Byli sobie
- bliżsi niż bracia.
- – Kiedy będę mógł nim znów polatać? – spytał tęsknie
- David poklepując skrzydło samolotu.
- David został odznaczony DFC – Distinguished Flying Cross
- na pustyni zachodniej, a później zdobył jeszcze belkę we
- Włoszech. Miał dziewięć pewnych zestrzeleń na swoim koncie
- i skończył wojnę jako podpułkownik, natomiast Shasa, który
- stracił oko w Abisynii i został odesłany do domu jako inwalida,
- był tylko dowódcą eskadry.
- – Szkoda go dla ciebie – powiedział Shasa i włożył bagaż
- do bagażnika cadillaca Davida.
- Wyjeżdżali z lotniska dzieląc się wiadomościami rodzinnymi.
- David był mężem Mathildy Janine, młodszej siostry Tary,
- „Shasa był więc jego szwagrem. Shasa opowiadał z dumą
- o Seanie i Isabelli, nie wspominając słowem o pozostałych synach.
- Później zaczęli rozmawiać o tym, co stanowiło właściwy cel ich
- spotkania.
- Najważniejszą sprawą było podjęcie decyzji, czy nabyć opcję
- na nową kopalnię w Silver River, w Oranii. Następnie były
- pewne problemy z należącą do firmy fabryką chemiczną na
- wybrzeżu Natal. Lokalna społeczność protestowała przeciwko
- zatruwaniu dna morskiego i rafy w miejscu, gdzie spuszczano
- ścieki z fabryki. I wreszcie było to wariackie przekonanie Davida,
- od którego trudno go było odwieść, że powinien kupić jeden
- z tych ogromnych kalkulatorów elektrycznych za ponad ćwierć
- miliona funtów.
- – Konstruując bombę atomową Amerykanie zrobili wszystkie
- obliczenia na jednym z nich – przekonywał David. – I nazywają
- je komputerami, a nie kalkulatorami – poprawił Shasę.
- – Daj spokój, David, co chcesz wysadzić w powietrze? –
- zaprotestował Shasa. – Nie buduję bomby atomowej.
- – Ale firma Anglo-American ma komputer. W tym leży
- przyszłość, Shasa. Musimy go mieć.
- – Przyjacielu, ta przyszłość kosztuje ćwierć miliona funtów –
- przypomniał Shasa. – I to teraz, gdy potrzebujemy każdego
- grosza na Silver River.
- – Gdyby jedno z tych urządzeń analizowało dane z wierceń
- geologicznych w Silver River, oszczędzilibyśmy już niemal cały
- jego koszt i mielibyśmy dużo więcej danych do podjęcia
- ostatecznej decyzji, niż mamy teraz.
- – Czy maszyna może być sprawniejsza niż ludzki umysł?
- – Zobacz chociaż – prosił David. – Uniwersytet właśnie
- zainstalował IBM 701. Na dzisiejsze popołudnie przygotowałem
- dla ciebie pokaz.
- – Dobrze, zobaczę – zgodził się Shasa – ale to nie znaczy,
- że kupuję.
- Pracownica obsługująca komputer stojący w suterenie
- wydziału inżynierii miała nie więcej niż dwadzieścia sześć lat.
- – To wszystko dzieciaki – wyjaśnił David. – To nauka,
- którą zajmują się młodzi.
- Dziewczyna przywitała się z Shasa i zdjęła okulary w rogowej
- oprawie. Jego zainteresowanie komputerami nagle wzrosło. Miała
- jasnozielone oczy i włosy koloru miodu. Była ubrana w obcisły
- zielony sweter z angory i szkocką spódniczkę, odsłaniającą
- smukłe, opalone łydki. Bez wahania odpowiadała na pytania
- Shasy i od razu było widać, że doskonale zna się na
- komputerach. Mówiła z prowokacyjnym, południowym akcentem.
- – Marylee ma dyplom MIT z elektroniki – mruknął David
- i Shasa, oprócz zainteresowania poczuł dla niej także podziw.
- – Jest bardzo duży – zaprotestował. – Zajmuje całą
- piwnicę. To cholerne urządzenie jest wielkości sporego domu.
- – To systemy chłodzące – wyjaśniła. – Strasznie się
- nagrzewa. Większość objętości to olejowe systemy chłodzące.
- – Co pani teraz opracowuje?
- – Dane archeologiczne profesora Dartas z jaskiń Sterfontem.
- Porównujemy około dwustu tysięcy obserwacji z ponad milionem
- innych z wykopalisk we Wschodniej Afryce.
- – Ile czasu to zajmie?
- – Zaczęliśmy dwadzieścia minut temu, a skończymy przed
- zamknięciem, to znaczy przed piątą.
- – Czyli za piętnaście minut – zaśmiał się Shasa. – Chyba
- mnie macie!
- – Nie miałabym nic przeciwko temu – mruknęła wolno
- i uśmiechnęła się, jej usta były duże, wilgotne, kuszące.
- – Powiedziała pani, że kończycie o piątej? – spytał. –
- A kiedy zaczynacie?
- – Jutro rano o ósmej.
- – I maszyna stoi bezczynnie całą noc?
- Marylee rozejrzała się. David stał w drugim końcu pokoju
- i obserwował wydruki, a szum komputera zagłuszał ich głosy.
- – Tak. Będzie stała bezczynnie całą noc. Zupełnie jak ja.
- Widać było, że ta kobieta dokładnie wie, czego chce i jak to
- zdobyć. Patrzyła mu wyzywająco prosto w oczy.
- – Nie możemy go kupić – Shasa poważnie potrząsnął
- głową. – Moja mama zawsze mi mówiła: „Nie trwoń, a nie
- będziesz w biedzie”. Znam tu pewien lokal, nazywa się
- „Stardust”. Mają tam znakomitą orkiestrę. Stawiam funta
- przeciwko weekendowi w Paryżu, że będę z panią tańczył tak
- długo, aż będzie pani błagać o litość.
- – To zakład – zgodziła się niby poważnie. – Ale czy pan
- żartuje?
- – Oczywiście – odpowiedział.
- David zbliżył się do nich, więc Shasa gładko wrócił do
- interesów:
- – Jakie są koszty eksploatacji?
- – Nieco poniżej czterech tysięcy funtów miesięcznie, wliczając
- ubezpieczenie i amortyzację – odpowiedziała fachowo.
- Gdy żegnając się uścisnęli sobie ręce, wsunęła karteczkę
- w dłoń Shasy.
- – To mój adres – mruknęła.
- – O ósmej? – spytał.
- – Dobrze – zgodziła się.
- W samochodzie Shasa zapalił papierosa i wypuścił kółko
- dymu, które po chwili zderzyło się z szybą samochodu.
- – No dobrze, Davie, jutro rano porozmawiaj z dziekanem
- inżynierii. Zaproponuj, że wydzierżawimy tego potwora od piątej
- po południu do ósmej rano i w weekendy. Zaoferuj mu cztery
- tysiące funtów i powiedz, że w ten sposób będzie mógł go
- używać za darmo. Będziemy płacić wszystkie koszty.
- David odwrócił się do niego zaskoczony i wjechaliby na
- chodnik, gdyby w ostatniej chwili nie skręcił wykonując
- gwałtowny ruch kierownicą.
- – Dlaczego o tym nie pomyślałem? – zastanawiał się, gdy
- już odzyskał kontrolę nad samochodem.
- – Musisz wstawać wcześniej – zaśmiał się Shasa. – Kiedy
- już będziemy wiedzieli, na jak długo potrzebujemy tej maszyny,
- pozostały czas będziemy mogli wydzierżawiać innym, nie
- konkurującym z nami firmom, które też muszą myśleć o kupnie
- komputera. W ten sposób sami będziemy go używać za darmo,
- a kiedy IBM poprawi konstrukcję i zmniejszy to piekielne
- urządzenie, kupimy je.
- – Szatan – David potrząsnął głową z podziwem. – Szatan. –
- Po czym powiedział z ożywieniem: – Wciągnę młodą Marylee
- na naszą listę płac.
- – Nie – powiedział David. – Weź kogoś innego. David
- zerknął na niego i jego podniecenie znikło. Zbyt dobrze znał
- szwagra.
- – Nie przyjmiesz zaproszenia Matty na kolację dzisiejszego
- wieczora? – spytał cierpko.
- – Dzisiaj nie – zgodził się Shasa. – Przeproś ją i przekaż jej
- moje pozdrowienia.
- – Uważaj. To małe miasto, a ty jesteś znaną postacią –
- ostrzegł go David podjeżdżając do hotelu „Carlton”, gdzie firma
- na stałe wynajmowała apartament. – Sądzisz, że będziesz jutro
- gotów do pracy?
- – Punktualnie o ósmej – odpowiedział Shasa.
- Obie strony uznały, że konkurs taneczny w „Stardust”
- zakończył się remisem i nieco po północy Shasa wrócił
- z Marylee do swojego apartamentu w „Carltonie”.
- Miała młode, smukłe, twarde ciało. Leżąc obok niego
- z gęstymi włosami koloru miodu rozrzuconymi na jego piersi
- szepnęła tuż przed zaśnięciem:
- – To chyba jedyna rzecz, jakiej nie może zrobić mój IBM
- 701.
- Następnego ranka Shasa był w biurze piętnaście minut przed
- Davidem. Lubił utrzymywać dyscyplinę w firmie. Biuro zajmowało
- całe piętro w budynku Standard Bank na Commissioner Street.
- Choć Shasa był właścicielem dużej parceli położonej na rogu
- Diagonal Street, naprzeciwko giełdy, w odległości paruset jardów
- od siedziby Anglo-American Company, nie zaczął tam jeszcze
- budować. Wszystkie pieniądze w firmie zawsze były inwestowane
- w górnictwo, rozbudowę kopalni lub innego rodzaju działalność
- przynoszącą zyski.
- W zarządzie firmy Courtney młoda krew była w rozsądny
- sposób wymieszana ze starymi wyjadaczami. Członkiem zarządu
- był nadal Twentyman-Jones. Nosił staromodną marynarkę
- z alpaki i wąski krawat i maskował poważną miną przywiązanie
- do Shasy. Kierował pracami na pierwszej działce złotonośnej
- kopalni H’ani w początkach lat dwudziestych, kiedy firma
- należała do Centaine, i był jednym z najbardziej doświadczonych
- konsultantów górniczych w Południowej Afryce, a tym samym
- i na świecie.
- Ojciec Davida, Abraham Abrahams, był głównym doradcą
- prawnym firmy. Siedział obok syna, żywy i bystry niczym mały,
- srebrny wróbel. Na stole przed nim piętrzyły się sterty
- papierów, ale rzadko do nich zaglądał. Oprócz nich przy stole
- siedziało jeszcze sześciu młodszych ludzi, starannie dobranych
- przez Centaine i Shasę, był to bardzo sprawny zespół.
- – Zajmijmy się najpierw sprawą fabryki chemicznej w Chaka
- Bay – rozpoczął Shasa. – Abe, czego oni właściwie od nas
- chcą?
- – Wypuszczamy od jedenastu do szesnastu ton dziennie
- gorącego kwasu siarkowego o stężeniu jeden do dziesięciu
- tysięcy – powiedział rzeczowo Abe Abrahams. – Zamówiłem
- niezależny raport o stanie skażenia morza. – Położył rękę na
- dokumencie. – Nie wygląda to dobrze. Zmieniliśmy współczynnik
- pH wody na długości pięciu mil wzdłuż wybrzeża.
- – Nie ujawniłeś raportu?
- – Co ty sobie myślisz? – oburzył się Abe.
- – Dobrze. David, ile kosztowałoby zmodyfikowanie procesu
- produkcyjnego wydziału nawozów sztucznych tak, by w jakiś
- inny sposób pozbywać się kwasu?
- – Są dwie możliwości – powiedział David. – Łatwiejsza
- i tańsza to pompowanie ścieków do tankowców, ale wtedy
- musimy znaleźć jakieś inne miejsce, gdzie moglibyśmy je
- spuszczać. Idealnym rozwiązaniem byłoby ponowne używanie
- kwasu.
- – Jakie koszty?
- – Tankowce kosztowałyby sto tysięcy funtów rocznie,
- a drugie rozwiązanie prawie trzysta tysięcy jednorazowo.
- – Roczny zysk wyrzucony w błoto – powiedział Shasa. – To
- nie do przyjęcia. Kim jest ta Pearson, która przewodzi
- protestującym? Czy nie możemy się z nią dogadać?
- Abe potrząsnął głową.
- – Próbowaliśmy. Trzyma w garści cały komitet. Bez niej
- poszliby w rozsypkę.
- – Kim ona jest?
- – Jej mąż jest właścicielem miejscowej piekarni.
- – Kupmy ją – powiedział Shasa. – Jeżeli nie sprzeda,
- dajmy mu dyskretnie do zrozumienia, że otworzymy
- konkurencyjną piekarnię i będziemy sprzedawać poniżej kosztów.
- Nie chcę, żeby ta kobieta wchodziła nam w drogę. Czy są jakieś
- pytania?
- Popatrzył na zebranych. Wszyscy pracowicie coś notowali
- i nikt na niego nie spojrzał. Chciał, by się nad tym zastanowili.
- – No dobrze, panowie, czy chcecie kosztem trzystu tysięcy
- funtów zapewnić spokojne życie ostrygom i innym morskim
- jeżowcom w Chaka’s Bay? Nie ma pytań? – Skinął głową. –
- Dobrze, przejdźmy do sprawy najważniejszej. Silver River.
- Wszyscy się wyprostowali i słychać było, jak odetchnęli z ulgą.
- – Panowie, wszyscy pilnie przeczytaliśmy raport geologiczny
- doktora Twentyman-Jonesa sporządzony na podstawie wierceń
- w tej posiadłości. Doktor Twentyman-Jones wykonał kawał
- świetnej roboty i nie muszę chyba was przekonywać, że to
- najbardziej wiarygodna opinia na całej Harley Street. Chcę,
- byście panowie, jako szefowie działów, powiedzieli, co o tym
- sądzicie. Czy możemy zacząć od pana, Rupert?
- Rupert Horn był najmłodszym członkiem zarządu. Ponieważ
- był skarbnikiem i głównym księgowym, przedstawił sytuację
- finansową.
- – Jeżeli dopuścimy do tego, żeby opcja wygasła, spiszemy
- na straty dwa i trzy dziesiąte miliona, jakie wydaliśmy na
- badania przez ostatnie półtora roku. Biorąc opcję, musimy
- zapłacić cztery miliony.
- – Możemy zapłacić z funduszu rezerwowego – przerwał
- Shasa.
- – Mamy cztery i trzy dziesiąte miliona rezerw – zgodził się
- Rupert. – W tej chwili trzymamy je na siedmioprocentowym
- koncie Escom, ale jeżeli je wypłacimy, będziemy w bardzo
- ryzykownej sytuacji.
- Przedstawiali kolejno swoje poglądy, od najmłodszych
- w hierarchii zaczynając, wypowiadali się jako szefowie
- poszczególnych działów firmy. Na końcu wszystko podsumował
- David:
- – Do wygaśnięcia opcji mamy jeszcze dwadzieścia sześć dni,
- a jeżeli zdecydujemy się ją wykupić, musimy zapłacić cztery
- miliony. Zostaniemy bez grosza, a chcąc za cztery lata, w 1956
- roku, rozpocząć produkcję, będziemy jeszcze musieli zapłacić
- trzy miliony za sam główny szyb, pięć milionów za fabrykę,
- procenty i koszty eksploatacji.
- Skończył i wszyscy spojrzeli uważnie na Shasę, a on wyjął
- papierosa i lekko postukał nim w złotą papierośnicę.
- Był bardzo poważny. Wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, że
- decyzja, jaką podejmie, może zniszczyć firmę lub doprowadzić
- ją do rozkwitu i że nikt nie może za niego zadecydować. Stał
- samotnie na stanowisku dowodzenia.
- – Wiemy, że tam jest złoto – zaczął w końcu. – Duże,
- bogate złoże. Jeżeli się do niego dostaniemy, starczy go na
- pięćdziesiąt lat. Jednakże cena złota na giełdzie wynosi
- trzydzieści pięć dolarów za uncję. Amerykanie utrzymują ją na
- tym poziomie i zapowiedzieli, że od tego nie odejdą. Trzydzieści
- pięć dolarów, a wydobycie złota z takiej głębokości będzie nas
- kosztowało od dwudziestu do dwudziestu pięciu dolarów za
- uncję. Zostaje mały margines, panowie, zbyt mały.
- Zapalił papierosa, a wszyscy odetchnęli i odprężyli się. Byli
- rozczarowani, ale i uspokojeni. Byłoby wspaniale wygrać, ale
- przegrana oznaczałaby klęskę. Nie musieli się już denerwować.
- Lecz Shasa jeszcze nie skończył. Wypuścił wirujące kółko dymu
- wzdłuż stołu i mówił dalej:
- – Nie sądzę jednak, by Amerykanie mogli dłużej
- utrzymywać tak niską cenę złota. Ich niechęć do złota jest
- irracjonalna, nie ma podstaw ekonomicznych. Jestem głęboko
- przekonany, że już niedługo złoto będzie kosztowało
- sześćdziesiąt dolarów, a pewnego dnia, szybciej niż możemy się
- tego spodziewać, będzie kosztowało sto pięćdziesiąt dolarów,
- może nawet dwieście!
- Kręcili głowami z niedowierzaniem, a Twentyman-Jones
- wyglądał, jakby się miał załamać i wybuchnąć płaczem w obliczu
- takiego optymizmu. Shasa nie zwracał jednak na niego uwagi
- i powiedział do Abe Abrahamsa:
- – Abe, osiemnastego następnego miesiąca, w południe, na
- dwanaście godzin przed wygaśnięciem opcji, wręczysz
- właścicielom farm Silver River czek na cztery miliony i weźmiesz
- je w posiadanie w imieniu firmy, jaką utworzymy.
- Shasa zwrócił się teraz do Davida.
- – W tym samym czasie otworzymy na giełdach
- w Johannesburgu i Londynie subskrypcję dziesięciu milionów
- jednofuntowych akcji kopalni złota w Silver River. Dzisiaj
- zaczniesz z doktorem Twentyman-Jonesem przygotowywać
- prospekt. Courtney Mining zarejestruje posiadłość na nową
- firmę, w zamian za przekazanie nam pięciu milionów akcji.
- Będziemy także odpowiedzialni za zarządzanie i rozwój. Shasa
- przedstawił szybko i sprawnie strukturę, finanse i sposób
- zarządzania nową firmą. Schemat, jaki im przedstawił, był tak
- spójny i dopracowany w szczegółach, że ci doświadczeni, chytrzy
- gracze kilkakrotnie podnosili wzrok znad notatników, by
- popatrzeć na niego z podziwem.
- – Czy coś opuściłem? – spytał na koniec Shasa, a gdy
- zaprzeczyli, uśmiechnął się. Ta scena przypominała Davidowi
- „The Sea Hawk”, film, jaki widział z Matty i dziećmi poprzedniej
- soboty, choć Shasa z opaską na oku bardziej przypominał pirata
- niż Errol Flynn w roli tytułowej.
- – Założycielka naszej firmy, pani Centaine de Thiry
- Courtney-Malcomess, nigdy nie zezwalała na spożywanie
- alkoholu w sali konferencyjnej. Jednakże... – Shasa uśmiechając
- się, skinął na Davida, by otworzył główne drzwi sali. Sekretarka
- wtoczyła barek, na którym pobrzękiwały kieliszki, a w srebrnych
- wiaderkach z lodem lśniły zielono butelki szampana Dom
- Perignon. – Stare zwyczaje ustępują nowym – powiedział Shasa
- i ze stłumionym wystrzałem korka otworzył pierwszą butelkę.
- Shasa zwolnił obroty silników rolls-royce’a i mosquito
- pomknął w dół przez porozrzucane po niebie strzępy chmur na
- spotkanie z bezkresnymi, złotymi płaskowyżami Afryki. Na
- zachodzie widać było teraz ciasno stłoczone budynki miasta
- górniczego Welkom, znajdującego się w centrum złóż złota
- w Oranii. Miasto powstało zaledwie kilka lat temu, gdy
- Anglo-American Corporation zaczęła eksploatować te złoża,
- a teraz miało już ponad sto tysięcy mieszkańców.
- Shasa zdjął maskę tlenową, opuścił ją wolno na piersi,
- wychylił się do przodu tak daleko, jak mu na to pozwalały
- pasy, i wpatrywał się w przestrzeń przed niebieskim dziobem
- mosquito.
- Wypatrzył wysoką stalową wieżę wiertniczą, niemal zagubioną
- wśród pokrytych pyłem budynków i używając jej jako
- drogowskazu odszukał pajęczą nić parkanów odgradzających
- farmy Silver River – jedenaście tysięcy akrów, z czego większość
- stanowiły prawie nie zagospodarowane nieużytki. Trudno było
- uwierzyć, że geologowie z wielkich firm przeoczyli ten mały
- skrawek ziemi, ale nikt nie przypuszczał, by mogło się tam
- znajdować złoto. Nikt oprócz Twentyman-Jonesa i Shasy
- Courtneya.
- Jednakże złoże było tak głęboko pod ziemią, jak wysoko
- ponad nią krążył teraz mosquito. Wydawało się, że wkopanie
- się tak głęboko w ziemię leży poza zasięgiem ludzkich
- możliwości, ale Shasa widział już oczyma wyobraźni, jak nad
- wcinającym się ku podziemnej rzece cennego metalu, głębokim
- na pięćdziesiąt stóp szybem, stoi ponad dwudziestostopowa
- wieża.
- A Jankesi nie mogą wiecznie utrzymywać ceny złota, będą
- zmuszeni wypuścić ją spod kontroli.
- Przechylił mosquito na skrzydło i żyroskop na tablicy
- zegarowej obrócił się powoli. Wyprostował samolot i postawił na
- kursie sto dwadzieścia pięć stopni.
- – Piętnaście minut przy tym wietrze – mruknął patrząc na
- dokładną mapę rozłożoną na kolanach. Przez resztę lotu czuł
- się wspaniale. W pewnej chwili dostrzegł w oddali samotny słup
- dymu, znak, który miał go prowadzić.
- Przed hangarem z błyszczącej, stalowej blachy stała dakota
- ze znakami lotnictwa wojskowego. Pas startowy był zrobiony
- z żółtej, starannie wywalcowanej gliny. Shasa wylądował gładko.
- Po utracie oka musiał bardzo wiele ćwiczyć, by nauczyć się tak
- dobrze oceniać odległość.
- Opuścił osłonę kabiny i skierował samolot w stronę hangaru.
- Przy maszcie z rękawem stała półciężarówka Forda, a koło niej,
- przy stojaku ze świecą dymną, stał samotny mężczyzna ubrany
- w szorty i koszulę koloru khaki. Z rękoma wspartymi na biodrach
- patrzył, jak samolot kołuje w kierunku hangaru i staje. Shasa
- zgasił silniki, wyskoczył z maszyny, podszedł parę kroków
- i wyciągnął rękę. Z tym przyjaznym gestem kontrastował wyraz
- jego twarzy, uroczysty i poważny.
- – Dzień dobry, panie ministrze – powiedział bez uśmiechu
- Shasa i wymienili krótki, mocny uścisk dłoni. Gdy Shasa spojrzał
- uważnie w jasne oczy Manfreda De La Reya, miał dziwne
- uczucie deja vu, jakby już kiedyś w jakichś dramatycznych
- okolicznościach patrzył w te oczy. Musiał lekko potrząsnąć
- głową, by się go pozbyć.
- – Miło mi, że mógł pan przyjechać. Myślę, że będzie to
- korzystne dla nas obu. Czy mogę panu pomóc wyładować
- bagaże? – spytał Manfred De La Rey.
- – Dziękuję, dam sobie radę.
- Shasa cofnął się do samolotu, zabezpieczył go i wyjął bagaże
- z komory bombowej. Manfred zgasił świecę dymną.
- – Przywiózł pan swoją broń – zauważył Manfred. – Co to
- jest?
- – Remington magnum, siedem milimetrów.
- Shasa wrzucił bagaż na tył samochodu i usiadł w szoferce.
- – Znakomita do tego rodzaju polowania – pochwalił
- Manfred, uruchamiając samochód. – Dalekie strzały w płaskim
- terenie.
- Ruszył i przez kilka minut jechali w milczeniu.
- – Premier nie mógł przyjechać. Zamierzał tu być, ale
- przysłał do pana list. Potwierdza w nim, że mówię z jego
- upoważnienia.
- – Doskonale – powiedział Shasa, nie zmieniając wyrazu
- twarzy.
- – Jest tu minister finansów, a naszym gospodarzem jest
- minister rolnictwa, to jego farma. Jedna z największych w Oranii.
- – Robi wrażenie.
- – Tak – skinął głową Manfred – myślę, że ma pan rację.
- – Popatrzył twardo na Shasę. – Czy nie wydaje się panu
- dziwne, że zawsze musimy ze sobą walczyć?
- – Także o tym myślałem – przyznał Shasa.
- – Czy sądzi pan, że ma to jakieś podstawy, z których nie
- zdajemy sobie sprawy? – dopytywał Manfred. Shasa wzruszył
- ramionami.
- – Nie sądzę, to chyba tylko przypadek. Odpowiedź nie
- zadowoliła Manfreda.
- – Czy pańska matka nigdy panu o mnie nie mówiła? Shasa
- był zaskoczony.
- – Moja matka? Na Boga, nie! Możliwe, że wspomniała coś
- o panu przypadkiem, ale dlaczego pan pyta?
- Manfred patrzył prosto przed siebie udając, że nie dosłyszał
- pytania.
- – Tam jest dom – uciął rozmowę.
- Droga wspinała się teraz ku brzegowi płytkiej doliny, gdzie
- był położony dom. Woda musiała się znajdować tuż pod
- warstwą gruntu, gdyż pastwiska były zielone i bujne. Kilkanaście
- stalowych wiatraków stało w różnych miejscach doliny. Dom
- otoczony był ogrodem eukaliptusowym, za nim widać było
- porządne, świeżo odmalowane zabudowania gospodarskie. Przed
- jednym z długich garaży stało ze dwadzieścia nowych traktorów,
- a na pastwiskach pasły się stada pięknych owiec. Rozciągająca
- się od domu aż po horyzont równina była już zaorana; tysiące
- akrów ciemnej, ciężkiej ziemi, przygotowanej pod zasiew
- kukurydzy. To było samo serce ziemi Afrykanerów, to właśnie
- tu Partia Narodowa miała całkowite poparcie, co spowodowało,
- że za jej rządów tak zmieniono granice obwodów wyborczych,
- żeby osłabić wpływy dużych miast, a wzmocnić okręgi rolnicze.
- I właśnie dlatego nacjonaliści pozostaną na zawsze u władzy,
- uśmiechnął się kwaśno Shasa. Manfred spojrzał na niego, ale
- Shasa nic nie powiedział. Podjechali pod dom i zatrzymali się na
- dziedzińcu.
- Przy długim sosnowym stole kuchennym siedziało kilkunastu
- mężczyzn. Palili, pili kawę i rozmawiali; usługiwały im kobiety. Na
- widok przyjeżdżających wstali i Shasa przywitał się z każdym
- z nich, pozdrawiając uprzejmie, niemal serdecznie.
- Znał wszystkich obecnych przy stole. Wielu z nich oskarżał
- w parlamencie, przez każdego był atakowany i obwiniany. Teraz
- jednak zrobili mu miejsce przy stole, a pani domu nalała mu
- mocnej, czarnej kawy i postawiła przed nim talerz ze słodkimi
- ciasteczkami i mocno wypieczonymi sucharami. Wszyscy
- traktowali go z wyszukaną kurtuazją i gościnnością, tak
- charakterystyczną dla Afrykanerów. Ubrani w proste ubrania
- myśliwskie udawali prostodusznych, rubasznych farmerów, lecz
- w rzeczywistości byli zręcznymi i przebiegłymi politykami
- należącymi do grupy najbogatszych i najpotężniejszych ludzi
- w kraju.
- Shasa doskonale mówił ich językiem, rozumiał najbardziej
- zawoalowane aluzje i śmiał się z ich żartów, ale nie był jednym
- z nich. Był rooinek, tradycyjnym wrogiem, i dawało się wyczuć,
- że zwarli przeciw niemu szeregi.
- Kiedy wypił kawę, gospodarz, minister rolnictwa, zwrócił się
- do niego:
- – Zaprowadzę pana do pańskiego pokoju. Będzie się pan
- mógł przebrać i rozpakować broń. Pójdziemy na polowanie, gdy
- tylko się ochłodzi.
- Trochę po czwartej wyjechali kilkoma półciężarówkami. Starsi,
- wyżsi rangą mężczyźni zajęli miejsca w kabinach, a inni stali
- z tyłu w otwartej części samochodów. Sznur pojazdów wyjechał
- z doliny, minął zaoraną połać ziemi i skierował się ku linii
- wzgórz na horyzoncie.
- Zobaczyli teraz zwierzynę: małe stadka gazeli tańczących na
- równinie niczym pyłki cynamonu na płowej ziemi. Samochody
- jechały jednak dalej, aż do chwili gdy zbliżyli się do podnóża
- skalistych wzgórz. Pierwszy samochód zatrzymał się na chwilę
- i zeskoczyło z niego dwóch myśliwych, kierując się w stronę
- płytkiego wąwozu.
- – Powodzenia – wołali do nich mężczyźni z przejeżdżających
- samochodów. Kilkaset jardów dalej konwój znów się zatrzymał
- i następna para zajęła swoje stanowisko.
- W ciągu pół godziny wszyscy myśliwi zostali rozstawieni,
- tworząc nieregularną linię poniżej poszarpanego pasma wzgórz.
- Manfred De La Rey i Shasa zajęli stanowisko pośród
- popękanych, szarych głazów. Usadowili się wygodnie z bronią na
- kolanach, obserwując bacznie równinę pokrytą plamami
- ciemnych zarośli.
- Samochody, kierowane przez synów gospodarza, zawróciły,
- zatoczyły szerokie koło i po chwili były tylko małymi punkcikami
- na horyzoncie; za każdym z nich wznosił się tuman kurzu.
- Potem zawróciły ku wzgórzom i jadąc teraz znacznie wolniej
- płoszyły przed sobą stada gazeli.
- Shasa i Manfred mieli niemal godzinę oczekiwania na chwilę,
- gdy zwierzyna zbliży się do ich stanowiska na odległość strzału.
- Gawędzili swobodnie, pozornie bez żadnego celu, początkowo
- ocierając się tylko o politykę, mówiąc głównie o gospodarzu,
- ministrze rolnictwa i o gościach. Potem Manfred delikatnie zmienił
- kierunek rozmowy rzucając uwagę, iż między rządzącą Partią
- Narodową a opozycyjną Partią Zjednoczoną Shasy nie ma
- istotnych różnic.
- – Jeżeli przyjrzy się pan temu uważnie, dostrzeże pan, że
- różnimy się tylko stylem i poziomem. Zarówno wy, jak i my,
- chcemy, by Afryka Południowa była bezpiecznym schronieniem
- dla białych i cywilizacji europejskiej. Apartheid jest dla nas
- sprawą życia i śmierci, bez niego utonęlibyśmy w czarnym
- morzu. Od śmierci Smutsa stanowisko pańskiej partii bardzo
- zbliżyło się do naszego, a lewicowcy i liberałowie zaczęli od was
- odchodzić.
- To, co powiedział Manfred, było bolesną prawdą, ale Shasa
- zachował spokój. W jego partii rysowały się liczne i wyraźne
- podziały, każdego dnia stawało się coraz bardziej oczywiste, że
- już nigdy nie utworzą rządu. Był jednak bardzo ciekaw, dokąd
- zmierza Manfred. Nauczył się doceniać swojego przeciwnika
- i wyczuł, że Manfred zaczyna stopniowo przedstawiać prawdziwy
- cel zaproszenia Shasy na polowanie. Było oczywiste, że
- gospodarz celowo umieścił ich razem i że wszyscy inni goście
- byli wtajemniczeni w całą sprawę. Shasa mówił niewiele, do
- niczego się nie przyznawał, i czekał z rosnącym zniecierpliwieniem
- na moment, w którym bestia pokaże pazury.
- – Wie pan, że chronimy język i kulturę anglojęzycznych
- mieszkańców Południowej Afryki. Nigdy nie będziemy próbowali
- tego zmienić, wszyscy nasi rodacy dobrej woli mówiący po
- angielsku są naszymi braćmi. Nasze losy są połączone stalowymi
- łańcuchami.
- Manfred przerwał i podniósł lornetkę do oczu.
- – Zbliżają się – wyszeptał – przygotujmy się. Opuścił
- lornetkę i z uśmiechem spojrzał na Shasę.
- – Słyszałem, że jest pan dobrym strzelcem. Mam nadzieję,
- że będę się mógł o tym przekonać.
- Shasa był rozczarowany. Chciał wiedzieć, jaki jest cel tego
- starannie przygotowanego przedstawienia, ale teraz pokrył
- irytację swoim ujmującym uśmiechem i otwierając zamek
- sztucera powiedział:
- – Co do jednego ma pan rację, panie ministrze. Jesteśmy
- połączeni stalowymi łańcuchami. Miejmy nadzieję, że ich ciężar
- nie pociągnie nas w dół.
- W żółtawych oczach Manfreda zobaczył dziwny błysk, nie
- wiadomo, gniewu czy triumfu, lecz ponieważ trwał tylko chwilę,
- Shasa nie był pewien, czy wyrażał gniew, czy satysfakcję.
- – Będę strzelał do zwierząt, które znajdują się po prawej
- stronie linii idącej ku horyzontowi, a pan do tych, które będą
- po lewej, zgoda?
- – Zgoda – skinął Shasa, choć był nieco zły, gdyż Manfred
- od razu wyznaczył sobie łatwiejsze zadanie. Prawą stronę,
- korzystniejszą dla praworęcznego strzelca, z rozmysłem
- przeznaczył dla siebie.
- Potrzebujesz ułatwień, pomyślał Shasa zjadliwie, a głośno
- powiedział:
- – Słyszałem, że pan także jest znakomitym strzelcem.
- A może się założymy, kto więcej upoluje?
- – Nie zakładam się. To pomysł szatana; ale będę uważnie
- patrzył, jakie będą wyniki – Manfred spokojnie przypomniał
- Shasy, jak bardzo purytański był kalwinizm, który wyznawał.
- Shasa uważnie załadował broń. Własnoręcznie przygotował
- ładunki, których używał, gdyż nie dowierzał seryjnie
- produkowanej amunicji. Lśniące miedziane łuski były nabite
- prochem Norma, wystrzeliwującym rozpryskowy pocisk Noslera
- z prędkością ponad tysiąca metrów na sekundę. Specjalna
- konstrukcja pocisku sprawiała, że przy trafieniu jego działanie
- było piorunujące.
- Zaryglował zamek, podniósł sztucer do ramienia i przez
- celownik optyczny zlustrował równinę. Odległe o milę
- półciężarówki jechały szerokimi zakosami i nie pozwalały
- wymknąć się zwierzynie kierując ją w stronę wzgórz, ku
- ukrytym u ich stóp myśliwym. Shasa zmrużył oko, by lepiej
- widzieć, i mógł teraz rozróżnić pojedyncze zwierzęta w biegnącym
- przed samochodami stadzie gazeli.
- Były zwiewne jak dym i mknęły przez równinę niczym cień
- rzucany przez chmurę. Biegły zgrabnie, trzymając wysoko głowy
- ozdobione rogami w kształcie doskonałych lir, pełne wdzięku
- i nieopisanie piękne.
- Dla Shasy ocena odległości nie była łatwa, gdyż był
- pozbawiony stereoskopowego widzenia, lecz nauczył się określać
- wielkość różnych przedmiotów, a oprócz tego wyrobił w sobie
- szósty zmysł, dzięki któremu mógł pilotować samolot, grać
- w polo i strzelać równie dobrze jak każdy, kto widział normalnie.
- Najbliższa gazela była już niemal w zasięgu strzału, gdy nagle
- rozległy się strzały pierwszej pary myśliwych i stado rozpierzchło
- się w powietrznej gonitwie. Skakały w górę i tańczyły na długich
- nogach, nie grubszych niż kciuk mężczyzny. Wydawało się, że
- nie są skrępowane prawem ciążenia. Opadały w dół i odbijając
- się od spękanej ziemi śmigały w rozedrgane powietrze płynnymi
- susami, dając wspaniały popis zręczności, z której były znane.
- Sierść na ich grzbietach nastroszyła się i połyskiwała w słońcu.
- Polowanie na gazele było trudniejsze niż strzelanie do
- zrywających się kuropatw, gdyż uchwycenie w celowniku
- śmigających, zwiewnych kształtów było prawie niemożliwe.
- Należało raczej mierzyć w pustą przestrzeń przed nimi, gdzie
- znajdą się w ułamek sekundy później, w chwili, gdy dosięgnie je
- lecący z ponaddźwiękową prędkością pocisk.
- Niektórzy mężczyźni opanowują sztukę strzelania dzięki
- długim ćwiczeniom i koncentracji. Dla Shasy natomiast była to
- umiejętność wrodzona. Kiedy obracał się górną częścią ciała,
- długa lufa sztucera była skierowana dokładnie tam, gdzie
- patrzył, a krzyżyk celownika optycznego przesuwał się gładko na
- środek pola widzenia i znajdował się na skaczącym wysoko
- w powietrze gibkim ciele gazeli. Shasa nie zdawał sobie sprawy,
- że naciska spust, wydawało się, że sztucer strzela sam z siebie,
- a odrzut uderza go w ramię dokładnie wtedy, kiedy powinien.
- Pocisk trafił kozła w serce, gdy był w powietrzu. Impet małej
- bryłki metalu obrócił go i biały jak śnieg brzuch zalśnił przez
- moment w słońcu, po czym martwe już zwierzę spadło na
- ziemię, uderzając rogami o delikatne kopyta i znieruchomiało.
- Wprowadził następny nabój do komory, zaryglował zamek,
- wybrał następne pędzące zwierzę, strzelił, i poczuł ostry zapach
- spalonego prochu. Strzelał do momentu, gdy lufa była tak
- gorąca, że aż parzyła, a uszy bolały go od huku wystrzałów.
- Ostatnie stadko antylop schowało się za wzgórzami i strzały
- umilkły. Shasa wyjął z magazynka naboje, których nie zużył,
- i spojrzał na Manfreda.
- – Osiem – powiedział Manfred – i dwie zranione.
- Te delikatne zwierzęta mogły biec zaskakująco długo, ranione
- niecelnym strzałem. Będą musieli za nimi podążyć. Nie do
- pomyślenia było, by zwierzęta zranione cierpiały niepotrzebnie.
- – Osiem to dobry wynik – odpowiedział Shasa. – Może pan
- być zadowolony.
- – A pan ile upolował? – spytał Manfred.
- – Dwanaście – odpowiedział Shasa beznamiętnie.
- – A ile pan zranił?
- Manfred umiejętnie maskował upokorzenie.
- – Och – uśmiechnął się w końcu Shasa – nie ranie
- zwierząt. Trafiam tam, gdzie mierzę.
- To wystarczyło. Nie chciał drażnić Manfreda.
- Shasa zostawił go i podszedł do najbliższej sztuki. Martwa
- gazela leżała na boku, z postawioną sierścią. Shasa przykucnął
- i pogładził wspaniałe futro. Gruczoły ukryte w fałdach skóry
- wydzielały ciemnoczerwone piżmo. Shasa odsunął długie pasmo
- białego futra, dotknął wydzieliny palcem, zbliżył go do nosa
- i delektował się miodowym aromatem. Był to raczej zapach
- kwiatu, nie zwierzęcia. Spłynął na niego smutek myśliwego i żal
- mu było pięknego stworzenia, które sam zabił.
- – Dziękuję, że umarłeś dla mnie – wyszeptał pradawną
- modlitwę Buszmenów, jakiej nauczyła go wiele lat temu
- Centaine. Napawał się tym smutkiem w głębi duszy
- i atawistyczna namiętność myśliwska owładnęła nim całkowicie.
- W chłodzie wieczoru mężczyźni zebrali się przed domem
- wokół ognisk żarzących się przed frontem. Zawsze po
- polowaniu odbywało się rytualne braaivleis, pieczenie mięsa.
- Mężczyźni zajmowali się przyrządzaniem pieczeni, podczas gdy
- kobiety przygotowywały sałatki i deser na ustawionych na
- werandzie prostych stołach. Mięso ubitej zwierzyny marynowano,
- zatapiano w tłuszczu lub przerabiano na ostre kiełbasy. Wątroby,
- nerki i flaki przyrządzano wedle zazdrośnie strzeżonych recept,
- a następnie kładziono na żarzących się węglach,
- a kucharze-amatorzy nie pozwalali, by przypaliły się zbyt mocno,
- i popijali powoli mampoer, mocną nalewkę z brzoskwiń.
- Grupa ciemnoskórych robotników grała tradycyjne ludowe
- melodie na banjo i harmonii i niektórzy goście zaczęli tańczyć na
- dużej werandzie. Kilka spośród młodszych kobiet było naprawdę
- ładnych, Shasa uważnie się im przyjrzał. Były opalone, tryskały
- zdrowiem i naturalną zmysłowością, tym bardziej ujmującą, że
- otrzymały zgodne z zasadami kalwinizmu wychowanie. Cnotliwość
- oraz to, że prawdopodobnie były dziewicami, budziło w Shasie
- namiętność, gdyż cenił sobie walkę na równi ze zwycięstwem.
- Jednakże stawka była zbyt duża, by ryzykować
- w najmniejszym nawet stopniu. Unikał nieśmiałych, choć
- znaczących spojrzeń, jakie niektóre z dziewcząt rzucały w jego
- kierunku. Wystrzegał się także nalewki i napełniał szklankę
- piwem imbirowym. Wiedział, że tego wieczoru musi zachować
- trzeźwość umysłu.
- Kiedy już zaostrzone polowaniem apetyty gości zostały
- zaspokojone pieczoną na ogniu dziczyzną, a resztki wyniesione
- do pomieszczeń dla służby, Shasa zajął miejsce przy dużym
- stole ustawionym daleko od orkiestry. Naprzeciw niego usiadł
- Manfred De La Rey, a w fotelach po bokach rozsiadło się
- wygodnie dwóch innych ministrów. Z ich swobodnym
- zachowaniem kontrastowały baczne spojrzenia, jakie rzucali
- w jego kierunku.
- – Teraz wszystko się wyjaśni – domyślił się Shasa i niemal
- w tej samej chwili Manfred zaczął mówić:
- – Mówiłem, meneer Courtney, że pod wieloma względami
- jesteśmy sobie bardzo bliscy – powiedział cicho, a jego koledzy
- skinęli głowami. – Wszyscy chcemy chronić ten kraj i zachować
- wszystko, co cenne i piękne. Bóg wybrał nas na strażników,
- naszym obowiązkiem jest troszczyć się o wszystkich ludzi
- żyjących w tym kraju i dbać o to, by tożsamość każdej grupy
- i kultury nie była zagrożona, by trzymały się oddzielnie.
- Pojęcie wiecznej separacji było częścią oficjalnej linii partii,
- doskonale znanej Shasy. Choć potakująco kiwał głową, zaczynał
- się już niecierpliwić.
- – Wiele jeszcze trzeba zrobić – mówił dalej Manfred. – Po
- wyborach czeka nas trudna praca. Jesteśmy budowniczymi
- społeczeństwa, które przetrwa tysiąc lat. Będzie to społeczeństwo
- wzorcowe, w którym każda grupa będzie miała swoje miejsce
- i nie będzie naruszała przestrzeni należącej do innych.
- Niepowtarzalne społeczeństwo będzie podobne do wielkiej,
- stabilnej piramidy.
- Manfred zamilkł i przez chwilę wszyscy zachwycali się w ciszy
- pięknem tej wizji, a Shasa, choć nie zmienił wyrazu twarzy,
- śmiał się w duchu z trafności tego porównania. Nikt z obecnych
- nie miał bowiem żadnych wątpliwości co do tego, która grupa
- miała po wsze czasy znajdować się na czubku piramidy.
- – A jednak są jacyś wrogowie – zagadnął Manfreda minister
- rolnictwa.
- – Tak, są wrogowie, zarówno wewnętrzni, jak i zewnętrzni.
- W miarę postępów naszej pracy będą coraz bardziej hałaśliwi
- i niebezpieczni. Im bliżej będziemy zwycięstwa, tym bardziej będą
- się starali nam przeszkodzić.
- – Już się organizują.
- – Tak – zgodził się Manfred. – I nawet starzy, wypróbowani
- przyjaciele ostrzegają nas i chcą nas zastraszyć. Na przykład
- Ameryka, choć właśnie tam wygórowane aspiracje Murzynów
- przywiezionych z Afryki jako niewolnicy stwarzają poważny
- problem. Nawet Wielka Brytania, która sama nie może przecież
- dać sobie rady z ludem Mau Mau w Kenii i uniezależnieniem się
- Indii, chce nam rozkazywać, jak mamy postępować i chce nas
- zawrócić z obranego kursu.
- – Myślą, że jesteśmy słabi i nieodporni.
- – Wprowadzili już embargo na dostawy broni, przez co nie
- możemy się bronić przeciw podstępnemu wrogowi,
- ukrywającemu się w cieniu.
- – Mają rację – przerwał Manfred ostro. – Jesteśmy słabi
- i nie mamy sprawnej armii. Jesteśmy zdani na ich łaskę.
- – Musimy to zmienić – powiedział surowo minister finansów.
- – Musimy być mocni.
- – W przyszłym roku wydamy na armię pięćdziesiąt milionów
- funtów, a do końca dekady miliard.
- – Musimy uniezależnić się od gróźb nałożenia na nas
- sankcji, bojkotu czy embarga.
- – Siła w jedności, ex unitate vires – powiedział Manfred De
- La Rey. – Szanujący tradycję Afrykanerzy są farmerami, ludźmi
- prostymi. Ponieważ dyskryminowano nas przez ponad sto lat,
- nie mieliśmy styczności z handlem i przemysłem i nie mamy tych
- umiejętności, które tak łatwo przychodzą naszym rodakom
- mówiącym po angielsku.
- Manfred przerwał i jakby szukając poparcia spojrzał na
- swoich dwóch towarzyszy, po czym mówił dalej:
- – Ten kraj rozpaczliwie potrzebuje środków, by nasza wizja
- mogła zostać zrealizowana. Do przeprowadzenia tak ogromnego
- przedsięwzięcia brak nam umiejętności. Potrzebujemy kogoś
- zupełnie wyjątkowego.
- Wszyscy patrzyli teraz przenikliwie na Shasę.
- – Potrzebujemy człowieka z energią młodzieńca
- i doświadczeniem, które przychodzi z wiekiem. Potrzebujemy
- wybitnego finansisty, doskonałego organizatora. Wśród członków
- naszej partii nie ma nikogo takiego.
- Shasa patrzył na nich uważnie. To, co sugerowali, było
- oburzające. Shasa wychował się w cieniu Jana Christiana
- Smutsa, człowieka wielkiego formatu, i był w naturalny sposób
- wierny jego partii. Otworzył już usta, by ostro odmówić, gdy
- Manfred De La Rey podniósł rękę, by go powstrzymać.
- – Niech pan posłucha – powiedział. – Osoba, której
- powierzymy tę patriotyczną misję, otrzyma stanowisko, które
- premier stworzy specjalnie dla niej. Zostanie ministrem górnictwa
- i przemysłu.
- Shasa powoli zamknął usta. Musieli zebrać dużo informacji
- o nim, zanalizować je i ustalić właściwą cenę. Podstawy jego
- przekonań i zasad politycznych zostały zburzone. Zaprowadzili go
- na wysoką górę i pokazali, co może osiągnąć, jeżeli tylko zechce.
- Na wysokości dwudziestu tysięcy stóp Shasa wyrównał
- i wszedł na właściwy kurs. Zwiększył przepływ tlenu w masce,
- by rozjaśnić umysł. Do Youngsfield miał cztery godziny lotu,
- cztery godziny na dokładne przemyślenie wszystkiego, co
- usłyszał. Chciał dokładnie wszystko rozważyć, odrzuciwszy
- wszelkie emocje, ale podniecenie zakłócało jego rozmyślania.
- Perspektywa posiadania dużej władzy, rozbudowywania potęgi
- swojego kraju tak, by stał się najsilniejszy w Afryce i znaczący
- w skali całego świata, nie dawała mu spokoju. To była władza!
- Na myśl o tym z lekka kręciło mu się w głowie, gdyż to
- wszystko, o czym marzył, było wreszcie dostępne. Musiał tylko
- we właściwym momencie sięgnąć ręką. Ale czy nie było to
- ujmą dla honoru, czy nie raniło jego dumy? Co miałby
- powiedzieć ludziom, którzy mu zaufali?
- Nagle pomyślał o Blaine’ie Malcomessie, swoim mentorze
- i doradcy, człowieku, który przez te wszystkie lata zastępował
- mu ojca. Jak oceni to zdradzieckie posunięcie?
- – Blaine, mogę zrobić więcej dobrego przyłączając się do
- nich – wyszeptał. – Działając razem z nimi mogę skuteczniej
- łagodzić ich działania, niż będąc w opozycji, gdyż to ja będę
- miał władzę...
- Wiedział jednak, że usprawiedliwia tylko swój występek.
- W końcu chodziło tylko o władzę, i choć wiedział, że Blaine
- Malcomess nigdy nie pogodzi się z tym, co uzna za zdradę, był
- ktoś inny, kto zrozumie go i udzieli wsparcia. To przecież
- właśnie Centaine Courtney-Malcomess starannie uczyła swojego
- syna, jak zdobywać pieniądze i władzę i jak ich używać.
- – Mamo, to wszystko może się udać. Może niedokładnie
- tak, jak planowaliśmy, ale może się udać.
- Nagle przypomniał sobie o czymś innym i cień przesłonił jego
- rozjaśniony triumfem umysł.
- Spojrzał w dół na leżącą na sąsiednim siedzeniu czerwoną
- teczkę, którą w chwili, gdy wsiadał do mosquito, dał mu na
- lotnisku Manfred De La Rey, minister spraw wewnętrznych.
- – Jeżeli przyjmie pan naszą ofertę, jest tylko jeden problem,
- który będziemy musieli rozwiązać – powiedział Manfred
- wręczając mu teczkę – i jest to poważny problem. Oto on.
- Teczka zawierała raport specjalnego wydziału policji, a napis
- na niej głosił:
- TARA ISABELLA COURTNEY z domu MALCOMESS
- Tara obchodziła część domu przeznaczoną dla dzieci,
- zaglądając do sypialni każdego z nich. Niania otulała właśnie
- Isabellę różową kołdrą, gdy mała zobaczywszy mamę zawołała:
- – Mamusiu, mamusiu, miś był niegrzeczny. Chcę, by spał na
- półce z innymi lalkami.
- Tara przysiadła na łóżku córeczki i rozmawiając z nią o złym
- zachowaniu misia przytuliła ją. Isabella była zaróżowiona, ciepła
- i pachniała mydłem. Jej jedwabiste włosy głaskały policzek matki
- i wymagało to od Tary pewnego wysiłku, by ucałowawszy
- córeczkę, wstać i odejść.
- – Kochanie, trzeba już spać.
- Gdy zgasło światło, dziewczynka krzyknęła tak głośno, że
- Tara wróciła przestraszona.
- – Co się stało, kochanie? – spytała zapalając znów światło
- i podchodząc do łóżka.
- – Przebaczyłam już misiowi. Może spać ze mną. Miś został
- ze wszystkimi honorami przeniesiony do łóżka Isabelli. Mała
- objęła go jedną ręką, kciuk drugiej wsadzając sobie do buzi.
- – A kiedy wróci tatuś? – spytała sennie, ale zamknęła już
- oczy i zanim Tara podeszła do drzwi, spała.
- Na środku pokoju Sean siedział Garrickowi na piersiach
- i z sadystyczną przyjemnością szarpał go za włosy. Tara
- rozdzieliła ich.
- – Sean, w tej chwili wracaj do swojego pokoju, słyszysz?
- Tyle razy mówiłam ci, żebyś się nie znęcał nad swoimi braćmi!
- Powiem o tym tacie, gdy wróci do domu.
- Przełykając łzy i głośno sapiąc, Garrick bronił brata:
- – On się nie znęcał, mamo. Bawiliśmy się tylko.
- Słuchając jego oddechu Tara wiedziała, że w każdej chwili
- może dostać ataku astmy. Zawahała się. W takiej sytuacji nie
- powinna wychodzić z domu, ale dzisiaj było to dla niej bardzo
- ważne.
- Przygotuję inhalator i powiem mani, by dopóki nie wrócę,
- zaglądała do niego co godzinę, znalazła wyjście z sytuacji.
- Michael czytał i ledwie spojrzał na nią, gdy go całowała na
- dobranoc.
- – Kochanie, obiecaj, że zgasisz światło o dziewiątej. Starała
- się nie okazywać, że był jej ulubieńcem.
- – Obiecuję, mamo – mruknął, jednocześnie krzyżując palce
- pod kołdrą.
- Schodząc po schodach spojrzała na zegarek; za pięć ósma.
- Wiedziała, że się spóźni. Tłumiąc macierzyńskie poczucie winy,
- wyszła z domu i wsiadła do swojego starego packarda.
- Shasa nie lubił packarda, gdyż uważał, że wyblakły od
- słońca, poplamiony lakier i zniszczona tapicerka są ujmą dla
- honoru rodziny. Na ostatnie urodziny dostała od niego nowego
- aston martina, ale zostawiła go w garażu. Packard lepiej pasował
- do jej spartańskiego obrazu samej siebie. Ruszając zostawiał za
- sobą kłęby dymu, a później, gdy przyspieszała na drodze
- biegnącej przez starannie uprawiane winnice Shasy, wzbijał
- w powietrze tumany pyłu, co sprawiało jej przewrotną
- przyjemność. Aż dziwne, że po tylu latach mieszkania
- w Welteyreden, wśród bogactw i staromodnych mebli, nadal czuła
- się tu obco. Nawet jeżeli przyjdzie jej tu mieszkać jeszcze przez
- pięćdziesiąt lat, nigdy nie będzie to jej dom, lecz dom Centaine
- Courtney-Malcomess. Przypominały o tym urządzone przez
- Centaine pokoje, których Shasa nigdy nie pozwoli jej
- przemeblować.
- Przez potężną bramę wymknęła się do realnego świata
- cierpienia i niesprawiedliwości, gdzie płakali uciskani, walcząc
- i żądając pomocy, gdzie czuła się pożyteczna i miała swoje
- miejsce, gdzie ramię w ramię z innymi szła w kierunku
- przyszłości, w stronę wyzwań i przemian.
- Dom Broadhurstów leżał w średniozamożnej dzielnicy
- Pinelands. Był to nowoczesny, niski i rozległy budynek, z płaskim
- dachem i dużymi oknami, seryjnymi meblami i tanimi,
- syntetycznymi dywanami. Na krzesłach można było znaleźć
- sierść psa, zniszczone od czytania książki piętrzyły się stosami
- w kątach lub leżały rozłożone na stole jadalnym, zabawki walały
- się w korytarzu, a tanie, poplamione palcami dzieci reprodukcje
- Picassa i Modiglianiego wisiały krzywo na ścianach. Tara czuła
- się uwolniona od przepychu Welteyreden i było jej tu bardzo
- dobrze.
- Gdy parkowała packarda, Molly Broadhurst wybiegła, by ją
- powitać. Była ubrana w piękny, wzorzysty kaftan.
- – Spóźniłaś się!
- Ucałowała Tarę gorąco i przez zagracony przedpokój
- zaprowadziła do brzydkiego, dużego pokoju, zbudowanego
- później niż reszta domu.
- W środku znajdowało się wielu gości Molly, którzy zebrali się
- tu, by wysłuchać Mosesa Gamy. Patrząc na nich Tara poczuła,
- jak radość ogarnia jej serce. Ci ludzie robili coś wartościowego,
- tryskała z nich energia i radość życia; byli pełni zapału, mieli
- poczucie sprawiedliwości, byli poniżani i buntowali się przeciwko
- temu.
- Tego rodzaju zgromadzenie nie mogłoby się nigdy odbyć
- w Welteyreden. Wśród gości było bowiem wielu czarnych:
- studentów z uniwersytetu Fort Hare i niedawno utworzonego
- uniwersytetu Western Cape, nauczycieli i prawników, nawet
- lekarzy. Wszyscy byli działaczami politycznymi i choć nie mogli
- brać udziału w wyborach do parlamentu ani przemawiać w nim,
- często występowali publicznie i ich głos był już słyszalny. Był tu
- także redaktor czarnego pisma Drum i miejscowy korespondent
- Sowetan, które swój tytuł wzięło od nazwy szybko rozwijającego
- się miasta czarnych.
- Już sam fakt, że mogła się spotkać i normalnie porozmawiać
- z czarnymi, bardzo ją ekscytował.
- Biali goście byli także bardzo interesujący. Niektórzy z nich
- byli członkami Komunistycznej Partii Afryki Południowej, zanim
- ją zdelegalizowano kilka lat temu. Był tam także Harris, którego
- spotkała już wcześniej w domu Molly. Walczył w Izraelu, u boku
- Irguna, przeciwko Anglikom i Arabom. Jego wysoki wzrost
- i gwałtowne zachowanie budziły w Tarze lęk, ale
- i zainteresowanie. Molly twierdziła, że doskonale znał się na
- walce partyzanckiej i sabotażu i że zawsze podróżuje potajemnie
- po kraju i przekrada się przez granice, załatwiając jakieś
- tajemnicze sprawy.
- Mąż Molly rozmawiał poważnie z prawnikiem
- z Johannesburga, Bramiem Fischerem, który specjalizował się
- w bronieniu czarnych oskarżonych o przestępstwo na podstawie
- prawa, które skonstruowano specjalnie tak, by zawsze znalazł
- się paragraf ograniczający ich swobody. Molly mówiła, że Bram
- organizuje sieć podziemnych komórek partii komunistycznej,
- a Tara marzyła, że pewnego dnia i ona będzie mogła wstąpić do
- jednej z nich.
- Do tej samej grupy należał Marcus Archer, także były
- członek partii komunistycznej. Pracował w Witwatersrand jako
- psycholog zakładowy. Do jego zadań należało szkolenie tysięcy
- czarnych pracowników kopalni złota i Molly twierdziła, że właśnie
- dzięki niemu powstał wśród czarnych górników związek
- zawodowy. Molly szepnęła jej na ucho, że jest homoseksualistą,
- używając słowa, jakiego Tara nigdy przedtem nie słyszała:
- – Oczywiste, że jest gejem.
- Ponieważ w środowisku Tary było to coś zupełnie nie do
- przyjęcia, uznała, że warto się interesować.
- – Boże, Molly – szepnęła Tara. – To są wspaniali,
- prawdziwi ludzie, będąc z nimi czuję wreszcie, że naprawdę żyję.
- – Jest tam – uśmiechnęła się Molly słysząc wyznanie Tary
- i wprowadziła ją w tłum gości.
- Moses Gama stał oparty o ścianę i choć otaczało go grono
- wielbicieli, górował nad nimi wzrostem. Molly przecisnęła się do
- przodu.
- Tara patrzyła z przejęciem na Mosesa Gamę i pomyślała, że
- nawet w tak wspaniałym towarzystwie wyglądał jak pantera
- wśród kotów podwórzowych. Jego piękna twarz wyglądała tak,
- jakby wyrzeźbiono ją z bloku czarnego onyksu, a wewnętrzna
- siła, jaka z niego promieniowała, wydawała się wypełniać cały
- pokój. Tara czuła się tak, jakby stała na zboczach Wezuwiusza,
- wiedząc, że w każdej chwili może zdarzyć się katastrofalny
- wybuch.
- Moses Gama spojrzał na Tarę. Nie uśmiechnął się, ale jego
- głębokie spojrzenie zasnuł dziwny cień.
- – Prosiłem Molly, żeby panią zaprosiła, pani Courtney.
- – Proszę tak do mnie nie mówić. Mam na imię Tara.
- – Taro, musimy później porozmawiać. Możesz zostać? Była
- tak przejęta tym, że ją wyróżnił, iż nie mogła wymówić słowa
- i tylko skinęła głową.
- – Moses, jeżeli jesteś gotów, możemy zaczynać –
- powiedziała Molly i odciągając go od grona słuchaczy
- wprowadziła na podwyższenie, na którym stało pianino.
- – Uwaga, uwaga! Prosimy o ciszę!
- Molly klasnęła w ręce i ożywione rozmowy ucichły. Wszyscy
- zwrócili się ku niej.
- – Moses Gama jest jednym z najbardziej zdolnych
- i szanowanych wśród nowej generacji czarnych przywódców
- Afryki. Już przed wojną był członkiem Afrykańskiego Kongresu
- Narodowego i najbardziej aktywnym działaczem Afrykańskiego
- Związku Zawodowego Górników. Chociaż związki zawodowe
- czarnych nie są uznawane przez obecny rząd, podziemny
- związek zawodowy górników jest jedną z najbardziej
- wiarygodnych i wpływowych organizacji czarnych i ma ponad sto
- tysięcy członków regularnie płacących składki. W 1950 roku
- Moses Gama został sekretarzem Kongresu i niestrudzenie,
- bezinteresownie i bardzo skutecznie pracował nad tym, by
- usłyszano płacz naszych czarnych braci, pozbawionych prawa
- do decydowania o własnym losie. Przez krótki czas Moses
- Gama był członkiem rządowej Rady Przedstawicieli Tubylców,
- będącej próbą wyciszenia aspiracji politycznych czarnych, ale to
- właśnie on zrezygnował z pełnienia tej funkcji, wypowiadając
- słynną uwagę: „Rozmawiałem przez telefon, ale z drugiej strony
- nikt mnie nie słuchał”.
- Zgromadzeni wybuchnęli śmiechem i oklaskami, po czym
- Molly zwróciła się do Mosesa:
- – Wiem, że nie powiesz nam nic przyjemnego ani
- uspokajającego, ale na tej sali jest wiele serc bijących razem
- z twoim i gotowych krwawić razem z nim.
- Tara klaskała tak długo, aż rozbolały ją dłonie, i pochyliła się
- do przodu, by pilnie słuchać Mosesa Gamy, który wyszedł na
- środek sceny.
- Miał na sobie elegancki niebieski garnitur, białą koszulę
- i granatowy krawat. Tak się dziwnie złożyło, że on był ubrany
- uroczyście, a inni przyszli w porozciąganych swetrach lub starych
- tweedowych marynarkach ze skórzanymi łatami na łokciach
- i plamami na klapach. Garnitur Mosesa był prosty w kroju
- i doskonale leżał na jego atletycznej figurze. Jednocześnie Gama
- wyglądał tak dostojnie, że wydawało się, iż ma na sobie
- królewski płaszcz z lamparta i pióra czapli wetknięte w krótko
- obcięte włosy. Mówił głębokim, przejmującym głosem:
- – Przyjaciele, jest tylko jedna idea, której jestem wierny
- i której zawsze będę bronił ze wszystkich sił. Uważam
- mianowicie, że każdy Afrykańczyk ma pierwotne, wrodzone, nie
- dające się podważyć prawo do Afryki, gdyż jest to jego
- kontynent i jego jedyna ojczyzna.
- Tara słuchała jak zauroczona, gdy mówił, jak łamano
- wrodzone prawo przez trzysta lat i jak w czasie ostatnich kilku
- lat, odkąd nacjonaliści objęli władzę, usankcjonowano to,
- konstruując zbiór praw, przepisów i zakazów, tworząc politykę
- apartheidu.
- – Wszyscy wiemy, że sama idea apartheidu jest tak
- groteskowa, tak obłąkana, że nie może się sprawdzić
- w praktyce. Ale chciałbym was ostrzec, przyjaciele, że ludzie,
- którzy tworzyli ten szalony system, są tak fanatyczni, tak
- zatwardziali i tak przekonani o swoim boskim posłannictwie, iż
- zrobią wszystko, by ją wprowadzić w życie. Już utworzyli całą
- armię urzędników, których zadaniem jest realizowanie tego
- szaleństwa, a mogą wykorzystać wszelkie bogactwa tej ziemi,
- zasobnej w złoto i minerały. Nie zawahają się roztrwonić tych
- dóbr, budując swoje ideologiczne monstrum. Nie ma takiej
- ceny, ani w sferze duchowej, ani w materialnej, która była by
- dla nich za wysoka.
- Moses Gama przerwał i spojrzał na słuchaczy, a Tarze
- wydawało się, że sam osobiście odczuwał wszelkie udręki
- swojego ludu i że było w nim więcej cierpienia, niż człowiek
- może znieść.
- – Jeżeli się ich nie powstrzyma, zamienią tę piękną ziemię
- w odrażającą ruinę; będzie to kraj nie znający litości
- i sprawiedliwości, kraj zniszczony materialnie i duchowo.
- Moses rozłożył szeroko ręce.
- – Ci ludzie nazywają zdrajcami tych spośród nas, którzy się
- im przeciwstawiają. Przyjaciele, każdego, kto nie sprzeciwi się im,
- ja nazwę zdrajcą – zdrajcą Afryki.
- Zamilkł i to oskarżenie wisiało w powietrzu aż do chwili, gdy
- zaczęto go oklaskiwać. Tylko Tara nie klaskała i nadal patrzyła
- na niego. Nie mogła wydobyć z siebie głosu i drżała tak, jakby
- była chora na malarię.
- Moses wolno opuszczał głowę, aż dotknęła piersi i zebrani
- myśleli, że skończył. Lecz on nagle wyprostował się, rozpostarł
- ręce i mówił dalej:
- – Przeciwstawić się im? Jak to zrobić? Odpowiem wam –
- przeciwstawimy się im całą mocą, z całą stanowczością i całym
- sercem. Jeżeli dla nich nie ma ceny, jakiej nie byliby w stanie
- zapłacić, dla nas także nie może być takiej ceny. Muszę wam
- powiedzieć, przyjaciele, że zrobię wszystko – przerwał, by
- podkreślić – wszystko, by dalej prowadzić walkę. Dla niej
- jestem gotów umrzeć i zabijać.
- Po tych słowach w pokoju zrobiło się cicho. Dla tych
- spośród zebranych, którzy jako salonowi intelektualiści zajmowali
- się dialektyką socjalistyczną, takie oświadczenie było groźne
- i niepokojące, gdyż można w nim było usłyszeć odgłos łamanych
- kości i wyczuć zapach świeżo rozlanej krwi.
- – Jesteśmy gotowi zrobić pierwszy krok i nasze plany są już
- zaawansowane. Za kilka miesięcy rozpoczniemy ogólnokrajową
- kampanię oporu przeciwko potwornym prawom apartheidu.
- Będziemy palić dowody tożsamości, które musimy nosić na
- mocy ustawy parlamentarnej, te znienawidzone dompas
- podobne do gwiazdy, jaką musieli nosić Żydzi, dokumenty, które
- oznaczają, że jesteśmy rasowo gorsi. Zrobimy z nich wielkie
- ognisko, którego dym rozniesie się po całym cywilizowanym
- świecie. Będziemy wchodzić do restauracji i kin przeznaczonych
- tylko dla białych, będziemy jeździć w przeznaczonych tylko dla
- białych wagonach i będziemy się kąpać na przeznaczonych tylko
- dla białych plażach. Będziemy krzyczeć do faszystowskiej policji:
- „Chodźcie! Aresztujcie nas!” I tysiącami ludzi zapełnimy więzienia
- białych, zablokujemy im sądy, aż cały potężny system
- apartheidu załamie się pod naszym naciskiem.
- Tara została dłużej, tak jak prosił, a kiedy większość gości
- już wyszła, Molly podeszła do niej i wzięła ją pod rękę.
- – Taro, kochanie, czy podejmiesz ryzyko i spróbujesz mojego
- spaghetti po bolońsku? Wiesz, że jestem najgorszą gospodynią
- w całej Afryce, ale ty przecież jesteś odważną dziewczyną.
- Tylko kilkoro gości zaproszono na późną kolację w ogrodzie.
- Ponad ich głowami unosiły się roje komarów, a co jakiś czas
- powiewy wiatru przynosiły zgniły zapach siarkowodoru
- z oczyszczalni ścieków z drugiej strony Black River. Gościom nie
- psuło to apetytu i podawane zawsze przez Molly spaghetti po
- bolońsku szybko znikało z talerzy, Popijane szklankami taniego
- czerwonego wina. Dla Tary było to przyjemną odmianą po
- wyszukanych posiłkach podawanych w Welteyreden, połączonych
- zawsze z uroczystą ceremonią degustowania wina, którego
- butelka kosztowała tyle, co pensja robotnika. Tutaj jedzenie
- i wino nie służyło temu, by się nim zachwycać, lecz miało
- usprawnić pracę umysłów i rozwiązać języki.
- Tara siedziała przy Mosesie. Jej sąsiad miał dobry apetyt,
- ale pił bardzo mało wina. Jego maniery przy stole nie były
- najlepsze – jadł głośno nie zamykając ust, jednak, rzecz
- dziwna, nie raziło to Tary. W jakiś sposób podkreślało to jego
- odrębność i pokrewieństwo z ludźmi, którym przewodził.
- Początkowo Moses rozmawiał z innymi gośćmi, odpowiadając
- na ich pytania i komentarze, jakie padały przy stole. Później
- stopniowo coraz częściej zwracał się do Tary i prowokował ją
- do wypowiedzi, a w końcu, gdy skończył jeść, obrócił się ku niej
- i zniżył głos, wykluczając innych z rozmowy.
- – Znam twoją rodzinę – powiedział. – Znam dobrze panią
- Centaine Courtney, a zwłaszcza twojego męża, Shasę Courtneya.
- Tara była zaskoczona.
- – Nigdy nie słyszałam, by o tobie mówili.
- – Dlaczego mieliby to robić? Dla nich nigdy nie byłem
- ważny. Na pewno dawno o mnie zapomnieli.
- – A gdzie i kiedy ich poznałeś?
- – Dwadzieścia lat temu. Twój mąż był jeszcze dzieckiem.
- Byłem wtedy nadzorcą w kopalni diamentów H’ani
- w południowo-zachodniej Afryce.
- – H’ani – skinęła głową Tara. – To początek fortuny
- Courtneyów.
- – Matka wysłała Shasę do tej kopalni, by nauczył się
- wszystkiego, co się tam robi. Był przy mnie przez kilka tygodni
- i pracowaliśmy razem. – Moses przerwał i uśmiechnął się.
- – Dobrze nam było ze sobą, na tyle, na ile mały biały baas
- może żyć w zgodzie z czarnym. Dał mi książkę, Historię Anglii
- Macaulaya. Mam ją do dzisiaj. Pamiętam, że niektóre
- zagadnienia, jakie poruszaliśmy w rozmowie, wprawiały go
- w zakłopotanie i niepokoiły. Kiedyś powiedział mi tak: „Moses, to
- jest polityka. Czarni nie powinni zajmować się polityką. To
- sprawa białych”.
- Moses zaśmiał się cicho na to wspomnienie, a Tara
- zmarszczyła brwi.
- – To do niego podobne – zgodziła się. – Przez ostatnie
- dwadzieścia lat niewiele się zmienił. Moses przestał się śmiać.
- – Twój mąż stał się potężnym człowiekiem. Jest bardzo
- bogaty i wpływowy.
- Tara wzruszyła ramionami.
- – Jaki jest pożytek z potęgi i bogactwa, jeżeli się ich nie
- używa mądrze i dobrze?
- – Ale ty jesteś dobra, Taro – powiedział cicho. – Nawet
- gdybym nie wiedział o tym, co robisz dla mojego ludu,
- wyczułbym to w tobie.
- Tara, słysząc tę pochwałę, spuściła wzrok.
- – Mądrość – mówił jeszcze ciszej. – Wydaje mi się, że ją
- także posiadasz. Bardzo mądrze postąpiłaś, nie mówiąc innym
- o naszym ostatnim spotkaniu.
- Tara podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy.
- W natłoku myśli tego wieczoru niemal zapomniała o ich
- spotkaniu w korytarzu parlamentu, tam, gdzie nie wolno mu
- było przebywać.
- – Dlaczego tam byłeś? – spytała szeptem.
- – Kiedyś ci powiem – odpowiedział. – Wtedy, gdy staniemy
- się przyjaciółmi.
- – Jesteśmy przyjaciółmi – powiedziała, a on jej przytaknął.
- – Tak, wydaje mi się, że jesteśmy przyjaciółmi, lecz przyjaźń
- musi być poddana próbie, musi być sprawdzona. Ale powiedz
- mi, co robisz.
- – Tak mało jestem w stanie zrobić. – I zaczęła opowiadać
- o klinice i systemie pomocy dzieciom i ludziom starszym, nie
- uświadamiając sobie, z jakim entuzjazmem i ożywieniem mówi.
- W końcu Moses uśmiechnął się.
- – Miałem rację, jesteś dobra, Taro, bardzo dobra.
- Chciałbym się przyjrzeć twojej pracy. Czy to możliwe?
- – Och, to by było wspaniałe, gdybyś mógł przyjechać!
- Molly przywiozła go do kliniki nazajutrz po południu. Klinika
- leżała na południowym skraju murzyńskiej dzielnicy Nyanga, co
- w języku Xhosa oznaczało „świt”. Nazwa nie oddawała jednak
- rzeczywistości. Nyanga, podobnie jak wiele innych dzielnic
- murzyńskich, składała się z rzędów identycznych, ceglanych
- domków pokrytych azbestem, oddzielonych piaszczystymi
- uliczkami. I chociaż te domki niczym się od siebie nie różniły
- i były brzydkie, dawały pewną wygodę, gdyż była w nich bieżąca
- woda i elektryczność. Jednak za nimi, na porośniętych krzakami
- wzgórzach Cape Clats rozciągały się slumsy, w których żyli ludzie
- przybyli do miasta z zagrożonych biedą regionów rolniczych.
- Z nich głównie wywodzili się pacjenci Tary.
- Tara z dumą oprowadzała Mosesa i Molly po niewielkim
- budynku.
- – Ponieważ jest weekend, nie ma tu żadnego z lekarzy
- pracujących dla nas ochotniczo – wyjaśniła.
- Moses zatrzymywał się, by porozmawiać z czarnymi
- pielęgniarkami oraz matkami cierpliwie czekającymi na dziedzińcu
- ze swoimi małymi dziećmi.
- Później w swoim skromniutkim biurze zrobiła dla nich kawę.
- Moses spytał ją, w jaki sposób utrzymuje klinikę.
- – Och, wspiera nas finansowo lokalny rząd – odpowiedziała
- Tara wymijająco, ale Molly przerwała jej.
- – Nie daj się oszukiwać – większość wydatków pokrywa
- z własnej kieszeni.
- – Oszukuję męża co do wydatków domowych – zaśmiała
- się Tara.
- – Czy mogłabyś nas obwieźć po slumsach? Chciałbym je
- zobaczyć. – Moses spojrzał na Molly, lecz ona zagryzła wargi
- i spojrzała na zegarek:
- – O cholera, muszę wracać. Tara odezwała się szybko.
- – Nie martw się, Molly. Mogę zabrać Mosesa. Wracaj do
- domu, a ja odwiozę go do ciebie wieczorem.
- Pojechali starym packardem wyboistymi, piaszczystymi
- drogami, przez porośnięte krzakami wzgórza, tam, gdzie wierzby
- musiały ustąpić miejsca ruderom, skleconym z pordzewiałej
- blachy falistej i tektury, pokrytych plastikowymi workami. Co
- chwila zatrzymywali się i chodzili pomiędzy ruderami. Znad
- zatoki, niosąc tumany kurzu, wiał południowo-wschodni wiatr,
- pochylali się walcząc z nim.
- Ludzie znali tu Tarę, uśmiechali się i pozdrawiali ją, gdy
- przechodziła, a dzieci wybiegały, by ją powitać, tańczyły wokół
- niej i prosiły o cukierki, które miała w kieszeni.
- – Skąd biorą wodę? – spytał Moses.
- Tara pokazała mu starą beczkę po ropie, na którą nałożono
- zużyte opony samochodowe. Starsze dzieci napełniały ją wodą
- z kranu znajdującego się na granicy obszaru zabudowanego,
- odległego o półtora kilometra, i toczyły z powrotem.
- – Wycinają wierzby, by mieć czym palić – powiedziała Tara
- – ale zimą dzieci są wiecznie zaziębione, chorują na grypę
- i zapalenie płuc. O kanalizację nie musisz pytać. – Wciągnęła
- w nozdrza smród idący z latryn, osłoniętych kawałkami worków
- jutowych.
- Gdy Tara zatrzymała się przed tylnymi drzwiami kliniki
- i wyłączyła silnik, zapadł już zmrok. Przez kilka chwil siedzieli
- nic nie mówiąc.
- – To, co widzieliśmy, nie różni się niczym od setek innych
- slumsów, w których spędziłem większość mojego życia –
- powiedział Moses.
- – Przepraszam.
- – Za co przepraszasz?
- – Nie wiem, po prostu czuję się winna – powiedziała
- wiedząc, że nie oddaje to istoty rzeczy. Otworzyła drzwi
- packarda. – Chcę wziąć trochę papierów z biura. Wrócę za
- chwilę i zawiozę cię do Molly.
- W klinice nie było nikogo. Dwie pielęgniarki zamknęły drzwi
- i poszły do domu godzinę temu. Tara otworzyła zamek swoim
- kluczem i przez pokój przyjęć przeszła do swojego biura. Myjąc
- ręce przejrzała się w lustrze nad umywalką umieszczoną w rogu
- pokoju. Była zarumieniona i jej oczy błyszczały. Tak się
- przyzwyczaiła do nędzy slumsów, że przebywanie tam nie
- przygnębiało jej już tak jak kiedyś. Czuła się dziwnie ożywiona
- i poruszona.
- Wsadziła plik korespondencji i rachunków do swojej
- skórzanej torebki, zamknęła szufladę, sprawdziła, czy elektryczny
- czajnik jest wyłączony z kontaktu i czy okna są zamknięte,
- zgasiła światła i wybiegła do pokoju przyjęć. Zatrzymała się
- zaskoczona. Moses Gama wszedł za nią do kliniki i siedział
- teraz na przykrytej białym prześcieradłem kozetce dla
- pacjentów, stojącej pod przeciwległą ścianą.
- – Och – wyszeptała odzyskując równowagę. – Przepraszam,
- że to tak długo trwało.
- Potrząsnął głową, wstał i podszedł do niej blisko. Uważnie się
- jej przyglądał, aż poczuła się skrępowana i zakłopotana.
- – Jesteś niezwykłą kobietą – rzekł głębokim, cichym głosem.
- Nie słyszała wcześniej, by tak mówił. – Nigdy nie spotkałem
- białej kobiety, która byłaby do ciebie podobna.
- Nie wiedziała, co odpowiedzieć, a on mówił cicho dalej:
- – Jesteś bogata i uprzywilejowana. Masz wszystko, czego
- mogłabyś chcieć od życia, a pomimo tego przychodzisz tutaj, do
- nędzy i cierpienia.
- Dotknął jej ramienia. Wewnętrzna część jego dłoni była
- jasno-różowa i ostro kontrastowała z wierzchem i ciemnym,
- muskularnym przedramieniem. Jego skóra była chłodna
- w dotyku. Zastanawiała się, czy rzeczywiście tak jest, czy to jej
- skóra była gorąca. Czuła, że płonie, czuła rozpalony żar
- głęboko w sobie. Popatrzyła na jego rękę na swym gładkim,
- jasnym ramieniu. Nigdy jeszcze czarny mężczyzna nie dotykał
- jej tak długo i z rozmysłem.
- Pasek ześlizgnął się z jej ramienia i torebka upadła z głuchym
- odgłosem na wykładaną kafelkami podłogę. Broniąc się
- instynktownie splotła przed sobą ręce, lecz teraz opuściła je
- i niemal bezwiednie jej ciało wygięło się w łuk. Jednocześnie
- podniosła głowę i popatrzyła mu prosto w oczy. Rozchyliła wargi
- i zaczęła szybciej oddychać. Spostrzegła pożądanie w jego oczach,
- i powiedziała:
- – Tak.
- Pogłaskał jej ramie, aż zadrżała, i zamknęła oczy. Dotknął jej
- lewej piersi, a ona się nie cofnęła. Jej pierś stwardniała pod
- jego dotykiem i wypełniła mu rękę, a brodawka nabrzmiała
- i Moses czując ją w dłoni ścisnął mocniej. Doznanie było tak
- silne, że niemal graniczyło z bólem, i gdy promieniście
- rozchodziło się po całym ciele, jak fale wywołane kamieniem
- rzuconym na spokojną wodę, wstrzymała oddech.
- Nie sądziła, że to może dziać się tak szybko. Nigdy nie
- uważała się za osobę namiętną. Shasa był jej jedynym
- mężczyzną, a chcąc rozbudzić jej ciało musiał używać wszystkich
- swoich umiejętności i być bardzo cierpliwy. Jednak pod dotykiem
- Mosesa całe jej ciało było wypełnione pragnieniem, jej łono
- topniało jak wosk w ogniu, nie mogła złapać oddechu, tak silnie
- pragnęła tego mężczyzny.
- – Drzwi – powiedziała. – Zamknij drzwi.
- Zobaczyła jednak, że już wcześniej je zamknął, i była mu za
- to wdzięczna, gdyż czuła, że nie mogłaby czekać. Podniósł ją
- szybko i zaniósł na kozetkę. Prześcieradło było czyste i tak
- mocno wykrochmalone, że szeleściło pod jej ciężarem.
- Przestraszył ją swą wielkością i choć urodziła czworo dzieci,
- gdy w nią wchodził, czuła się tak, jakby ją rozrywano na
- kawałki. Po chwili lęk zamienił się w dziwne uczucie uświęcenia.
- Była owieczką składaną w ofierze; tym aktem okupywała
- wszystkie grzechy swojej rasy i wszystkie przestępstwa, jakie
- popełniono na pobratymcach Mosesa na przestrzeni wieków.
- Oczyszczała się z winy, jaką była naznaczona od początków
- swego istnienia.
- Kiedy później leżał na niej, ciężko oddychając tuż przy jej
- twarzy, a jego potężnym, czarnym ciałem wstrząsały jeszcze
- konwulsje, przywarła do niego z radosną wdzięcznością. Tym
- jednym aktem jednocześnie uwolnił ją od winy i na zawsze
- uczynił swoją niewolnicą.
- W drodze powrotnej Tara nic nie mówiła, zmęczona miłością
- i zasmucona tym, że jej świat został bezpowrotnie zmieniony.
- Zatrzymała się niedaleko domu Molly i nie wyłączając silnika
- odwróciła się i popatrzyła na niego uważnie.
- – Kiedy się zobaczymy? – spytała, tak jak wiele kobiet
- przed nią w podobnej sytuacji.
- – A chcesz się znów ze mną spotkać?
- – Bardziej niż czegokolwiek innego.
- W tej chwili nie myślała nawet o dzieciach. W jej życiu liczył
- się teraz tylko on.
- – To będzie niebezpieczne.
- – Wiem.
- – Jeżeli nas odkryją, będziesz okryta hańbą, zostaniesz
- odrzucona przez wszystkich, a może nawet uwięziona. Zniszczysz
- swoje życie.
- – To nie było prawdziwe życie – powiedziała cicho. – Nic
- się nie stanie, jeżeli je zniszczę.
- Popatrzył na nią uważnie, szukając na jej twarzy oznak
- nieszczerości. Niczego nie spostrzegł.
- – Dam ci znać, gdy tylko będziemy się mogli bezpiecznie
- spotkać.
- – Przyjadę natychmiast, gdy tylko mnie zawiadomisz.
- – Muszę już teraz iść. Podwieź mnie pod dom.
- Zaparkowała w cieniu obok domu Molly, tak że nie było ich
- widać z drogi.
- Zaczyna się udawanie i ukrywanie się, pomyślała spokojnie.
- Miałam rację, już nigdy nie będzie tak jak poprzednio.
- Nie próbował jej objąć, to nie był afrykański zwyczaj. Utkwił
- w niej wzrok i białka jego oczu błyszczały w mroku jak kość
- słoniowa.
- – Zdajesz sobie sprawę z tego, że wybierając mnie,
- wybierasz walkę? – spytał.
- – Tak, wiem.
- – Stałaś się wojownikiem; ty i twoje pragnienia, a nawet
- twoje życie nie mają od tej chwili żadnego znaczenia. Jeżeli
- będziesz musiała zginąć za sprawę, nie podniosę ręki, by cię
- ocalić.
- Skinęła głową.
- – Tak, wiem o tym.
- Wzniosłość tego sformułowania tak ją przytłoczyła, że było
- jej ciężko oddychać. Wyszeptała z trudem:
- – Nie ma większej miłości – zrobię wszystko, o co poprosisz.
- Moses wszedł do sypialni, którą mu przydzieliła Molly, i umył
- twarz w umywalce. Marcus Archer wślizgnął się bez pukania do
- pokoju, zamknął za sobą drzwi i opierając się o nie obserwował
- Mosesa w lustrze.
- – Jak poszło? – spytał tak, jakby bał się usłyszeć
- odpowiedzi.
- – Dokładnie tak, jak zaplanowaliśmy – odpowiedział Moses
- wycierając twarz ręcznikiem.
- – Nienawidzę tej małej, głupiej dziwki – powiedział cicho
- Marcus.
- – Ustaliliśmy, że to konieczne.
- Moses wybrał świeżą koszulę z walizki leżącej na łóżku.
- – Pamiętam o tym – powiedział Marcus. – Jeżeli sobie
- przypominasz, to był mój pomysł, ale nie muszę jej za to lubić.
- – Ona jest narzędziem. Twoje osobiste uczucia nie powinny
- się liczyć.
- Marcus Archer skinął głową. Miał nadzieję, że kiedyś będzie
- umiał postępować jak prawdziwy rewolucjonista, że będzie
- twardym człowiekiem, oddanym sprawie, ale jego uczucia dla
- Mosesa Gamy były silniejsze niż przekonania polityczne.
- Wiedział, że nie były one odwzajemnione. Przez lata Moses
- wykorzystywał go w sposób równie cyniczny i wyrachowany, jak
- teraz zamierzał wykorzystać Tarę Courtney. Ogromna
- atrakcyjność fizyczna była dla Mosesa Gamy kolejnym rodzajem
- broni w jego arsenale, kolejnym środkiem manipulowania ludźmi.
- Potrafił oddziaływać swoją urodą zarówno na kobiety, jak i na
- mężczyzn, na starych i młodych, nie zważając, czy są to osoby
- atrakcyjne i pociągające, czy nie. Marcus podziwiał tę zdolność
- Mosesa, ale jednocześnie cierpiał z jej powodu.
- – Jutro wyjeżdżamy do Witwatersrand – powiedział
- opanowując ogarniające go uczucie zazdrości. – Wszystko już
- przygotowałem.
- – Tak szybko? – spytał Moses.
- – Wszystko przygotowałem. Pojedziemy samochodem.
- Przemieszczanie się z miejsca na miejsce było dla nich
- dużym problemem. Czarnemu trudno było podróżować po
- ogromnym kraju, gdyż w każdej chwili ktoś mógł od niego
- zażądać dompas. Gdyby władze zorientowały się, że bez
- określonego powodu znajduje się daleko od miejsca
- zamieszkania, wymienionego w dowodzie tożsamości, lub gdyby
- okazało się, że dowód nie jest podstemplowany przez
- pracodawcę, mógłby zostać poddany śledztwu.
- Towarzystwo Marcusa oraz załatwione przez niego
- dokumenty, potwierdzające zatrudnienie w Izbie Górniczej, były
- dla Mosesa cenną osłoną w czasie podróży. Zawsze jednak
- potrzebowali kurierów i jednym z nich miała być Tara. Poza tym
- urodzenie i małżeństwo zapewniało jej wysoką pozycję społeczną
- i dlatego informacje, jakich mogła dostarczyć, były bezcenne
- w planowaniu działania. Później, jeśliby się sprawdziła, miała
- także otrzymać bardziej niebezpieczne zadania.
- Shasa Courtney zdał sobie sprawę, że decyzję, czy przyjmie,
- czy odrzuci ofertę, złożoną mu podczas polowania na gazele na
- stepach Oranii, uzależnia od opinii matki.
- Shasa pierwszy wzgardziłby mężczyzną w swoim wieku, który
- trzymałby się matczynej spódnicy, lecz nie uważał, by się to
- odnosiło do niego. To, że Centaine Courtney-Malcomess była
- jego matką, było tylko przypadkiem. Ważne było, że
- w sprawach interesów i polityki była najbystrzejszym umysłem,
- jaki znał; była także wspólnikiem i jedynym prawdziwym
- powiernikiem. Nie wyobrażał sobie, by mógł podjąć tak ważną
- decyzję bez jej porady.
- Po powrocie do Cape Town odczekał tydzień, by spokojnie
- wszystko rozważyć. Czekał także na chwilę, gdy będzie mógł
- porozmawiać z Centaine sam na sam, wiedział bowiem, jaka
- będzie reakcja ojczyma. Blaine Malcomess był reprezentantem
- opozycji w komisji badającej projekt budowy zakładu
- przerabiającego węgiel na benzynę. Rząd miał długofalowy
- program zredukowania uzależnienia kraju od importu ropy,
- a ten projekt był jego częścią. Komisja miała się zapoznać
- z projektem na miejscu i tym razem Centaine nie miała
- towarzyszyć mężowi. Shasa czekał na taką okazję.
- Z Welteyreden do domu Centaine było mniej niż pół
- godziny jazdy samochodem. Shasa przejechał przełęcz
- Constantia Nek i zjechał na drugą stronę gór, gdzie nad
- brzegiem Atlantyku, na pięciuset akrach pokrytego dziką
- roślinnością stromego zbocza górskiego spadającego ostro ku
- wystającym z morza skałom i piaszczystym plażom, leżał dom
- Centaine i Blaine’a. Posiadłość, zwana Rhodes Hill, należała
- kiedyś do magnata kopalnianego z Randu, Dom pochodził
- z czasów królowej Wiktorii, lecz Centaine zupełnie zmieniła jego
- wnętrze.
- Gdy Shasa zajechał jaguarem przed dom, czekała na niego
- na werandzie. Wbiegł po schodach, by się z nią przywitać.
- – Bardzo wyszczuplałeś – upomniała go czule. Już w trakcie
- rozmowy telefonicznej domyśliła się, że ma do omówienia jakąś
- poważną sprawę. Na takie okazje mieli swój własny rytuał. Była
- ubrana w zwykłą bawełnianą bluzkę, luźne spodnie i wygodne,
- sportowe buty. Nie mówiąc nic więcej wzięła go pod rękę i idąc
- wśród klombów róż wspięli się na porośnięte krzakami wzgórze.
- Ostatni fragment podejścia był stromy i nierówny, ale
- Centaine nie zatrzymała się i weszła na szczyt przed Shasa.
- Tempo jej ‘oddechu prawie się nie zmieniło, a po kilku chwilach
- oddychała już normalnie.
- Trzyma się doskonale. Tylko Bóg raczy wiedzieć, ile wydaje
- na zdrowie, a ćwiczy jak zawodowy atleta – pomyślał Shasa
- uśmiechając się do niej z dumą. Objął jej smukłą, mocną kibić.
- – Czy to nie piękne? – Centaine oparła się lekko o niego
- i patrzyła na ocean, gdzie zielony, spieniony prąd Benguela
- opływał czubek Afryki, zakuty niczym średniowieczny rycerz
- w zbroję czarnych skał. – To jedno z moich ulubionych miejsc.
- – Nic dziwnego – szepnął Shasa.
- Podeszli do płaskiego, porośniętego mchem kamienia.
- Centaine siadła na nim i podciągnęła kolana, a on rozłożył się
- wygodnie koło niej na kobiercu z mchów. Przez chwilę nie
- mówili nic i Shasa myślał o tym, jak często siadywali w tym
- miejscu i ile trudnych decyzji podjęli właśnie tu.
- – Czy pamiętasz Manfreda De La Reya? – spytał nagle. Nie
- spodziewał się takiej reakcji. Centaine wzdrygnęła się, zbladła,
- a gdy spojrzała na niego, na jej twarzy malował się dziwny
- grymas.
- – Mamo, czy coś się stało?
- Chciał wstać, ale powstrzymała go gestem.
- – Dlaczego o niego pytasz? – spytała, ale on nie
- odpowiedział wprost.
- – Czy to nie dziwne, że odkąd jego ojciec ocalił nas, gdy
- byłem dzieckiem i żyliśmy jak rozbitkowie wśród Buszmenów na
- pustyni Kalahari, nasze ścieżki krzyżują się ze ścieżkami
- członków jego rodziny?
- – Nie musimy znów o tym mówić – przerwała szorstko
- Centaine. Shasa zorientował się, że popełnił błąd. Ojciec
- Manfreda obrabował kopalnię H’ani z diamentów o wartości
- niemal miliona funtów. Była to zemsta za krzywdy, jakich
- rzekomo doznał od Centaine. Za ten napad odsiedział prawie
- piętnaście lat z wyroku skazującego go na dożywocie i wyszedł
- na wolność dopiero wtedy, gdy nacjonaliści doszli do władzy
- w 1948 roku. W tym samym czasie nacjonaliści uwolnili wielu
- innych Afrykanerów odsiadujących wyroki za zdradę, sabotaż
- i napady z bronią w ręku. Skazano ich w okresie rządów Smutsa
- za to, że próbowali osłabić wysiłek wojenny skierowany
- przeciwko nazistowskim Niemcom. Skradzione diamenty nigdy się
- jednak nie odnalazły, a ich utrata doprowadziła niemal do ruiny
- majątek, który Centaine Courtney zbudowała wielkim wysiłkiem,
- kosztem wielu wyrzeczeń.
- – Dlaczego wspomniałeś o Manfredzie De La Reyu? –
- powtórzyła pytanie.
- – Zaprosił mnie na spotkanie. Sekretne spotkanie – to ścisła
- tajemnica.
- – Pojechałeś? Skinął powoli głową.
- – Spotkaliśmy się na farmie w Oranii. Było tam jeszcze
- dwóch innych ministrów.
- – Czy rozmawiałeś z Manfredem sam na sam? – spytała,
- a Shasa zwrócił uwagę na ton jej głosu oraz na fakt, że użyła
- jego imienia. Nagle przypomniał sobie pytanie, jakie
- niespodziewanie zadał mu Manfred De La Rey: „Czy pańska
- matka nigdy z panem o mnie nie mówiła?”
- Reakcja Centaine na jego pytanie nadawała temu nowe
- znaczenie.
- – Tak, mamo, rozmawiałem z nim sam na sam.
- – Czy wspominał o mnie? – pytała dalej Centaine, a Shasa
- uśmiechnął się z zakłopotaniem.
- – On spytał o to samo – czy kiedykolwiek mówiłaś ze mną
- o nim? Dlaczego tak się sobą interesujecie?
- Twarz Centaine stała się zacięta i wiedział, że niczego już się
- od niej nie dowie. Była to zagadka, której nie mógł rozwiązać,
- pytając wprost; musiał próbować dowiedzieć się tego okrężną
- drogą.
- – Złożyli mi propozycję – powiedział i spostrzegł błysk
- zainteresowania w jej oczach.
- – Manfred ci coś zaproponował? Opowiedz o tym.
- – Chcą, żebym przeszedł na ich stronę.
- Wolno skinęła głową. Nie okazała zdziwienia i nie odrzuciła
- z góry tej propozycji. Shasa wiedział, że gdyby był tu Blaine,
- byłoby inaczej. Honor i niewzruszone zasady nie zostawiały mu
- pola manewru. Blaine całą duszą należał do Smutsa i choć jego
- Wódz zmarł na atak serca wkrótce po objęciu władzy przez
- nacjonalistów, Blaine postępował tak, jakby Smuts żył nadal.
- – Chyba wiem, dlaczego chcą mieć ciebie w swoich szeregach
- – powiedziała wolno Centaine. – Chcą najlepszego finansisty,
- organizatora i biznesmena. Nie mają takiego człowieka w swoim
- rządzie.
- Skinął głową. Zrozumiała sytuację od razu, co zwiększyło
- jeszcze jego podziw.
- – A co dają w zamian?
- – Tekę ministra górnictwa i przemysłu.
- Spostrzegł, że nie patrzy już na niego, lecz wpatruje się
- w dal, w morze. Wiedział, co to oznacza. Centaine uważnie
- wszystko rozważała, analizowała przyszłość. Czekał cierpliwie, aż
- znów popatrzyła na niego uważnie.
- – Czy masz jakieś powody, by odmówić? – spytała.
- – A moje poglądy polityczne?
- – Czy różnią się czymś od ich poglądów?
- – Nie jestem Afrykanerem.
- – To może być dla ciebie korzystne. Będziesz Anglikiem,
- który z nimi współpracuje. To da ci wyjątkową pozycję. Nie
- będziesz skrępowany. Ponieważ nie jesteś jednym z nich, będzie
- im trudniej ciebie zwolnić.
- – Nie popieram ich polityki w stosunku do krajowców, tego
- ich apartheidu, to nie jest ekonomicznie uzasadnione.
- – Mój Boże, Shasa, chyba nie chcesz równych praw
- politycznych dla czarnych? Tego nie chciał nawet Jannie Smuts.
- Nie chcesz chyba, by rządził nami następny Chaka i by czarni
- sędziowie i czarna policja służyli czarnemu dyktatorowi? –
- Wzdrygnęła się. – Szybko rozprawiliby się z nami.
- – Nie, mamo, oczywiście, że nie. Ale za pomocą tego
- apartheidu chcą zgarnąć dla siebie całą pulę. Część musimy
- oddać, nie możemy wziąć sobie wszystkiego. To pewny sposób
- na wywołanie krwawej rewolucji.
- – Doskonale, cheri. Jeżeli będziesz w rządzie, będziesz mógł
- dopilnować tego, by otrzymali swoją część.
- Na twarzy Shasy malowało się wahanie. Powoli wyjął
- papierosa ze swojej złotej cygarniczki i zapalił go.
- – Masz ogromne zdolności, Shasa – przekonywała dalej
- Centaine. – Powinieneś ich używać dla wspólnego dobra.
- Shasa wciąż się wahał, chciał, by powiedziała wszystko, co
- o tym myśli. Musiał wiedzieć, czy chciała tego równie mocno jak
- on.
- – Możemy być ze sobą szczerzy, cheri. Do tego rodzaju
- zadania przygotowywałam cię od wczesnej młodości. Obejmij to
- stanowisko i wykonaj dobrze powierzoną misje, a kto wie, co się
- wydarzy.
- Przez chwilę milczeli, wiedząc, na co liczyli. Dążenie do
- najwyższych godności leżało w ich naturze i nie mogli tego
- zmienić.
- – A co z Blaine’em? – odezwał się w końcu Shasa. – Co on
- na to powie? Niezbyt mi się uśmiecha rozmowa z nim.
- – Biorę to na siebie – obiecała. – Ale ty będziesz musiał
- powiedzieć Tarze.
- – Tara – westchnął. – To będzie problem. Przez chwilę
- milczeli, po czym Centaine spytała:
- – Jak tego dokonasz? Jeżeli przejdziesz na ich stronę,
- będziesz narażony na różnego rodzaju ataki.
- Podjęli już decyzję, pozostały do uzgodnienia tylko środki.
- – W następnych wyborach będę kandydował z ramienia ich
- partii – powiedział Shasa. – Zapewnią mi miejsce
- w parlamencie.
- – Mamy więc mało czasu na obmyślenie szczegółów.
- Omawiali je przez następną godzinę, planując wszystko
- z drobiazgową dokładnością, dzięki której ich wspólne działania
- były przez całe lata tak skuteczne.
- – Dziękuję – powiedział na koniec Shasa, patrząc na nią. –
- Co bym bez ciebie zrobił? Jesteś twardsza i sprytniejsza niż
- wszyscy mężczyźni, których znam.
- – Daj spokój – uśmiechnęła się. – Wiesz, że nie lubię
- pochwał.
- Oboje zaśmiali się z tak absurdalnego żartu.
- – Odprowadzę cię na dół. Potrząsnęła głową.
- – Chcę jeszcze coś przemyśleć. Zostaw mnie tu. Patrzyła
- w ślad za nim, a jej pierś wypełniła się taką miłością i dumą, że
- aż trudno jej było oddychać.
- – Daje mi wszystko, czego oczekiwałam od syna, po
- tysiąckroć wypełnił moje oczekiwania. Dziękuję ci, synu, dziękuję
- ci za radość, jaką zawsze mi dawałeś.
- Potem nagle słowa „mój syn” wywołały inne wspomnienia
- i przypomniała sobie pierwszą część rozmowy.
- „Czy pamiętasz Manfreda De La Reya?” Takie pytanie zadał
- jej Shasa, nie spodziewając się, jaka może być odpowiedź.
- – Czy kobieta może kiedykolwiek zapomnieć o dziecku, które
- nosiła w łonie? – szepnęła Centaine, ale jej słowa zagłuszył
- wiatr i zielone fale rozbijające się o skalisty brzeg u stóp wzgórza.
- Kościół był wypełniony do ostatniego miejsca. Kolorowe
- czepki kobiet wyglądały jak dzikie stokrotki wiosną, lecz ubrania
- mężczyzn były poważne i surowe. Wszyscy patrzyli w kierunku
- wspaniałej, rzeźbionej ambony z czarnego, polerowanego drewna,
- na której stał wielebny Tromp Bierman, pastor Holenderskiego
- Kościoła Reformowanego Południowej Afryki.
- Manfred De La Rey zauważył po raz nie wiadomo który,
- jak bardzo od czasów wojny posunął się w latach wuj Tromp.
- Nigdy nie przyszedł całkiem do siebie po ciężkim zapaleniu płuc
- w obozie koncentracyjnym w Koffiefontein, gdzie w czasie wojny
- Anglii z Niemcami umieścił go, razem z innymi afrykanerskimi
- patriotami, zwolennik Anglików, Jannie Smuts.
- Wuj Tromp miał teraz długą, białą brodę, jeszcze bardziej
- okazałą niż skręcony, czarny gąszcz, jaki miał dawniej. Na jego
- podłużnej głowie połyskiwały niczym odłamki szkła rzadkie,
- siwe, krótko obcięte włosy, lecz gdy patrzył z góry na swoich
- wiernych, oczy pastora były nadal żywe, a głos, który zyskał mu
- miano „Trąby Bożej”, nie stracił nic ze swej mocy i odbijał się
- jak grzmot od wysokiego sklepienia nawy.
- Wuj Tromp wciąż potrafił zapełnić kościół ludźmi i Manfred
- z powagą i dumą kiwał głową, słuchając grzmiącego potoku słów
- przepływającego ponad nim. Nie słuchał uważnie, lecz raczej
- cieszył się z poczucia ufności, jakim go wypełniały. Gdy wuj
- Tromp był na ambonie, świat był dobry i bezpieczny. Gdy
- z taką pewnością przywoływał Boga swojego Volk, można było
- uwierzyć w Jego istnienie i w to, że życiem kieruje Opatrzność.
- Manfred De La Rey siedział w pierwszej ławce stojącej
- najbliżej prawej strony nawy. To najbardziej reprezentacyjne
- miejsce zajmował właśnie on, gdyż był najpotężniejszym
- i najważniejszym człowiekiem w kościele. Ławka była
- zarezerwowana dla niego i jego rodziny, ich nazwisko wytłoczono
- złotymi literami na śpiewnikach leżących obok nich przy każdym
- miejscu.
- Jego żona, Heidi, była wspaniałą kobietą. Była wysoka
- i postawna, a bufiaste rękawy sukni odsłaniały jej gładkie, silne
- ręce. Miała duży, kształtny biust, smukłą szyję i gęste, złote
- włosy zaplecione w warkocze, upięte pod czarnym kapeluszem
- o szerokim rondzie. Manfred poznał ją na olimpiadzie w Berlinie,
- gdy zdobył złoty medal na ringu bokserskim w wadze ciężkiej;
- sam Adolf Hitler przybył na ich ślub. W czasie wojny byli
- rozdzieleni, lecz później Manfred sprowadził ją do Afryki, razem
- z ich synkiem, Lotharem.
- Lothar miał teraz prawie dwanaście lat. Był ładnym, silnym
- chłopcem. Po matce odziedziczył jasne włosy, a po ojcu prostą
- postawę. Siedział teraz w ławce wyprostowany, fryzurę miał
- gładko przygładzoną pomadą, a biały, sztywny kołnierzyk wpijał
- mu się w szyję. Podobnie jak ojciec był sportowcem, lecz jego
- dyscypliną było rugby. Obok siedziały trzy siostry Lothara,
- ładne, jasnowłose dziewczynki. Ich zdrowe twarzyczki były
- obramowane tradycyjnymi, obszernymi czepkami voortreker,
- a szerokie spódnice sięgały kostek. Manfred lubił, by w niedzielę
- ubierały się w narodowy strój.
- Kończąc kazanie wuj Tromp zagroził swojej trzódce ogniem
- piekielnym, po czym wszyscy odśpiewali hymn na zakończenie
- nabożeństwa. Korzystając z tego samego śpiewnika, co Heidi,
- Manfred podziwiał jej piękne, germańskie rysy. Z takiej żony
- można było być dumnym. Była dobrą gospodynią i matką,
- przyjacielem godnym zaufania i ozdobą jego kariery politycznej.
- Taka kobieta mogła towarzyszyć każdemu, nawet premierowi
- potężnego i bogatego narodu. Pozwolił, by jego myśli pobiegły
- ku temu sekretnemu marzeniu. Wszystko mogło się jeszcze
- wydarzyć, był młodym mężczyzną, zdecydowanie najmłodszym
- członkiem rządu i nigdy nie popełnił błędu w polityce. Nawet
- działalność w czasie wojny umacniała jego prestiż wśród swoich,
- choć niewielu ludzi spoza grona jego najbliższych przyjaciół
- wiedziało, jaką rolę pełnił on we wrogiej Anglikom
- profaszystowskiej armii podziemnej Ossewa Brandwag.
- Szeptało się już o tym, że był człowiekiem z przyszłością
- i świadczył o tym ogromny szacunek, jaki mu okazywano, gdy
- nabożeństwo się skończyło i wierni wychodzili z kościoła. Manfred
- i Heidi stali na trawniku przed kościołem, a ważni i wpływowi
- ludzie podchodzili do niego, zapraszając na spotkania
- towarzyskie, prosząc o pomoc, gratulując mu przemówienia
- rozpoczynającego debatę parlamentu nad Poprawką do Prawa
- Karnego, lub po prostu składając wyrazy szacunku. Dopiero po
- dwudziestu minutach mogli opuścić teren kościoła.
- Poszli do domu stojącego niedaleko kościoła przy tej samej,
- wysadzanej dębami ulicy. Mieszkali w Stellenbosch, małym
- uniwersyteckim mieście, stolicy kulturalnej Afrykanerów.
- Dziewczynki szły przodem, za nimi Lothar, a na końcu Manfred
- z Heidi wspartą na jego ramieniu. Co kilka kroków zatrzymywali
- się, by odpowiedzieć na pozdrowienia, zamienić kilka słów
- z sąsiadem, przyjacielem lub jednym z wyborców Manfreda.
- Manfred kupił dom, gdy wrócił po wojnie z Niemiec. Choć
- stał w małym ogrodzie tuż przy ulicy, był bardzo duży, miał
- przestronne pokoje i dobrze służył rodzinie. Manfred nie widział
- powodów, by się gdzieś przenosić, a surowe, teutońskie meble,
- wybrane przez żonę odpowiadały mu. Heidi pospieszyła
- z dziećmi do kuchni, by pomóc służącym, a Manfred poszedł do
- garażu, znajdującego się z tyłu domu. W weekendy nigdy nie
- używał rządowej limuzyny z szoferem. Wyprowadził swojego
- chevroleta, by przywieźć ojca na niedzielny obiad rodzinny.
- Staruszek rzadko chodził do kościoła, zwłaszcza gdy wielebny
- Tromp Bierman wygłaszał kazanie. Lothar De La Rey mieszkał
- sam w kupionym przez Manfreda malutkim gospodarstwie na
- przedmieściach miasta, u stóp przełęczy Helshoogie. Gdy
- Manfred zajechał pod dom, Lothar spacerował pomiędzy ulami
- stojącymi w sadzie brzoskwiniowym. Manfred zatrzymał się
- w furtce, patrząc na niego z politowaniem i miłością zarazem.
- Lothar De La Rey był kiedyś wysokim, postawnym
- mężczyzną, tak jak wnuk noszący jego imię, ale w więzieniu
- w Pretorii nabawił się artretyzmu, który poskręcał jego ciało,
- a jedyną rękę zamienił w groteskowy szpon. Prawa ręka była
- amputowana powyżej łokcia, zbyt wysoko, by przymocować
- protezę. Stracił ją podczas napadu, po którym go uwięziono.
- Był ubrany w brudny, niebieski kombinezon roboczy,
- a poplamiony, brązowy kapelusz zasłaniał mu oczy. Prawy rękaw
- kombinezonu był spięty z tyłu.
- Manfred otworzył furtkę i zszedł do ogrodu, gdzie starzec
- nachylał się nad drewnianym ulem.
- – Dzień dobry, tato – powiedział cicho Manfred. – Nie
- jesteś jeszcze gotowy.
- Lothar wyprostował się, popatrzył na niego uważnie, a na
- jego twarzy odbiło się zaskoczenie.
- – Mannie! Czy to już znów niedziela?
- – Chodź, tato. Musisz się przebrać. Heidi przyrządza pieczeń
- wieprzową; uwielbiasz przecież wieprzowinę. Wziął ojca pod rękę
- i zaprowadził do domu.
- – Jaki tu bałagan, tato – Manfred rozejrzał się z odrazą po
- małej sypialni. Widać było, że łóżko nie było słane już kilka
- dni, brudne ubrania leżały na podłodze, a na małym stoliczku
- stały nie pozmywane talerze i kubki.
- – Co się stało z nową służącą, którą ci znalazła Heidi?
- – Bezczelna, czarna diablica, nie lubiłem jej – mruknął
- Lothar. – Kradła cukier, piła mój koniak. Wyrzuciłem ją.
- Manfred podszedł do szafy i znalazł czystą, białą koszulę.
- Pomógł ojcu się rozebrać.
- – Tato, kiedy się ostatnio kąpałeś? – spytał delikatnie.
- – Co? – spojrzał na niego Lothar.
- – Nic takiego.
- Manfred zapiął ojcu koszulę.
- – Heidi znajdzie ci następną służącą. Tym razem postaraj
- się trzymać ją dłużej niż tydzień.
- To nie była jego wina, upomniał sam siebie Manfred.
- Więzienie tak go zmieniło. Był wolnym, dumnym mężczyzną,
- żołnierzem i myśliwym, cząstką dzikiej pustyni Kalahari. Nie
- można więzić dzikiego zwierzęcia. Heidi chciała, by Lothar
- mieszkał z nimi, i Manfred czuł się winny, że odmówił. Trzeba
- by wtedy kupić większy dom, ale to nie było najważniejsze.
- Manfred nie mógł sobie pozwolić na to, by jego ojciec snuł się
- ubrany jak murzyński robotnik, wchodził nieproszony do jego
- gabinetu, gdy miał ważnych gości, ślinił się przy jedzeniu
- i wypowiadał bzdurne uwagi przy uroczystych obiadach. Nie, dla
- wszystkich, a zwłaszcza dla Lothara było lepiej, by mieszkał
- oddzielnie. Heidi znajdzie następną służącą, która się będzie
- o niego troszczyć. A jednak, gdy brał Lothara za rękę
- i prowadził do samochodu, gryzło go sumienie.
- Jechał bardzo wolno. Chciał zrobić to, na co nie mógł się
- zdobyć przez tych kilka lat, odkąd Lothar, dzięki jego
- wstawiennictwu, przebywał na wolności.
- – Czy pamiętasz stare, dobre czasy, tato? Gdy łowiliśmy
- razem ryby w zatoce Walvis? – spytał, a oczy Lothara zajaśniały.
- Odległa przeszłość była dla niego bardziej realna niż chwila
- obecna i z łatwością przypominał sobie dawne zdarzenia,
- nazwiska ludzi i nazwy miejsc.
- – Powiedz mi coś o mojej mamie, tato – poprosił Manfred
- nienawidząc siebie za to, że zastawia na ojca taką pułapkę.
- – Twoja matka była piękną kobietą – Lothar z radością
- pokiwał głową, powtarzając Manfredowi to, co już mu nieraz
- mówił od czasów dzieciństwa. – Jej włosy miały kolor wydm
- na pustyni o wschodzie słońca. Wspaniała kobieta z dobrej,
- niemieckiej rodziny.
- – Tato – powiedział Manfred łagodnie – nie mówisz mi
- prawdy. Mówił tak, jak się mówi do niegrzecznego dziecka.
- – Kobieta, którą nazywasz moją matką, kobieta, która była
- twoją żoną, zmarła parę lat przed moim narodzeniem. Mam
- kopię świadectwa zgonu podpisanego przez angielskiego lekarza
- z obozu koncentracyjnego. Zmarła na dyfteryt.
- Mówiąc to nie patrzył na ojca, lecz prosto przed siebie.
- Odwrócił się dopiero wtedy, gdy usłyszał cichy szloch. Lothar
- płakał, po jego pobrużdżonych policzkach spływały łzy.
- – Przepraszam, tato – Manfred zjechał na pobocze
- i wyłączył silnik. – Nie powinienem tego mówić.
- Wyciągnął z kieszeni białą chusteczkę i dał ją ojcu.
- Lothar wolno wytarł twarz. Jego ręka nie drżała, a umysł
- wydawał się rozjaśniać i koncentrować pod wpływem wstrząsu.
- – Od jak dawna wiesz, że Centaine jest twoją prawdziwą
- matką? – spytał spokojnym, pewnym głosem.
- Manfred stracił ostatnią nadzieję na to, że ojciec temu
- zaprzeczy.
- – Przyszła do mnie, gdy po raz pierwszy kandydowałem do
- parlamentu. Szantażowała mnie, gdyż miałem większe szansę niż
- jej syn. Zagroziła, że jeżeli będę działał przeciwko jej synowi,
- osłabi moje szansę ujawniając, iż jestem jej bękartem.
- Powiedziała, że mogę spytać ciebie, czy to prawda, ale nie
- mogłem się na to zdobyć.
- – To prawda – skinął Lothar. – Przepraszam, synu.
- Okłamywałem cię tylko po to, by cię chronić.
- – Wiem.
- Manfred wyciągnął rękę i dotknął kościstej ręki starca, a on
- mówił dalej:
- – Gdy znalazłem ją na pustyni, była taka młoda, zagubiona
- i piękna. Byłem młody i samotny; na pustyni byliśmy tylko my
- dwoje i jej niemowlę. Zakochaliśmy się w sobie.
- – Nie musisz się tłumaczyć – powiedział Manfred, ale
- Lothar zdawał się go nie słyszeć.
- – Pewnej nocy przyszło do naszego obozu dwoje
- Buszmenów. Myślałem, że to rabusie, że chcą zrabować nasze
- konie i woły. Poszedłem za nimi i o świcie zastrzeliłem ich, zanim
- znalazłem się w zasięgu ich zatrutych strzał. Tak wtedy
- postępowaliśmy z tymi małymi, niebezpiecznymi, żółtymi
- zwierzętami.
- – Tak, tato, wiem.
- Manfred czytał o walkach Afrykanerów z plemionami
- tubylczymi i o wytępieniu Buszmenów.
- – Wtedy o tym nie wiedziałem, ale ona żyła z tymi
- Buszmenami, zanim ją znalazłem. Pomogli jej przetrwać na
- pustyni i opiekowali się nią, gdy rodziła pierwsze dziecko.
- Kochała ich, nazywała ich nawet „dziadkiem” i „babcią”.
- Potrząsnął głową, nadal nie mogąc pojąć takiego stosunku
- białej kobiety do dzikusów.
- – Nie wiedziałem o tym i zastrzeliłem ich, nie zdając sobie
- sprawy, kim dla niej byli. Jej miłość do mnie zamieniła się
- w nienawiść. Teraz wiem, że jej miłość do mnie nie była
- głęboka; być może, że była to tylko samotność i wdzięczność,
- a nie miłość. Po tym, co się stało, zaczęła mnie nienawidzić, a ta
- nienawiść przeniosła się także na moje dziecko, które nosiła
- w swoim łonie. Na ciebie, Mannie. Zmusiła mnie, bym cię zabrał
- od niej tuż po urodzeniu. Nienawidziła nas tak głęboko, że
- nigdy nie chciała cię widzieć. Później ja się tobą opiekowałem.
- – Ty byłeś mi matką i ojcem. – Manfred schylił głowę zły
- i zawstydzony tym, że zmusił starca do ujawnienia tych
- tragicznych wydarzeń. – To, co mi powiedziałeś, wyjaśnia wiele
- rzeczy, których nigdy nie rozumiałem.
- – Ja – Lothar wytarł łzy białą chusteczką. – Nienawidziła
- mnie, ale wiesz, kochałem ją mimo to. Nie zwracałem uwagi na
- to, jak mnie traktowała; byłem nią opętany. To ona była
- powodem, dla którego popełniłem tę szaleńczą kradzież, w której
- utraciłem rękę.
- Podniósł pusty rękaw.
- – I moją wolność. To twarda kobieta, nie znająca litości. Nie
- zawaha się przed zniszczeniem czegokolwiek lub kogokolwiek,
- kto stanie jej na drodze. Ona jest twoją matką, ale strzeż się
- jej, Mannie. Jej nienawiść jest straszna.
- Lothar złapał Manfreda za rękę i potrząsnął nią wzburzony.
- – Trzymaj się od niej z dala, Mannie. Zniszczy ciebie tak,
- jak zniszczyła mnie. Obiecaj mi, że nigdy nie będziesz miał nic
- wspólnego z nią ani z jej rodziną.
- – Przykro mi, tato – Manfred potrząsnął głową. – Już
- jestem związany z jej synem – zawahał się chwilę – z moim
- bratem, moim przyrodnim bratem Shasą Courtneyem. Jesteśmy
- tak mocno połączeni więzami krwi i przeznaczeniem, że chyba
- nigdy nie będziemy mogli uwolnić się od siebie.
- – Och synu, synu! – lamentował Lothar. – Bądź ostrożny,
- proszę cię, bądź ostrożny.
- Manfred chciał już zapalić silnik, ale zatrzymał rękę, zanim
- dotknął kluczyka.
- – Tato, powiedz, co myślisz o tej kobiecie, o mojej matce?
- Lothar przez chwilę się nie odzywał, po czym odpowiedział:
- – Nienawidzę jej prawie tak mocno, jak ją wciąż jeszcze
- kocham.
- – To dziwne, że można jednocześnie kochać i nienawidzić –
- Manfred potrząsnął głową w zadumie. – Nienawidzę jej za to,
- co uczyniła tobie. Nienawidzę jej za to, co uosabia, ale jesteśmy
- tej samej krwi. Jeżeli odrzucimy wszystko inne, Centaine
- Courtney jest moją matką, a Shasa Courtney moim bratem. Co
- zwycięży, tato, miłość czy nienawiść?
- – Chciałbym wiedzieć, synu – szepnął cicho Lothar. – Mogę
- tylko jeszcze raz powtórzyć to, co już ci powiedziałem: strzeż
- się ich, Mannie. Oboje są niebezpiecznymi przeciwnikami.
- Marcus Archer był właścicielem starego domu wiejskiego
- w Rivonii przez niemal dwadzieścia lat. Dom wraz z pięcioakrową
- parcelą kupił wtedy, gdy okolica nie była jeszcze modna. Teraz
- z jego posiadłością sąsiadowały tereny Johannesburg Country
- Club, najbardziej ekskluzywnego w Witwatersrand. Zarząd klubu
- proponował, że zapłaci mu piętnaście razy tyle, ile wynosiła
- cena kupna, ponad sto tysięcy funtów, ale on stale odmawiał.
- Wszystkie inne parcele Rivonii zostały już wykupione przez
- przedsiębiorców, maklerów i wziętych lekarzy. Większość z nich
- wybudowała duże, nowobogackie, rozłożyste domy w modnym
- stylu kolonialnym lub pokryte różową dachówką fantazyjne
- repliki meksykańskich haciendas, czy willi śródziemnomorskich.
- Te budowle były otoczone dziedzińcami, stajniami, kortami
- tenisowymi, basenami oraz trawnikami, które zimą przybierały
- kolor suszonego tytoniu.
- Marcus Archer pokrył dom nową strzechą, pobielił ściany,
- zasadził rośliny ozdobne i pozwolił swobodnie rosnąć dzikim
- krzewom, tak że dom był zupełnie niewidoczny z drogi.
- Choć w okolicy mieszkali teraz wyłącznie bogaci biali, Country
- Club zatrudniał wielu czarnych kelnerów, pomoce kuchenne,
- ogrodników i chłopców do noszenia kijów na polu golfowym.
- Widok ciemnej twarzy nie budził więc tu takiego zdziwienia, jak
- w innych bogatych dzielnicach zamieszkałych przez białych.
- Przyjaciele i polityczni sprzymierzeńcy Marcusa mogli tu
- przychodzić, nie wzbudzając zbędnego zainteresowania. Puck’s
- Hill, jak ostatnio Marcus nazywał swoją posiadłość, stopniowo
- stał się miejscem spotkań jednego z najbardziej aktywnych
- odłamów ruchu afrykańskich nacjonalistów, czarnych
- przywódców i ich białych rodaków oraz członków
- zdelegalizowanej partii komunistycznej.
- Było więc rzeczą naturalną, że właśnie Puck’s Hill miało stać
- się głównym ośrodkiem przygotowania i koordynacji planowanej
- kampanii biernego oporu czarnych. Jednakże ludzie zgromadzeni
- w domu Marcusa nie stanowili jednolitej grupy, gdyż choć
- twierdzili, że mają te same obiektywne cele, ich wizje przyszłości
- bardzo się od siebie różniły.
- Pierwszą grupą była stara gwardia działaczy Afrykańskiego
- Kongresu Narodowego pod przewodnictwem doktora Xumy. Byli
- konserwatystami i uważali, że jedyną drogą wiodącą ku poprawie
- sytuacji są negocjacje z białymi urzędnikami.
- – Robicie to od 1912 roku, od kiedy utworzono Kongres –
- powiedział Nelson Mandela patrząc na niego. – Przyszedł czas
- na konfrontację, na wymuszenie na Burach naszej woli.
- Nelson Mandela był młodym prawnikiem praktykującym
- w Witwatersrand razem z innym działaczem, Oliverem Tambo.
- Obaj stanowili zagrożenie dla młodych, bojowo nastawionych
- działaczy w hierarchii Kongresu.
- – Już czas, by rozpocząć działania bezpośrednie – Nelson
- pochylił się do przodu i spojrzał na wszystkich siedzących przy
- dużym stole kuchennym. Kuchnia była największym
- pomieszczeniem w domu i zawsze właśnie tu się spotykali. –
- Mamy plan bojkotów, strajków i aktów obywatelskiego
- nieposłuszeństwa.
- Mandela mówił po angielsku, a Moses Gama siedzący przy
- końcu stołu, obserwując go z kamienną twarzą cały czas
- wyprzedzał myślą jego słowa, rozważał je i oceniał. Podobnie
- jak inni obecni zdawał sobie sprawę z podtekstów tego, co się
- mówiło w tym pokoju. Wszyscy obecni czarni nosili w głębi serca
- nadzieję, że pewnego dnia będą kierować innymi, że pewnego
- dnia staną się wodzami całej Południowej Afryki.
- Fakt, że Mandela przemawiał po angielsku, przypominał
- jednak o pewnej podstawowej trudności, przed jaką stawali:
- pochodzili z różnych plemion. Mandela pochodził z plemienia
- Tembu, Xuma był Zulusem, a sam Moses pochodził z plemienia
- Ovambo; byli wśród nich reprezentanci jeszcze sześciu innych
- plemion.
- Byłoby nam sto razy łatwiej, gdybyśmy byli jednym
- narodem, pomyślał Moses i nie mogąc się powstrzymać
- popatrzył z niepokojem na reprezentantów Zulusów, siedzących
- naprzeciw niego. Stanowili większość, nie tylko w tym pokoju, ale
- także w całym kraju. Co by się stało, gdyby się porozumieli
- z białymi? Była to niepokojąca myśl, lecz Moses odsunął ją
- zdecydowanie od siebie. Zulusi byli najdumniejszym, najbardziej
- niezależnym z plemion wojowniczych. Zanim przyszli biali, podbili
- wszystkie sąsiednie plemiona i uzależnili je od siebie. Chaka, król
- Zulusów, nazywał je swoimi psami. Ponieważ byli najliczniejsi
- i najbardziej wojowniczy, było niemal pewne, że pierwszym
- czarnym prezydentem Południowej Afryki będzie Zulus lub ktoś
- bardzo silnie powiązany z Zulusami. Mogłoby to być małżeństwo,
- pomyślał nie po raz pierwszy Moses. I tak przyszła już pora, by
- się żenić – miał już prawie czterdzieści pięć lat. Dziewczyna
- z plemienia Zulu z królewską krwią w żyłach? Zachował tę myśl
- w pamięci do późniejszego rozważenia i ponownie skupił uwagę
- na tym, co mówił Nelson.
- Mandela miał charyzmę i dobrą prezencję. Umiał dobrze
- i przekonywająco mówić, co czyniło go rywalem i to bardzo
- groźnym. Moses ponownie się w tym utwierdził. Wszyscy byli
- dla siebie rywalami. Jednakże za Nelsonem stalą Liga Młodych
- Kongresu, zapaleni, młodzi ludzie rwący się do walki, i nawet
- teraz Mandela zalecał ostrożność, osłabiając ograniczeniami swój
- apel o podjęcie działania.
- – Musimy odrzucić niepotrzebną przemoc, niszczenie
- własności prywatnej oraz zabijanie.
- Choć Moses skinął poważnie głową, zastanawiał się, czy takie
- wezwanie znajdzie posłuch wśród szeregowych członków Ligi.
- Czy nie spodoba im się raczej wizja krwawego, świetnego
- zwycięstwa? To także trzeba było rozważyć.
- – Musimy pokazać naszym ludziom kierunek, musimy ich
- przekonać, że jesteśmy zjednoczeni w naszym działaniu – mówił
- dalej Mandela, a Moses uśmiechnął się w duchu. Kongres liczył
- siedem tysięcy członków, podczas gdy jego tajny związek
- górników był niemal dziesięciokrotnie liczniejszy. Dobrze będzie
- przypomnieć Mandeli i innym o tym, że ma przygniatające
- poparcie wśród najlepiej zarabiających i pełniących najważniejszą
- funkcję czarnych. Moses obrócił się nieznacznie i patrząc na
- mężczyznę siedzącego za nim poczuł niestosowny w tym miejscu
- przypływ uczuć. Hendrick Tabaka był przy nim przez
- dwadzieścia lat.
- Hendrick był mężczyzną tego samego wzrostu co Moses,
- lecz potężniej zbudowany. Miał grube, muskularne ręce i nogi,
- a jego okrągła, łysa, pokryta bliznami z dawnych bójek głowa
- wyglądała jak pocisk armatni. Nie miał przednich zębów,
- a Moses pamiętał, jak zginął biały, który mu je wybił.
- Był bratem przyrodnim Mosesa, synem tego samego ojca,
- wodza Ovambo, lecz innej matki. Był jedynym człowiekiem na
- świecie, któremu Moses ufał, lecz na to zaufanie pracował przez
- dwadzieścia lat. Tylko on spośród zebranych czarnych nie był
- jego rywalem, lecz towarzyszem i oddanym pomocnikiem.
- Hendrick skinął na niego z powagą, a Moses zorientował się, że
- Mandela skończył mówić i wszyscy patrzyli na niego, czekając co
- powie. Wstał powoli, wiedząc, jakie wywiera na nich wrażenie;
- na ich twarzach pojawił się wyraz szacunku. Nawet jego
- wrogowie w tym pokoju nie mogli całkiem ukryć uczucia lęku,
- jakie w nich wzbudzał.
- – Towarzysze! – zaczął Moses. – Bracia! Słuchałem tego,
- co mówił do nas mój ukochany brat Nelson Mandela i zgadzam
- się z każdym słowem, jakie powiedział. Sądzę, że powinienem
- dodać tylko parę rzeczy...
- I mówił przez blisko godzinę.
- Najpierw przedstawił szczegółowy plan wywołania kilku
- nielegalnych strajków w tych kopalniach, gdzie jego związki miały
- duży wpływ wśród górników.
- – Strajki będą wsparciem dla kampanii biernego oporu, ale
- nie rozpoczniemy strajku generalnego, gdyż to dałoby Burom
- pretekst do brutalnej akcji przeciw nam. Tylko kilka kopalni
- będzie strajkowało w tym samym czasie i tylko przez krótki czas,
- ale zakłóci to całkowicie wydobycie złota i wytrąci z równowagi
- dyrekcję. Będziemy ich kąsać w pięty, tak jak terier nęka lwa,
- będąc jednocześnie gotów uskoczyć w każdej chwili, gdy ten się
- obróci. To będzie ostrzeżenie. Zorientują się, że jesteśmy silni
- i co może się stać, jeżeli ogłosimy strajk generalny.
- Widział, że jego plan wywarł na nich duże wrażenie i kiedy
- spytał, czy go przyjmują, poparli go jednomyślnie. Było to
- kolejne małe zwycięstwo budujące jego prestiż i wpływy wśród
- zgromadzonych.
- – Oprócz strajków chciałbym także zaproponować bojkot
- wszystkich należących do białych sklepów w Witwatersrand
- w czasie kampanii biernego oporu. Ludzie będą mogli kupować
- artykuły pierwszej potrzeby tylko w sklepach prowadzonych
- przez czarnych.
- Hendrick Tabaka posiadał ponad pięćdziesiąt dużych sklepów
- w murzyńskich miastach położonych w pobliżu złóż rud
- złotonośnych, a Moses był jego cichym wspólnikiem. Spostrzegł,
- że jego propozycja nie spodobała się zebranym, a Mandela
- zaprotestował:
- – Dla naszych ludzi będzie to niepotrzebny trud. Wielu
- z nich żyje w dzielnicach, gdzie można kupować tylko od białych.
- – Będą zatem musieli jeździć tam, gdzie są sklepy czarnych.
- Nie zaszkodzi, jeżeli nauczą się, że walka wymaga wyrzeczeń od
- wszystkich – odpowiedział spokojnie Moses.
- – Takiego bojkotu nie sposób będzie wyegzekwować –
- nalegał Mandela, a tym razem odpowiedział mu Hendrick
- Tabaka.
- – Użyjemy Buffaloes, by zmusić ludzi do posłuszeństwa –
- warknął krótko. Co bardziej konserwatywni członkowie
- Kongresu byli wyraźnie niezadowoleni.
- Buffaloes byli policją związku. Przewodził im Hendrick
- Tabaka i byli znani z szybkich, brutalnych akcji. Niektórzy
- spośród zgromadzonych uważali, że Buffaloes są już niemal
- prywatną armią polityczną i bardzo ich to niepokoiło. Moses
- zmarszczył brwi. Hendrick popełnił błąd wspominając o nich.
- Gdy głosowanie wykazało, że zgromadzeni są przeciwni
- bojkotowi sklepów prowadzonych przez białych w Witwatersrand,
- Moses ukrył swoje rozczarowanie i zdławił w sobie wściekłość.
- Było to zwycięstwo Mandeli i grupy umiarkowanej. Każdy zdobył
- więc po jednym punkcie, ale Moses jeszcze nie skończył.
- – Zanim się rozejdziemy, chciałbym omówić jedną sprawę.
- Chciałbym rozważyć, co leży u podstaw kampanii biernego
- oporu. Co zrobimy, jeżeli kampania zostanie zduszona brutalną
- akcją białej policji, a w ślad za tym pójdzie atak na czarnych
- przywódców i wprowadzenie jeszcze bardziej dyskryminujących
- praw? Czy nasza odpowiedź zawsze będzie łagodna i służalcza,
- czy zawsze będziemy zdejmować czapki i szeptać „Tak, biały
- baas. Nie, biały baas”. Przerwał i popatrzył po twarzach
- zebranych. Na twarzach Kumy i konserwatystów, tak jak
- oczekiwał, widział niepokój, ale nie do nich się zwracał. Przy
- końcu stołu siedziało dwóch młodych, dwudziestoparoletnich
- mężczyzn, obserwatorów przysłanych przez zarząd Ligi Młodych
- Kongresu. Moses wiedział, że są bardzo bojowi i rwą się do
- akcji. To, co zamierzał teraz powiedzieć, przeznaczone było dla
- nich, gdyż wiedział, że przekażą jego słowa innym młodym
- wojownikom. Mogły one podkopać poparcie, jakim cieszył się
- Nelson Mandela wśród młodzieży, i przenieść je na przywódcę,
- który był gotów dać im to, czego pożądali: krew i ogień.
- – Proponuję, by utworzyć zbrojne ramię Kongresu – mówił
- dalej Moses – siłę zbrojną złożoną z wyszkolonych ludzi,
- gotowych umrzeć za sprawę. Nazwijmy tę armię Umkhonto we
- Sizwe, Włócznią Narodu. Kujmy tę włócznię potajemnie, ostrzmy
- jej grot, trzymajmy w ukryciu zawsze gotową do uderzenia.
- Mówił głębokim, przejmującym głosem i wiedział, że dwaj
- młodzi mężczyźni przy końcu stołu przysłuchują mu się
- uważnie, a ich twarze rozjaśnia nadzieja.
- – Wybierzmy najzdolniejszych i najbardziej oddanych
- młodzieńców i utwórzmy z nich grot, tak jak robili nasi
- przodkowie – przerwał na chwilę, a jego twarz przybrała
- pogardliwy wyraz. – Są pomiędzy nami starzy, mądrzy ludzie.
- Szanuję ich wiek i doświadczenie, ale, towarzysze, przyszłość
- należy do młodych. Jest czas na piękne słowa i często
- słyszeliśmy je na naszych naradach, może zbyt często. Jest
- także czas na odważne działanie i to należy do młodych.
- Kiedy Moses w końcu usiadł, widział, że głęboko wszystkich
- poruszył, choć każdego w inny sposób. Stary Xuma potrząsał
- siwą głową i drżały mu usta. Wiedział, że jego czasy minęły.
- Nelson Mandela i Oliver Tambo patrzyli na niego spokojnie, ale
- w ich oczach płonęła wściekłość. Linia frontu została określona
- i wrogowie stanęli naprzeciw siebie. Lecz dla Mosesa
- najważniejsze było to, co zobaczył na twarzach dwóch
- członków Ligi Młodych. To były spojrzenia ludzi, którzy odkryli
- nową gwiazdę i chcą za nią podążać.
- – Od kiedy interesujesz się tak bardzo antropologią
- i wykopaliskami? – spytał Shasa składając strony Cape Timesa
- poświęcone finansom i przechodząc do wiadomości sportowych.
- – To był jeden z moich głównych przedmiotów na studiach
- – odpowiedziała rozsądnie Tara. – Czy nalać ci jeszcze kawy?
- – Dziękuję, kochanie – wypił parę łyków. – Na jak długo
- chciałabyś wyjechać?
- – Profesor Dart w ciągu czterech kolejnych wieczorów
- wygłosi serię wykładów, w których omówi wszystkie wykopaliska
- od czasu pierwotnego odkrycia czaszki Taung aż po dzień
- dzisiejszy. Opracował tak wielką ilość danych używając jednego
- z tych nowych komputerów elektronicznych.
- Shasa uśmiechnął się ukryty za gazetą, przypominając sobie
- Marylee z MIT i jej IBM 701. Nie miałby nic przeciwko
- ponownej wizycie w Johannesburgu w najbliższej przyszłości.
- – Jego wnioski są zdumiewające – mówiła dalej Tara –
- i zgadzają się w pełni z odkryciami w Sterkfontein i Makapansgat.
- Wydaje się, że południowa Afryka rzeczywiście była kolebką
- ludzkości i że Australopithecus jest naszym bezpośrednim
- przodkiem.
- – A więc nie będzie cię przynajmniej cztery dni – przerwał
- jej Shasa. – A co z dziećmi?
- – Rozmawiałam z twoją matką. Powiedziała, że chętnie
- przyjedzie do Welteyreden i będzie tu mieszkać, gdy mnie nie
- będzie.
- – Nie będę mógł z tobą pojechać – powiedział Shasa. –
- W parlamencie odbędzie się trzecie czytanie Ustawy
- Uzupełniającej do prawa Karnego i wszyscy muszą być obecni.
- Mógłbym cię podrzucić mosquito, ale w takiej sytuacji będziesz
- musiała polecieć zwykłym lotem kursowym.
- – Szkoda – westchnęła Tara. – Zaciekawiłoby cię to.
- Profesor Dart jest doskonałym wykładowcą.
- – Zanocujesz chyba w apartamencie w „Carltonie”? Stoi pusty.
- – Molly zaproponowała mi, bym zamieszkała u jej przyjaciół
- w Rivonii.
- – Pewnie u jednego z tych bolszewików – Shasa lekko
- zmarszczył brwi. – Postaraj się nie trafić znów do więzienia.
- Shasa czekał na okazję, by pomówić z Tarą o jej działalności
- politycznej i opuszczając gazetę popatrzył na nią uważnie, ale
- zdał sobie sprawę, że to nie jest odpowiednia chwila, i tylko
- skinął głową.
- – Twoje dzieci i słomiany wdowiec spróbują dać sobie radę
- bez ciebie przez tych kilka dni.
- – Nie mam wątpliwości, że skoro będzie tu twoja matka
- i szesnastu służących, jakoś uda wam się przeżyć – powiedziała
- szorstko, tracąc na chwilę panowanie nad sobą.
- Marcus Archer spotkał ją na lotnisku. Był uprzejmy i wesoły,
- a gdy jadąc samochodem do Rivonii słuchali przez radio
- Mozarta, Marcus mówił o życiu i dziełach kompozytora. Wiedział
- o muzyce dużo więcej niż ona, lecz chociaż słuchała go z uwagą
- i zainteresowaniem, była świadoma, że jest do niej nieprzyjaźnie
- nastawiony. Starał się to ukryć, lecz dawało się wyczuć wrogość
- w rzucanej od czasu do czasu złośliwej uwadze lub ostrym
- spojrzeniu. Ani razu nie wspomnieli o Mosesie. Molly mówiła, że
- Marcus jest homoseksualistą, a Tara nigdy wcześniej nie
- spotkała takiego człowieka i zastanawiała się teraz, czy oni
- wszyscy nienawidzą kobiet.
- Puck’s Hill wyglądało wspaniale z rozwichrzoną strzechą
- i dziką roślinnością, tak bardzo kontrastującą ze starannie
- utrzymanym otoczeniem Welteyreden.
- – Jest na werandzie od frontu – powiedział Marcus,
- zatrzymując samochód pod drzewami za domem. Po raz
- pierwszy wspomniał o Mosesie, ale nawet teraz nie wymówił
- jego imienia. Odszedł szybko, zostawiając ją przy samochodzie.
- Nie wiedziała, jak się ubrać, choć sądziła, że nie będą mu
- się podobały spodnie. Wybrała więc luźną, długą spódnicę
- z taniego, kolorowego materiału kupionego w Swazilandzie, do
- tego założyła prostą bawełnianą bluzkę i sandały. Nie wiedziała
- także, czy zrobić sobie makijaż, więc pociągnęła usta
- bladoróżową szminką i lekko poprawiła tuszem rzęsy. Gdy
- czesząc gęste, kasztanowe sploty w łazience na lotnisku
- przejrzała się w lustrze, wydawało się jej, że wygląda dobrze,
- lecz nagle przyszło jej na myśl, że blada skóra może mu się
- nie podobać.
- Gdy teraz stała samotnie na słońcu, znów naszły ją
- wątpliwości i czuła się zupełnie zagubiona. Gdyby był jeszcze
- Marcus, poprosiłaby go, by ją zawiózł z powrotem na lotnisko.
- Marcusa jednak już nie było, więc opanowała się i wolno
- obeszła dom.
- Zatrzymała się na rogu i spojrzała w kierunku werandy.
- Moses siedział przy stole, tyłem do niej, w dalszym końcu. Na
- stole piętrzyły się książki i luźne kartki. Miał na sobie zwykłą
- białą koszulę, kontrastującą ostro ze wspaniałą czernią jego
- skóry. Siedział pochylony i pisał coś szybko w notatniku.
- Weszła nieśmiało na werandę i choć poruszała się
- bezszelestnie, wyczuł jej obecność i odwrócił się gwałtownie, gdy
- była już blisko niego. Nie uśmiechnął się, lecz wydawało jej się,
- że gdy wstawał, by ją powitać, jego oczy jaśniały radością.
- Podobało jej się, że nie próbował jej przytulić czy pocałować,
- gdyż podkreślało to jego odmienność. Poprosił, by usiadła na
- krześle po drugiej stronie stołu.
- – Co u ciebie? Czy dzieci zdrowe? – spytał zgodnie
- z nakazami afrykańskiej kurtuazji i zaraz zaproponował: – Dam
- ci herbaty.
- Nalał jej herbaty z dzbanka stojącego na biurku, a Tara
- chętnie pociągnęła kilka łyków.
- – Dziękuję ci, że przyjechałaś – powiedział.
- – Przyjechałam, gdy tylko dostałam wiadomość od Molly,
- tak jak obiecałam.
- – Czy zawsze będziesz dotrzymywać obietnic?
- – Zawsze – odpowiedziała z prostotą, a on przyglądał się jej
- uważnie.
- – Tak – skinął głową. – Sądzę, że będziesz.
- Nie mogła dłużej wytrzymać jego spojrzenia, które zdawało
- się obnażać jej duszę. Spuściła wzrok i spojrzała na kartki gęsto
- zapisane jego ręką.
- – To jest manifest – powiedział podążając za jej wzrokiem.
- – Projekt przyszłości.
- Wybrał kilka kartek i dał jej. Odstawiła filiżankę i wzięła je
- od niego. Zadrżała lekko, gdy dotknęła jego dłoni. Pamiętała, że
- ma chłodną skórę.
- Zaczęła czytać tekst manifestu i stopniowo jego treść coraz
- bardziej ją przyciągała, a kiedy doszła do końca, znów
- popatrzyła na niego.
- – W twoich słowach jest poezja, dzięki czemu prawda w nich
- zawarta świeci jaśniej – powiedziała cicho.
- Słońce stało w zenicie, rozpalając ziemię, drzewa rzucały
- krótkie, ostre cienie, a oni siedzieli w chłodzie werandy
- i rozmawiali.
- Nie poruszali spraw obojętnych, wszystko, co mówił, było
- wstrząsające i trafne, a dzięki jego obecności jej odpowiedzi
- i obserwacje były precyzyjne i jasne i spostrzegła, że wzbudziła
- w nim zainteresowanie. Zapomniała już o swoim stroju
- i makijażu, liczyły się tylko wypowiadane słowa i tkany z nich
- wątek. Nie spostrzegła, kiedy minął dzień i nadszedł krótki
- afrykański zmierzch. Przyszedł Marcus i zaprowadził ją do skąpo
- umeblowanej sypialni.
- – Za dwadzieścia minut wyjeżdżamy do muzeum –
- powiedział.
- W sali wykładowej muzeum Transwalu usiedli w ostatnim
- rzędzie. Na wypełnionej sali było jeszcze kilku czarnych. Marcus
- usiadł pomiędzy Tarą i Mosesem. Widok czarnego mężczyzny
- siedzącego przy białej kobiecie wzbudziłby zainteresowanie
- i wrogość. Tarze trudno było skupić się na tym, co mówił
- słynny profesor, gdyż myślała cały czas o Mosesie, choć tylko
- raz czy dwa zerknęła w jego kierunku.
- Gdy wrócili do Puck’s Hill, zasiedli w obszernej kuchni,
- a Marcus uczestnicząc w rozmowie, krzątał się przy kamiennym
- piecu, przygotowując posiłek. Pomimo zaabsorbowania rozmową
- Tara stwierdziła, że to, co podał, dorównywało najlepszym
- daniom przyrządzanym w kuchniach Welteyreden.
- Było już po północy, gdy Marcus nagle wstał.
- – Do zobaczenia rano – powiedział i znów spojrzał na nią
- jadowicie.
- Nie wiedziała, czym mogła go urazić, ale gdy Moses wziął ją
- za rękę, wszystko inne straciło znaczenie.
- – Chodź – powiedział cicho, a ona poczuła, że nogi się pod
- nią uginają.
- Dużo później leżała zlana potem, tuląc się do niego. Nie
- mogła się uspokoić.
- – Nigdy – szepnęła, gdy odzyskała głos – nigdy nie znałam
- kogoś takiego jak ty. Od ciebie dowiaduję się o sobie samej
- takich rzeczy, jakich się nigdy nie spodziewałam. Jesteś
- czarodziejem, Mosesie. Skąd tyle wiesz o kobietach?
- Zachichotał cicho.
- – Wiesz przecież, że mamy prawo do wielu żon. Jeżeli
- mężczyzna nie może dać szczęścia wszystkim, jego życie staje
- się męką. Musi się nauczyć.
- – Czy masz wiele żon? – spytała.
- – Jeszcze nie, ale w przyszłości...
- – Będę ich nienawidziła!
- – Zawiodłem się na tobie – powiedział. – Zazdrość
- seksualna jest głupim, europejskim uczuciem. Jeżeli będziesz
- zazdrosna, będę tobą gardził.
- – Proszę – powiedziała cicho. – Nigdy mną nie gardź.
- – Wiec nie dawaj mi powodów, kobieto – rozkazał, a ona
- wiedziała, że go posłucha.
- Zdała sobie sprawę, że ten pierwszy dzień i noc, kiedy miała
- go cały czas tylko dla siebie, były wyjątkowe. Zdała sobie także
- sprawę, że musiał zarezerwować sobie czas specjalnie dla niej
- i że nie było to łatwe, gdyż setki innych ludzi chciało z nim
- porozmawiać.
- Gdy przewodził sądom plemiennym na werandzie starego
- domu, był podobny do starożytnych królów afrykańskich. Pod
- drzewami w ogrodzie stała zawsze grupka mężczyzn i kobiet
- cierpliwie czekając na rozmowę z Mosesem. Byli to ludzie
- w różnym wieku i różnych zawodów, od prostych wieśniaków
- przybyłych niedawno z odległych rejonów kraju do znanych
- prawników i doświadczonych przedsiębiorców w ciemnych
- garniturach, przyjeżdżających do Puck’s Hill własnymi
- samochodami.
- Łączyło ich tylko jedno – szacunek i poważanie okazywane
- Mosesowi. Niektórzy składali ręce w tradycyjnym pozdrowieniu
- i nazywali go Baba lub Nkosi, ojcem lub panem, inni po
- europejsku podawali mu rękę, a Moses pozdrawiał każdego
- w jego własnym dialekcie.
- Musi mówić dwudziestoma językami, pomyślała Tara.
- Zazwyczaj pozwalał jej siedzieć przy swoim stole i wyjaśniał
- jej obecność spokojnymi słowami:
- – To przyjaciółka, możesz mówić.
- Jednak dwukrotnie, gdy miał rozmawiać z ważniejszymi
- gośćmi, prosił ją, by odeszła, a raz, gdy swym nowym, lśniącym
- fordem przyjechał potężny, łysy, pokryty bliznami, szczerbaty
- człowiek, powiedział:
- – To mój brat, Hendrick Tabaka. – I przeszedł
- z przybyszem do ogrodu, tak że Tara nie mogła słyszeć ich
- rozmowy.
- To, co zobaczyła w ciągu kilku dni, zrobiło na niej ogromne
- wrażenie i wzmocniło jej uwielbienie dla Mosesa. Wszystko, co
- robił, każde słowo, jakie wypowiadał, potwierdzało jego
- odrębność, a grzeczność i szacunek okazywane mu przez
- pobratymców dowodziły, że oni także uznawali, iż przyszłość
- należy do niego.
- Tara bała się tego, że właśnie jej w szczególny sposób
- poświęcił swoją uwagę, ale równocześnie smuciło ją, że nigdy
- nie będzie go miała całkowicie dla siebie. Moses należał bowiem
- do swojego ludu, a ona musiała być wdzięczna za cenne ziarna
- jego czasu, które mogła zebrać dla siebie.
- Nawet wieczory, wypełnione zdarzeniami i ludźmi były już
- inne niż ten ich pierwszy. Do późnej nocy przy stole w kuchni
- siedziało często nawet dwadzieścia osób, paląc, śmiejąc się
- i rozmawiając. To były takie rozmowy, takie padały pomysły, że
- lśniły niczym skrzydła aniołów w powietrzu ponad ich głowami,
- rozjaśniając ponure pomieszczenie. Później Moses kochał się
- z nią w ciemności i ciszy, a ona czuła, że jej ciało nie należy już
- do niej, lecz do niego, gdyż zagrabił je i przywłaszczył sobie,
- niczym kochający rozbójnik.
- W ciągu tych trzech krótkich dni i nocy poznała
- kilkudziesięciu nowych ludzi i choć nie zapamiętała większości
- z nich, wydawało jej się, że została członkiem rozległej, nowej
- rodziny. Ponieważ przedstawiał ją Moses Gama, została
- natychmiast zaakceptowana i obdarzona, tak przez białych, jak
- i czarnych, całkowitym zaufaniem.
- Ostatniego wieczoru przed powrotem do urojonego świata
- Welteyreden, przy stole kuchennym siedziała obok Tary kobieta,
- wzbudzająca w niej żywiołową sympatię. Młodsza od niej o co
- najmniej dziesięć lat, była jak na swój wiek niezwykle dojrzała.
- – Nazywam się Victoria Dinizulu – przedstawiła się. –
- Przyjaciele nazywają mnie Vicky. Pani nazywa się Courtney.
- – Tara – poprawiła ją szybko. Odkąd opuściła Cape Town,
- nikt nie mówił do niej po nazwisku i teraz dziwnie to dla niej
- zabrzmiało.
- Dziewczyna uśmiechnęła się nieśmiało. Miała urodę czarnej
- madonny: okrągłą twarz zuluskiej księżniczki, ogromne oczy
- w kształcie migdałów i pełne usta. Jej skóra przypominała
- kolorem ciemny bursztyn, a splecione w małe warkoczyki włosy
- tworzyły wspaniałą piramidę.
- – Czy jesteś krewną Courtneyów z Zulu? – spytała. –
- Starego generała Seana Courtneya i Sir Garricka Courtneya
- z Theuniskraal pod Ladyburgiem?
- – Tak – Tara starała się nie okazać wstrząsu, jakim było
- dla niej wymienienie tych imion. – Sir Garrick był dziadkiem
- mojego męża. Moi synowie nazywają się Sean i Garrick na ich
- cześć. Dlaczego pytasz, Vicky? Czyżbyś dobrze znała moją
- rodzinę?
- – O tak, pani Courtney... Taro.
- Kiedy się uśmiechała, jej twarz wyglądała jak księżyc w pełni.
- – Dawno temu, w poprzednim stuleciu, mój dziadek walczył
- po stronie generała Seana Courtneya w wojnie domowej
- Zulusów, przeciwko Cetewayo, który przywłaszczył sobie tron
- należący do mojej rodziny. Mój dziadek, Mbejane, powinien być
- królem. Zamiast tego został sługą generała Courtneya.
- – Mbejane! – zawołała Tara. – Tak, Sir Garrick Courtney
- pisał o nim w Historii Zulu. Był wiernym towarzyszem Seana
- Courtneya aż do śmierci. Pamiętam, że przyjechali razem tutaj,
- do złóż złotonośnych, a później pojechali tam, gdzie teraz jest
- Rodezja, by polować na słonie.
- – Znasz to dokładnie! – zaśmiała się Vicky z radością. –
- Mój ojciec opowiadał mi o tym, gdy byłam dzieckiem. Ojciec
- jeszcze żyje w pobliżu Theuniskraal. Gdy mój dziadek, Mbejane
- Dinizulu, umarł, mój ojciec stał się sługą generała. Pojechał
- z nim nawet do Francji i usługiwał mu aż do 1916 roku, gdy
- generała zamordowano. W testamencie generał zapisał ojcu
- część Theuniskraal i dał mu rentę w wysokości tysiąca funtów
- rocznie. Należysz do wspaniałej rodziny. Mój ojciec zawsze
- płacze, gdy wspomina generała... – Vicky przerwała, potrząsnęła
- głową i nagle posmutniała. – Życie musiało być wtedy takie
- proste. Mój dziadek i mój ojciec byli wodzami plemienia, lecz
- mimo to z oddaniem służyli białemu człowiekowi i nawet kochali
- go, a on na swój sposób także ich kochał. Zastanawiam się
- czasem, czy to nie było lepsze...
- – Nie wolno ci tak myśleć! – niemal krzyknęła Tara. –
- Courtneyowie byli zawsze bezlitosnymi rabusiami, łupiącymi
- i wyzyskującymi twój lud. Prawda i sprawiedliwość są po stronie
- waszej walki. Nigdy nie powinnaś w to wątpić.
- – Masz rację – zgodziła się łatwo Vicky. – Ale czasami
- miło jest pomyśleć o przyjaźni generała z moim dziadkiem. Może
- kiedyś znów będziemy mogli być przyjaciółmi, równymi sobie,
- umocnieni tą przyjaźnią.
- – Każde represje, każde nowe prawo oddalają tę przyszłość
- – powiedziała Tara ze smutkiem – i coraz bardziej wstydzę się
- za swoją rasę.
- – Nie chcę dzisiaj zajmować się smutnymi i poważnymi
- sprawami. Porozmawiajmy o czymś wesołym. Masz dwóch
- synów, Seana i Garricka, nazwanych tak na cześć przodków.
- Opowiedz mi o nich.
- Jednak myśl o dzieciach, Shasy i Welteyreden sprawiła, że
- w Tarze odżyło poczucie winy i niepokój, więc przy pierwszej
- nadarzającej się okazji zmieniła temat.
- – A teraz powiedz mi o sobie, Vicky – nalegała. – Co robisz
- w Johannesburgu, tak daleko od Zulu.
- – Pracuję w szpitalu Baragwanath – powiedziała Vicky. Tara
- wiedziała, że jest to jeden z największych szpitali na świecie,
- a na pewno największy na półkuli południowej. Miał dwa tysiące
- czterysta łóżek i pracowało w nim ponad dwa tysiące lekarzy
- i pielęgniarek, w większości czarnych, gdyż pacjentami byli
- wyłącznie czarni. Wszystkie szpitale, podobnie jak szkoły,
- transport i wiele innych instytucji publicznych, ściśle przestrzegały
- zasad segregacji rasowej, zgodnych z ideą apartheidu.
- Vicky Dinizulu tak skromnie mówiła o swoich osiągnięciach,
- że dopiero zadając pytania Tara dowiedziała się, że Vicky jest
- wykwalifikowaną pielęgniarką i asystuje przy operacjach.
- – Ale jesteś taka młoda – zaprotestowała.
- – Są nawet młodsze – zaśmiała się Vicky. Jej śmiech
- brzmiał jak muzyka.
- To naprawdę urocze dziecko, pomyślała Tara śmiejąc się
- także. Nie, nie dziecko – to mądra i wykwalifikowana kobieta,
- poprawiła się.
- Tara opowiedziała jej o swojej klinice w Nyanga,
- o niedożywieniu, ciemnocie i biedzie, z jakimi się spotykała,
- a Vicky mówiła o środkach, jakie stosowali podejmując niełatwą
- walkę o zdrowie ludności wiejskiej, starającej się zaadaptować do
- warunków miejskich.
- – Och, tak miło się z tobą rozmawiało – nie wytrzymała
- w końcu Vicky. – Nie wiem, czy kiedykolwiek rozmawiałam tak
- z białą kobietą. Tak naturalnie i swobodnie – zawahała się – tak
- jak ze starszą siostrą lub bliską przyjaciółką.
- – Tak jak z bliską przyjaciółką – zgodziła się Tara. –
- A Puck’s Hill jest przypuszczalnie jednym z kilku miejsc w całym
- kraju, gdzie możemy się spotkać i tak rozmawiać.
- Nieświadomie obie spojrzały w kierunku szczytu długiego
- stołu. Moses Gama przyglądał się im uważnie i Tara poczuła, że
- żołądek podchodzi jej do gardła. Przez kilka chwil była zajęta
- tylko Vicky, ale teraz uczucia do Mosesa powróciły z nową siłą.
- Zapomniała o swojej sąsiadce i dopiero jej słowa przywróciły ją
- do rzeczywistości:
- – To wielki człowiek – w nim pokładamy nadzieję.
- Tara spojrzała na nią. Gdy Vicky uśmiechała się nieśmiało
- do Mosesa, na jej twarzy malowało się takie oddanie, że Tara
- poczuła w żołądku silne ukłucie zazdrości i przez chwilę obawiała
- się, że się rozchoruje.
- Zazdrość i lęk przed bliską już rozłąką nękały ją nawet
- wieczorem, gdy została sama z Mosesem. Kiedy się kochali,
- chciała go zatrzymać w sobie na całą wieczność, wiedząc, że
- tylko w tej chwili naprawdę należał do niej. Zbyt szybko poczuła
- w sobie jego przypływ i krzyknęła błagając, by się nigdy nie
- skończył, lecz jej słowa nie miały sensu i wyszedł z niej
- zostawiając ją osamotnioną.
- Myślała, że zasnął, i obejmując go wsłuchiwała się w jego
- spokojny oddech, ale on nie spał.
- – Rozmawiałaś z Victorią Dinizulu – powiedział nagle, a ona
- z trudnością przypomniała sobie, co działo się wcześniej tego
- wieczora. – Co o niej myślisz? – nalegał.
- – To wspaniała kobieta. Inteligentna i oddana. Bardzo ją
- polubiłam.
- Starała się być obiektywna, ale czuła głęboką zazdrość.
- – Zaprosiłem ją – powiedział Moses. – Widziałem ją po raz
- pierwszy.
- – Dlaczego ją zaprosiłeś? – chciała spytać Tara, ale milczała
- obawiając się odpowiedzi. Wiedziała, że intuicja jej nie myli.
- – Pochodzi z królewskiej rodziny Zulusów – powiedział
- Moses cicho.
- – Tak. Powiedziała mi o tym – szepnęła Tara.
- – Ma miłe usposobienie, tak jak mi mówiono, a jej matka
- ma wielu synów. W rodzinie Dinizulu rodzi się wielu synów.
- Będzie dobrą żoną.
- – Żoną? – jęknęła Tara. Nie spodziewała się tego.
- – Muszę się sprzymierzyć z Zulusami, są najliczniejszym
- i najpotężniejszym plemieniem. Niezwłocznie zacznę negocjacje
- z jej rodziną. Wyślę Hendricka do Ladyburga, by się spotkał
- z jej ojcem i wszystko przygotował. To będzie trudne, gdyż to
- człowiek z zasadami, przeciwny małżeństwom międzyplemiennym.
- To musi być ślub, który zrobi wrażenie na całym plemieniu,
- i Hendrick przekona go, że to jest mądre posunięcie.
- – Ale, ale... – Tara zaczęła się jąkać. – Prawie nie znasz tej
- dziewczyny. Przez cały wieczór zamieniłeś z nią kilka słów.
- – Co to ma do rzeczy? – odpowiedział zupełnie zaskoczony.
- Odsunął się od niej i zapalił lampkę nocną, oślepiając ją.
- – Spójrz na mnie! – rozkazał.
- Chwycił ją za brodę, skierował twarz Tary ku światłu,
- przyglądał się jej przez chwilę, a następnie cofnął rękę, tak
- jakby dotknął czegoś wstrętnego.
- – Pomyliłem się co do ciebie – powiedział pogardliwie. –
- Sądziłem, że jesteś wyjątkową osobą. Prawdziwą rewolucjonistką,
- oddaną przyjaciółką czarnego ludu tej ziemi, gotową na każde
- poświęcenie. Ty jednak jesteś słabą, zazdrosną kobietą,
- hołdującą burżuazyjnym przesądom białych.
- Moses wstał i materac zakołysał się pod nią. Pochylił się nad
- łóżkiem.
- – Marnowałem czas – powiedział zbierając ubranie
- i podchodź do drzwi.
- Tara rzuciła się przez pokój i przywarła do niego
- zagradzając mu drogę do drzwi.
- – Przepraszam. Nie o to mi chodziło. Przebacz mi, proszę
- cię, przebacz mi – błagała go, a on stał zimny, powściągliwy
- i nic nie mówił. Zaczęła szlochać, łzy zalewały jej twarz i nie
- mogła już wymówić ani słowa.
- Powoli, wciąż przytulając się do niego, obsuwała się w dół
- i po chwili klęczała obejmując go za kolana.
- – Proszę – szlochała. – Zrobię wszystko, tylko mnie nie
- opuszczaj. Zrobię wszystko, wszystko co mi powiesz – tylko nie
- odrzucaj mnie w ten sposób.
- – Wstawaj – powiedział w końcu, a gdy skruszona stanęła
- przed nim, powiedział cicho: – Masz jeszcze jedną szansę.
- Tylko jedną. Rozumiesz?
- Tara wciąż szlochała i nie mogąc mu odpowiedzieć, skinęła
- zdecydowanie głową. Z wahaniem wyciągnęła ku niemu rękę,
- a gdy się nie cofnął, ujęła jego dłoń i zaprowadziła z powrotem
- do łóżka.
- Wchodząc w nią ponownie wiedział, że wreszcie jest całkiem
- przygotowana. Zrobi wszystko, wykona każdy jego rozkaz.
- Obudziła się o świcie i zobaczyła nad sobą jego twarz.
- Natychmiast przypomniała sobie, co się wydarzyło i paniczny
- strach przed tym, że nią wzgardzi i odrzuci ją. Zrobiło jej się
- słabo, zadrżała i była już blisko płaczu, ale on objął ją
- delikatnie i kochał się z nią przywracając jej siły.
- – Zawierzę ci – powiedział cicho, a jej wdzięczność była tak
- wielka, że nie mogła mówić. – Staniesz się jedną z nas,
- wejdziesz do ścisłego kierownictwa.
- Skinęła głową, nie mogąc wypowiedzieć słowa, gdyż patrzyła
- prosto w jego groźne, czarne oczy.
- – Wiesz, jak dotąd prowadziliśmy walkę. Graliśmy stosując
- się do reguł ustalonych przez białych w taki sposób, byśmy
- nigdy nie mogli wygrać. Petycje i delegacje, komisje badawcze
- i przedstawicielstwa – ale w końcu zatwierdza się coraz więcej
- praw zwróconych przeciwko nam, regulujących każdy aspekt
- naszego życia, naszej pracy, miejsca zamieszkania, określających,
- gdzie możemy podróżować, jak mamy jeść, spać i kochać. –
- Przerwał okrzykiem pogardy. – Nadchodzi jednak czas, gdy to
- my będziemy pisać reguły. Po pierwsze, kampania biernego
- oporu, w czasie której będziemy świadomie lekceważyć wszystkie
- krępujące nas prawa, a później – popatrzył na nią dziko –
- później walka będzie toczyć się dalej i przekształci się w wielką
- bitwę.
- Milczała wpatrując się w jego twarz.
- – Wierzę, że nadchodzi czas, gdy postawieni wobec wielkiego
- zła musimy chwycić włócznie i stać się wojownikami. Musimy
- powstać i uderzyć.
- Obserwował ją, czekając na odpowiedź.
- – Jestem gotowa – skinęła głową.
- – To krew, Taro, nie słowa. Zabijanie, ranienie i palenie.
- Burzenie i niszczenie. Czy jesteś na to gotowa?
- Po raz pierwszy porzucając piękne słowa Moses zaczai
- mówić o faktach i Tara przeraziła się. Oczyma wyobraźni
- zobaczyła płomienie ogarniające Welteyreden, świeżą, lśniącą
- w słońcu krew na ścianach domu i ciała dzieci, jej własnych
- dzieci, leżące w ogrodzie. Już miała wyrzucić te obrazy
- z wyobraźni, gdy znów przemówił:
- – Zniszczymy to, co złe, Taro, tak byśmy mogli zbudować
- sprawiedliwe i dobre społeczeństwo.
- Jego głos był niski, przejmujący i napełniał ją ufnością
- i dodawał otuchy. Okrutne obrazy zniknęły i widziała już
- zbudowany razem z nim raj na ziemi.
- – Jestem gotowa – powiedziała zdecydowanym głosem.
- Do odjazdu z Marcusem na lotnisko na samolot do Cape
- Town została jeszcze godzina. Siedzieli przy stole na werandzie
- i Moses tłumaczył jej szczegóły działania.
- – Umkhonto we Sizwe. Włócznia Narodu.
- Ta nazwa odbiła się echem w jej umyśle i zalśniła jak
- polerowana stal.
- – Po pierwsze, musisz porzucić wszelkie działania liberalne.
- Musisz zostawić swoją klinikę...
- – Moją klinikę! – krzyknęła. – Mosesie, co te biedne dzieci
- zrobią... – Przerwała widząc wyraz jego twarzy.
- – Troszczysz się o potrzeby setki. Ja walczę o dobrobyt
- dwudziestu milionów. Zdecyduj sama, co jest ważniejsze.
- – Masz rację – szepnęła. – Przebacz mi.
- – Używając biernego oporu jako pretekstu, stwierdzisz, że
- jesteś rozczarowana ruchem wolnościowym, i opuścisz
- stowarzyszenie Czarnej Szarfy.
- – Ale kochanie, co powie Molly?
- – Molly wie – uspokoił ją. – Molly wie, dlaczego to zrobisz.
- Pomoże ci we wszystkim. Specjalny wydział policji będzie cię
- oczywiście obserwował jeszcze przez jakiś czas, ale kiedy nie
- znajdą nic godnego uwagi, zostawią cię w spokoju.
- – Rozumiem – skinęła głową.
- – Musisz zainteresować się działalnością polityczną twojego
- męża, podtrzymywać jego związki z parlamentarzystami. Twój
- ojciec jest przywódcą opozycji, ma kontakty z ministrami. Musisz
- się stać naszymi oczami i uszami.
- – Tak, mogę to zrobić.
- – Później będę miał dla ciebie inne zadania, często trudne,
- a nawet niebezpieczne. Czy jesteś gotowa zaryzykować swoim
- życiem dla sprawy?
- – Dla ciebie, Mosesie, zrobię więcej. Dobrowolnie oddaję
- tobie we władanie swoje życie – odpowiedziała, a gdy zobaczył,
- że mówi to z przekonaniem, skinął z zadowoleniem głową.
- – Będziemy się spotykać, gdy tylko będziemy mogli –
- obiecał. – Wtedy, gdy to będzie bezpieczne.
- Pożegnał ją słowami, które miały się stać okrzykiem
- kampanii biernego oporu:
- – Mayibuye! Afrika!
- – Mayibuye! Afrika! Niech żyje Afryka! – odpowiedziała
- Tara.
- Jestem cudzołożnicą, pomyślała Tara siadając do śniadania.
- Każdego dnia, odkąd wróciła z Johannesburga kilka tygodni
- temu, dręczyły ją wyrzuty sumienia. Jestem cudzołożnicą.
- Pomyślała też, że jest to widoczne dla całego świata, tak jak
- znamię na czole. Lecz Shasa powitał ją serdecznie, przeprosił,
- że nie przyjechał sam, lecz wysłał szofera, i spytał, jak jej
- minęły wolne dni z Australopithecusem:
- – Choć mogłaś sobie wybrać kogoś młodszego. Milion lat, to
- dość dużo, nie sądzisz?
- I w ich stosunkach wzajemnych nic się nie zmieniło.
- Dzieci, oprócz Michaela, nie stęskniły się za nią. Podczas jej
- nieobecności Centaine prowadziła dom „żelazną ręką w białej
- rękawiczce”. Dzieci po przywitaniu się z Tarą zdawkowymi
- pocałunkami, mówiły o tym, co babcia powiedziała i zrobiła,
- a Tara zdała sobie z bólem sprawę, że zapomniała kupić im
- prezenty.
- Tylko Michael zachowywał się inaczej. Przez kilka pierwszych
- dni cały czas trzymał się blisko niej, a nawet nalegał na to, by
- cenne sobotnie popołudnie spędzić z nią w klinice, podczas gdy
- obaj bracia pojechali z Shasą do Newlands, na mecz rugby
- między reprezentacją Zachodniej Prowincji a drużyną Ali Blacks
- z Nowej Zelandii.
- Tarze łatwiej było zrobić pierwsze przygotowania do
- zamknięcia kliniki, gdy miała przy sobie Michaela. Musiała
- powiedzieć swoim trzem pielęgniarkom, by zaczęły szukać nowej
- pracy.
- – Oczywiście, dopóki nie dostaniecie nowych angaży,
- będziecie dostawać pensje i pomogę wam, jak tylko będę mogła.
- Musiała jednak znieść ich pełne żalu spojrzenia.
- W niedzielny poranek prawie miesiąc później, siedziała przy
- śniadaniu w cieniu winorośli oplatającej ganek, a służący
- w śnieżnobiałych liberiach krzątali się wokół niej. Shasa czytał
- na głos urywki z Sunday Timesa, lecz nikt go nie słuchał, Sean
- i Garrick kłócili się zajadle o to, kto jest najlepszym obrońcą na
- świecie. Isabella krzyczała, by zwrócić na siebie uwagę taty,
- a Michael dokładnie streszczał czytaną przez siebie książkę. Tara
- czuła się jak oszustka, jak aktorka grająca rolę, której nie
- przećwiczyła.
- Shasa skończył w końcu czytać gazetę i położył ją obok
- krzesła, gdyż Isabella domagała się głośno, by ją wziął na
- kolana. Nie zważając na zwyczajowe protesty Tary, Shasa
- spełnił prośbę córki mówiąc:
- – Słuchajcie, musimy się zastanowić nad bardzo poważną
- sprawą: co będziemy dzisiaj robić.
- Jego słowa wywołały kłótnię, przerywaną przeraźliwymi
- okrzykami Isabelli: „Piknik! Piknik!” Decydujący głos miał
- oczywiście Shasa i poparł Isabellę.
- Tara próbowała się wykręcić, ale Michael był tak bliski
- płaczu, że poddała się i wszyscy wyjechali konno. Służący
- z koszykami zjedzeniem pojechali za nimi w małej dwukółce.
- Mogli oczywiście pojechać samochodem, ale jazda konno była
- połową przyjemności.
- Shasa polecił kiedyś obmurować mały staw poniżej
- wodospadu i zbudować nad brzegiem kryty strzechą domek.
- Wielką atrakcją dla dzieci była długa, biegnąca po skałach
- wodospadu, wyłożona gumą zjeżdżalnia. Zjazd kończył się
- skokiem do wody, a całej podróży towarzyszyły piski i okrzyki
- radości. Dzieci mogły się bawić w basenie cały ranek.
- Tara i Shasa opalali się leżąc na trawiastym brzegu
- w kostiumach kąpielowych. Często odwiedzali to miejsce
- w pierwszych latach małżeństwa, kiedy staw nie był jeszcze
- obmurowany i nie było jeszcze domu. Tara była przekonana, że
- niejedno z ich dzieci zostało poczęte na tym trawiastym brzegu.
- Nastrój tego miejsca działał na nich jeszcze dzisiaj. Shasa
- otworzył butelkę rieslinga i dawno nie rozmawiali tak swobodnie,
- nie byli tak przychylnie do siebie nastawieni jak teraz.
- Shasa wyczuł, że jest to dla niego sprzyjający moment,
- wyciągnął butelkę wina z wiaderka z lodem, dolał Tarze
- i powiedział:
- – Kochanie, chcę ci powiedzieć coś, co jest bardzo ważne
- dla nas obojga i może zupełnie zmienić nasze życie.
- Znalazł sobie inną kobietę, pomyślała Tara z lękiem, ale
- i ulgą. Dopiero po chwili zrozumiała, o czym jej mówi. Shasa
- zamierza de nich dołączyć, chce przejść na stronę Burów.
- Wiąże swój los z grupą najgorszych ludzi, jakich Afryka
- kiedykolwiek nosiła. Z tymi, którzy przyczynili się do nędzy,
- cierpienia i prześladowania.
- – Jestem przekonany, że będę miał możliwość używania
- moich talentów i mojej umiejętności robienia interesów
- z korzyścią dla tego kraju i ludzi – mówił dalej Shasa, a ona
- obracała w palcach kieliszek i wpatrywała się w wino, bojąc się
- podnieść wzrok, by nie odczytał jej myśli.
- – Długo się zastanawiałem i omówiłem tę kwestię z mamą.
- Sądzę, że jest to moim obowiązkiem wobec kraju, rodziny
- i siebie. Uważam Taro, że muszę tak postąpić.
- Tara spostrzegła z przerażeniem, że te słowa niszczą ostatnie
- szczątki jej miłości, lecz zarazem poczuła się wolna i lekka.
- Niepokój wyparło nowe uczucie, tak silne, iż w pierwszej chwili
- Tara nie potrafiła go nazwać i dopiero po chwili zrozumiała, że
- to nienawiść.
- Nie mogła już zrozumieć, dlaczego kiedykolwiek czuła się
- winna względem niego, dlaczego go kiedyś kochała. Shasa
- usprawiedliwiał się teraz, próbując wytłumaczyć to, czego nie
- można było wytłumaczyć, a ona wciąż bała się spojrzeć mu
- w oczy. Najwyższym wysiłkiem woli powstrzymywała się, by nie
- krzyknąć mu prosto w twarz: „Jesteś tak samo nieczuły,
- egoistyczny i zły jak oni” i rzucić się na niego, by paznokciami
- wydrapać mu jego jedyne oko. Opanowała się najwyższym
- wysiłkiem woli. Pamiętała słowa Mosesa i tylko one się liczyły
- w tej trudnej sytuacji.
- Shasa skończył swoją starannie przygotowaną mowę i czekał
- na jej reakcję. Tara siedziała na wzorzystym kocu
- z podkulonymi nogami, wpatrując się w kieliszek. Spojrzał na nią
- tak, jak nie patrzył przez ostatnie lata, i odkrył, że wciąż jest
- piękna. Miała wysmukłe, delikatnie opalone ciało, w jej ciemnych
- włosach migotało słońce, a pełne piersi, które zawsze tak go
- zachwycały, wypełniły się jakby na nowo. Już dawno nie
- podobała mu się tak jak teraz; delikatnie dotknął ręką jej
- policzka.
- – Porozmawiaj ze mną – prosił. – Powiedz mi, co o tym
- myślisz.
- Uniosła głowę i popatrzyła na niego. W pierwszej chwili jej
- zimne bezlitosne spojrzenie lwicy zmroziło go, ale Tara
- uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami. Pomyślał więc, że się
- pomylił, sądząc, że w jej oczach dojrzał nienawiść.
- – Już podjąłeś decyzję, Shasa. Po co ci moja zgoda? Nigdy
- nie potrafiłam odwieść cię od czegokolwiek. Dlaczego miałabym
- próbować teraz?
- Odetchnął z ulgą; spodziewał się trudnego starcia.
- – Chcę, żebyś wiedziała, dlaczego to robię. Chcę, żebyś
- wiedziała, że oboje walczymy o to, by każdy człowiek w tym
- kraju mógł żyć w dobrobycie i poszanowaniu własnej godności.
- Wybraliśmy tylko inne sposoby osiągnięcia tego celu i ja sądzę,
- że mój jest skuteczniejszy.
- – Powtarzam, po co ci moja zgoda?
- – Potrzebna mi twoja współpraca – poprawił ją – gdyż
- w pewien sposób ta okazja zależy od ciebie.
- – Dlaczego? – spytała i odwracając wzrok spojrzała na
- bawiące się dzieci. Tylko Garrick nie pluskał się w wodzie. Sean
- przytopił go i teraz siny z zimna dygotał na brzegu basenu.
- Kaszlał i dyszał starając się złapać oddech, a żebra niemal
- przebijały mu skórę.
- – Garry – zawołała Tara. – Wystarczy. Wytrzyj się i nałóż
- sweter.
- – Mamo! – próbował protestować, lecz ona przerwała mu:
- – W tej chwili.
- Kiedy ociągając się poszedł do domku, Tara spojrzała na
- Shasę.
- – Potrzebna ci moja współpraca? – powiedziała już
- całkowicie panując nad sobą. Nie chciała dać mu poznać, co
- myśli o nim i jego godnym pogardy planie. – Powiedz, czego
- ode mnie oczekujesz.
- – Nie powinno być dla ciebie zaskoczeniem, że Urząd
- Bezpieczeństwa Państwowego ma dość grubą teczkę opatrzoną
- twoim nazwiskiem.
- – Biorąc pod uwagę fakt, że aresztowali mnie trzy razy. –
- Uśmiechnęła się krzywo Tara. – Masz rację, nie jestem
- zaskoczona.
- – No cóż, moja droga, chodzi o to, że nie będę mógł zostać
- członkiem rządu, jeżeli ty będziesz wywoływać awantury
- i urządzać demonstracje ze swoimi siostrami z Czarnej Szarfy.
- – Chcesz, żebym porzuciła działalność polityczną? Ale co
- z moimi aktami? Wiesz, o co mi chodzi, jestem starą,
- zatwardziałą recydywistką.
- – Na szczęście policja traktuje cię z pobłażliwym
- rozbawieniem. Widziałem kopię twoich akt. Oceniają, że jesteś
- naiwną, niesioną uczuciami dyletantką, sterowaną przez bardziej
- zajadłe koleżanki.
- Dla Tary była to ciężka obraza. Wstała, podeszła do brzegu
- basenu, złapała Isabellę za rękę i wyciągnęła ją z wody.
- – Ty już też masz dosyć, młoda damo.
- Nie zwracając uwagi na protesty Isabelli ściągnęła z niej
- kostium.
- – To boli! – płakała Isabella, gdy Tara wycierała jej włosy
- i owijała puszystym ręcznikiem.
- Zapłakana Isabella pobiegła do ojca ciągnąc za sobą ręcznik.
- – Mama nie pozwala mi pływać! – pożaliła się ze łzami
- w oczach.
- – Na świecie nie ma sprawiedliwości – uśmiechnął się Shasa
- gładząc ją po głowie. Dziewczynka chlipnęła jeszcze raz i mocno
- przytuliła się do niego.
- – Dobrze, jestem dyletantką. – Tara znów usiadła na kocu.
- Odzyskała już spokój i patrzyła mu prosto w oczy. – A jeżeli nie
- porzucę swojej działalności? Jeżeli będę nadal postępowała
- zgodnie z nakazami sumienia?
- – Taro, nie kłóćmy się – rzekł Shasa cicho.
- – Zawsze dopinasz swego, prawda Shasa? – powiedziała
- prowokacyjnie, ale on potrząsnął głową, nie podejmując
- wyzwania.
- – Porozmawiajmy spokojnie i logicznie – poprosił, ale ona
- nie mogła się powstrzymać, by się na nim nie odegrać za
- zniewagę.
- – Wiesz o tym, że dzieci przyznano by mnie, twoi wspaniali
- prawnicy musieli cię ostrzec.
- – Do diabła, wiesz, że nie o to mi chodziło – powiedział
- Shasa zimno, ale przytulił Isabellę mocniej, a ona dotknęła jego
- brody.
- – Tatusiu, kłujesz – mruknęła radośnie, nieświadoma wrogiej
- atmosfery między rodzicami. – Ale mimo tego kocham cię.
- – Tak, ja też cię kocham – odparł i zwrócił się do Tary. –
- Nie straszyłem cię.
- – Jeszcze nie – stwierdziła. – Ale jeżeli cię znam –
- a wydaje mi się, że tak – nastąpiłoby to dość szybko.
- – Czy nie możemy porozmawiać rozsądnie?
- – Nie musimy – poddała się nagle Tara. – Już podjęłam
- decyzję. Zdałam sobie sprawę, jak bezowocne są nasze małe
- protesty. Już od jakiegoś czasu wiem, że to strata czasu. Wiem
- też, że zaniedbywałam dzieci i w czasie ostatniej podróży do
- Johannesburga zdecydowałam, że podejmę znów studia,
- a politykę zostawię zawodowcom. Już postanowiłam, że wystąpię
- z Czarnej Szarfy i zamknę klinikę lub przekażę ją komuś
- innemu.
- Patrzył na nią ze zdumieniem. Nie dowierzał zbyt łatwo
- osiąganym zwycięstwom.
- – Czego chcesz w zamian? – spytał.
- – Chcę wrócić na uniwersytet i rozpocząć studia doktoranckie
- z archeologii – powiedziała szybko. – I chcę mieć zupełną
- swobodę podróżowania i studiowania.
- – Zgoda – odrzekł bez zastanowienia, nie próbując nawet
- ukryć ulgi. – Trzymasz się z dala od polityki i możesz jeździć
- gdziekolwiek i kiedykolwiek chcesz.
- Mimowolnie spojrzał znów na jej piersi. Miał rację,
- zaokrągliły się pięknie i wspaniale wypełniały górną część jej
- kostiumu. Poczuł gorące pożądanie.
- Tara dostrzegła jego spojrzenie. Znała je dobrze i teraz
- budziło w niej obrzydzenie. Po tym, co przed chwilą powiedział,
- po tych wszystkich zniewagach, jakie często musiała znosić, po
- tym, jak zdradził wszystko to, co dla niej święte i drogie,
- wiedziała, że nigdy nie będzie mogła go przyjąć. Podciągnęła
- górę kostiumu i sięgnęła po sukienkę.
- Shasa był bardzo zadowolony z wyniku negocjacji. Choć
- rzadko kiedy pił więcej niż kieliszek, piekąc z chłopcami mięso
- na ruszcie, dokończył butelkę rieslinga.
- Sean poważnie traktował obowiązki zastępcy szefa kuchni.
- Tylko parę kawałków mięsa wylądowało na ziemi.
- – Te są dla was, a jeżeli ich nie spróbujecie, nigdy nie
- będziecie wiedzieć, czym jest barbecue – powiedział młodszym
- braciom.
- Isabella pomagała Tarze przyrządzać sałatki obficie polewając
- je sosem, a gdy siedli przy stole, dzieci zaśmiewały się
- z opowiadań Shasy. Tylko Tara nie przyłączyła się do ogólnej
- wesołości.
- Kiedy dzieciom pozwolono odejść od stołu z zastrzeżeniem,
- by nie kąpały się przez godzinę po obiedzie, Tara spytała cicho:
- – O której jutro wyjeżdżasz?
- – Wcześnie – odpowiedział. – Muszę być w Johannesburgu
- przed południem. Lord Littleton przylatuje z Londynu. Chcę go
- powitać na lotnisku.
- – Na jak długo wyjedziesz?
- – Po uroczystości pojadę z Davidem na obiad –
- odpowiedział.
- Poprzednio chciał, by była obecna na przyjęciu mającym
- uświetnić i rozreklamować otworzenie subskrypcji na akcje nowej
- kopalni w Silver River. Tara znalazła wymówkę, by nie pojechać
- i zauważyła, że teraz nie ponowił zaproszenia.
- – A więc nie będzie cię około dziesięciu dni?
- Co kwartał Shasa objeżdżał z Davidem wszystkie
- przedsiębiorstwa należące do firmy: fabrykę chemikaliów
- w Chaka’s Bay, papiernię we wschodnim Transwalu i położoną
- na pustyni Kalahari kopalnię diamentów H’ani, dumę firmy.
- – Prawdopodobnie nieco dłużej – poprawił ją Shasa. –
- Będę w Johannesburgu przynajmniej przez cztery dni. –
- Pomyślał z radością o Marylee z MIT i jej IBM-ie 701.
- David Abrahams przekonał Shasę, by organizację
- uroczystego otwarcia budowy kopalni Silver River powierzyć
- jednej z firm zajmujących się promocją, bardzo ostatnio
- modnych, lecz zdaniem Shasy podejrzanych. Pomimo
- początkowych obaw, musiał teraz przyznać, że nie był to taki
- zły pomysł, jak na początku sądził, choć kosztował ponad pięć
- tysięcy funtów.
- Zaproszono redaktorów Financial Titnesa i Wall Street Journal
- razem z żonami, a po przyjęciu zorganizowano dla nich
- pięciodniowe safari w Parku Narodowym Krugera, płacąc za
- wszystkie ich wydatki. Zaproszono także dziennikarzy z radia
- i całej lokalnej prasy, a dodatkową niespodzianką było przybycie
- na przyjęcie ekipy telewizyjnej z Nowego Jorku, która kręciła dla
- North American Broadcasting Studios cykl programów
- zatytułowany „Spojrzenie na Afrykę”.
- W hallu biura Courtney Mining Co. ustawiono działającą,
- wysoką na dwadzieścia pięć stóp makietę głównego szybu
- projektowanej kopalni Silver River. Wkomponowano go
- w ogromną kompozycję kwiatową, wykonaną przez zespół, który
- zdobył złoty medal na wystawie kwiatów w Londynie
- poprzedniego roku. Zdając sobie sprawę, że dziennikarze muszą
- często płukać gardła, David zamówił sto skrzynek moet &
- chandon, choć Shasa sprzeciwiał się temu, by podawać tak
- dobry szampan.
- – Szkoda dla nich nawet zwykłego wina stołowego.
- Shasa nie darzył szacunkiem dziennikarzy.
- Wynajęty przez Davida zespół taneczny z Royal Swazi Spa
- miał wykonać swój program. Zapowiedź występu tancerek
- w stroju topless przyciągała niemal równie silnie jak szampan,
- gdyż dla cenzorów południowoafrykańskich kobieca pierś była
- prawie tak samo niebezpieczna jak Manifest Komunistyczny
- Karola Marksa.
- Przy wejściu każdemu z gości wręczano ozdobną teczkę,
- zawierającą pięknie wydany kolorowy prospekt, świadectwo
- depozytowe wystawione dla każdego z gości na akcję Silver
- Mining Co. o wartości jednego funta oraz wykonaną
- z dwudziestokaratowego południowoafrykańskiego złota
- miniaturową sztabkę z wybitym znakiem firmy. Davidowi udało
- się namówić władze Banku Rezerw, by zleciły wykonanie
- sztabek mennicy państwowej. Ponieważ jedna sztabka
- kosztowała prawie trzydzieści dolarów, stanowiły główną pozycję
- w wydatkach na reklamę, ale wzbudziły takie podniecenie, że
- poniesiony koszt był w pełni uzasadniony.
- Shasa wygłosił przemówienie, zanim szampan i tancerki
- zdołały zamącić umysły jego gości. Shasa zawsze lubił
- występować publicznie. Ani błyski fleszy, ani jasne światła lamp
- ustawionych przez ekipę telewizyjną z NABS nie odebrały mu
- tej przyjemności.
- Kopalnia Silver River była jednym z większych osiągnięć
- w jego dotychczasowej karierze. To właśnie on zorientował się,
- że na dużej głębokości główne złoże złotonośne Oranii może się
- rozgałęziać i osobiście negocjował opcje wiertnicze. Dopiero kiedy
- diamentowe świdry przebiły w końcu cienki, czarny pokład rudy,
- zawierającej złoto, leżący ponad milę pod powierzchnią ziemi,
- przypuszczenia Shasy potwierdziły się. Pokład przekroczył nawet
- jego oczekiwania – zawierał ponad uncję czystego złota na tonę
- rudy.
- Dzisiejszy wieczór należał do Shasy. Wyróżniającą go cechą
- było to, że potrafił się cieszyć wszystkim, co robił. Ubrany
- w doskonale skrojony smoking stał swobodnie wyprostowany
- w jasnym świetle reflektorów, a czarna opaska na oku nadawała
- mu zawadiacki i budzący respekt wygląd. Był zupełnie
- opanowany, skupił na sobie uwagę zgromadzonych i widać było,
- że świetnie daje sobie radę ze swoją firmą.
- Śmiali się i klaskali dokładnie wtedy, kiedy zaplanował.
- Słuchali z ogromnym zainteresowaniem, gdy mówił o rozmiarach
- przedsięwzięcia, o tym, jak przyczyni się do wzmocnienia więzów
- łączących Południową Afrykę z Anglią i Brytyjską Wspólnotą
- Narodów oraz do nawiązania nowych stosunków z inwestorami
- ze Stanów Zjednoczonych, skąd – jak sądził – napłynie
- trzydzieści procent niezbędnego kapitału.
- Gdy skończył, nagrodzono go oklaskami. Po chwili wstał lord
- Littleton, który jako prezes banku prowadzącego subskrypcję
- akcji miał przemawiać po Shasy. Był szczupły i siwy, a nieco
- staromodny w kroju smoking i szerokie nogawki spodni jakby
- podkreślały jego arystokratyczną pogardę dla mody. Mówił
- o silnych powiązaniach swojego banku z Courtney Mining
- i dużym zainteresowaniu, jakie nowa firma wzbudziła
- w londyńskim City.
- – Od samego początku byliśmy zupełnie pewni, że nie
- będziemy mieli żadnych kłopotów z osiągnięciem zysku
- z subskrypcji akcji. Wiedzieliśmy, że ogromna większość akcji
- znajdzie nabywców. Miło mi zatem być wśród państwa tego
- wieczoru i powiedzieć: „A nie mówiłem?”
- Podniósł rękę, by uciszyć szmer na sali.
- – Powiem państwu coś, czego nie wie jeszcze nawet pan
- Shasa Courtney, a ja sam dowiedziałem się o tym zaledwie
- godzinę temu. – Sięgnął do kieszeni, wyjął wstążkę teleksu
- i pomachał nią demonstracyjnie. – Jak państwo wiecie,
- subskrypcja akcji kopalni Silver River rozpoczęła się dzisiaj
- o dziesiątej rano czasu londyńskiego, wyprzedzającego o dwie
- godziny czas południowoafrykański. Po zamknięciu mojego
- banku kilka godzin temu przysłano mi ten teleks. – Założył
- okulary w złotych oprawkach. – Proszę przekazać nasze
- gratulacje panu Courtneyowi i firmie Courtney Mining and
- Finance, założycielom kopalni złota Silver River. Stop. Do 16
- czasu londyńskiego liczba subskrypcji czterokrotnie przekroczyła
- ilość akcji. Koniec. Littleton Bank.
- David Abrahams pierwszy złożył Shasy gratulacje.
- Uśmiechnęli się do siebie wśród burzy oklasków, po czym
- Shasa odwrócił się i zszedł z podium.
- Centaine Courtney-Malcomess siedziała w pierwszym rzędzie.
- Wstała lekko, by mu pogratulować. Miała na sobie suknię ze
- złotej lamy i naszyjnik z diamentów, starannie wybranych
- spośród trzydziestoletniej produkcji kopalni H’ani. Była
- wysmukła, lśniąca i wyglądała wspaniale.
- – Mamo, osiągnęliśmy wszystko to, do czego dążyliśmy –
- szepnął ściskając ją.
- – Nie, cheri, nigdy nie będziemy mieli wszystkiego –
- odpowiedziała szeptem. – To byłoby nudne; zawsze jest jeszcze
- coś, czego można pragnąć.
- Blaine Malcomess czekał, by mu pogratulować, i Shasa, wciąż
- obejmując Centaine, odwrócił się do niego.
- – To twój wielki wieczór, Shasa. – Blaine uścisnął rękę
- Shasy. – Zasłużyłeś sobie na to.
- – Dziękuję.
- – Bardzo żałuję, że nie ma tu Tary – powiedział jeszcze
- Blaine.
- – Chciałem, by przyjechała – bronił się Shasa. – Ale, jak
- wiecie, zdecydowała, że nie może znów opuścić dzieci.
- W chwilę później byli już otoczeni tłumem, śmiali się
- i dziękowali za gratulacje, a w pewnym momencie Shasa
- spostrzegł dyrektorkę firmy promocyjnej i przecisnął się do niej.
- – No cóż, pani Anstey, dzięki pani możemy czuć się dumni.
- – Uśmiechnął się do niej czarująco. Była wysoka i nieco zbyt
- szczupła, lecz wspaniała zasłona puszystych blond włosów
- opadała na jej nagie ramiona.
- – Zawsze staram się dawać pełną satysfakcję. – Przymknęła
- oczy i lekko poruszyła wargami podkreślając dwuznaczność
- swojej uwagi. Prowadzili tę grę odkąd się poznali poprzedniego
- dnia. – Obawiam się jednak, że mam dla pana jeszcze trochę
- pracy. Czy będzie mnie pan tolerował jeszcze przez jakiś czas?
- – Tak długo, jak sobie pani życzy, pani Anstey –
- odpowiedział Shasa zgadzając się na reguły gry narzucone
- przez nią. Położyła mu rękę na ramieniu i ściskając tylko trochę
- mocniej, niż należało, wyprowadziła z sali.
- – Dziennikarka z NABS chce zrobić z panem pięciominutowy
- wywiad dla serialu „Spojrzenie na Afrykę”. To może być
- wspaniała okazja przemawiania bezpośrednio do ponad
- pięćdziesięciu milionów Amerykanów.
- Ekipa telewizyjna przygotowywała swój sprzęt w sali
- konferencyjnej. Trzech młodych, ubranych w codzienne stroje
- mężczyzn sprawnie i fachowo ustawiało światła i kamery w końcu
- długiego pokoju, pod wiszącym na ciemnej boazerii portretem
- Centaine namalowanym przez Annigoniego. Koło nich stała
- młoda dziewczyna.
- – Kto przeprowadzi wywiad? – spytał Shasa rozglądając się
- wokoło.
- – Ona jest reżyserem – powiedziała Jill Anstey – i ona
- będzie z panem rozmawiać.
- Dopiero po chwili zorientował się, że mówi o dziewczynie.
- Spojrzał na nią i zobaczył, że nie wydając żadnych poleceń, za
- pomocą samych tylko gestów lub pojedynczych słów, kierowała
- ustawianiem kamery i świateł.
- – To dziecko – zaprotestował Shasa.
- – Ma dwadzieścia pięć lat i jest cholernie bystra – ostrzegła
- go Jill. – Niech pan się nie da zwieść jej wyglądem. Jest
- wschodzącą gwiazdą w tym zawodzie i jest bardzo znana
- w Stanach. To ona przeprowadziła tę niezwykłą serię wywiadów
- z Jomo Kenyatta, terrorystą z Mau Mau, nie mówiąc o reportażu
- z Korei, zatytułowanym „Heartbreake ridge”. Mówi się, że
- dostanie za to nagrodę Emmy.
- W Południowej Afryce nie było sieci telewizyjnej, ale Shasa
- widział ten reportaż w telewizji BBC podczas swojego pobytu
- w Londynie. Był to niezwykle ciekawy i przemyślany program
- o wojnie koreańskiej i Shasa nie mógł uwierzyć, że zrobiła go ta
- młoda dziewczyna. Odwróciła się teraz i podeszła do niego
- z wyciągniętą ręką, otwarta i przyjacielska.
- – Dzień dobry, panie Courtney, nazywam się Kitty
- Godolphin.
- Mówiła z czarującym, południowym akcentem. Jej policzki
- były obsypane piegami, a mały nosek śmiesznie zadarty. Miała
- jednak kształtną głowę i ładny owal twarzy, dzięki czemu była
- bardzo fotogeniczna.
- – Panie Courtney – powiedziała. – Mówił pan tak
- przekonywająco, że chciałabym porozmawiać z panem przed
- kamerą. Mam nadzieję, że nie krzyżuję panu planów na
- dzisiejszy wieczór?
- Uśmiechnęła się do niego słodko, ale on popatrzył jej prosto
- w oczy. Spojrzenie Kitty było twarde jak diamenty z kopalni
- H’ani.
- Błyszczała w nim ostra, cyniczna inteligencja i bezwzględna
- ambicja. Shasa nie oczekiwał tego i bardzo go to zaciekawiło.
- To przedstawienie może być ciekawe, pomyślał i spojrzał
- w dół. Miała małe piersi, nieco za małe jak na jego gust, ale
- nie nosiła stanika i mógł ocenić ich kształt pod bluzką. Były
- śliczne.
- Podeszła z nim do skórzanych foteli ustawionych już koło
- siebie w świetle lamp.
- – Gdyby zechciał pan tu usiąść, moglibyśmy zaczynać.
- Wstęp zrobię później. Nie chcę pana trzymać dłużej, niż to
- konieczne.
- – Jestem całkowicie do pani dyspozycji.
- – Och, wiem, że ma pan mnóstwo ważnych gości. Spojrzała
- na swoją ekipę i jeden z nich pokazał jej podniesiony kciuk.
- Przeniosła wzrok na Shasę.
- – Amerykańska publiczność wie bardzo mało o Południowej
- Afryce. Staram się poznać różne poziomy społeczeństwa
- południowoafrykańskiego i pokazać, jak funkcjonuje. Przedstawię
- pana jako polityka, właściciela kopalni i finansistę i powiem
- o pańskiej nowej, wspaniałej kopalni złota. Potem puścimy
- wywiad z panem. Zgoda?
- – Zgoda! – uśmiechnął się swobodnie. – Zaczynajmy.
- Jeden z operatorów trzasnął mu klatką przed nosem, inny
- powiedział „Dźwięk!”, a trzeci stojący z tyłu odpowiedział
- „Gotowe”, a po chwili „Start”.
- – Panie Courtney, przed chwilą powiedział pan
- akcjonariuszom pańskiej firmy, że pańska nowa kopalnia złota
- będzie prawdopodobnie jedną z pięciu najbogatszych
- w Południowej Afryce, co znaczy, że będzie jedną
- z najbogatszych na świecie. Czy mógłby pan powiedzieć, jaka
- część tego ogromnego bogactwa zostanie zwrócona ludziom,
- którym je skradziono? – spytała wprost. – Chodzi mi
- oczywiście o plemiona murzyńskie, dawnych właścicieli tej ziemi.
- Pytanie na moment wytrąciło Shasę z równowagi, lecz
- natychmiast zorientował się, że musi walczyć, i odpowiedział
- swobodnie:
- – Plemiona murzyńskie, dawni właściciele tej ziemi, zostały
- doszczętnie wymordowane w latach dwudziestych poprzedniego
- wieku przez królów Chaka i Mzilikazi, łaskawych monarchów
- plemienia Zulusów, którzy zdołali zmniejszyć populację
- Południowej Afryki o pięćdziesiąt procent. Biali osadnicy
- posuwając się na północ napotkali zupełnie bezludne tereny. Ta
- ziemia nie należała do nikogo, nikomu Jej nie ukradli. Prawa
- do wydobywania bogactw mineralnych nabyłem od ludzi
- mających niezaprzeczalne prawo do tej ziemi.
- Zobaczył błysk uznania w jej oczach, ale ona także była
- szybka. Przegrała jedną kartę, ale w zanadrzu miała już
- następną.
- – Fakty historyczne są oczywiście interesujące, ale powróćmy
- do chwili obecnej. Proszę mi powiedzieć, czy gdyby był pan
- biznesmenem o czarnym lub żółtym kolorze skóry, pozwolono
- by panu wykupić koncesję na kopalnię Silver River?
- – To hipotetyczne pytanie, panno Godolphin.
- – Nie sądzę – ucięła szybko. – Czy jestem w błędzie
- mówiąc, że Prawo o Segregacji Rasowej zatwierdzone ostatnio
- przez parlament, w którym pan zasiada, zezwala na kupowanie
- ziemi i wydobywanie bogactw mineralnych tylko białym i firmom
- należącym do białych?
- – Głosowałem przeciwko tej ustawie – powiedział Shasa
- ponuro. – Ale ma pani rację, na mocy tej ustawy kolorowi nie
- mogliby nabyć praw do kopalni Silver River – zgodził się.
- Była zbyt bystra na to, by zbyt długo napawać się wygraną.
- – Ilu czarnych zatrudnia Courtney Mining and Finance
- w swoich licznych przedsiębiorstwach? – spytała ze słodkim
- uśmiechem.
- – W osiemnastu powiązanych z nami firmach zatrudniamy
- około dwóch tysięcy białych i trzydzieści tysięcy czarnych.
- – To wspaniałe osiągnięcie i musi być pan bardzo z niego
- dumny, panie Courtney. – Była niewinnie dziewczęca. – A ilu
- czarnych zasiada w zarządach tych osiemnastu firm?
- Znów go zaskoczyła i starał się nie odpowiadać na pytanie.
- – Z zasady płacimy naszym pracownikom więcej, niż to
- przyjęte, a korzystają także z innych przywilejów...
- Kitty skinęła lekko głową, zadowolona z tego, że i tak może
- wyciąć niepotrzebny materiał, ale kiedy przerwał, spytała znowu:
- – A zatem w zarządach firm Courtney nie ma czarnych
- dyrektorów. Czy w takim razie mógłby nam pan powiedzieć, ilu
- czarnych mianował pan dyrektorami wydziałów swoich firm?
- Dawno temu, gdy Shasa polował na bawoły w lasach nad
- rzeką Zambezi, zaatakował go rój rozwścieczonych gorącem
- wielkich, czarnych pszczół afrykańskich. Nie było na nie
- sposobu i w końcu uciekł im nurkując do rzeki, w której aż
- roiło się od krokodyli. Patrząc teraz na Kitty poczuł tę samą
- bezsilną wściekłość. Kręciła się wokół niego, łatwo unikając jego
- uderzeń, i co chwila zadawała bolesne ciosy.
- – Pracuje dla pana trzydzieści tysięcy czarnych i nie ma
- wśród nich żadnego dyrektora? – zdziwiła się. – Czy mógłby
- pan powiedzieć dlaczego?
- – W tym kraju ludność murzyńska pochodzi w większości
- z wiosek szczepowych. Przyjeżdżają do miast nie posiadając
- umiejętności i wykształcenia.
- – Och, czy nie ma w pańskiej firmie programów
- szkoleniowych?
- Shasa skorzystał z okazji.
- – Firma ma bardzo rozbudowany program szkoleniowy.
- Tylko w zeszłym roku wydaliśmy dwa i pół miliona funtów na
- edukację i szkolenie zawodowe pracowników.
- – Jak długo działa ten program, panie Courtney?
- – Siedem lat; od chwili, gdy zostałem prezesem firmy.
- – I po siedmiu latach, pomimo takich środków wydanych na
- naukę, ani jeden czarny spośród tylu tysięcy nie został
- awansowany na dyrektora? Czy to dlatego, że nie znalazł pan
- ani jednego zdolnego do objęcia tej funkcji, czy też zabrania
- panu tego wasza polityka, w myśl której pewne stanowiska
- powierza się tylko białym, oraz ścisły zakaz, zabraniający
- czarnym, bez względu na umiejętności...
- Nieubłaganie spychała go w tył, lecz zagrożony próbował
- atakować:
- – Jeżeli interesuje panią dyskryminacja rasowa, dlaczego nie
- została pani w Ameryce? – uśmiechnął się zimno. – Jestem
- pewien, że wasz Martin Luther King mógłby powiedzieć pani
- więcej niż ja.
- – W moim kraju jest dużo bigoterii – zgodziła się Kitty. –
- Wiemy o tym i wychowując ludzi oraz zmieniając prawo staramy
- się to zmienić. Jednak z tego, co widziałam w tym kraju,
- wychowujecie dzieci w duchu polityki, zwanej przez was
- apartheidem, umacnianej potężnymi strukturami prawnymi,
- takimi jak Prawo o Segregacji i Prawo Rejestracji Ludności,
- klasyfikujące ludzi wyłącznie na podstawie koloru skóry.
- – Odróżniamy – zgodził się Shasa – ale to nie znaczy, że
- dyskryminujemy.
- – To ładny slogan, panie Courtney, ale niezbyt oryginalny.
- Słyszałam go już od ministra do spraw Bantustanów, doktora
- Hendrika Frensch Yerwoerda. Ja jednak sądzę, że
- dyskryminujecie. Jeżeli człowiekowi odmawia się prawa
- głosowania lub posiadania ziemi tylko dlatego, że ma ciemną
- skórę, to według mnie jest to dyskryminacja. – Nim zdołał
- odpowiedzieć, zmieniła temat. – Czy wśród pańskich przyjaciół
- są czarni? – spytała uprzejmie.
- To pytanie przeniosło Shasę o wiele lat w przeszłość.
- Przypomniał sobie, jak w młodości pracując po raz pierwszy
- w kopalni H’ani poznał człowieka, który stał się jego
- przyjacielem. Ten czarny zarządzał składowiskami, na które
- wysypywano świeżo wydobytą, niebieską rudę. Kruszyła się tak
- długo, aż można ją było przewieźć do młynów.
- Nie myślał o nim od lat, ale doskonale pamiętał, że nazywał
- się Moses Gama. Przypomniał sobie bez trudu, jak wyglądał:
- wysoki, szeroki w ramionach, piękny niczym młody faraon,
- o skórze lśniącej w słońcu jak stary bursztyn. Przypomniał sobie
- ich długie rozmowy, wspólne lektury i dyskusje, w których
- ujawniło się niezwykłe pokrewieństwo dusz. Pożyczył Mosesowi
- Historię Anglii Macaulaya. Kiedy Centaine uznała, że ich
- przyjaźń stała się zbyt bliska, poleciła zwolnić Mosesa z pracy
- w kopalni H’ani. Shasa poprosił Mosesa, by zatrzymał książkę.
- Teraz ponownie poczuł dalekie echo uczucia pustki odczuwanej
- po przymusowej rozłące z przyjacielem.
- – Mam tylko kilku bliskich przyjaciół – odpowiedział. –
- Tysiące znajomych, ale tylko paru przyjaciół – pokazał
- rozłożone palce prawej ręki. – Nie więcej niż tylu i tak się
- składa, że nie ma wśród nich czarnego. Jednak kiedyś miałem
- czarnego przyjaciela i bardzo się martwiłem, gdy nasze drogi się
- rozeszły.
- Instynkt, dzięki któremu była niezrównana w swoim zawodzie,
- podpowiedział jej, że Shasa podsunął jej w tym momencie
- wspaniałe zakończenie wywiadu.
- – Kiedyś miałem czarnego przyjaciela – powtórzyła cicho. –
- I bardzo się martwiłem, gdy nasze drogi się rozeszły. Dziękuję,
- panie Courtney.
- Odwróciła się do operatora kamery.
- – Dobrze, Hank, oddaj to, co nakręciliśmy, do studia
- i poproś, żeby zrobili jeszcze dzisiaj.
- Wstała szybko, lecz Shasa górował nad nią wzrostem.
- – Było wspaniale. Mam dużo materiału do wykorzystania –
- mówiła z entuzjazmem. – Jestem wdzięczna za współpracę.
- Shasa zbliżył swoją twarz do jej twarzy uśmiechając się
- uprzejmie.
- – Jesteś przebiegłą, małą dziwką – powiedział spokojnie. –
- Twarz anioła i serce wiedźmy. Wiesz, że to, co przedstawiasz,
- mija się z prawdą, ale cię to nie obchodzi. Jeżeli udaje ci się
- zmontować dobry program, nie dbasz o to, czy jest prawdziwy
- lub czy kogoś rani, prawda?
- Odwrócił się i wyszedł z sali konferencyjnej. Właśnie zaczął
- się występ tancerek. Shasa podszedł do stolika, przy którym
- siedziała Centaine z Blaine’em, ale nie odzyskał już dobrego
- humoru.
- Usiadł i patrzył na wirujące tancerki, ale myśląc z wściekłością
- o Kitty prawie nie widział ich długich, nagich nóg i błyszczących
- ciał. Szukał niebezpieczeństw polując na lwy, bawoły, latając
- samolotem i grając w polo. Kitty Godolphin była niebezpieczna.
- Zawsze pociągały go kobiety inteligentne i kompetentne, z silną
- indywidualnością – a Kitty była zastraszająco kompetentna,
- ukształtowana z czystego jedwabiu i stali.
- Myślał o jej ładnej, niewinnej twarzy, dziecięcym uśmiechu
- i twardym spojrzeniu. Pragnienie posiadania jej,
- podporządkowania sobie jeszcze silniej go wzburzały. Wiedział,
- że niełatwo będzie ją zdobyć, lecz przez to tym trudniej mu
- było myśleć o czymś innym. Poczuł, że jest fizycznie podniecony
- i to rozwścieczyło go jeszcze bardziej.
- Nagle podniósł wzrok i zobaczył, że z przeciwnego końca sali
- obserwuje go Jill Anstey, dyrektorka firmy promocyjnej.
- Kolorowe światła połyskiwały na jej szerokich, słowiańskich
- policzkach i migotały w jasnych włosach. Popatrzyła mu w oczy
- i przejechała koniuszkiem języka po dolnej wardze.
- Dobrze, pomyślał. Muszę się na kimś wyładować i ty
- doskonale się do tego nadajesz.
- Pochylił nisko głowę, Jill skinęła i wyszła z sali. Shasa
- przeprosił Centaine, wstał, przeszedł przez wypełnioną muzyką,
- mroczną salę i wyszedł tymi samymi drzwiami, co Jill.
- Wrócił do hotelu „Carlton” o dziewiątej rano. Wciąż miał na
- sobie smoking, więc unikając recepcji wszedł tylnymi schodami
- z podziemnego garażu. Centaine i Blaine zajmowali apartament
- firmy, a Shasa drugi, mniejszy po drugiej stronie korytarza. Nie
- chciał, by go zobaczyli w stroju wieczorowym o tej porze dnia,
- ale miał szczęście i nie zauważony wszedł do swojego pokoju.
- Ktoś wsunął kopertę pod jego drzwi. Podniósł ją bez
- specjalnego zainteresowania, ale gdy zobaczył na niej znak
- firmowy studia filmowego Killarney, w którym pracowała Kitty,
- uśmiechnął się i otworzył ją.
- Szanowny Panie.
- Materiał jest wspaniały – wygląda pan lepiej niż Errol
- Flynn w filmie. Jeżeli chce go pan obejrzeć, proszę
- zadzwonić do mnie do studia.
- Kitty Godolphin
- Jej bezczelność uspokoiła go, a nawet rozbawiła, i choć był
- tego dnia bardzo zajęty – miał zjeść lunch z lordem Littletonem,
- a na popołudnie zaplanował różne spotkania – zadzwonił do
- studia.
- – Dobrze, że jeszcze mnie pan zastał – powiedziała Kitty. –
- Właśnie wychodzę. Chce pan zobaczyć materiał? Niech pan tu
- przyjdzie o szóstej, dobrze?
- Kitty czekała na niego przy recepcji studia filmowego.
- Powitała go słodkim, dziecinnym uśmiechem i kpiącym, złośliwym
- spojrzeniem zielonych oczu. Podała mu rękę i zaprowadziła go
- do wynajętej sali projekcyjnej.
- – Wiedziałam, że chcąc tu pana ściągnąć, mogę polegać na
- Pańskiej męskiej próżności – zapewniła.
- Chłopcy z jej ekipy filmowej siedzieli w pierwszym rzędzie
- paląc camele i pijąc coca-colę, ale Hank, operator kamery,
- wcześniej włożył film do projektora i teraz obejrzeli go
- w milczeniu.
- Kiedy zapalono światła, Shasa odwrócił się do Kitty
- i powiedział:
- – Doskonale to pani zrobiła – rzeczywiście wyszedłem na
- niezłego palanta. A montując ostatecznie film może pani
- oczywiście wyciąć te fragmenty, gdzie jestem górą.
- – Nie podoba się panu? – uśmiechnęła się marszcząc
- piegowaty nosek.
- – Strzela pani do mnie kryjąc się w krzakach, a ja stoję na
- otwartej przestrzeni.
- – Jeśli oskarża mnie pan o kłamstwo – rzuciła mu
- wyzwanie – to niech mnie pan zabierze i pokaże, jak to
- naprawdę wygląda. Niech mi pan pokaże kopalnie i fabryki
- należące do pańskiej firmy i pozwoli je sfilmować!
- A więc dlatego chciała się z nim widzieć. Shasa uśmiechnął
- się w duchu i spytał:
- – Ma pani dziesięć dni?
- – Mam tyle czasu, ile będzie trzeba – uspokoiła go.
- – Dobrze, zacznijmy od kolacji dzisiaj wieczorem.
- – Wspaniale! – ucieszyła się i odwracając do swojej ekipy
- powiedziała:
- – Mazeltov, chłopcy, pan Courtney zaprasza nas na kolację.
- – Nie to dokładnie miałem na myśli – mruknął.
- – Słucham? – spojrzała na niego niewinnie.
- Kitty była wspaniałą towarzyszką. Żywo interesowała się
- wszystkim, co jej pokazywał i o czym opowiadał. Gdy mówił,
- patrzyła mu w oczy, obserwowała jego usta i często przysuwała
- się tak blisko, że czuł na twarzy jej oddech, ale nigdy go nie
- dotknęła.
- Shasę najbardziej pociągało w niej to, że zawsze była czysta.
- W ciągu wielu gorących dni, jakie spędzili razem na pustyni na
- dalekim zachodzie lub w lasach na wschodzie, zwiedzając tartaki
- i fabryki nawozów sztucznych, obserwując, jak spychacze
- zdejmują wierzchnią warstwę ziemi z pokładów węgla, czy też
- prażąc się w kopalni odkrywkowej H’ani, Kitty zawsze wyglądała
- świeżo. Nawet wtedy, gdy jechali w tumanie kurzu, jej oczy były
- czyste, a małe, równe ząbki błyszczały. Nie mógł odgadnąć,
- kiedy i gdzie pierze swoje ubrania, lecz były zawsze czyste
- i zadbane, a jej oddech, gdy zbliżała do niego swoją twarz,
- zawsze przyjemny.
- Shasie imponowało także jej profesjonalne podejście do
- pracy. Gdy chodziło o nakręcenie jakiegoś ujęcia, nie liczyło się
- dla niej nic innego, nie zważała na trudy ani na
- niebezpieczeństwa. Chcąc mieć zdjęcia głównego szybu kopalni
- H’ani, postanowiła filmować jadąc na zewnątrz windy i Shasa
- musiał jej tego zabronić. Kiedy później udał się na spotkanie
- z dyrektorem kopalni, Kitty powróciła do szybu i zrobiła
- dokładnie takie ujęcie, jakie chciała, a gdy Shasa dowiedział się
- o tym później, uśmiechem zgasiła jego wybuch wściekłości.
- Shasę bawiło dwuznaczne nastawienie członków ekipy filmowej
- do niej. Z jednej strony, bardzo ją lubili, troszczyli się o nią tak,
- jakby byli jej starszymi braćmi, i byli dumni z jej osiągnięć.
- Jednocześnie bali się jej bezwzględnego dążenia do doskonałości,
- gdyż wiedzieli, że poświęci ich i wszystko, co stanie jej na
- drodze. Choć rzadko to okazywała, była złośliwa i bezlitosna
- i każde jej polecenie, niezależnie od tego jakim głosem je
- wydała i czy towarzyszył mu słodki uśmiech, było wykonywane
- natychmiast.
- Shasy podobało się także jej nastawienie do Afryki, do ziemi
- i ludzi ją zamieszkujących.
- – Myślałam, że to Ameryka jest najpiękniejszym krajem na
- świecie – powiedziała cicho, gdy wpatrywali się kiedyś w słońce
- zachodzące za wielkie, samotne góry na pustyniach zachodnich.
- – Ale kiedy patrzę na to, wcale nie jestem tego taka pewna.
- Ciekawość zawiodła ją do domów pracowników firmy
- Courtney. Spędziła długie godziny filmując rozmowy z czarnymi
- robotnikami i ich żonami, z białymi nadzorcami i kierownikami
- zmian. Filmowała także ich domy i to, co jedzą, rozrywki
- i nabożeństwa.
- – Czy nadal uważasz, że ich wyzyskuję? – spytał w końcu
- Shasa.
- – Dobrze im się żyje – zgodziła się.
- – I są szczęśliwi – nalegał. – Musisz to przyznać. Niczego
- przed tobą nie ukrywam. Są szczęśliwi.
- – Są szczęśliwi jak dzieci – zgodziła się. – Dopóki patrzą na
- ciebie, jak na potężnego tatusia. Ale jak długo możesz jeszcze
- ich ogłupiać? Jak sądzisz, kiedy spojrzą na ciebie, jak lecisz
- swoim pięknym samolotem do parlamentu po to, by
- przegłosować kolejne prawa, których będą musieli przestrzegać
- i powiedzą sobie: „Człowieku! Tego też chcielibyśmy spróbować”?
- – Przez trzysta lat rządów białych wspólnie budowaliśmy
- łączącą nas społeczną strukturę. Nie chciałbym, by ją zburzono,
- nie wiedząc wcześniej, czym ją zastąpić.
- – A może demokracja nie byłaby zła na początek? –
- zasugerowała. – To nie jest zły pomysł, by wprowadzić w życie
- znaną zasadę – wola większości musi zwyciężyć!
- – Opuściłaś najważniejszą część – odpowiedział szybko. –
- Prawa Mniejszości muszą być chronione. Afrykańczycy znają
- i respektują tylko jedno prawo: zwycięzca zgarnia wszystko –
- mniejszość pod ścianę! To właśnie stanie się z białymi
- osadnikami w Kenii, jeżeli Anglicy skapitulują przed zabójcami
- z Mau Mau.
- Dyskutowali i kłócili się przez długie godziny dalekich lotów
- ponad kontynentem afrykańskim. Shasa i Kitty zawsze lecieli
- razem w mosquito. Kask i maska tlenowa były dla niej za duże
- i wyglądała w nich jeszcze młodziej i bardziej dziewczęco. David
- Abrahams pilotował wolniejszy i bardziej pojemny samolot De
- Havilland Dove należący do firmy, wioząc ze sobą ekipę filmową
- i ich sprzęt. Choć większość czasu zabierały Shasy spotkania
- z dyrektorami i urzędnikami administracji, pozostawało jeszcze
- sporo wolnych chwil na uwodzenie Kitty.
- Shasa był przyzwyczajony do tego, że kobiety, o które
- zabiegał, nie opierają się zbyt długo. Jeżeli walczyły, zawsze
- rzucały zalęknione spojrzenie przez ramię. Zwykle ukrywały się
- przed nim w najbliższej sypialni, z roztargnienia zapominając
- przekręcić klucz w zamku. Spodziewał się, że tak samo będzie
- z Kitty.
- Dostanie się do jej niebieskich dżinsów było najważniejszym
- celem. Przekonanie jej, że Afryka to nie to samo co Ameryka
- i że sposób postępowania białych jest najlepszy z możliwych,
- stanowiło dalszy cel. Po dziesięciu dniach nie osiągnął żadnego
- z nich. Shasy nie udało się naruszyć ani przekonań politycznych
- Kitty, ani jej cnoty.
- Kitty bardzo się nim interesowała, ale w sposób czysto
- zawodowy, bezosobowy. W takim samym stopniu skupił jej
- uwagę szaman z plemienia Ovambo, demonstrując jej, w jaki
- sposób wyleczył raka żołądka za pomocą okładów z nawozu
- jeżozwierza, jak i pokryty tatuażami, biały kierownik zmiany,
- który tłumaczył jej, że czarnych robotników nigdy nie wolno
- uderzać w brzuch, gdyż można uszkodzić powiększoną malarią
- śledzionę, natomiast można ich bić po głowach, gdyż afrykańska
- czaszka jest mocna i nic poważnego się nie stanie.
- – Mój ty Boże! – westchnęła Kitty. – Warto było
- przyjechać tylko po to, by to usłyszeć!
- Jedenastego dnia podróży opuścili kopalnię diamentów H’ani
- leżącą na rozległej pustyni Kalahari, przelecieli nad tajemniczym
- pasmem wzgórz i wylądowali w mieście Windhoek, stolicy
- niemieckiej kolonii Afryki Południowo-Zachodniej, przyłączonej
- do Południowej Afryki na mocy Traktatu Wersalskiego.
- W architekturze i sposobie życia mieszkańców tego małego,
- schludnego miasteczka wciąż zaznaczały się wyraźne wpływy
- niemieckie. Położone na pagórkowatej wyżynie, leżącej ponad
- spieczoną równiną nadmorską miasto miało przyjemny klimat,
- a hotel „Kaiserhof”, gdzie Shasa stale wynajmował apartament,
- oferował wiele wygód, jakich nie mieli w ciągu tych dziesięciu
- dni.
- Większą część popołudnia Shasa i David spędzili z dyrekcją
- lokalnego biura firmy Courtney. Przed przeprowadzką do
- Johannesburga tu mieścił się zarząd całej firmy, a teraz
- pozostała jeszcze dyrekcja kopalni H’ani. Kitty, która jak zwykle
- nie traciła czasu, filmowała ze swoją ekipą niemieckie budynki
- kolonialne, pomniki oraz spacerujące po ulicach, urzekające
- kobiety z plemienia Herero. W 1904 roku to wojownicze plemię
- wciągnęło kolonistów niemieckich w najstraszniejszą wojnę
- w swojej historii. Na polu walki i z głodu zginęło osiemdziesiąt
- tysięcy Hererów z ogólnej liczby stu tysięcy. Mężczyźni z tego
- plemienia byli wysocy i odznaczali się godnym wyglądem. Kobiety
- nosiły długie, niezwykle kolorowe suknie i wymyślne, wysokie
- fryzury. Późnym popołudniem Kitty wróciła do hotelu
- w doskonałym humorze, zachwycona Hererami.
- Shasa starannie zaplanował wieczór. Zostawił Davida w biurze
- firmy, by dokończył spotkanie, a sam zamierzał zaprosić Kitty
- i jej ekipę do mieszczącej się w ogrodzie hotelowym restauracji,
- gdzie tradycyjna orkiestra w alpejskich kapeluszach wygrywała
- niemieckie piosenki pijackie. Miejscowe piwo Hansa Pilsner było
- równie dobre, jak oryginalne monachijskie. Miało czysty, złoty
- kolor i gęstą piankę na wierzchu. Shasa zamówił największe
- kufle i Kitty piła równo ze wszystkimi.
- Wszyscy bawili się znakomicie do momentu, gdy Shasa,
- rozmawiając z Kitty na boku, powiedział:
- – Zupełnie nie wiem, jak ci to powiedzieć, Kitty, ale to jest
- nasz ostatni wspólny wieczór. Poprosiłem sekretarkę, by
- zarezerwowała dla was miejsca na lot do Johannesburga na
- jutro rano.
- Kitty popatrzyła na niego ze zdumieniem.
- – Nie rozumiem. Myślałam, że lecimy do twoich działek
- diamentowych w Sperrgebiet.
- W jej ustach brzmiało to „Spir Bit”.
- – To miała być najważniejsza część naszej wyprawy.
- – Sperrgebiet znaczy „Strefa zamknięta” – powiedział
- smutno Shasa. – I tak właśnie jest, Kitty, to rejon zamknięty.
- Nikt nie może tam pojechać bez zezwolenia rządowego
- inspektora kopalni.
- – Ale byłam pewna, że załatwiłeś nam zezwolenia –
- zaprotestowała.
- – Próbowałem. Teleksowałem do naszego tutejszego biura,
- by to załatwili. Nie wydali nam zezwoleń. Obawiam się, że rząd
- nie chce was tam wpuścić.
- – Ale dlaczego?
- – Musi być tam coś, czego nie chcą wam pokazać i pozwolić
- sfilmować – powiedział wzruszając ramionami.
- Kitty milczała przez chwilę, ale obserwując jej wyrazistą
- twarz widział, jak walczy ze sprzecznymi uczuciami, a jej oczy
- błyszczały wściekłością i determinacją. Już na samym początku
- ich znajomości odkrył, że najbardziej skutecznym sposobem
- zainteresowania czymś Kitty jest zabronienie jej tego. Wiedział,
- że chcąc dostać się do Sperrgebiet, jest teraz gotowa skłamać,
- oszukać lub sprzedać swoją duszę.
- – Mógłbyś nas tam przeszmuglować – zasugerowała.
- Potrząsnął głową.
- – Nie warto ryzykować. Mogłoby się nam udać, ale jeżeli
- nas złapią, dostaniemy po sto tysięcy funtów kary albo pięć lat
- więzienia.
- Położyła mu rękę na ramieniu, po raz pierwszy dotykając
- go z rozmysłem.
- – Proszę, Shasa, tak bardzo chciałabym to sfilmować.
- Jeszcze raz potrząsnął poważnie głową.
- – Przykro mi, Kitty, ale obawiam się, że to niemożliwe. –
- Wstał. – Muszę się przebrać do kolacji. Możesz to przekazać
- chłopcom, gdy mnie nie będzie. Wasz samolot do
- Johannesburga odlatuje o dziesiątej rano.
- Podczas kolacji Shasa spostrzegł od razu, że nie uprzedziła
- członków ekipy o tym, że nastąpiła zmiana planów, gdyż wciąż
- rozmawiali z ożywieniem, popijając dobre niemieckie piwo.
- Po raz pierwszy Kitty nie brała udziału w konwersacji.
- Siedziała przygnębiona przy końcu stołu, patrząc osowiałym
- wzrokiem na teutońskie dania. Od czasu do czasu rzucała
- nadąsane spojrzenie w stronę Shasy. David napił się tylko kawy
- i poszedł dzwonić do Matty i dzieci, a Hank i reszta ekipy zaczęli
- się interesować miejscowym nocnym lokalem z dobrą muzyką
- i bardzo dobrymi dziewczynami.
- – Dziesięć dni bez towarzystwa kobiet, jeżeli nie liczyć
- szefowej – narzekał Hank. – Staję się dość nerwowy.
- – Pamiętaj, gdzie się znajdujesz – ostrzegł go Shasa. –
- W tym kraju czarny kolor to królewska gra.
- – Niektóre z tych dziewczyn są warte pięciu lat ciężkich
- robót – powiedział przewracając oczami Hank.
- – Czy wiesz, że mamy tu południowoafrykańską wersję
- rosyjskiej ruletki? – spytał go Shasa. – Bierze się kolorową
- dziewczynę do budki telefonicznej, wzywa patrol policyjny
- i czeka, kto pojawi się pierwszy.
- Tylko Kitty się nie roześmiała. Shasa wstał.
- – Muszę jeszcze przejrzeć kilka dokumentów. Pożegnamy się
- przy śniadaniu.
- W pokoju ogolił się szybko, wziął prysznic i przebrał
- w jedwabny szlafrok. Podszedł do barku i kiedy sprawdzał, czy
- jest lód, usłyszał delikatne pukanie.
- W drzwiach stała bardzo zasmucona Kitty.
- – Czy przeszkadzam?
- – Nie, skądże znowu.
- Otworzył szeroko drzwi, a ona przeszła przez pokój
- i zatrzymała się patrząc przez okno.
- – Czy chcesz się czegoś napić przed snem? – spytał Shasa.
- – A co pijesz?
- – Rusty nail.
- – Nalej i mnie, niezależnie od tego, co to jest. Gdy mieszał
- jej drambuie z whisky, powiedziała:
- – Przyszłam ci podziękować za wszystko, co dla mnie
- zrobiłeś w ciągu tych dziesięciu dni. Niełatwo będzie się
- pożegnać.
- Podszedł do niej niosąc drinki dla nich obojga, lecz ona
- wzięła od niego obie szklanki i postawiła je na stoliku. Potem
- stanęła na palcach i objąwszy go za szyję złożyła usta do
- pocałunku.
- Jej usta były miękkie i słodkie jak kakao. Powoli wsadzała
- mu język w usta. Kiedy w końcu ich wargi rozłączyły się
- z cichym cmoknięciem, schylił się i wziął ją na ręce. Gdy niósł
- ją do sypialni, wtuliła twarz w jego ramiona.
- Miała wąskie, chłopięce biodra, płaski brzuch i białe, krągłe,
- twarde niczym para strusich jaj pośladki. Jej ciało, podobnie
- jak twarz, wydawało się dziecinne i jeszcze nie w pełni
- rozwinięte. Tylko piersi były twarde i pięknie ukształtowane,
- a w dole brzucha znajdowała się kusząca kępka ciemnych,
- gęstych włosów. Kiedy ich dotknął, odkrył, że są delikatne jak
- jedwab i miękkie jak dym.
- Kochali się tak gorąco, jakby robili to zupełnie spontanicznie.
- Używając najbardziej wulgarnych słów mówiła, co robił, a widok
- tych niewinnie wyglądających ust wypowiadających takie słowa
- był niezwykle podniecający. Kitty dostarczyła mu niezwykle
- intensywnych doznań i całkowicie zaspokoiła jego pożądanie.
- W ciemnościach przytuliła się do niego.
- – Po tym, co się stało, nie wiem, jak zniosę rozstanie z tobą
- – wyszeptała.
- Shasa dyskretnie obserwował jej twarz w lustrze po drugiej
- stronie pokoju.
- – Do licha! Nie mogę pozwolić, żebyś odeszła – szepnął do
- niej. – Niech się dzieje, co chce – zabiorę cię do Sperrgebiet.
- Zobaczył w lustrze, że na jej twarzy pojawił się uśmiech
- zadowolenia i satysfakcji. A więc miał rację – Kitty używała
- swojego ciała jak atutów w brydżu.
- Kiedy nazajutrz rano Kitty i Shasa przyjechali samochodem
- firmy na lotnisko, członkowie ekipy filmowej pakowali sprzęt do
- samolotu według wskazówek Davida. Kitty wysiadła i podeszła
- do nich.
- – Jak chcesz to zrobić, Davie? – spytała.
- – Nie wiem, o co ci chodzi – odpowiedział zaskoczony.
- – Będziesz musiał sfałszować plan lotu, prawda? – nalegała
- Kitty. David nadal nie wiedział, o co chodzi, i spojrzał na Shasę,
- ale ten wzruszył tylko ramionami. Kitty zaczęła się niecierpliwić.
- – Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Jak zamierzasz zataić fakt,
- że lecimy do Sperrgebiet bez pozwoleń?
- – Bez pozwoleń? – powtórzył David. Pogrzebał w kieszeni
- skórzanej kurtki lotniczej i wydobył plik dokumentów. – To są
- pozwolenia. Wydano je tydzień temu. Wszystko jest zupełnie
- w porządku.
- Kitty odwróciła się i spojrzała bez słowa na Shasę, ale on
- nie patrzył na nią. Podszedł do mosquito sprawdzając samolot
- przed lotem.
- Shasa wzniósł się na wysokość dwóch tysięcy stóp, obrał
- właściwy kierunek i wyrównał.
- – Ty skurwysynu – odezwała się po raz pierwszy Kitty.
- Była wściekła.
- – Kochanie – odwrócił się do niej z uśmiechem i popatrzył
- na nią z rozbawieniem przez maskę. – Oboje dostaliśmy to,
- czego chcieliśmy, i mieliśmy wspaniałą zabawę. Dlaczego się tak
- złościsz?
- Odwróciła się od niego i popatrzyła w dół na wspaniałe,
- płowe góry Khama’s Hochtland. Shasa nie zwracał na nią
- uwagi. Po jakimś czasie usłyszał przerywany odgłos
- w słuchawkach. Pochylił się do przodu i zaczął manipulować
- przy radiu. W chwilę później zauważył kątem oka, że skulona
- w swoim fotelu Kitty dziwnie się trzęsie i że to właśnie od niej
- pochodzi przerywany odgłos.
- Dotknął jej ramienia i Kitty odwróciła się do niego. Miała
- spuchniętą i zaczerwienioną od tłumionego śmiechu twarz,
- a z oczu płynęły jej łzy. Nie mogła się już dłużej
- powstrzymywać i parsknęła śmiechem.
- – Ty chytry sukinsynu – powiedziała łapiąc oddech. – Ty
- podstępny potworze. – I zaczęła się śmiać nie panując już nad
- sobą. W chwilę później otarła łzy.
- – Nieźle się dobraliśmy – stwierdziła. – Nasze umysły
- podobnie pracują.
- – Nasze ciała też dobrze sobie radzą – przypomniał, a Kitty
- zdjęła maskę tlenową i pochyliła się ku niemu składając usta do
- pocałunku. Jej język był kuszący i wił się niczym węgorz.
- Odkąd zostali kochankami, przebywanie z Kitty było dla
- Shasy nieustanną radością, a ich pobyt na pustyni mijał zbyt
- szybko. Bystrość i ciekawość, z jaką przyglądała się światu,
- pobudzały także jego umysł, a dzięki jej spostrzegawczości
- odkrywał na nowo dobrze znane rzeczy.
- Razem obserwowali i filmowali ogromne żółte spychacze
- zgarniające ziemię na wznoszących się tarasach, które kiedyś
- były dnem oceanu. Opowiadał Kitty, jak w czasach, gdy skorupa
- ziemska jeszcze nie stwardniała, płynna magma wypływała na
- powierzchnię unosząc ze sobą diamenty, utworzone na wielkiej
- głębokości, pod wielkim ciśnieniem i w wysokiej temperaturze.
- W tych czasach padające nieustannie deszcze tworzyły
- ogromne rzeki, które płynąc ku morzu wypłukiwały diamenty
- i niosły je ze sobą, zostawiając w zagłębieniach i nierównościach
- dna morskiego leżących blisko ujścia rzeki. Gdy wyłaniający się
- kontynent podnosił się coraz wyżej, dno wynurzyło się ponad
- powierzchnię morza. Rzeki wyschły lub zmieniły koryta dawno
- temu, a wznoszące się tarasy pokryły osady przykrywając
- zagłębienia, w których leżały diamenty. Tylko genialny
- Twentyman-Jones potrafił ustalić, gdzie biegły koryta rzek.
- Studiując fotografie lotnicze i posługując się szóstym zmysłem,
- wskazał niezwykłe precyzyjnie pradawne tarasy.
- Kitty wraz ze swoją ekipą dokładnie sfilmowała cały proces
- wydobywania diamentów. Piasek i żwir spychano najpierw
- buldożerami, następnie przesiewano, a w końcu przedmuchiwano
- ogromnymi wentylatorami tak długo, aż pozostawały tylko
- drogocenne kamienie, stanowiące mikroskopijną część masy
- przerzuconej ziemi.
- Budynki należące do kopalni nie miały klimatyzacji i w czasie
- pustynnych nocy było w nich zbyt gorąco, by spać, więc Shasa
- zrobił na wydmach posłanie z koców. Kochali się w poświacie
- gwiazd, owiani charakterystycznym zapachem pustyni.
- Ostatniego dnia pobytu Shasa wziął jeden z dżipów
- należących do firmy i pojechał razem z Kitty na wycieczkę do
- czerwonych wydm. Te piaszczyste góry, ukształtowane
- nieustannie wiejącymi wiatrami prądu Benguela, były
- najwyższymi wydmami na świecie. Poskręcane czerwone grzbiety
- wznoszące się na tle bladego, pustynnego nieba wyglądały jak
- żywe gady.
- Shasa pokazał Kitty stado gazeli. Były bardzo duże, a ich
- głowy pokrywał piękny, biało-czarny wzór. Miały wysmukłe rogi
- i wyglądały jak z bajki. Te piękne zwierzęta tak dobrze
- przystosowały się do niegościnnej ziemi, na której żyły, że nie
- musiały pić wody z otwartych zbiorników, gdyż wystarczała im
- rosa osiadająca na spalonych słońcem trawach. Obserwowali je
- tak długo, aż stały się ruchomymi punktami na linii horyzontu,
- a w końcu rozpłynęły w falującym od gorąca powietrzu.
- – Urodziłem się gdzieś tu, wśród tych wydm – powiedział
- Shasa, gdy stojąc obok siebie na krawędzi wydmy patrzyli na
- leżącą poniżej kotlinę, gdzie zostawili dżipa.
- Opowiedział jej, jak Centaine szła zagubiona i opuszczona
- przez te straszne ziemie, niosąc go w łonie. Dwoje Buszmenów
- było jej jedynymi towarzyszami i przewodnikami, a kobieta, której
- imię nosiła teraz kopalnia H’ani, była także akuszerką przy jego
- porodzie. Składając hołd najcenniejszej rzeczy na świecie nadała
- mu imię Shasa, „Dobra Woda”.
- Przeżywanie w samotności majestatycznego piękna bardzo ich
- do siebie zbliżyło i pod koniec dnia Shasa wiedział, że naprawdę
- ją kocha i że chce z nią spędzić resztę życia.
- Patrzyli razem, jak słońce zniża się ku czerwonym wydmom,
- a niebo przekształcało się w wykonaną z brązu zasłonę,
- podziurawioną niebieskimi obłokami, jakby wykutymi młotem
- niebiańskiego kowala. Później zmieniało stopniowo kolor
- z brązowego na pomarańczowy, później na purpurowy, a kiedy
- w końcu słońce zniknęło za wydmami, wydarzył się cud.
- Patrzyli zadziwieni, jak bezgłośny wybuch pokrył cały
- horyzont elektryzującym zielonym blaskiem. Przez krótką chwilę
- niebo było tak zielone, jak głębiny oceanów lub lód
- w szczelinach lodowców wysoko w górach. Potem światło
- łagodnie zgasło, a niebo przybrało ponownie metaliczny, brązowy
- kolor zmierzchu. Kitty spojrzała na niego pytająco.
- – Widzieliśmy to razem – powiedział Shasa cicho. –
- Buszmeni nazywają to Zielonym Pytonem. Można całe życie
- przeżyć na pustyni i nigdy go nie zobaczyć. Ja sam nie
- doświadczyłem tego wcześniej.
- – Co to oznacza? – spytała Kitty.
- – Buszmeni mówią, że ten dobry omen spotyka się
- nadzwyczaj rzadko – powiedział biorąc ją za rękę. – Mówią, że
- ci, którzy zobaczą Zielonego Pytona, będą wybrańcami losu. My
- zobaczyliśmy go razem.
- W gęstniejącym mroku zeszli na dół stromym zboczem do
- miejsca, gdzie Shasa zostawił dżipa. Zapadali się po kolana
- w miękkim, nagrzanym słońcem piasku i chcąc utrzymać
- równowagę, wspierali się wzajemnie o siebie.
- Kiedy znaleźli się przy dżipie, Shasa położył jej ręce na
- ramionach, zwrócił jej twarz ku sobie i powiedział:
- – Nie chcę, żeby to się skończyło, Kitty. Nie odchodź, wyjdź
- za mnie. Dam ci wszystko, czego możesz w życiu zapragnąć.
- Cofnęła głowę i zaśmiała mu się w twarz.
- – Nie bądź głupcem, Shasa. Nie możesz mi dać tego, czego
- pragnę – stwierdziła. – Było nam dobrze, ale to była tylko
- zabawa. Możemy być dobrymi przyjaciółmi tak długo, jak
- zechcesz, ale idziemy różnymi ścieżkami i w inną stronę.
- Gdy następnego dnia wylądowali w Windhoek, na tablicy
- w pomieszczeniu dla załogi wisiał telegram do Kitty. Przeczytała
- go szybko. Podniosła wzrok i popatrzyła na niego niewidzącymi
- oczami.
- – Coś się zaczyna dziać – odrzekła. – Muszę jechać.
- – Kiedy cię zobaczę? – spytał Shasa, a ona popatrzyła na
- niego tak, jakby był kimś zupełnie obcym.
- – Nie wiem – odparła, a w godzinę później leciała już razem
- ze swoją ekipą do Johannesburga.
- Shasa był wściekły i upokorzony. Nigdy nie zaproponował
- innej kobiecie, że ożeni się z nią rozwodząc się z Tarą – nigdy
- o tym nawet nie pomyślał – a Kitty go wyśmiała.
- Dobrze znał różne sposoby odnalezienia utraconego spokoju,
- a jednym z nich było polowanie. Gdy wielki, czarny jak smoła
- bawół z lśniącymi w słońcu rogami i czającą się w małych
- oczkach żądzą mordu atakował go wypuszczając z pyska
- krwawą pianę, ogarniała go myśliwska pasja i nie istniało dla
- niego nic innego na świecie. Trwała jednak pora deszczowa
- i tereny myśliwskie na północy kraju były błotniste i bardzo
- łatwo było zachorować na malarię. Shasa nie mógł pojechać na
- polowanie, więc chwycił się innego sprawdzonego sposobu,
- którym było robienie interesów.
- Pieniądze zawsze fascynowały Shasę. Gdyby było inaczej, nie
- zgromadziłby tak wielkich bogactw, gdyż wymagało to oddania
- i poświęcenia, do jakiego zdolni byli tylko nieliczni ludzie. Inni
- pocieszali się starymi przesądami, że pieniądze nie dają szczęścia
- i że są podstawą wszelkiego zła. Shasa doskonale wiedział, iż
- pieniądze nie są ani dobre, ani złe – po prostu nie mają nic
- wspólnego z moralnością. Wiedział, że pieniądze nie mają
- sumienia, lecz kryją w sobie ogromny potencjał zarówno dobra,
- jak i zła. To posiadający je człowiek dokonuje ostatecznego
- wyboru, i prawo dokonywania tego wyboru jest nazywane
- potęgą.
- Jego instynkt działał nawet wtedy, gdy sądził, że jest
- całkowicie zajęty Kitty. Niemal podświadomie dostrzegł oddalone
- od brzegu białe punkciki na zielonych wodach prądu Benguela
- na Oceanie Atlantyckim. W niecałą godzinę po odlocie Kitty
- wpadł do biura Courtney Mining and Finance przy głównej
- ulicy Windhoek i zaczął intensywnie pracować. Zażądał, by mu
- przedstawiono pewne liczby i dokumenty, odbył szereg rozmów
- telefonicznych, wezwał prawników i księgowych, poprosił wysoko
- postawionych ludzi o załatwienie pewnych spraw i wysłał swoich
- pracowników, by przeszukali archiwa miejskie i lokalnej gazety.
- Zebrał wszystkie narzędzia pracy, dane, liczby, które mogły mu
- pomóc i wpływy, by z radością całkowicie oddać się pracy jak
- palacz opium swojej fajce.
- Po pięciu dniach poznał już wszystkie szczegóły i mógł
- dokonać ostatecznej oceny sytuacji. Miał przy sobie Davida
- Abrahamsa, gdyż w takich sytuacjach David doskonale doradzał
- i wynajdował wszystkie słabe punkty pomysłów Shasy.
- – A więc wygląda to tak – zaczął Shasa podsumowanie.
- W sali konferencyjnej, pod zamówionym przez Centaine
- wspaniałym freskiem Pierneefa, pochodzącym z jego najlepszego
- okresu, siedziało pięciu mężczyzn: Shasa, David, dyrektor filii
- firmy i jego sekretarz oraz niemiecki prawnik z Windhoek, stale
- pracujący dla Shasy.
- – Wygląda na to, że przespaliśmy to. W ciągu ostatnich
- trzech lat wyrósł nam pod bokiem biznes, który w zeszłym roku
- przyniósł dwadzieścia milionów funtów zysku, cztery razy więcej
- niż kopalnia H’ani, i my na to pozwoliliśmy!
- Spojrzał swoim jedynym okiem na dyrektora filii, żądając
- wyjaśnień.
- – Zdawaliśmy sobie sprawę z rozwoju rybołówstwa w Walvis
- Bay – starał się wyjaśnić nieszczęśliwiec. – Ogłoszenie
- o przyjmowaniu zgłoszeń na zezwolenia połowu sardeli było
- wydrukowane w gazecie, ale sądziłem, że rybołówstwo leży poza
- zasięgiem naszych zainteresowań.
- – Z całym szacunkiem, Frank, ale tego rodzaju decyzje
- wolałbym podejmować sam. Do pańskich zadań należy
- przekazywanie mi wszelkich informacji.
- Shasa mówił spokojnym głosem, ale zebrani nie mieli
- wątpliwości, że była to bardzo poważna nagana, i pochylili głowy
- nad notatnikami.
- Shasa milczał przez dziesięć sekund, by dobrze zapamiętali
- jego słowa, po czym powiedział:
- – No dobrze, Frank. Powiedz nam teraz to, co powinieneś
- nam powiedzieć cztery czy pięć lat temu.
- – No cóż, połowy sardeli w Walvis Bay zaczęły się we
- wczesnych latach trzydziestych i początkowo przynosiły niezły
- dochód, ale kryzys i prymitywne metody połowu stosowane
- w tych czasach zmusiły właścicieli do zaprzestania połowów
- i zamknięcia przetwórni.
- Gdy Frank zaczął mówić, Shasa przypomniał sobie swoje
- dzieciństwo. Pamiętał swoją pierwszą podróż nad Walvis Bay
- i zdał sobie sprawę, że było to dwadzieścia lat temu. Przyjechał
- tam z Centaine jej żółtym daimlerem, by odebrać pieniądze,
- które pożyczyła firmie De La Reya zajmującej się rybołówstwem
- i przetwórstwem rybnym oraz by zamknąć przetwórnię. Działo
- się to w trudnych czasach kryzysu, kiedy firmy Courtney
- przetrwały tylko dzięki determinacji i bezwzględności jego matki.
- Pamiętał, jak Lothar De La Rey, ojciec Manfreda, prosił
- jego matkę o odłożenie spłaty zaciągniętej pożyczki. Kiedy jego
- kutry stały u nadbrzeża wyładowane po burty srebrnymi
- sardelami, sekwestrator opieczętował na polecenia Centaine drzwi
- przetwórni.
- To właśnie wtedy poznał syna Lothara De La Reya.
- Manfred był wówczas bosym, krótko ostrzyżonym chłopcem,
- o twarzy spalonej słońcem, wyższym i potężniejszym niż Shasa.
- Miał na sobie granatowy rybacki sweter i szorty khaki
- wysmarowane rybim tłuszczem, podczas gdy Shasa był ubrany
- w nieskazitelne szare spodnie, białą koszulkę i elegancki pulower,
- a na nogach miał wyglansowane, czarne półbuty.
- Dwaj chłopcy z różnych światów spotkali się na pokładzie
- największego z kutrów i natychmiast zapałali do siebie
- nienawiścią. W ciągu kilku minut kpiny i obelgi przerodziły się
- w bójkę. Rzucili się na siebie z wściekłością, okładając się
- pięściami i szamocząc na pokładzie kutra, podjudzani przez
- rozradowanego tym widokiem ciemnoskórego rybaka. Nawet po
- tylu latach doskonale pamiętał dzikie spojrzenie bladych oczu
- Manfreda, gdy spadali z kutra na śliską, śmierdzącą stertę
- sardeli, i ponownie poczuł okropne upokorzenie, jakiego doznał,
- gdy Manfred wepchnął jego głowę w masę zimnych, martwych
- ryb i niemal utopił go w szlamie.
- Ponownie skupił uwagę na tym, co mówił Frank.
- – W tej chwili sytuacja wygląda tak, że rząd wydał cztery
- pozwolenia na łowienie sardeli w Walvis Bay i ich przetwórstwo.
- Departament Rybołówstwa ustala roczne limity połowów na
- każde pozwolenie. W tym roku wynoszą one dwieście tysięcy
- ton.
- Shasa myślał z zadowoleniem o olbrzymich potencjalnych
- zyskach z takiej ilości ryb. Według opublikowanych danych,
- w poprzednim roku podatkowym każda z czterech przetwórni
- przyniosła około dwóch milionów dochodu. Shasa wiedział, że
- mógłby zwiększyć tę sumę, być może nawet ją podwoić, ale nie
- zanosiło się na to, by dano mu szansę.
- – Wstępne rozmowy z Departamentem Rybołówstwa
- i wyższymi władzami – Shasa zaprosił na obiad samego
- gubernatora regionu – wykazały, że dalsze pozwolenia nie będą
- wydawane. Jedyną drogą rozpoczęcia działalności w tej branży
- byłoby odkupienie jednego pozwolenia.
- Shasa uśmiechnął się sardonicznie, gdyż już wybadał dwie
- firmy. Właściciel pierwszej z nich zaproponował Shasy, używając
- bardzo kwiecistych zwrotów, by dokonał niezgodnego z naturą
- aktu seksualnego z samym sobą, a drugi na początek negocjacji
- rzucił sumę kończącą się bardzo długim ciągiem zer. Mimo że
- miał teraz posępny wyraz twarzy, Shasa lubił tego rodzaju
- sytuacje; pozornie beznadziejne, ale dające widoki na ogromne
- korzyści, jeżeli uda się przezwyciężyć trudności.
- – Chcę mieć wszystkie zestawienia bilansowe tych czterech
- firm – polecił. – Czy ktoś zna dyrektora Departamentu
- Rybołówstwa?
- – Tak, ale on jest bezwzględnie uczciwy – ostrzegł Frank,
- wiedząc, jakim torem biegną myśli Shasy. – Ma zaciśnięte ręce,
- a jeżeli będziemy się starali wcisnąć mu mały prezent, narobi
- takiego smrodu, że poczują go w sądzie w Bloemfontein.
- – Nie mówiąc o tym, że wydawanie pozwoleń nie leży w jego
- jurysdykcji – zgodził się sekretarz firmy. – Są wydawane
- wyłącznie przez ministerstwo w Pretorii, ale na mocy decyzji
- samego ministra ich liczba jest ograniczona do czterech.
- Shasa został jeszcze w Windhoek przez pięć dni, próbując
- sprawdzić każdą szansę, chwytając się każdego sposobu
- i wykorzystując, tak jak tylko on potrafił, najdrobniejsze
- szczegóły. Pod koniec swego pobytu był jednak równie daleki
- od kupna pozwolenia na połowy w Walvis Bay co wtedy, gdy
- po raz pierwszy zobaczył małe, białe kutry na zielonym oceanie.
- Osiągnął tylko tyle, że przez dziesięć dni nie pamiętał o małym,
- jadowitym stworzeniu, o Kitty Godolphin.
- Jednakże, gdy w końcu stwierdził, że nic już nie uzyska
- zostając dłużej w Windhoek, wsiadł do kabiny mosquito. Widok
- pustego miejsca obok przypomniał mu Kitty. Pod wpływem
- nagłego impulsu, zamiast lecieć wprost do Kapsztadu, skręcił na
- zachód, w stronę wybrzeża, gdyż zdecydował, że zanim
- całkowicie porzuci pomysł kupienia licencji, raz jeszcze przyjrzy
- się wszystkiemu dokładnie.
- Lecąc mosquito ku morzu myślał o Kitty, ale coś innego nie
- dawało mu spokoju. Wydawało mu się, że rozpatrując różne
- możliwości, o czymś zapomniał, coś przeoczył.
- Zobaczył przed sobą ocean, spowity zasłoną mgły w miejscu,
- gdzie zimny prąd stykał się z ziemią. Wysokie wydmy koloru
- zboża i miedzi wiły się niczym gniazdo żmij. Zmienił kurs i leciał
- teraz wzdłuż nie kończących się plaż i białych regularnych grzyw
- załamujących się fal aż do chwili, gdy zobaczył półksiężyc zatoki
- zamykający niespokojny ocean i latarnię morską na Pelican
- Point, migającą do niego przez mgłę.
- Zwolnił obroty silnika Rolls Royce Merlins i zmniejszył
- wysokość, muskając strzępy mgły. W prześwitach zobaczył kutry.
- Znajdowały się blisko lądu, na granicy prądu. Niektóre z nich
- miały pełne sieci i widział, jak cenny ładunek lśni srebrzyście
- w wodzie, gdy rybacy wyciągali wolno zaciąg. Nad nimi migotała
- biała chmara ptaków czekających na ucztę.
- Dwa kilometry dalej dostrzegł, jak następny kuter, zarzucając
- sieć na ławicę sardeli, kreślił spienionym śladem wodnym
- skomplikowany rysunek.
- Shasa pociągnął ostro za stery i pochylając mocno mosquito
- skręcił ostro nad kutrem, by dalej obserwować połów. Zobaczył
- ławicę, ciemny cień wyglądający tak, jakby ktoś wylał tysiące
- litrów atramentu do zielonej wody. Był zaskoczony wielkością
- ławicy – miała setki akrów i choć każda z ryb nie była większa
- niż jego dłoń, razem tworzyły ogromną masę.
- – Miliony ton w jednej ławicy – szepnął. Gdy przełożył to
- na pieniądze, ponownie owładnęła nim zachłanność.
- Obserwował, jak kuter zarzucał sieć dookoła niewielkiej części
- ogromnej ławicy. Po chwili wyrównał i na wysokości czterdziestu
- metrów, dotykając kłębów mgły, poleciał w głąb zatoki. Na
- samym brzegu stały budynki czterech przetwórni. Przy każdej
- z nich wychodził w wodę długi pomost, a z kominów unosił się
- dym.
- Która z nich należała do starego De La Reya? – zastanawiał
- się Shasa.
- Na którym podeście walczył z Manfredem i skończył z oczami,
- uszami i nosem zalepionymi szlamem? Uśmiechnął się ponuro,
- wspominając to zdarzenie.
- Ale ona leżała dalej na północ, pomyślał przypominając
- sobie zdarzenie sprzed dwudziestu lat. Nie leżała tak głęboko
- w zatoce.
- Zawrócił mosquito i poleciał z powrotem równolegle do plaży
- i milę przed sobą zobaczył nierówny rząd ściemniałych,
- pordzewiałych pali wychodzący daleko w wody zatoki i stare
- ruiny przetwórni na plaży.
- – A więc wciąż tu jest – powiedział i natychmiast poczuł
- dreszczyk podniecenia. – Wciąż tu jest, opuszczona
- i zapomniana przez te wszystkie lata.
- Już wiedział, o czym zapomniał.
- Jeszcze dwa razy przeleciał nad zabudowaniami tak nisko, że
- wzbijał tumany piasku z wierzchołków wydm. Na zwróconej
- w kierunku morza pordzewiałej ścianie z blachy falistej można
- jeszcze było odczytać niewyraźny napis:
- SOUTH WEST AFRICAN CANNING AND FISHING CO.
- LTD.
- Pociągnął za stery i łagodnym łukiem wzniósł mosquito
- w górę, wchodząc na kurs powrotny do Windhoek. Zapomniał
- już o Kapsztadzie i o obietnicy złożonej synom i Isabelli, że wróci
- do domu przed weekendem. David Abrahams wyleciał rano do
- Johannesburga na kilka minut przed Shasą, więc w Windhoek
- nie było nikogo, komu Shasa mógłby powierzyć poszukiwania.
- Sam poszedł do archiwum miejskiego i na godzinę przed
- zamknięciem znalazł to, czego szukał.
- Pozwolenie na łowienie i przerabianie sardeli i innych ryb
- zostało podpisane przez gubernatora regionu 20 września 1929
- roku. Wydano je Lotharowi De La Reyowi zamieszkałemu
- w Windhoek i nie było na nim daty ważności. Można było
- zatem nadal z niego korzystać.
- Shasa uderzył ręką w zniszczony, pożółkły dokument
- i prostując go starannie patrzył z zachwytem na czerwone
- znaczki skarbowe i wyblakły podpis gubernatora. Starał się
- ocenić wartość dokumentu, który leżał w zmurszałej szufladzie
- przez ponad dwadzieścia lat. Na pewno milion funtów, być
- może pięć milionów. Zaśmiał się triumfalnie i zaniósł dokument
- do urzędnika archiwum, by otrzymać poświadczoną notarialnie
- kopię.
- – To będzie pana nieźle kosztować – mruknął urzędnik. –
- Dziesięć funtów sześć szylingów za kopię i dwa funty za
- poświadczenie.
- – To dużo pieniędzy – zgodził się Shasa. – Ale mogę sobie
- na to pozwolić.
- Lothar De La Rey wbiegł niczym kozica na czarną, mokrą
- skałę. Miał na sobie tylko wełniane kąpielówki, w jednej ręce
- trzymał wędkę, a w drugiej żyłkę z szamocącą się rybką.
- – Złapałem rybę, tato – zawołał podniecony.
- Manfred De La Rey otrząsnął się z zadumy. Nawet w czasie
- rzadkich wakacji stale rozmyślał o pracy swojego ministerstwa.
- – Świetnie, Lothar.
- Wstał i podniósł dużą, bambusową wędkę, leżącą obok na
- ziemi. Patrzył, jak jego syn delikatnie zdejmuje z haczyka rybkę,
- nadającą się tylko na przynętę, i daje mu ją. Ryba była zimna,
- twarda i śliska, a kiedy przekłuwał jej ciało dużym hakiem
- swojej wędki, mała płetwa grzbietowa ryby zaczęła się
- gwałtownie poruszać.
- – Żaden stary kob nie będzie mógł się jej oprzeć – pokazał
- Lotharowi rybę. – Wygląda tak kusząco, że sam bym ją zjadł.
- Podniósł ciężką wędkę.
- Przez chwilę patrzył, jak fale załamują się na skałach pod
- jego stopami i wypatrzywszy odpowiedni moment zbiegł w dół.
- Jak na tak potężnego człowieka poruszał się bardzo lekko. Gdy
- wbiegł do wody, piana oblepiła mu kostki. Energicznie
- zamachnął się wędką. Ryba poleciała wysoko i błyskając
- w słońcu wpadła w zieloną wodę prawie sto metrów od brzegu,
- za linią białych grzyw załamujących się fal.
- Zbliżała się następna wysoka fala i Manfred zawrócił.
- Trzymając wędkę na ramieniu walczył chwilę z wściekle
- spienioną falą, podczas gdy żyłka się rozwijała z dużego
- kołowrotka. Po chwili siedział z powrotem na skale.
- Wsadził koniec wędziska w szczelinę skalną, unieruchamiając
- kołowrotek starym, filcowym kapeluszem. Potem, z synem
- u boku, rozsiadł się wygodnie na kocu i oparł o skałę.
- – Dobre miejsce na koby – mruknął. Woda była mętna
- i miała kolor domowego piwa imbirowego, a one lubiły właśnie
- takie miejsca.
- – Obiecałem mamie, że przyniesiemy jej rybę do
- zamarynowania.
- – Nigdy nie obiecuj gołębia na dachu – doradził Manfred
- i chłopiec roześmiał się.
- Manfred nigdy nie obejmował go przy innych, nawet przy
- matce i siostrach, ale pamiętał, że gdy był w wieku Lothara,
- pieszczoty ojca były dla niego ogromną przyjemnością, więc od
- czasu do czasu, gdy byli sami, okazywał swoje prawdziwe
- uczucia. Położył rękę na ramieniu syna, a Lothar znieruchomiał
- i wstrzymał oddech z uniesienia i szczęścia. Potem wolno
- przysunął się do ojca i razem patrzyli, jak długa wędka kołysze
- się w rytmie fal.
- – Lothie, czy zdecydowałeś już, co chcesz robić, gdy
- opuścisz Paul Roos?
- Paul Roos było najlepszym liceum dla Afrykanerów. Mieściło
- się w Cape Proyince i było południowoafrykańskim
- odpowiednikiem Eton czy Harrow.
- – Zastanawiałem się nad tym, tato – odpowiedział poważnie
- Lothar. – Nie chcę, tak jak ty, studiować prawa, a sądzę, że
- medycyna będzie za trudna.
- Manfred pokiwał głową z rezygnacją. Oswoił się już z myślą,
- że Lothar nie miał zadatków na naukowca, lecz był przeciętnie
- uzdolnionym uczniem. Wybijał się we wszystkich innych
- dziedzinach. Widać już było, że ma wybitne zdolności
- przywódcze, determinację odwagę i że jest bardzo sprawny
- fizycznie.
- – Chcę wstąpić do policji – powiedział z wahaniem Lothar.
- – Gdy skończę liceum w Paul Roos, chciałbym wstąpić do
- akademii policyjnej w Pretorii.
- Manfred poruszył się lekko, starając się ukryć zaskoczenie.
- To była chyba ostatnia rzecz, jaka by mu przyszła do głowy.
- – Ja, dlaczego nie! Doskonale dasz sobie radę – powiedział
- w końcu kiwając głową. – To dobry zawód – służysz swojemu
- krajowi i swojemu Volk.
- Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej się
- upewniał, że Lothar dokonał właściwego wyboru, a to, że sam
- był ministrem spraw wewnętrznych, także nie zaszkodzi karierze
- chłopca. Miał nadzieję, że w niej wytrwa.
- – Ja – powtórzył. – To dobry wybór.
- – Tato, chciałbym cię spytać – zaczął Lothar, ale w tym
- momencie wędka poruszyła się, wyprostowała, a w chwilę później
- wygięła w łuk. Szarpnięcie żyłki poruszyło kołowrotek i stary
- kapelusz Manfreda wyleciał w powietrze.
- Zerwali się z miejsca, Manfred złapał ciężką wędkę i pociągnął
- w tył, by poczuć opór haczyka.
- – To potwór – krzyknął, gdy poczuł wagę ryby. Nie mógł
- jednak uchwycić żyłki. Próbował zatrzymać kołowrotek, blokując
- go ręką osłoniętą skórzaną rękawiczką i po paru sekundach nad
- dłonią zobaczył błękitny dymek spalenizny.
- Kiedy zostało już tylko kilka zwojów linki i wydawało się, że
- zostanie wyrwana z kołowrotka, ryba nagle zatrzymała się
- i w odległości dwustu jardów od brzegu szarpnęła tak
- gwałtownie, że wędka uderzyła Manfreda w brzuch.
- Manfred, dopingowany okrzykami i radami Lothara, zaczął
- teraz przyciągać rybę. Ruchami wędki zmieniał napięcie żyłki
- i nawijał ją na kołowrotek aż do chwili, gdy ryba znajdowała
- się już bardzo blisko brzegu. Nie mógł się doczekać, kiedy ją
- zobaczy w falach przy skale. Potem nagle ryba znów mu się
- wyrwała i musiał ponownie ściągać ją do brzegu.
- W końcu, w głębokiej wodzie przy skale, zobaczyli ją, światło
- słoneczne odbiło się w łuskach, Manfred poderwał rybę i wędka
- znów wygięła się jak łuk. Ryba rzucała się wśród fal i otwierała
- z wyczerpania wielki pysk. Jej łuski mieniły się perłowo.
- – Oszczep! – krzyknął Manfred. – Teraz, Lothar, teraz!
- Chłopiec zerwał się, zbiegł nad wodę, trzymając w ręku długi
- bosak i wbił go tuż za skrzelami. Krew zabarwiła wodę na
- różowo. Manfred odrzucił wędkę i podbiegł do Lothara, by mu
- pomóc.
- Wciągnęli razem rzucającą się rybę na skałę, poza zasięg fal.
- – Musi mieć ze sto funtów – cieszył się Lothar. – Mama
- i dziewczynki będą ją marynować do północy.
- Lothar wziął wędki i torbę, a Manfred, obwiązawszy rybę liną
- wokół skrzeli, zarzucił ją sobie na plecy i poszli wolno plażą do
- domu. Zrzucił rybę na skałach następnego cypla, by odpocząć.
- Kiedyś był mistrzem olimpijskim w boksie w wadze ciężkiej, ale
- od tamtego czasu jego mięśnie zwiotczały, brzuch urósł,
- a oddech stał się coraz krótszy.
- Za dużo siedzę za biurkiem, pomyślał ponuro i siadł na
- ciemnym kamieniu. Otarł twarz z potu i rozejrzał się wokół.
- Przebywanie w tym miejscu zawsze sprawiało mu
- przyjemność. Żałował, że może tu przyjeżdżać tak rzadko.
- W czasach studenckich często łowił ryby i polował na tym
- kawałku dzikiego, nie tkniętego przez człowieka wybrzeża, ze
- swoim najlepszym przyjacielem, Roelfem Standerem. Ta ziemia
- należała do rodziny Roelfa od ponad stu lat i Roelf nigdy nie
- sprzedałby najmniejszego kawałka nikomu, oprócz Manfreda.
- W końcu sprzedał Manfredowi sto akrów za jednego funta.
- – Nie chcę się bogacić kosztem starego przyjaciela – zaśmiał
- się, gdy Manfred zaproponował mu tysiąc funtów. – Dodajmy
- tylko w umowie klauzulę stwierdzającą, że mam prawo
- pierwokupu tej ziemi za tę samą cenę po twojej śmierci lub
- wtedy, gdy będziesz chciał ją sprzedać.
- Za cyplem, gdzie właśnie siedzieli, znajdował się letni dom
- Manfreda i Heidi, jedyny ślad działalności człowieka. Dom
- rodziny Roelfa był ukryty za następnym cyplem, w odległości
- krótkiego spaceru, tak by mogli się spotykać, gdy obie rodziny
- spędzały tu wakacje.
- Z tym miejscem wiązało się wiele wspomnień. Popatrzył
- w morze. To właśnie tutaj wynurzył się U-boot, odwożąc go do
- kraju na początku wojny. Roelf czekał na plaży i wypłynąwszy
- w ciemnościach łódką przetransportował na brzeg jego i sprzęt.
- Co to były za wspaniałe czasy, pełne niebezpiecznych przygód
- i walki; chcieli wywołać powstanie swojego Volk przeciwko
- zwolennikowi Anglików, Janowi Christianowi Smutsowi i stworzyć
- republikę południowoafrykańską pod protektoratem
- faszystowskich Niemiec – i byli bardzo blisko celu.
- Uśmiechnął się do tych wspomnień, a oczy mu zabłysły.
- Chciałby to opowiedzieć synowi. Chłopiec w tym wieku doskonale
- zrozumiałby marzenia Afrykanerów o własnym państwie i byłby
- z nich dumny. Nikt jednak nigdy nie mógł się o tym dowiedzieć.
- Próba zamordowania Smutsa i wywołania powstania nie
- powiodła się Manfredowi. Musiał uciekać i wegetować w dalekim
- kraju, podczas gdy Roelf i inni patrioci zostali uznani za
- zdrajców i internowani w obozach, gdzie prześladowano ich
- i dręczono do końca wojny.
- Od tamtego czasu wszystko się zmieniło. Teraz byli panami
- tej ziemi, chociaż nikt spoza ścisłego grona nie wiedział, jaką
- rolę pełnił Manfred De La Rey w tych niebezpiecznych czasach.
- W umysłach ludzi rządzących krajem ponownie zapłonęła myśl
- o własnym państwie niczym płomień na ołtarzu aspiracji
- Afrykanerów.
- Warkot nisko lecącego samolotu przerwał jego zadumę.
- Manfred podniósł wzrok i zobaczył, jak wysmukła,
- srebrzysto-niebieska maszyna skręca ostro, by usiąść na
- lądowisku znajdującym się tuż za wzgórzami. Pas startowy
- został wybudowany przez departament robót publicznych, gdy
- Manfreda mianowano ministrem. Było rzeczą bardzo istotną, by
- zawsze mógł szybko przyjechać do ministerstwa. Z tego
- lądowiska można było w ciągu kilku godzin przewieźć go
- samolotem wojskowym do ministerstwa, jeżeli jego obecność
- była konieczna.
- Manfred rozpoznał maszynę i wiedział, kto nią leci. Skrzywił
- się z niechęcią, i ponownie zarzucił rybę na plecy. Bardzo sobie
- cenił odosobnienie i zaciekle bronił tego miejsca przed
- natręctwem obcych. Razem z Lotharem poszli ciężko obładowani
- i zmęczeni w kierunku domu.
- Heidi i dziewczęta zobaczyły ich z daleka i wybiegły, by ich
- przywitać. Otoczyły Manfreda i ciesząc się gratulowały mu
- wspaniałej zdobyczy. Dziewczynki skakały wokół Manfreda, który
- z trudem szedł przez wydmy i w końcu z ulgą położył rybę na
- podeście przed kuchennymi drzwiami. Gdy Heidi poszła do
- kuchni po aparat fotograficzny, Manfred zdjął poplamioną
- koszulę i nachylił się przy kranie zbiornika z wodą deszczową, by
- zmyć krew z rąk i sól z twarzy.
- Gdy się wyprostował, woda ściekała mu z włosów na nagą
- pierś; nagle zdał sobie sprawę z obecności kogoś obcego.
- – Przynieś mi ręcznik, Ruda – powiedział szybko i najstarsza
- córka pobiegła spełnić jego polecenie.
- – Nie spodziewałem się pana – Manfred skierował wzrok
- na Shasę. – Moja rodzina i ja lubimy być tu sami.
- – Proszę mi wybaczyć, wiem, że zakłócam wasz spokój. –
- Shasa miał zakurzone buty, gdyż do lądowiska było ponad mile.
- – Jestem pewien, że pan zrozumie, gdy wyjaśnię, że chciałbym
- z panem omówić bardzo pilną prywatną sprawę.
- Manfred maskował swoje rozdrażnienie, wycierając twarz
- ręcznikiem, a gdy Heidi nadeszła z aparatem, niezbyt uprzejmie
- przedstawił ją Shasie.
- Po kilku minutach Shasa oczarował Heidi i dziewczynki, ale
- Lothar stał za ojcem i niechętnie podszedł do Shasy tylko po
- to, by się przywitać. Nauczył się od ojca, by traktować
- Anglików podejrzliwie.
- – Wspaniały kob – zachwycał się Shasa leżącą na podeście
- rybą. – Jeden z największych, jakie widziałem w ostatnich latach.
- Teraz rzadko się już takie spotyka. Gdzie go pan złapał?
- Shasa nalegał, by zrobić zdjęcie całej rodziny przy
- wspaniałej zdobyczy. Manfred nie założył jeszcze koszuli i Shasa
- zauważył starą, siną bliznę na jego piersiach. Wyglądała jak po
- ranie od kuli, ale po wojnie wielu mężczyzn nosiło takie ślady.
- Pomyślał o odniesionych na wojnie ranach i oddając aparat
- Heidi odruchowo poprawił opaskę na oku.
- – Zostanie pan na obiedzie, meneer – spytała cicho Heidi.
- – Nie chcę się naprzykrzać.
- – Będzie nam miło.
- Heidi była ładną kobietą. Miała duże, pełne piersi, szerokie
- biodra, gęste jasne włosy zaplecione w długi, sięgający talii
- warkocz. Kątem oka Shasa spostrzegł wyraz twarzy Manfreda
- i natychmiast na nim skupił całą uwagę.
- – Moja żona ma rację, będzie nam miło gościć pana na
- obiedzie. Zwyczajowa gościnność Afrykanerów nie pozostawiała
- Manfredowi wyboru.
- – Posiedźmy na werandzie, dopóki kobiety nie zawołają nas
- na obiad.
- Manfred przyniósł z lodowni dwie butelki zimnego piwa
- i usiedli obok siebie w wiklinowych fotelach, patrząc ponad
- wydmami na pomarszczoną toń Oceanu Indyjskiego.
- – Czy pamięta pan, gdzie spotkaliśmy się po raz pierwszy,
- pan i ja? – przerwał ciszę Shasa.
- – Ja – skinął Manfred. – Dobrze pamiętam.
- – Byłem tam dwa dni temu.
- – W Walvis Bay?
- – Tak, w przetwórni ryb, na pomoście, na którym
- walczyliśmy – Shasa zawahał się – gdzie mnie pan pobił
- i wepchnął moją głowę w stertę martwych ryb.
- Manfred uśmiechnął się z satysfakcją, przypominając sobie to
- zdarzenie.
- – Ja, pamiętam.
- Shasa musiał panować nad sobą. Pamięć o tej chwili nadal
- sprawiała mu ból, wzmagany teraz uśmiechem zadowolenia na
- twarzy Manfreda, ale przypomnienie zwycięstwa odniesionego
- w dzieciństwie poprawiło Manfredowi humor, a Shasy o to
- właśnie chodziło.
- – To dziwne, że wtedy tak się znienawidziliśmy, a teraz
- jesteśmy sprzymierzeńcami – powiedział Shasa i zamilkł na
- chwilę, by Manfred mógł się nad tym zastanowić. – Bardzo
- dokładnie rozważyłem pańską propozycję. Chociaż człowiekowi
- nie jest łatwo przechodzić z jednej strony na drugą i choć wielu
- ludzi będzie podejrzewało, że kierowały mną najniższe pobudki,
- jestem przekonany, że mając na względzie dobro kraju,
- powinienem zrobić to, do czego mnie pan namawia,
- i wykorzystać wszystkie swoje zdolności dla dobra kraju.
- – A zatem przyjmie pan propozycję premiera?
- – Tak, może pan przekazać premierowi, że w odpowiednim
- czasie i w wybrany przeze mnie sposób obejmę proponowane mi
- stanowisko. Nie przejdę teraz do waszej partii, ale gdy
- parlament zostanie rozwiązany przed zbliżającymi się wyborami,
- zrezygnuję z członkostwa w Partii Zjednoczonej i wstąpię do
- Partii Narodowej.
- – Doskonale – skinął Manfred. – To honorowa droga.
- Shasa zdał sobie sprawę, że żadna droga nie była honorowa.
- Po chwili milczenia mówił dalej:
- – Jestem panu za to bardzo wdzięczny, meneer. Wiem, że
- tę propozycję zawdzięczam panu. Biorąc pod uwagę wszystko,
- co zaszło pomiędzy naszymi rodzinami, był to z pana strony
- wspaniały gest.
- – Podejmując tę decyzję nie kierowałem się uczuciami. –
- Manfred potrząsnął głową. – Szukałem najlepszego człowieka
- na to stanowisko. Nie zapomniałem i nigdy nie zapomnę tego,
- co pańska rodzina uczyniła mojej.
- – Ja także nie zapomnę – powiedział cicho Shasa. – Nigdy
- nie dowiem się, czy słusznie, ale czuję się winny temu, co się
- stało. Chciałbym jednak wynagrodzić pańskiemu ojcu doznane
- krzywdy.
- – Jak pan chce to zrobić, meneer, – spytał twardo
- Manfred. – Jak chce pan wynagrodzić utratę ręki i te wszystkie
- lata spędzone w więzieniu? Czym zapłaci pan za spustoszenie,
- jakiego dokonała w duszy człowieka utrata wolności?
- – Nigdy nie zdołam w pełni tego wynagrodzić – zgodził się
- Shasa. – Jednak w sposób zupełnie niespodziewany stanęła
- przede mną możliwość oddania pańskiemu ojcu dużej części
- tego, co mu zabrano.
- – Proszę mówić – powiedział zachęcająco Manfred –
- słucham uważnie.
- – Pańskiemu ojcu wydano pozwolenie na połów ryb w 1929
- roku. Przeszukałem archiwa – pozwolenie zachowało ważność.
- – Co stary człowiek może teraz zrobić z takim pozwoleniem?
- Nie rozumie pan – on jest psychicznie i fizycznie wyniszczony.
- – Rybołówstwo i przetwórstwo ryb w Walvis Bay ożyło
- i wspaniale się rozwija. Liczba pozwoleń jest ściśle limitowana.
- Pozwolenie pańskiego ojca jest warte wiele pieniędzy.
- Shasa dostrzegł błysk zainteresowania w oczach Manfreda.
- – Sądzi pan, że mój ojciec powinien je sprzedać? – spytał
- wprost. – I pewnie tak się składa, że pan chciałby je kupić? –
- uśmiechnął się sarkastycznie.
- Shasa skinął głową.
- – Tak, oczywiście, chciałbym je kupić, ale pański ojciec
- może je lepiej wykorzystać.
- Manfred przestał się uśmiechać; tego się nie spodziewał.
- – Co jeszcze mógłby z nim zrobić?
- – Moglibyśmy otworzyć przetwórnię i wspólnie korzystać
- z pozwolenia. Wkładem pańskiego ojca byłoby pozwolenie,
- a moim kapitał i umiejętność prowadzenia interesu. W przeciągu
- roku lub dwóch udział pańskiego ojca wyniósłby niemal na
- pewno milion funtów.
- Wypowiadając te słowa Shasa uważnie obserwował
- Manfreda. To było coś więcej, znacznie więcej niż propozycja
- zrobienia interesu. To było badanie. Shasa chciał przeniknąć
- granitową skorupę otaczającą tego człowieka. Chciał wybadać
- jego słabości, znaleźć szpary, którymi mógłby się później
- wedrzeć.
- – Milion funtów – powtórzył – a prawdopodobnie znacznie
- więcej.
- W bladych oczach Manfreda ponownie, na krótką chwilę,
- rozjarzyły się żółte iskierki chciwości. On też był po prostu
- człowiekiem.
- Teraz będę mógł dojść z nim do porozumienia, pomyślał
- Shasa i by ukryć ulgę, podniósł teczkę i otworzył ją, trzymając
- na kolanach.
- – Opracowałem projekt umowy. – Wyjął plik zapisanych
- kartek. – Mógłby pan pokazać to ojcu i omówić to z nim.
- Manfred wziął od niego kartki.
- – Ja, zobaczę się z nim, gdy wrócę do domu w przyszłym
- tygodniu.
- – Jest jeden mały problem – dodał Shasa. – Pozwolenie
- wydano dawno temu. Departament rybołówstwa może chcieć je
- cofnąć, gdyż wydaje tylko cztery pozwolenia rocznie.
- Manfred podniósł wzrok znad papierów.
- – To nie będzie stanowić problemu – powiedział i Shasa
- podniósł kufel z piwem, by ukryć uśmiech. Mieli już pierwszą
- wspólną tajemnice. Manfred De La Rey zamierzał użyć swoich
- wpływów do osiągnięcia celów osobistych. Podobnie jak
- z utraconym dziewictwem, następnym razem pójdzie łatwiej.
- Shasa od początku zdawał sobie sprawę, że w gabinecie
- złożonym z afrykanerskich nacjonalistów będzie outsiderem.
- Bardzo potrzebował zaufanego sprzymierzeńca wśród swoich,
- a jeżeli udałoby się związać Manfreda ze sobą wspólnym
- interesem i tajemnicą, mógłby liczyć na jego lojalność. Shasa
- właśnie to osiągnął, a ponadto umowa miała przynieść także
- jemu duże korzyści.
- Warto było tu przyjechać, pomyślał zamykając teczkę.
- – Doskonale, meneer. Jestem bardzo wdzięczny, że zechciał
- mi pan poświęcić czas. Teraz opuszczę pana, by mógł się pan
- dalej cieszyć wakacjami.
- Manfred podniósł wzrok znad papierów.
- – Meneer, moja żona przygotowuje obiad. Będzie bardzo
- niezadowolona, jeżeli zaraz pan odleci – wreszcie uśmiechnął się
- życzliwie. – A wieczorem przyjdą do nas nasi starzy przyjaciele
- na braaivleis. Mamy wiele wolnych łóżek, niech pan zostanie na
- noc. Może pan odlecieć jutro wczesnym rankiem.
- – Jest pan bardzo uprzejmy.
- Shasa usiadł z powrotem. Ich wzajemne nastawienie zmieniło
- się, ale intuicja ostrzegała Shasę, że dzieliła ich jeszcze przepaść,
- którą należało pokonać. Gdy uśmiechając się patrzył w podobne
- do topazów oczy Manfreda, poczuł nagle chłód, jakby zimny
- powiew z przeszłości. Te oczy nie dawały mu spokoju. Starał się
- wydobyć z pamięci coś, co było niewyraźne i mroczne, lecz
- w jakiś dziwny sposób mu zagrażało. Czy mogło to być
- wspomnienie bójki w dzieciństwie? Zastanawiał się, ale wydawało
- mu się, że nie. Nie było tak odległe w czasie i wydawało się
- Shasy groźniejsze. Już prawie je uchwycił, gdy Manfred opuścił
- wzrok na umowę, tak jakby domyślił się, czego Shasa szuka,
- i wspomnienie uleciało mu z pamięci.
- Heidi De La Rey wyszła na werandę. Miała na sobie
- fartuch, ale zdążyła zmienić starą koszulę i spięła warkocz.
- – Obiad jest już gotowy i mam nadzieję, że spróbuje pan
- ryby, meneer Courtney.
- Przy stole Shasa zabawiał całą rodzinę. Z Heidi i dziewczętami
- poszło mu łatwo, ale Lothar był inny, podejrzliwy i ostrożny.
- Jednak Shasa sam miał trzech synów i zasypywał go
- opowieściami o lataniu i polowaniach na grubego zwierza, aż –
- wbrew niemu samemu – oczy chłopca rozjarzyły się
- zainteresowaniem i sympatią.
- Kiedy wstawali od stołu, Manfred pokiwał niechętnie głową.
- – Ja, meneer, muszę pamiętać, by zawsze pana doceniać.
- Wieczorem na wydmach ukazała się rodzina składająca się
- z kobiety, mężczyzny i czworga dzieci. Lothar z dziewczynkami
- wybiegł im naprzeciw i przyprowadził na werandę.
- Shasa stał z boku, przyglądając się hałaśliwemu powitaniu
- rodzin. Widać było, że znają się od dawna.
- Shasa bez trudu rozpoznał głowę rodziny. Był to mężczyzna
- zbudowany jeszcze potężniej niż Manfred. On także był
- bokserem w drużynie olimpijskiej w 1936 roku. Potem wykładał
- prawo na Stellenbosch University, ale ostatnio zrzekł się
- profesury, by stać się wspólnikiem w firmie Van Schoor, De La
- Rey i Stander, której głównym udziałowcem, po śmierci starego
- Van Schoora, był od kilku lat Manfred.
- Oprócz wykonywania zawodu prawnika, Roelf Stander
- wspierał karierę partyjną Manfreda, a także jego kampanię
- wyborczą w 1948 roku. Chociaż sam nie był członkiem
- parlamentu, stanowił podporę Partii Narodowej i Shasa był
- niemal pewien, że należał do Broederbond, „Bractwa”, tajnego
- stowarzyszenia Afrykanerów.
- Gdy Manfred zaczął ich sobie przedstawiać, Shasa dostrzegł,
- że Roelf go poznał i że poczuł się nieco zakłopotany.
- – Mam nadzieję, że nie będzie pan znowu rzucał we mnie
- jajkami, meneer Stander – powiedział zaczepnie Shasa, a Roelf
- się roześmiał.
- – Tylko w przypadku, gdy znów wygłosi pan złe
- przemówienie, meneer Courtney.
- W czasie wyborów w 1948 roku, kiedy Shasa przegrał
- z Manfredem, Roelf organizował bojówki zakłócające spotkania
- przedwyborcze Shasy. Shasa czuł do niego taką odrazę, jakby
- się to stało wczoraj, choć wszystko pokrywał uśmiechem.
- Przerywanie wieców przeciwników było zwykłą taktyką
- nacjonalistów. Manfred wyczuł ich wzajemną wrogość.
- – Wkrótce będziemy po tej samej stronie – powiedział
- stając pomiędzy nimi i kładąc im ręce na ramionach. –
- Pozwólcie, że przyniosę wam piwo i wypijemy, by zapomnieć
- o tym, co było.
- Trzej mężczyźni się rozeszli i Shasa mógł się teraz przyjrzeć
- żonie Roelfa Standera. Była bardzo szczupła, niemal koścista,
- wyglądała na zmęczoną i zrezygnowaną, więc nawet wprawne
- oko Shasy dopiero po chwili dojrzało, jak piękną kobietą
- musiała kiedyś być i jak atrakcyjna była nadal. Ona także
- patrzyła na niego, lecz spuściła wzrok, gdy ich oczy się
- spotkały.
- Ta wymiana spojrzeń nie uszła uwagi Heidi. Biorąc żonę
- Roelfa za rękę podeszła do Shasy.
- – Meneer Courtney, to moja wielka przyjaciółka, Sarah
- Stander.
- – Aangename kennis – skłonił się lekko Shasa. – Miło mi
- panią poznać, mevrou.
- – Witam pana, dowódco skrzydła – odpowiedziała cicho ku
- zdziwieniu Shasy. Nie używał swojego stopnia wojskowego od
- czasów wojny, a w każdym razie nie w takiej formie.
- – Czy spotkaliśmy się kiedyś? – spytał wytrącony na chwilę
- z równowagi, ale Sarah potrząsnęła głową i zwróciła się do
- Heidi, by porozmawiać o dzieciach.
- Shasa nie mógł powtórzyć pytania, gdyż Manfred wręczył
- mu piwo i trzej mężczyźni poszli do ogrodu, by popatrzeć, jak
- Lothar i najstarszy syn Roelfa, Jakobs, rozpalają ogień. Chociaż
- rozmowa była bardzo ożywiona i interesująca – zarówno
- Manfred, jak i Roelf byli ludźmi wykształconymi i inteligentnymi –
- Shasa stale powracał myślą do kobiety, która zwracając się do
- niego użyła jego stopnia wojskowego. Chciałby porozmawiać
- z nią na osobności, ale sądził, że nie będzie takiej okazji i że
- byłoby to bardzo niebezpieczne. Wiedział, że Afrykanerzy
- chronią swoje kobiety od kontaktów z obcymi i są o nie bardzo
- zazdrośni, więc łatwo było spowodować awanturę. Trzymał się
- więc z dala od Sary Stander, ale przez resztę wieczoru
- obserwował ją uważnie i stopniowo poznał podłoże stosunków
- uczuciowych pomiędzy dwiema rodzinami. Wydawało się, że
- Manfred i Roelf są sobie bardzo bliscy i że znają się bardzo
- dobrze, ale z kobietami było inaczej. Były dla siebie tak
- uprzejme, delikatne i tak się wzajemnie wychwalały, że podłożem
- tego mogła być tylko głęboko zakorzeniona niechęć. Shasa
- starannie zanotował w pamięci to spostrzeżenie, gdyż znajomość
- różnych słabości i relacji międzyludzkich była jedną
- z podstawowych rodzajów broni w jego arsenale. Tego wieczoru
- miał dokonać jeszcze dwóch ważnych odkryć.
- W pewnej chwili przechwycił nieostrożne spojrzenie, jakim
- Sarah Stander obdarzyła Manfreda, gdy zaśmiał się rozmawiając
- z jej mężem. Shasa natychmiast wyczytał w jej oczach ten
- szczególny rodzaj nienawiści, jaką kobiety darzą mężczyzn,
- których kiedyś kochały. To tłumaczyło Shasy zmęczenie
- i rezygnację, które niemal zniszczyły urodę Sarah, a także
- nieprzyjazne nastawienie obu kobiet. Heidi De La Rey musiała
- sobie zdawać sprawę z tego, że kiedyś Sarah kochała Manfreda
- i że przypuszczalnie nienawiścią pokrywała to, iż wciąż go kocha.
- Shasę zafascynowała ta gra uczuć. Był rad, że zebrał tyle
- informacji w ciągu jednego dnia.
- – Już prawie północ, zbierajmy się. Mamy jeszcze przed
- sobą długi spacer do domu – zawołał w pewnym momencie
- Roelf.
- Wszyscy zaczęli się żegnać, kobiety i dziewczynki wymieniały
- pożegnalne pocałunki, a Roelf i Jacobs podeszli do Shasy, by
- uścisnąć mu dłoń.
- – Do widzenia – powiedział uprzejmie Jacobs, uczony od
- urodzenia, jak każde dziecko Afrykanerów, dobrych manier
- i szacunku dla starszych. – Kiedyś także chciałbym zapolować
- na lwa z czarną grzywą.
- Był to wysoki, przystojny chłopak, starszy o dwa lub trzy
- lata od Lothara. Podobnie jak on, Jacobs był także
- zafascynowany opowieściami myśliwskimi, ale było w nim coś
- takiego, co nie dawało Shasy spokoju przez cały wieczór.
- W pewnej chwili, gdy Jacobs stał za swoim przyjacielem
- uśmiechając się uprzejmie, odkrył nagle, o co chodzi. Obaj
- chłopcy mieli takie same oczy, blade, kocie oczy De La Reyów.
- Z początku nie potrafił sobie tego wytłumaczyć, ale po chwili
- wszystko poukładało się w logiczną całość. Nienawiść Sarah
- miała uzasadnienie: Manfred De La Rey był ojcem jej syna.
- Shasa stał za Manfredem na ostatnim stopniu werandy
- i patrzył, jak rodzina Standera wchodzi na wydmę. Wszyscy
- mieli ze sobą latarki i świecili nimi dookoła, a w nocnej ciszy
- słychać było dobrze głosy dzieci. Shasa zastanawiał się, czy
- kiedykolwiek zdoła rozwikłać wszystkie zagadki, na jakie natrafił
- tego wieczoru i poznać wszystkie słabości Manfreda De La Reya.
- Kiedyś może to być bardzo istotne.
- Dyskretne sprawdzenie daty ślubu Sarah Stander
- i porównanie jej z datą urodzenia jej najstarszego syna nie
- będzie stanowiło problemu, ale jak z niej wydobyć, dlaczego
- zwracając się do niego użyła jego stopnia wojskowego? Nazwała
- go „dowódcą skrzydła”. Musieli się kiedyś poznać, ale kiedy
- i gdzie? Shasa uśmiechnął się. Lubił tajemnice, Agatha Christie
- należała do jego ulubionych autorów. Postara się je rozwiązać.
- Shasa obudził się, gdy brzask rzucał smugi światła na jego
- łóżko, a z pobliskich zarośli dolatywały dźwięki skomplikowanej
- melodii wykonywanej przez duet dzierzb. Zdjął piżamę
- pożyczoną od Manfreda, przebrał się w płaszcz kąpielowy
- i wyszedłszy z pogrążonego w ciszy domu, skierował się na plażę.
- Rozebrał się, wszedł do wody i na zmianę płynąc crawlem
- lub nurkując pod zbliżającymi się białymi grzywami fal, wypłynął
- na spokojną wodę. Czterysta jardów od brzegu zaczął płynąć
- równolegle do plaży. Wiedział, że może tu zostać zaatakowany
- przez rekiny, ale to tylko go podniecało. Po jakimś czasie, chcąc
- wyjść z wody, złapał załamującą się falę i woda zaniosła go na
- brzeg. Wybiegł na plażę śmiejąc się z własnego zmęczenia, pełen
- radości życia.
- Nie chcąc budzić rodziny Manfreda podszedł cicho do domu,
- ale zatrzymał go ruch w oddalonej części werandy. W jednym
- z wiklinowych krzeseł siedział Manfred z książką w ręku. Był już
- ogolony i ubrany.
- – Dzień dobry, meneer – pozdrowił go Shasa. – Czy idzie
- pan dzisiaj na ryby?
- – Dzisiaj jest niedziela – przypomniał mu Manfred. – Nie
- łowię ryb w niedzielę.
- – Ach, tak.
- Wbrew samemu sobie Shasa poczuł się winny, że cieszył się
- pływaniem. Przyjrzał się starej, oprawnej w skórę książce, którą
- trzymał Manfred.
- – Biblia – zauważył, a Manfred skinął głową.
- – Ja, zanim zacznę dzień, czytam zawsze kilka stron,
- a w niedzielę lub wtedy, gdy muszę poradzić sobie z jakimś
- trudnym problemem, lubię przeczytać cały rozdział.
- Ciekawe, ile rozdziałów przeczytałeś, zanim zerżnąłeś żonę
- swojego najlepszego przyjaciela, pomyślał Shasa, ale na głos
- powiedział:
- – Tak, Księga bardzo podnosi nas na duchu.
- Idąc do pokoju, by się przebrać, zastanawiał się, czy to nie
- było zbyt obłudne.
- Heidi przygotowała wystawne śniadanie. Na obficie
- zastawionym stole stał półmisek ze stekami, marynowana ryba
- i wiele innych potraw, ale Shasa zjadł tylko jabłko i wypił
- filiżankę kawy.
- – W prognozie radiowej zapowiadali deszcz na wieczór. Chcę
- wrócić do Kapsztadu, zanim pogoda się zepsuje – tłumaczył
- się.
- – Odprowadzę pana do lądowiska – powiedział Manfred
- wstając. Nie mówili nic aż do chwili, gdy wyszli ścieżką na
- wzgórze.
- – Jak się czuje pańska matka? – spytał nagle Manfred.
- – Dobrze. Zawsze czuje się dobrze i wydaje się, że czas
- w ogóle jej nie zmienia – Shasa popatrzył na niego. – Zawsze
- pan o nią pyta. Kiedy widział ją pan po raz ostatni?
- – To niezwykła kobieta – powiedział Manfred wolno,
- uchylając się od odpowiedzi na pytanie.
- – Starałem się jakoś wynagrodzić krzywdy, jakie matka
- wyrządziła pańskiej rodzinie – nalegał Shasa, ale Manfred chyba
- go nie dosłyszał.
- Zatrzymał się na środku ścieżki, ciężko oddychając, jakby
- chcąc podziwiać widok. Shasa narzucił szybkie tempo, idąc pod
- górę.
- Nie ma kondycji, pomyślał Shasa z satysfakcją. Sam
- oddychał normalnie, był szczupły i muskularny.
- – To piękne – powiedział Manfred i dopiero gdy zrobił ręką
- szeroki gest, Shasa zrozumiał, że chodzi mu o krajobraz. Shasa
- popatrzył na ocean i góry Langeberge znajdujące się daleko
- w głębi lądu i ten widok oczarował także jego.
- – I Pan powiedział im „Oto kraj, który poprzysięgłem
- Abrahamowi, Izaakowi i Jakubowi tymi słowami: Dam go twemu
- potomstwu”. – Zacytował cicho Manfred. – Pan dał nam tę
- ziemię i naszym świętym powołaniem jest strzec jej dla naszych
- dzieci. Ten obowiązek jest ponad wszystko inne.
- Shasa nic nie mówił. Nie potrafił dyskutować z takim
- poglądem, choć teatralny sposób wyrażania się Manfreda
- wprawił go w zakłopotanie.
- – Podarowano nam raj. Musimy poświęcić życie bronieniu
- go przed zniszczeniem i zmianami – mówił dalej Manfred. –
- A wielu będzie próbowało to zrobić. Organizują się już
- przeciwko nam. W nadchodzących czasach będziemy
- potrzebowali ludzi silnych.
- Shasa znów nic nie odpowiedział, ale słuchał słów swojego
- towarzysza ze sceptycyzmem. Manfred odwrócił się do niego.
- – Widzę, że się pan uśmiecha – powiedział poważnie. – Nie
- widzi pan zagrożeń dla tego, co zbudowaliśmy tutaj, na krańcu
- Afryki?
- – Tak jak pan powiedział, ten kraj jest rajem. Kto chciałby
- to zmienić? – spytał Shasa.
- – Ilu czarnych pan zatrudnia, meneer. – Manfred pozornie
- zmienił temat rozmowy.
- – W sumie prawie trzydzieści tysięcy – odpowiedział
- zaskoczony pytaniem Shasa.
- – A zatem szybko przekona się pan o tym, że miałem rację,
- ostrzegając pana – mruknął Manfred. – Wśród tubylców rośnie
- nowe pokolenie awanturników. To oni niosą ciemność. Nie mają
- szacunku dla starego porządku społecznego, starannie
- skonstruowanego przez naszych przodków i służącego nam
- wiernie przez tak długi czas. Tak jak diabelscy marksiści
- zniszczyli społeczną materię Rosji, tak oni chcą zniszczyć to, co
- biały człowiek stworzył w Afryce.
- – Ogromna większość naszych czarnych pracowników jest
- zadowolona z życia i przestrzega prawa. Są zdyscyplinowani
- i wiedzą, czym jest władza, gdyż ich własne plemienne prawa są
- równie twarde i wymagające, jak te, które my narzucamy. Ile
- jest pomiędzy nimi agitatorów i jaki mają wpływ? Sądzę, że
- niewielu i nieznaczny – odpowiedział Shasa lekceważącym tonem.
- – W ciągu niewielu lat, jakie upłynęły od końca wojny, świat
- zmienił się bardziej niż w ciągu poprzednich stuleci – Manfred
- odzyskał teraz oddech i mówił silnym głosem, w pełni
- wykorzystując bogactwo swojego języka. – Odkąd tubylcy zaczęli
- opuszczać tereny rolnicze i osiedlać się w miastach
- w poszukiwaniu łatwego życia, plemienne prawa, którym niegdyś
- byli posłuszni, straciły swoją moc. W miastach poznali wszystkie
- grzechy białych i są podatni na wszelkie herezje głoszone przez
- wyznawców proroków ciemności. Szacunek dla białych i dla
- rządu może się łatwo zmienić w pogardę, zwłaszcza gdy odkryją
- w nas słabość. Czarni szanują siłę i gardzą słabością. Ci nowi
- agitatorzy zamierzają właśnie wykryć nasze słabości i pokazać je
- światu.
- – Skąd pan o tym wie? – spytał Shasa i natychmiast tego
- pożałował. Zazwyczaj nie zadawał tego rodzaju pytań. Manfred
- odpowiedział jednak poważnie:
- – Mamy wielu informatorów wśród czarnych. To jedyny
- sposób, by policja skutecznie wykonywała swoje zadania.
- Wiemy, że planują powszechną akcję przeciwstawiania się
- prawu, a zwłaszcza tym przepisom, które zostały uchwalone
- w ostatnich latach: Prawu o Segregacji, Prawu o Rejestracji
- Ludności i prawom o dokumentach tożsamości, czyli tym
- wszystkim prawom, które chronią nasze złożone społeczeństwo
- przed złem integracji rasowej i krzyżowaniem się ras.
- – Jakie formy działania przewidują?
- – Stawianie biernego oporu i nieprzestrzeganie prawa, bojkot
- przedsiębiorstw prowadzonych przez białych i dzikie strajki
- w górnictwie i przemyśle.
- Shasa zmarszczył brwi, zastanawiając się nad tym, co
- powiedział Manfred. Akcja dotknie bezpośrednio także jego
- przedsiębiorstwa.
- – A sabotaż? – spytał. – Czy planują także niszczenie
- mienia? Manfred potrząsnął głową.
- – Wydaje się, że nie. Agitatorzy są podzieleni, są wśród nich
- nawet biali, członkowie partii komunistycznej. Niektórzy z nich
- chcieliby bardziej zdecydowanego działania i sabotażu, ale
- większość, przynajmniej w tej chwili, opowiada się za pokojowym
- protestem.
- Shasa odetchnął z ulgą, ale Manfred potrząsnął głową.
- – Niech to nie usypia pańskiej czujności, meneer. Jeżeli nie
- zdołamy ich powstrzymać, jeżeli okażemy słabość, będą
- występować przeciwko nam coraz bardziej zdecydowanie. Niech
- pan popatrzy na: to, co się dzieje w Kenii i na Malajach.
- – Dlaczego nie można po prostu odseparować prowodyrów
- teraz, zanim to się stanie?
- – Nie mamy takiej władzy – przypomniał Manfred.
- – A zatem trzeba uchwalić odpowiednie ustawy!
- – Ja, musimy mieć władzę, by wykonywać nasze zadania,
- i wkrótce będziemy ją mieli. Ale teraz musimy poczekać, by wąż
- wysunął głowę z jamy, zanim ją odrąbiemy.
- – Kiedy zaczną się rozruchy? – spytał Shasa. – Muszę się
- przygotować, by poradzić sobie ze strajkami i ewentualnymi
- rozruchami...
- – Tego jeszcze nie wiemy. Sądzimy, że Afrykański Kongres
- Narodowy jeszcze nie podjął decyzji...
- – Kongres – przerwał Shasa. – Ale oni chyba za tym nie
- stoją? Ta organizacja istnieje już od czterdziestu lat i zawsze
- opowiadała się za pokojowymi negocjacjami. Jej przywódcy są
- przyzwoitymi ludźmi.
- – Byli – poprawił go Manfred. – Ale miejsce starych
- przywódców zajęli młodzi, dużo bardziej niebezpieczni, tacy jak
- Mandela, Tambo i inni, jeszcze gorsi. Tak jak powiedziałem,
- czasy się zmieniły i my także musimy się zmienić.
- – Nie zdawałem sobie sprawy, że zagrożenie jest tak realne.
- – Niewielu ludzi zdawało sobie z tego sprawę – zgodził się
- Manfred. – Ale zapewniam pana, meneer, że w naszym małym
- raju zagnieździły się jadowite węże.
- Szli dalej w milczeniu w stronę pokrytego ubitą gliną pasa
- startowego, na którym stał srebrzysto-niebieski mosquito. Shasa
- wszedł do kokpitu i zaczął przygotowywać maszynę do lotu,
- a Manfred obserwował go stojąc przy skrzydle. Skończywszy
- przygotowania Shasa zszedł do Manfreda.
- – Jest jeden pewny sposób pokonania przeciwnika –
- powiedział. – Tych nowych bojowników z Kongresu.
- – Jaki, meneer!
- – Trzeba ich uprzedzić. Trzeba sprawić, by czarni nie mieli
- w tym kraju powodów do narzekania – powiedział Shasa.
- Manfred patrzył bez słowa na Shasę twardo żółtymi oczami.
- – Czy sugeruje pan, byśmy dali im prawa polityczne? Czy
- sądzi pan, że powinniśmy podporządkować się tym, którzy
- niczym papugi powtarzają: „Jeden człowiek, jeden głos”? –
- spytał po chwili Manfred dobierając ostrożnie słowa.
- Wszystkie plany Manfreda zależały od odpowiedzi Shasy.
- Zastanawiał się, czy mógł się aż tak pomylić w wyborze. Nikt,
- kto miał takie przekonania, nie mógł być członkiem Partii
- Narodowej, nie mówiąc o wzięciu na siebie odpowiedzialności,
- jaką pociągało za sobą objęcie urzędu ministerialnego.
- Odpowiedź Shasy rozproszyła jego obawy.
- – Na Boga, nie! To by oznaczało koniec dla nas i dla
- cywilizacji białych w tym kraju. Czarnym nie trzeba prawa głosu,
- lecz dobrobytu. Musimy popierać powstanie klasy średniej wśród
- czarnych, oni będą naszą osłoną przed rewolucjonistami. Nigdy
- nie widziałem, by człowiek z pełnym żołądkiem i grubym
- portfelem chciał zmian.
- Manfred zaśmiał się.
- – To dobry plan, ma pan rację, meneer. Potrzebujemy
- wielkich bogactw, by zapłacić za naszą koncepcję apartheidu.
- Wiemy, że to będzie kosztowało. Dlatego wybraliśmy pana.
- Jesteśmy przekonani, że pan znajdzie pieniądze, by zapłacić za
- naszą przyszłość.
- Uścisnął rękę Shasy.
- – Jeżeli chodzi o sprawy osobiste, miło mi było usłyszeć, że
- pańska żona wzięła pod uwagę to, co jej pan powiedział.
- Z raportów mojego wydziału specjalnego wynika, że zarzuciła
- wszelką liberalną działalność lewicową i nie bierze udziału
- w protestach politycznych.
- – Przekonałem ją o tym, że są zupełnie nieskuteczne –
- uśmiechnął się Shasa. – Zdecydowała, że zamiast być
- bolszewikiem, zostanie archeologiem.
- Zaśmiali się obaj i Shasa wszedł do kokpitu. Zapalił silniki,
- rozległ się głośny warkot, a z rur wydechowych uniosła się
- chmurka niebieskiego dymu i szybko rozpłynęła w powietrzu.
- Shasa pomachał ręką i zamknął osłonę kabiny.
- Manfred obserwował, jak samolot kołuje na koniec pasa,
- powraca z łoskotem silników i odrywa się od ziemi niczym
- srebrzysto-niebieska strzała. Zmrużył oczy, by patrzeć, jak
- mosquito skręca na południe i gdy Shasa pomachał mu na
- pożegnanie, poczuł, że jest z nim tajemnie, niemal mistycznie
- związany więzami krwi i przeznaczenia. Chociaż dzieliła ich religia,
- język i poglądy polityczne, i chociaż walczyli ze sobą i nienawidzili
- się, wiele ich ze sobą łączyło.
- Ty i ja jesteśmy braćmi, zwrócił się do niego w myśli. Chcąc
- przetrwać musimy przezwyciężyć nienawiść. Jeżeli przyłączysz się
- do nas, inni Anglicy pójdą w twoje ślady, oddzielnie nie
- przetrwamy. Losy Afrykanerów i Anglików są ze sobą tak silnie
- splecione, że jeżeli jedni zatoną, drudzy pogrążą się w ciemnym
- oceanie.
- – Garrick musi nosić okulary – powiedziała Tara podając
- Shasy filiżankę kawy.
- – Okulary? – popatrzył znad gazety. – O czym ty mówisz?
- – Mówię o okularach, takich do zakładania na nos. Gdy
- ciebie nie było, odwiedziłam z nim okulistę. Jest krótkowidzem.
- – Ale w naszej rodzinie nikt nigdy nie nosił okularów –
- powiedział Shasa patrząc na siedzącego przy stole Garricka.
- Chłopak poczuł się winny i spuścił wzrok. Do tego momentu
- nie wiedział, że przyniósł wstyd całej rodzinie. Sądził, że
- upokorzenia związane z używaniem okularów będą tylko jego
- udziałem.
- – Okulary – powiedział Shasa z nie ukrywaną pogardą. –
- Jeżeli dajesz mu okulary, mogłabyś także wyposażyć go
- w korek, by mógł zatkać siusiaka i nie moczyć łóżka.
- Sean parsknął śmiechem, dał bratu kuksańca łokciem
- i Garrick musiał zacząć się bronić.
- – Ale tato, od Wielkanocy nie zmoczyłem łóżka – powiedział
- ze wściekłością. Miał czerwoną z upokorzenia twarz i był bliski
- płaczu.
- Sean zetknął kciuki z palcami wskazującymi i patrzył przez
- nie na brata.
- – Będziemy cię nazywać „Mokra Sowa” – zasugerował,
- a Michael, jak zwykle, zaczął bronić brata.
- – Sowy są mądre – przypomniał. – To dlatego w tym
- semestrze Garrick miał najlepsze wyniki w klasie. A ty jak
- wypadłeś, Sean?
- Sean popatrzył na niego nic nie mówiąc. Michael zawsze
- potrafił znaleźć uprzejmą, lecz uszczypliwą odpowiedź.
- – No dobrze, panowie – Shasa powrócił do czytania gazety.
- – Proszę, by śniadanie odbyło się bez przelewu krwi.
- Isabellą zbyt długo nikt się nie interesował. Ojciec
- zdecydowanie za wiele czasu poświęcał jej braciom, a ona nie
- otrzymała jeszcze tego, co się jej należało. Shasa przyjechał
- późnym wieczorem poprzedniego dnia, kiedy już dawno spała,
- i powitanie nie mogło się odbyć z należytym ceremoniałem.
- Oczywiście rano pocałował ją, obsypał pieszczotami i zapewnił ją,
- że jest bardzo piękna, ale Isabelli brakowało czegoś istotnego.
- Chociaż wiedziała, że zadawanie takich pytań jest nietaktem, nie
- mogła się już dłużej powstrzymać.
- – Czy psywiozłeś mi płezent? – pisnęła i Shasa znów opuścił
- gazetę.
- – Płezent? A co to takiego jest „płezent”?
- – Nie wygłupiaj się, tatusiu. Wiesz, co to jest.
- – Bella, wiesz, że nie wolno domagać się prezentów –
- skarciła ją Tara.
- – Gdybym mu nie przypomniała, tata mógłby po prostu
- zapomnieć – zauważyła rozsądnie Isabella i uśmiechnęła się
- anielsko do Shasy.
- – Wielki Boże! – Shasa strzelił palcami. – Prawie
- zapomniałem! Isabella zaczęła podskakiwać z radości na wysokim
- stołku.
- – Psywiozłeś! Psywiozłeś mi płezent!
- – Skończ najpierw owsiankę – powiedziała ostro Tara.
- Łyżka Isabelli zaczęła dzwonić o dno talerza i po chwili talerz był
- już pusty.
- Wybiegli wszyscy z pokoju jadalnego do gabinetu Shasy.
- – Mnie kochasz najbardziej. Ja piełwsza dostanę płezent –
- Isabella ustalała takie reguły postępowania, jakie jej
- odpowiadały.
- – Dobrze, najukochańsza. Wystąp z szeregu.
- Isabella całkowicie skoncentrowała się na rozwiązywaniu
- sznurka.
- – Lalka! – pisnęła i obsypała pocałunkami porcelanową
- twarzyczkę. – Ma na imię Oleandra i już ją pokochałam.
- Isabella była właścicielką chyba największej na świecie
- kolekcji lalek, ale wszystkie kolejne eksponaty były przyjmowane
- entuzjastycznie.
- Długie pakunki, jakie otrzymali Sean i Garry, wzbudziły
- w nich dreszczyk emocji. Wiedzieli, co w nich jest. Już od
- dawna o to prosili, a teraz, kiedy marzenia stały się
- rzeczywistością, bali się dotknąć prezentów, by nie zniknęły.
- Michael mężnie ukrył rozczarowanie. Miał nadzieję, że dostanie
- książkę, więc w skrytości ducha odczuwał to samo co Tara,
- która krzyknęła z rozpaczą w głosie:
- – Och, Shasa, chyba nie przywiozłeś im sztucerów. Wszyscy
- chłopcy dostali identyczne automatyczne Winchestery kaliber 22,
- na tyle lekkie, że mogli je swobodnie trzymać.
- – To najwspanialszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałem.
- Sean wyjął broń z pudła i z uwielbieniem poklepał wykonaną
- z orzecha kolbę.
- – Ja też.
- Garrick nie mógł się zdobyć na to, by dotknąć Winchestera.
- Pochylił się nad otwartym pudłem stojącym na środku pokoju
- i patrzył z zachwytem na broń.
- – Jest super, tato – powiedział Michael trzymaj, niezgrabnie
- broń. Jego uśmiech nie był zbyt przekonywający.
- – Nie używaj tego słowa, Mickey – powiedziała Tara. – Jest
- takie amerykańskie i wulgarne.
- Ale Tara nie była zła na Michaela, lecz na Shasę.
- – Popatrzcie – Garry po raz pierwszy dotknął broni – Tu
- jest moje imię – dotknął palcem liter wygrawerowanych na
- lufie, a po chwili podniósł wzrok i popatrzył z uwielbieniem na
- ojca.
- – Wolałabym, żebyś przywiózł im cokolwiek innego byle nie
- broń – wybuchnęła Tara. – Prosiłam cię, Shasa, byś tego nie
- robił. Nienawidzę tego.
- – Ależ kochanie, muszą mieć bron, jeżeli jadą ze mną na
- myśliwskie safari..
- – Safari! – krzyknął Sean z radością. – Kiedy?
- – Już czas byście poznali busz i żyjące w nim zwierzęta –
- Shasa powiedział do Seana – Nie możecie żyć w Afryce nie
- wiedząc, jaka jest różnica pomiędzy łuskowatym mrówkojadem
- a pawianem.
- Garry wyjął strzelbę i stanął tak blisko ojca, jak tylko mógł,
- by Shasa – jeżeli tylko zechce – mógł objąć także jego. Ale
- Shasa mówił do Seana. – W wakacje, w lipcu polecimy na
- południowy wschód, weźmiemy kilka ciężarówek z kopalni H’ani
- i dojedziemy przez pustynię do mokradeł Okawango.
- – Shasa nie wiem, jak możesz uczyć własne dzieci zabijania
- tych pięknych zwierząt; naprawdę tego nie rozumiem –
- powiedziała Tara.
- – Polowanie to męska sprawa – zgodził się Shasa. – Nie
- musisz rozumieć – nawet nie musisz oglądać.
- – Czy ja także będę mógł pojechać, tato? – spytał Garrick
- nieśmiało. Shasa spojrzał na niego.
- – Będziesz musiał wyczyścić swoje nowe okulary, by widzieć,
- do czego strzelasz. Oczywiście, że pojedziesz, Garrick – dodał
- łagodniej. Popatrzył na Michaela, stojącego koło matki. – A ty
- Mickey? Chciałbyś pojechać?
- Michael spojrzał przepraszająco na Tarę i odpowiedział cicho:
- – No tak, tato. Chyba będzie fajnie.
- – Widzę że tryskasz entuzjazmem – mruknął Shasa. –
- Dobrze, panowie wszystkie sztucery będą zamknięte w pokoju
- myśliwskim. Nie wolno ich dotykać bez mojej zgody i nadzoru.
- Gdy wrócę do domu wieczorem, dam wam pierwszą lekcję
- strzelania.
- Shasa postanowił sobie, że wróci do Welteyreden na tyle
- wcześnie, by móc jeszcze za dnia wziąć chłopców na dwie
- godziny na strzelnicę. Zbudował ją by wprawiać się w strzelaniu.
- Znajdowała się za winnicą, w takiej odległości od stajni, by
- strzały nie płoszyły koni ani innych. Wysportowany Sean miał
- doskonałą koordynację ruchów i szybko nauczył się strzelać.
- Wydawało się, że lekki sztucer jest częścią jego ciała – a po
- kilku minutach nauczył się opanowywać oddech i lekko naciskać
- spust. Michael był prawie tak samo sprawny, ale strzelanie
- niezbyt go pociągało i szybko przestał się nim interesować.
- Garry tak bardzo się starał, że zaczął się trząść, a jego twarz
- była napięta z wysiłku. Rogowe okulary, które Tara odebrała
- rano od optyka, zsuwały mu się na nos i zaparowywały, gdy
- celował. Dopiero za dziesiątym strzałem trafił w cel.
- – Nie musisz przyciskać spustu tak mocno – powiedział
- Shasa z rezygnacją. – Zapewniam cię, że kula nie poleci przez
- to dalej ani szybciej.
- Gdy wrócili do domu, było już niemal ciemno. Shasa
- zaprowadził ich do pokoju myśliwskiego i zanim schował broń,
- pokazał chłopcom, jak należy ją czyścić.
- – Sean i Mickey mogą już spróbować strzelać do gołębi –
- oznajmił Shasa, gdy wchodzili na górę, by się przebrać do
- kolacji. – Garry, będziesz musiał jeszcze trochę poćwiczyć.
- Gołębia prędzej zabije starość niż twoja kula.
- Sean wybuchnął śmiechem:
- – Gołębie zdechną ze starości.
- Michael trzymał się z boku. Wyobrażał sobie, jak jeden
- z pięknych, niebiesko-różowych gołębi, które wysiadywały często
- na gzymsie za oknem jego sypialni, ginie w chmurze piór
- i spadając na ziemię bryzga krwią. Poczuł, że robi mu się słabo,
- ale wiedział, że ojciec chce, by strzelał do gołębi.
- Wieczorem, gdy Shasa przebierając się do kolacji zakładał
- muszkę, dzieci przyszły do niego, by jak zwykle powiedzieć mu
- dobranoc. Isabella była pierwsza.
- – Nie zmrużę oka dopóki nie wrócisz, tatusiu – ostrzegła
- go.– Będę sama leżeć w ciemnościach. Drugi przyszedł Sean.
- – Jesteś najlepszym tatą na świecie – powiedział i podali
- sobie ręce. Całować na dobranoc mogły tylko dziewczynki.
- – Dasz mi to na piśmie? – spytał Shasa poważnie. Pytania
- Michaela zawsze były najtrudniejsze:
- – Tatusiu, czy gdy się strzela do zwierząt, to bardzo je to
- boli?
- – Jeżeli nauczysz się strzelać celnie, to nie – zapewnił
- Shasa. – Ale Mickey, masz zbyt bujną wyobraźnię. Nie możesz
- iść przez życie martwiąc się cały czas o zwierzęta i innych ludzi.
- – Dlaczego, tato? – spytał cicho Michael. Shasa spojrzał na
- zegarek, by ukryć zniecierpliwienie.
- – Musimy być w Kelvin Grove o ósmej. Porozmawiamy o tym
- innym razem, dobrze Mickey?
- Garrick przyszedł ostatni. Stał nieśmiało w drzwiach
- garderoby Shasy, ale gdy zaczął mówić, w jego głosie była
- determinacja.
- – Nauczę się dobrze strzelać, tak jak Sean. Kiedyś będziesz
- ze mnie dumny, tato, obiecuję.
- Garrick chciał jeszcze wejść do pokoju dziecinnego, ale
- niania zatrzymała go przy drzwiach.
- – Paniczu Garrick, Isabella już śpi.
- W pokoju Michaela zaczęli rozmawiać o obiecanym safari, ale
- Mickey myślał tylko o trzymanej w ręku książce i po kilku
- minutach Garrick wyszedł pozwalając mu wrócić do przerwanej
- lektury.
- Zajrzał ostrożnie do pokoju Seana, w każdej chwili gotów do
- obrony, na wypadek, gdyby starszy brat chciał się zabawić jego
- kosztem. Jednym z ulubionych sposobów wyrażania ojcowskich
- uczuć Seana do młodszego brata był „kasztan”, czyli zabawa
- polegająca na bolesnym szturchaniu w żebra. Jednak tym razem
- Sean leżał wyciągnięty na łóżku. Opierał nogi wysoko o ścianę
- i niemal dotykając głową podłogi czytał komiks o Supermanie,
- trzymając go wysoko nad głową.
- – Dobranoc, Sean – powiedział Garry.
- – Shazam! – odpowiedział Sean nie przerywając oglądania
- komiksu.
- Garrick wrócił do swojego pokoju, zadowolony, że obeszło
- się bez bójki, i zamknął drzwi. Podszedł do lustra i przyglądał
- się uważnie swoim rogowym okularom.
- – Nienawidzę ich – szepnął. Kiedy je zdjął, na nosie
- pozostał czerwony ślad. Ukląkł, usunął listwę szafy ściennej
- idącą wzdłuż podłogi i sięgnął do schowka znajdującego się za
- nią. Nikt, nawet Sean, nie znał tej skrytki.
- Ostrożnie wyjął cenny pakunek. Kupił go za kieszonkowe
- z ośmiu tygodni, ale uznał, że był tego wart. Do pięknie
- opakowanej paczki dołączony był osobisty list od samego
- Charlesa Atlasa, zaczynający się od słów „Drogi Garry”. Garry
- był zaszczycony tym, że sławny człowiek poświęcił mu swoją
- uwagę.
- Położył książkę z ćwiczeniami na łóżku i wkładając spodnie
- od piżamy przypomniał sobie wskazówki.
- – Dynamiczne napięcia – powiedział głośno i zajął pozycję
- przed lustrem.
- Zaczął serię ćwiczeń powtarzając:
- – Mocniej, mocniej w różne strony, co dzień staję się lepszy.
- Kiedy skończył, był bardzo spocony. Zgiął rękę i uważnie
- przyglądał się swoim bicepsom.
- – Są większe – starał się rozproszyć swoje wątpliwości,
- dotykając bicepsu wielkości orzecha – naprawdę są większe.
- Włożył książkę do schowka i zamocował listwę. Następnie
- wyjął z szafy płaszcz przeciwdeszczowy i rozłożył go na deskach.
- Garrick czytał kiedyś z podziwem, jak Frederick Selous,
- znany afrykański myśliwy, hartował się w młodości śpiąc zimą
- bez przykrycia na podłodze. Zgasił światło i położył się na
- płaszczu. Wiedział z doświadczenia, że trudno mu będzie zasnąć
- i że noc będzie się dłużyć. Deski podłogi były twarde jak stal,
- ale dzięki spaniu na płaszczu Sean nie będzie mógł wykryć
- w czasie porannej inspekcji, czy jego młodszy brat zmoczył
- łóżko w nocy. Garrick był także pewien, że odkąd przestał
- sypiać na miękkim materacu i okrywać się ciepłą kołdrą, ataki
- astmy stały się coraz rzadsze.
- – Każdego dnia staję się lepszy – wyszeptał, zamykając oczy
- i postanawiając, że nie będzie zwracał uwagi na zimno i twardą
- podłogę. – A pewnego dnia tata będzie ze mnie tak dumny, jak
- z Seana.
- – Twoje dzisiejsze przemówienie było bardzo dobre, nawet
- jak na ciebie – powiedziała Tara i Shasa spojrzał na nią
- zaskoczony. Dawno już nie mówiła mu komplementów.
- – Dziękuję, kochanie.
- – Czasami zapominam, że jesteś taki zdolny – mówiła dalej.
- – Robisz wszystko tak swobodnie i naturalnie.
- Te słowa tak go wzruszyły, że chciał ją pogładzić, ale Tara
- siedziała daleko od niego na szerokim siedzeniu rolls-royce’a
- i nie mógł jej dosięgnąć.
- – Muszę powiedzieć, że wyglądasz dzisiaj wspaniale.
- Postanowił odwzajemnić się jej komplementem, ale jak się
- spodziewał, Tara odpowiedziała grymasem.
- – Czy naprawdę chcesz wziąć chłopców na safari?
- – Kochanie, muszę pozwolić im wyrobić sobie własne zdanie
- o życiu. Seanowi będzie się to bardzo podobało, ale nie wiem,
- jak będzie z Mickeyem – odpowiedział Shasa, a Tara zauważyła,
- że nie wspomniał o Garricku.
- – No cóż, jeżeli już postanowiłeś, będę chciała wykorzystać
- nieobecność chłopców. Zaproszono mnie do wzięcia udziału
- w wykopaliskach w jaskiniach Sundi.
- – Ale jesteś przecież nowicjuszką – odpowiedział zaskoczony.
- – To ważne wykopaliska. Dlaczego cię zaprosili?
- – Dlatego, że obiecałam wpłacić dwa tysiące funtów na
- pokrycie kosztów wykopalisk.
- – Ach tak, to zwykły szantaż – zaśmiał się ironicznie,
- rozumiejąc teraz jej komplementy. – Dobrze, umowa stoi. Jutro
- dam ci czek. Jak długo cię nie będzie?
- – Nie wiem – odpowiedziała Tara myśląc: Tak długo, jak
- długo będę mogła być przy Mosesie.
- Wykopaliska w jaskiniach Sundi były oddalone tylko o godzinę
- drogi od domu w Rivonii. Wsadziła rękę pod futro i dotknęła
- brzucha. Już wkrótce będzie widoczny – musiała znaleźć
- powód, by ukryć się przed oczami rodziny. Jej ojciec i Shasa
- nie zauważą, ale Centaine de Courtney-Malcomess miała oczy
- jak sokół.
- – Rozumiem, że moja matka zgodziła się zaopiekować
- Isabellą, gdy cię nie będzie.
- Tara skinęła głową, a jej serce wyrywało się do kochanka.
- Moses, przyjeżdżam do ciebie; oboje do ciebie przyjeżdżamy,
- kochanie, powtarzała w myśli.
- Przyjazd Mosesa Gamy do Drake’s Farm wyglądał zawsze
- tak jak powrót króla do ojczyzny po zwycięskiej wyprawie
- wojennej. Wiadomość o jego przybyciu rozchodziła się
- błyskawicznie i nastrój oczekiwania, niemal tak namacalny jak
- dym z tysięcy kominów, spływał na całe osiedle zamieszkane
- przez czarnych.
- Moses przyjeżdżał zazwyczaj samochodem dostawczym
- z namalowanym znakiem firmowym sklepu mięsnego, ze swoim
- przyrodnim bratem, Hendrickiem Tabaką. Hendrick był
- właścicielem sieci kilkudziesięciu sklepów mięsnych
- w zamieszkanych przez czarnych osiedlach rozciągających się
- wzdłuż Witwatersrand, więc znak był autentyczny.
- Niebiesko-czerwony napis głosił:
- SKLEP MIĘSNY PHUZA MUHLE NAJLEPSZE MIĘSO PO
- NAJNIŻSZYCH CENACH
- „Phuza Muhle” znaczyło w miejscowym języku „Jedz dobrze”.
- Samochód był bezpiecznym środkiem lokomocji dla Hendricka,
- gdziekolwiek jechał. Niezależnie od tego, czy dostarczał tusze do
- swoich sklepów mięsnych lub inne towary do swoich sklepów
- spożywczych, czy też zajmował się innymi interesami, takimi jak
- rozwożenie nielegalnie pędzonego bimbru, zwanego skokiaan,
- czyli miejskim dynamitem, zawożenie dziewczyn do ich miejsc
- pracy położonych w pobliżu dzielnic zamieszkanych przez tysiące
- najemnych czarnych robotników kopalni złota, by mogły na
- krótko urozmaicić ich klasztorne życie, czy też załatwianiem
- spraw Afrykańskiego Związku Górników, dobrze
- zorganizowanego i silnego związku zawodowego nie uznawanego
- przez rząd, niebiesko-czerwony samochód był idealnym
- pojazdem. Kiedy Hendrick siedział za kierownicą, nosił czapkę
- z daszkiem i brązową tunikę z tanimi mosiężnymi guzikami.
- Prowadził bardzo ostrożnie, skrupulatnie przestrzegając
- wszystkich zasad ruchu drogowego, tak że w ciągu dwudziestu
- lat nie był zatrzymany przez policję.
- Kiedy wyjeżdżali z Mosesem do Drake’s Farm, wkraczali do
- swojej fortecy. To właśnie tutaj osiedlili się dwadzieścia lat temu,
- gdy wrócili z pustyni Kalahari. Choć byli synami tego samego
- ojca, różnili się pod każdym względem. Moses był młody,
- wysoki i niezwykle przystojny, Hendrick zaś dużo starszy,
- potężny i łysy, miał szramę na głowie i połamane, wyszczerbione
- zęby.
- Moses był inteligentny i bystry. Samokształceniem zdobył
- szeroką wiedzę, miał charyzmę i zdolności przywódcze, podczas
- gdy Hendrick był wiernym porucznikiem, który podporządkował
- się władzy młodszego brata, szybko i bez wahania wykonując
- jego rozkazy. Chociaż to Moses Gama rzucił pomysł
- zbudowania potęgi finansowej, wykonawcą był Hendrick. Gdy
- raz wskazano mu drogę postępowania, Hendrick trzymał się jej
- z wytrwałością właściwą buldogowi, co zgadzało się z jego
- wyglądem.
- Legalne i nielegalne przedsięwzięcia handlowe, związek
- zawodowy i podporządkowana mu, budząca postrach wśród
- górników i innych mieszkańców murzyńskich dzielnic prywatna
- armia znana pod nazwą Buffaloes były dla Hendricka celami
- samymi w sobie. Z Mosesem było inaczej. To, co dotąd osiągnęli,
- było tylko pierwszym etapem zdobywania czegoś tak wielkiego,
- że chociaż Moses tłumaczył to Hendrickowi wiele razy, jego
- brat nigdy nie mógł pojąć, jak niezwykły był ów plan.
- W ciągu dwudziestu lat, jakie minęły od ich przyjazdu,
- osiedle Drake’s Farm całkowicie się zmieniło. Kiedyś był to
- niewielki obóz włóczęgów, przyczepiony niczym kleszcz do
- wielkiego kompleksu kopalni złota, tworzących środkowy
- Witwatersrand. Drake’s Farm składało się wtedy z wielu
- nędznych ruder, zbudowanych z różnych rupieci, drągów
- i starych kawałków blachy, zgniecionych pudeł i kartonów. Nie
- było bieżącej wody, kanalizacji ani elektryczności. Nie było
- szkoły, szpitala ani policji. Biali radcy miejscy z Johannesburga
- nie uznawali tego terenu za zamieszkany przez ludzi.
- Dopiero po wojnie Rada Transwalu postanowiła przyjąć do
- wiadomości to, co było już faktem, i wywłaszczyła nie
- istniejących właścicieli. Zdecydowano, że na trzech tysiącach
- akrów ziemi powstanie dzielnica, w której – na mocy Prawa
- o Segregacji – mieli mieszkać tylko czarni. Zachowali pierwotną
- nazwę, Drake’s Farm, gdyż bardzo pasowała do starego
- Johannesburga, w przeciwieństwie do nazwy pobliskiego Soweto,
- będącej po prostu skrótem od South Western Townships.
- W Soweto mieszkało już ponad pół miliona czarnych, podczas
- gdy w Drake’s Farm mniej niż dwieście pięćdziesiąt tysięcy.
- Teren nowego osiedla został ogrodzony przez władze, a na
- większej części postawiono szeregi małych, jednakowych
- trzypokojowych domów, różniących się od siebie tylko
- numerami, namalowanymi na frontowych ścianach. Domki były
- od siebie oddzielone wąskimi, piaszczystymi uliczkami, a płaskie
- dachy wykonane z blachy falistej połyskiwały w ostrym świetle
- słońca jak tysiące luster.
- W centrum osiedla stały budynki administracji. Czarni
- urzędnicy, pracujący pod nadzorem kilku białych naczelników,
- przyjmowali komorne i dbali o to, by wszędzie dochodziła woda
- i by wywożono śmieci. Za tym osiedlem, zbudowanym z iście
- orwellowskim, bezdusznym porządkiem, leżała pierwotna część
- Drake’s Farm, gdzie pełno było ruder, spelunek i burdeli. To
- właśnie tutaj nadal mieszkał Hendrick Tabaka.
- Kiedy obaj z Mosesem wolno jechali samochodem przez
- nową część dzielnicy, kobiety i dzieci wychodziły z domów, by na
- nich popatrzeć. Mężczyźni wychodzili wcześnie z domu, jechali
- do pracy w mieście i wracali dopiero wieczorem. Kiedy kobiety
- rozpoznawały Mosesa, klaskały i przeraźliwie krzyczały, tak jakby
- witały wodza plemienia, a dzieci biegły za samochodem, tańcząc
- i ciesząc się z tego, że są tak blisko wielkiego człowieka.
- Przejechali powoli wzdłuż cmentarza, na którym nieporządne
- kopczyki ziemi przypominały kretowiska. W niektóre z nich
- wetknięto grubo ciosane krzyże, a na innych powiewały
- poszarpane chorągiewki, stały ofiary z jedzenia i zbitych naczyń
- oraz tajemnicze, rzeźbione totemy, mające zjednywać
- przychylność duchów. Symbole chrześcijańskie mieszały się
- z animistycznymi symbolami kultu czarowników. Zjechali do
- starej części Drake’s Farm, w plątaninę zaśmieconych uliczek,
- gdzie stragany znachorów stały obok stoisk z żywnością, nowymi
- i używanymi ubraniami, oraz skradzionymi radiami. Gdzie kury
- i świnie pasły się w błotnistych rowach przydrożnych, nagie
- dzieci, przepasane tylko sznurkiem paciorków wokół
- napęczniałych brzuszków, załatwiały się pomiędzy straganami,
- a młode prostytutki krocząc dumnie, zachwalały swoje
- umiejętności. Wszędzie czuć było straszliwy smród, wokół
- panował hałas.
- Biali nie pojawiali się tu nigdy, a nawet czarni strażnicy
- miejscy przyjeżdżali tylko wtedy, gdy ich o to poproszono. Tym
- światem rządził Hendrick Tabaka. W samym centrum starej
- części dzielnicy jego żony utrzymywały dla niego dziewięć
- domów. Były to solidne domy z cegły, ale ścian zewnętrznych
- celowo nie wykańczano starannie, tak by nie różniły się od
- sąsiednich ruder. Hendrick nauczył się dawno temu, że nie
- należy ściągać uwagi na siebie ani na to, co posiadał. Domy
- jego dziewięciu żon otaczały kręgiem jego własny, nieco bardziej
- okazały. Szukając żon Hendrick nie ograniczał się tylko do
- swojego plemienia Ovambo, miał także kobiety z plemion Pondo,
- Xhosa, Fingo i Basuto. Nie miał jednak żony z plemienia
- Zulusów, gdyż nigdy nie wierzyłby Zulusce w łóżku.
- Gdy Hendrick parkował samochód w szopie obok swojego
- domu, wyszły wszystkie, by pozdrowić jego i Mosesa. Ukłony
- i pełne szacunku oklaski prowadziły mężczyzn do salonu. Na
- końcu długiego pokoju stały, niczym dwa trony, pokryte
- pluszem fotele. Gdy bracia usiedli, dwie najmłodsze żony
- przyniosły dzbany świeżego, gęstego, gorzkiego piwa warzonego
- z prosa, schłodzonego w naftowej lodówce. Gdy odświeżyli się
- napojem, weszli synowie Hendricka, by przywitać się z ojcem
- i złożyć wyrazy szacunku wujowi.
- Hendrick miał wielu synów, gdyż był namiętnym mężczyzną
- i każda z jego żon każdego roku zachodziła w ciążę. Jednak nie
- wszyscy byli obecni. Ci, którzy nie spodobali się Hendrickowi,
- zostali wysłani na wieś do pasania stad bydła i kóz,
- stanowiących część majątku Hendricka. Bardziej obiecujący
- chłopcy pracowali w sklepach, magazynach i knajpach, a dwóch
- najbardziej uzdolnionych zostało wysłanych na studia prawnicze
- w przeznaczonym dla czarnych uniwersytecie Fort Hare,
- znajdującym się w niewielkim mieście Alice we wschodnim Cape.
- Tylko najmłodsi synowie Hendricka byli na miejscu, by
- przyklęknąć przed nim z szacunkiem. Dwóch spośród nich
- Moses szczególnie lubił. Byli to bliźniacy, synowie jednej z żon
- Hendricka z plemienia Xhosa, kobiety o niezwykłych
- uzdolnieniach. Oprócz tego, że była wierną żoną i rodziła synów,
- była utalentowaną tancerką, śpiewaczką, potrafiła wspaniale
- opowiadać, była mądra i inteligentna. Zasłynęła też jako
- sangoma, zielarka i znachorka, posiadająca wyjątkową zdolność
- przewidywania i przepowiadania przyszłości. Jej synowie
- odziedziczyli po niej większość uzdolnień, mieli potężną budowę
- ojca i niektóre z wspaniałych cech wuja Mosesa.
- Gdy się urodzili, Hendrick poprosił brata, by nadał im
- imiona, i Moses wybrał je z Historii Anglii Macaulaya. Ze
- wszystkich bratanków ci dwaj byli jego ulubieńcami i uśmiechał
- się teraz, gdy przy nim przyklęknęli. Zdał sobie sprawę, że mieli
- już po trzynaście lat.
- – Witam cię, Wellingtonie Tabaka – pozdrawiał ich. – Witam
- cię, Raleighu Tabaka.
- Nie byli do siebie podobni. Wellington był wyższy, miał skórę
- koloru karmelu, podczas gdy ciemniejsza skóra Raleigha miała
- kolor morwy. Miał, podobnie jak Moses, klasyczne rysy twarzy,
- podczas gdy twarz Raleigha była bardziej negroidalna. Miał
- płaski nos, duże usta, był potężniej zbudowany i przysadzisty.
- – Jakie książki czytaliście, odkąd widzieliśmy się ostatni raz?
- – spytał Moses po angielsku, zmuszając ich do odpowiedzi
- w tym samym języku. – Słowa są jak dzidy, są orężem, którym
- można się bronić i atakować swoich wrogów. Słowa angielskie
- mają najostrzejsze groty, nie znając ich będziecie bezbronni –
- wyjaśnił im, a następnie słuchał uważnie ich urywanych
- odpowiedzi.
- Zauważył, że zrobili postępy w angielskim.
- – Wciąż jeszcze nie jest dobry, ale w Waterford nauczycie
- się mówić lepiej – powiedział i chłopcy zmartwili się.
- Dzięki Mosesowi przystąpili do egzaminów wstępnych
- w elitarnej szkole kształcącej chłopców różnych ras, w sąsiednim
- niezależnym, czarnym księstwie Swaziland, zdali je i zostali
- przyjęci. Ogarniał ich lęk na myśl, że zostaną wyrwani z dobrze
- znanego świata i wysłani w nieznane. W szkołach Południowej
- Afryki panowała ścisła segregacja, zgodnie z polityką wyznawaną
- przez ministra Bantustanów, doktora Hendrika Yerwoerda, że im
- mniej się kształci czarne dzieci, tym lepiej. W swoim
- przemówieniu w parlamencie powiedział kiedyś szczerze, że
- nauczanie czarnych nie powinno kolidować z polityką apartheidu
- i powinno być na takim poziomie, by nie budzić w czarnych
- uczniach oczekiwań, które nigdy nie będą mogły być spełnione.
- Na kształcenie każdego białego ucznia państwo wydawało
- rocznie sześćdziesiąt funtów, a na czarnego dziewięć. Ci czarni
- rodzice, którzy mogli sobie na to pozwolić, głównie wodzowie
- plemienni i drobni biznesmeni, wysyłali dzieci do szkół w innych
- krajach i najchętniej wybierali właśnie Waterford.
- Bliźniacy uciekli z ulgą od ojca i wujka, ale matka czekała na
- nich na podwórku za niebiesko-czerwonym furgonem
- i zdecydowanym ruchem głowy nakazała im, by weszli do jej
- izby.
- Była to jaskinia wróżbitki i chłopcy zazwyczaj nie mieli do
- niej wstępu, więc teraz wchodzili bojąc się bardziej niż wtedy,
- gdy wkraczali do domu ojca. Pod ścianą naprzeciw wejścia
- stały posągi bożków i bogiń wyrzeźbione z drewna, ubrane
- w skóry ozdobione piórami i paciorkami. Posągi miały oczy
- z kości słoniowej, szczerzyły zęby psów i pawianów. Była to
- przerażająca wystawa i chłopcy drżąc ze strachu nie śmieli
- spojrzeć na rzeźby.
- Przed bóstwami opiekuńczymi stały ofiary z jedzenia
- i drobnych monet, a na przeciwległej ścianie wisiały różne
- przerażające narzędzia sztuki uprawianej przez ich matkę: tykwy
- i dzbanki z maściami i lekarstwami, pęki wysuszonych ziół, skóry
- węży, zmumifikowane iguany, kości i czaszki pawianów, szklane
- słoiki z sadłem hipopotama i lwa, piżmem krokodyla i inne nie
- nazwane substancje, które gniły, kipiały i tak strasznie
- śmierdziały, że aż zęby bolały.
- – Nosicie amulety, które wam dałam? – spytała ich matka,
- Kuzawa. Miała pełną, lśniącą twarz, białe zęby, wilgotne oczy
- gazeli i wśród tych okropnych narzędzi i lekarstw wyglądała
- niezwykle pięknie. Jej długie kończyny były pokryte magicznymi
- balsamami, a duże, pełne piersi, przesłonięte naszyjnikiem
- z paciorków i amuletów z kości słoniowej wyglądały jak dzikie
- melony z Kalahari.
- Odpowiadając na pytanie matki obaj chłopcy, nie mogąc
- wydobyć z siebie słowa, kiwnęli energicznie głowami i rozpięli
- koszule. Amulety zawieszone na rzemykach spoczywały na ich
- piersiach. Były to rogi małej, szarej antylopy, zatkane gumą
- arabską. W środku znajdowała się magiczna substancja, którą
- Kuzawa sporządzała odkąd przyszli na świat, przez dwanaście
- lat. Zawierała wszystkie wydzieliny ciała ich ojca, Hendricka
- Tabaki: kał i mocz, ślinę i katar, pot i nasienie, wosk z uszu,
- krew, łzy i wymiociny. Kuzawa zmieszała to z wysuszoną skórą
- jego stóp, paznokciami, włosami z brody, głowy i łona, rzęsami
- wyrwanymi Hendrickowi podczas snu oraz ze strupami i ropą
- z jego ran. Następnie dodała niezwykle skutecznych ziół i olejków
- wymawiając słowa zaklęcia, a w końcu, by amulet był
- niezawodny, zapłaciła dużą sumę jednemu z rabusiów grobów,
- wyspecjalizowanemu w takich usługach, by przyniósł jej wątrobę
- noworodka utopionego po urodzeniu przez własną matkę.
- Wszystkie te składniki zapieczętowała w niewielkich rogach
- antylopy i gdy jej synowie mieli się widzieć z ojcem, musieli je
- mieć na szyi. Teraz Kuzawa zabrała im amulety. Były zbyt
- cenne, by je im zostawić. Uśmiechnęła się trzymając je
- smukłymi różowymi palcami. Warte były całego jej kunsztu,
- cierpliwości i wszystkich kosztów, które poniosła, by je
- sporządzić.
- – Czy wasz ojciec uśmiechnął się, gdy was zobaczył? –
- spytała.
- – Uśmiechnął się jak wschodzące słońce – odpowiedział
- Raleigh i Kuzawa kiwnęła głową z radością.
- – Czy był uprzejmy, gdy rozmawiał z wami?
- – Gdy mówił do nas, pomrukiwał jak lew nad mięsem –
- szepnął Wellington, wciąż przestraszony otoczeniem. – Spytał,
- jak sobie dajemy radę w szkole i pochwalił nas, gdy mu
- opowiedzieliśmy.
- – To amulety zapewniają jego przychylność – uśmiechnęła
- się z zadowoleniem. – Dopóki będziecie je nosić, ojciec będzie
- lubił was bardziej niż inne dzieci.
- Trzymając dwa rogi w ręku uklękła przed środkową figurą,
- wzbudzającym lęk posągiem o lwiej grzywie, w którym
- zamieszkiwał duch jej dziadka.
- – Strzeż ich dobrze, czcigodny przodku – szepnęła wieszając
- amulety na jego szyi. – Zachowaj ich moc do momentu, gdy
- będą znów potrzebne.
- Były tu bezpieczniejsze niż w skarbcach najlepiej strzeżonych
- banków białych. Żaden człowiek nie ośmieliłby się tu wtargnąć,
- tylko najpotężniejsze złe duchy odważyłyby się spróbować
- odebrać duchowi dziadka amulety, gdyż on był niezawodnym
- strażnikiem.
- Odwróciła się do synów, wzięła ich za ręce i zaprowadziła do
- kuchni. Zamykając drzwi swojej świątyni, zrzuciła przybranie
- czarownicy i stała się kochającą matką.
- Postawiła przed synami miski wypełnione kukurydzą, fasolą
- i mięsem w doskonałym sosie. Bogatym i potężnym ludziom nie
- wypadało posilać się byle czym. Gdy zaczęli jeść, patrzyła na
- nich z miłością, rozmawiała i dowcipkowała z nimi, dokładała
- jedzenia, a jej ciemne oczy jaśniały dumą. W końcu niechętnie
- pozwoliła im odejść.
- Rozradowani chłopcy popędzili w wąskie, cuchnące uliczki
- starej dzielnicy. Tutaj czuli się całkiem swobodnie. Kobiety
- i mężczyźni uśmiechali się do nich, pozdrawiali i żartowali z nimi,
- śmiali z ich celnych odpowiedzi, gdyż chłopcy byli ulubieńcami
- wszystkich, a ich ojcem był Hendrick Tabaka.
- Stara Mama Nginga, gruba i siwa Murzynka, siedziała przed
- prowadzoną przez siebie spelunką Hendricka.
- – Dokąd idziecie, maluchy? – krzyknęła za nimi.
- – To tajemnica, nie możemy mówić – odkrzyknął
- Wellington, a Raleigh dodał:
- – Ale w przyszłym roku podzielimy się z tobą naszą
- tajemnicą, babciu. Wypijemy ci całą shokiaan i zerżniemy
- wszystkie dziewczęta.
- Mama Nginga pokiwała głową z zachwytem, a dziewczyny
- siedzące w oknach wy buchnęły śmiechem.
- – To młody lew – mówiły do siebie.
- Idąc wąskimi uliczkami, nawoływali innych rówieśników.
- Z ruder i chat starej dzielnicy, a także z nowych, ceglanych
- domków wybudowanych przez rząd, wybiegali koledzy
- i przyłączali się do nich. Wkrótce szło już za nimi pięćdziesięciu,
- lub więcej, chłopców w ich wieku. Niektórzy z nich nieśli długie
- tobołki, starannie spakowane i związane rzemieniami.
- Przy końcu osiedla znajdowała się dziura w wysokiej siatce
- zamaskowana pękiem gałęzi. Chłopcy przeszli przez parkan
- i rozmawiając głośno zebrali się razem na plantacji bhiegum.
- Zdjęli nędzne europejskie ubrania, które mieli na sobie. Ich
- penisy zaczynały się już rozwijać, ale nie byli jeszcze obrzezani.
- Za kilka lat wszyscy przejdą inicjację. Będą musieli wytrzymać
- ból, odosobnienie i trudy, a w końcu także cięcie noża. To miało
- ich złączyć silniej niż więzy plemienne. Braterstwo rytualnego
- noża zwiąże ich na całe życie.
- Ostrożnie złożyli ubrania – z każdej zguby trzeba by się
- tłumaczyć przez rozzłoszczonymi rodzicami. Zupełnie nadzy
- patrzyli, jak uznani przez wszystkich wodzowie, Wellington
- i Raleigh, otwierają cenne pakunki. Każdy z nich otrzymał strój
- wojownika z plemienia Xhosa. Nie były to jednak prawdziwe
- insygnia – krowie ogony, grzechotki i pióropusze, przeznaczone
- wyłącznie dla obrzezanych amadoda – a jedynie ich namiastki,
- skóry psów i kotów, miejskich przybłędów. Chłopcy obwiązywali
- jednak kawałkami skóry swoje ramiona, uda i głowy z taką
- powagą, jakby były prawdziwe, a następnie podnieśli z ziemi
- swoją broń.
- To także nie były prawdziwe włócznie z długimi ostrzami,
- jakie mieli wojownicy, lecz tradycyjne kije służące do walki
- wręcz. Jednakże nawet w rękach dzieci długie, giętkie kije były
- groźną bronią. Trzymając kije oburącz, zaczęli wyć jak demony.
- Wprawnymi ruchami potrząsali nimi, tak że śpiewały i gwizdały
- w powietrzu. Bronili się przed uderzeniami kolegów trzymając
- kije, skakali i tańczyli, udawali, że wymierzają sobie ciosy, aż do
- chwili, gdy rozległ się głośny świst rogowego gwizdka Raleigha
- i wszyscy ustawili się za nim w długiej, zwartej kolumnie.
- Poprowadził ich za sobą. Szli charakterystycznym, chwiejnym
- krokiem, trzymając kije wysoko i śpiewając bojowe pieśni
- swojego plemienia. Opuścili plantację i wyszli na pusty,
- pofałdowany teren. Brązowa trawa sięgała do kolan,
- a gdzieniegdzie widać było płaty ciemnoczerwonej ziemi. Nieco
- dalej grunt opadał ku małemu, kamienistemu strumykowi,
- płynącemu w głębokim jarze, by parę jardów dalej unieść się
- ku szafirowemu niebu.
- Gdy tylko zaczęli schodzić w dół, na tle jasnej linii nieba
- pojawił się długi szereg pióropuszy i pokazała się druga banda
- chłopców. Byli nadzy i mieli na sobie tylko skórzane przepaski
- biodrowe. Zatrzymali się na krawędzi wąwozu, trzymając wysoko
- w górze włócznie. Stali naprzeciwko siebie, zagrzewając się do
- walki okrzykami.
- – Zuluskie psy – wrzasnął Raleigh. Odczuwał tak silną
- nienawiść, że jego czoło lśniło potem. Głęboką, atawistyczną
- nienawiść do tego wroga miał we krwi; była głęboko wyryta
- w jego pamięci. Historia nie zanotowała, jak często powtarzały
- się takie sceny, ile tysięcy razy w ciągu stuleci uzbrojone
- oddziały Xhosa i Zulusów stawały naprzeciw siebie. Pozostała
- tylko pamięć o szale bojowym, krwi i nienawiści.
- Raleigh Tabaka skoczył wysoko w górę i krzyknął przeraźliwie,
- jednak głos załamał mu się zdradziecko i pod koniec bojowego
- okrzyku przeszedł w dziewczęcy pisk.
- – Chce mi się pić. Chcę się napić zuluskiej krwi! Jego
- wojownicy skoczyli i zawołali:
- – Chcemy zuluskiej krwi!
- Z przeciwległego brzegu wąwozu doleciały, niesione wiatrem,
- groźby, obelgi i wyzwania. W chwilę później chłopcy z obu grup
- zaczęli schodzić do wąskiego wąwozu, śpiewając i tańcząc. Stanęli
- naprzeciw siebie oddzieleni tylko wąskim strumieniem, a ich
- wodzowie wystąpili do przodu, by dalej obrzucać się obelgami.
- Induna Zulusów był w tym samym wieku, co bliźniacy.
- Chodził do tej samej klasy, co oni, w prowadzonym przez rząd
- liceum w mieście. Nazywał się Joseph Dinizulu, był tak wysoki,
- jak Wellington i tak potężnie zbudowany, jak Raleigh. Jego imię
- i arogancja przypominały światu, że należał do królewskiego
- rodu Zulusów.
- – Hej, wy zjadacze gówna hien – zawołał. – Wasz smród
- wiatr przenosi na tysiąc kroków. Od smrodu Xhosa nawet sępy
- rzygają.
- Raleigh skoczył wysoko, odwrócił w powietrzu i podniósł
- spódniczkę przymocowaną do opaski biodrowej, odsłaniając
- pośladki.
- – Pierdnięciem oczyszczę powietrze ze smrodu Zulusów! –
- krzyknął. – Powąchajcie, czciciele szakali!
- Pruknął tak długo i głośno, że Zulusi stojący naprzeciwko
- niego syknęli głośno i potrząsnęli kijami.
- – Wasi ojcowie byli kobietami, a wasze matki małpami –
- krzyknął Joseph Dinizulu drapiąc się pod pachą. – Wasi
- dziadkowie byli pawianami – naśladował małpi krok – a wasze
- babki...
- Raleigh przerwał to ośmieszanie swoich przodków ostrym
- świstem gwizdka i skoczył do strumienia. Zręcznie jak kot
- utrzymał się na nogach i po chwili był na drugim brzegu.
- Wspiął się tak szybko na drugi brzeg, że Joseph Dinizulu, który
- spodziewał się, że wymiana uprzejmości potrwa nieco dłużej,
- cofnął się przed gwałtownym atakiem.
- Kilkunastu chłopców z plemienia Xhosa posłuchało gwizdka
- i skoczyło za nim. Zaciekłym atakiem Raleigh zdobył przyczółek
- na drugim brzegu. Walczyli u jego boku i sprawnie wywijając
- kijami wbili się w środek oddziału wroga. Raleigh pałał żądzą
- walki. Był niezwyciężony, jego ramiona nie odczuwały zmęczenia,
- a jego ręce i dłonie były tak zręczne, że wydawało się, iż kije
- walczą same. Znajdowały słabe miejsca w obronie Zulusów,
- uderzały w ciało, trzeszczały na kościach i przecinały skórę, tak
- że wkrótce ich końce zaczerwieniły się, a małe krople krwi
- błyszczały w słońcu.
- Wydawało się, że nic nie zdoła go dotknąć, aż nagle coś
- uderzyło go w żebra pod uniesioną ręką. Z trudem złapał
- oddech, a ból przypomniał mu, że on także jest człowiekiem.
- Przez chwilę był bogiem wojny, a nagle stał się małym
- chłopcem, ledwie trzymającym się na nogach. Cios sprawił mu
- silny ból, był tak zmęczony, że nie mógł już się bronić, a przed
- nim tańczył Joseph Dinizulu, z każdą chwilą potężniejszy.
- Wymierzony w jego głowę kij Josepha znów gwizdnął
- w powietrzu i Raleigh bronił się ostatkiem sił. Cofnął się o krok
- i rozejrzał wokół.
- Powinien mieć więcej rozumu, by nie atakować tak śmiało
- Zulusów. Byli najbardziej zdradzieckimi i najsprytniejszymi
- wrogami, a okrążenie należało do ich ulubionych podstępów.
- Chaka Zulu, założyciel tego plemienia wilków, nazywał ten
- manewr „Rogami Byka”. Rogi otaczały wroga, a pierś go
- miażdżyła.
- Joseph Dinizulu nie cofnął się ze strachu ani dlatego, że go
- zaskoczono. Wycofanie się było instynktownym fortelem,
- a Raleigh wprowadził kilkunastu wojowników w pułapkę Zulusów.
- Byli osamotnieni, reszta oddziału nie przekroczyła strumienia.
- Raleigh widział ich na drugim brzegu ponad głowami
- okrążających go Zulusów. Wellington, jego brat bliźniak, stał na
- czele, cichy i nieruchomy.
- – Wellington! – zawołał, a w jego głosie słychać było
- zmęczenie i strach. – Pomóż nam. Zuluski pies wgryza nam się
- w jaja. Przyjdź i uderz go w pierś!
- Tylko tyle zdołał powiedzieć. Joseph Dinizulu znów go
- zaatakował, a każde jego uderzenie było silniejsze niż
- poprzednie. Raleigh opadł już zupełnie z sił. Nie zdołał odeprzeć
- kolejnego ciosu i poczuł silne uderzenie w ramię, paraliżujące
- całą rękę aż do koniuszków palców. Wypuścił z ręki kij.
- – Wellington! – krzyknął znowu. – Pomóż nam!
- Jego ludzie wykruszali się. Niektórzy padali pod ciosami,
- a inni odrzucali kije i klękali na ziemi, błagając o litość. Zulusi
- otaczali ich coraz ciaśniej, ich kije nieustannie wznosiły się
- i opadały, uderzając w miękkie ciała, a okrzyki bojowe Zulusów
- rozbrzmiewały coraz donośniej, niczym szczekanie psów
- osaczających zające.
- – Wellington!
- Jeszcze raz spojrzał na brata stojącego na drugim brzegu,
- gdy wtem otrzymał uderzenie w czoło, tuż nad okiem, i poczuł,
- jak krew z rozcięcia cieknie mu po twarzy. Zanim zalała mu
- oczy, jeszcze raz zobaczył wykrzywioną żądzą walki twarz
- Josepha Dinizulu. W następnej chwili nogi ugięły się pod nim
- i upadł twarzą na ziemię, a ciosy Zulusów wciąż spadały na jego
- ramiona i plecy.
- Musiał na chwilę stracić przytomność, bowiem gdy przewrócił
- się na bok i wierzchem dłoni otarł krew z czoła, zobaczył, że
- Zulusi przeszli na drugą stronę potoku. Resztki jego oddziału
- uciekały w popłochu w kierunku plantacji bluegum, ścigane przez
- wojowników Dinizulu.
- Próbował wstać, ale zakręciło mu się w głowie, ciemność
- przesłoniła oczy i znów upadł. Kiedy ocknął się po raz drugi,
- otaczali go Zulusi, szydząc z niego i obsypując obelgami. Zdołał
- usiąść, a w chwilę potem tumult wokół niego uspokoił się,
- przechodząc w pełną oczekiwania ciszę. Spojrzał w górę
- i zobaczył, że Joseph Dinizulu przeciska się ku niemu
- uśmiechając się szyderczo.
- – Szczekaj, psie z plemienia Xhosa – rozkazał. – Chcemy
- usłyszeć, jak szczekasz i skamlesz o litość.
- Pokonany Raleigh dumnie potrząsnął głową i ból wywołany
- tym ruchem wypełnił mu czaszkę.
- Joseph Dinizulu położył stopę na jego piersi i pchnął mocno.
- Raleigh był zbyt słaby, by się bronić, i upadł na plecy. Joseph
- Dinizulu stanął nad nim i uniósł przód przepaski biodrowej.
- Drugą ręką ściągnął napletek odsłaniając różowy penis
- i skierował strumień moczu na twarz Raleigha.
- – Wypij to, psie z plemienia Xhosa – zaśmiał się. Mocz był
- gorący i palił niczym kwas otwartą ranę na czole; duszę
- Raleigha wypełniła wściekłość, upokorzenie i nienawiść.
- – Bracie, rzadko staram się odwieść cię od czegoś, na co
- się zdecydowałeś.
- Hendrick Tabaka usiadł na krześle przykrytym skórą
- lamparta i opierając łokcie na kolanach pochylił się do przodu.
- – Nie chodzi mi o samo małżeństwo, wiesz przecież, że
- zawsze przekonywałem cię, byś wziął sobie żonę, wiele żon,
- i miał synów. Nie potępiam tego, że chcesz się ożenić. Nie mogę
- jednak spać z powodu tej zuluskiej dzierlatki. W tym kraju jest
- dziesięć milionów innych kobiet – dlaczego musiałeś wybrać
- Zuluskę? Wolałbym, żebyś wziął sobie do łóżka czarną mambę.
- Moses zaśmiał się cicho.
- – Twoja troska świadczy o twojej miłości do mnie. Nagle
- spoważniał.
- – Zulusi są największym plemieniem w południowej Afryce.
- Już sama liczebność sprawia, że są ważni, ale jeżeli dodasz do
- tego ich agresywność i waleczność, przekonasz się, że w tym
- kraju nic się nie zmieni bez udziału Zulusów. Jeżeli zdołam
- sprzymierzyć się z tym plemieniem, może ziszczą się moje
- marzenia.
- Hendrick westchnął, mruknął coś i potrząsnął głową.
- – Daj spokój, Hendrick, rozmawiałeś z nimi, prawda? –
- nalegał Moses i Hendrick niechętnie przytaknął.
- – Siedziałem przez cztery dni w domostwie Sangane Dinizulu,
- syna Mbejane, który był synem Gubi, który był synem
- Dingaana, który był bratem samego Chaka Zulu. On się uważa
- za księcia Zulusów, co – jak usilnie podkreśla – znaczy
- „Niebiosa”, i żyje bardzo wystawnie na wzgórzach ponad
- Ladyburgiem w swojej posiadłości na ziemi podarowanej mu
- przez jego dawnego pana, generała Seana Courtneya. Trzyma
- tam wiele żon i trzysta sztuk tłustego bydła.
- – To wszystko wiem, bracie – przerwał Moses. – Powiedz
- mi, co z dziewczyną.
- Hendrick zmarszczył brwi. Lubił zaczynać opowieść od
- początku, rozwijać ją omawiając każdy szczegół, i stopniowo
- dochodzić do końca.
- – Dziewczyna – powtórzył. – Ten stary zuluski łobuz jęczał,
- że ona jest księżycem jego nocy i słońcem jego dni, że żadna
- córka nigdy nie była tak kochana jak ona i że nigdy nie zgodzi
- się na to, by wyszła za kogoś innego niż za wodza Zulusów –
- westchnął Hendrick. – Dzień po dniu słuchałem o zaletach tej
- suki: jaka jest piękna, uzdolniona, że jest świetną pielęgniarką
- w szpitalu rządowym, że pochodzi z rodu, w którym kobiety
- rodziły wielu synów – Hendrick przerwał i splunął z odrazą. –
- Dopiero po trzech dniach wspomniał o tym, o czym myślał od
- samego początku – o loboli, cenie za narzeczoną – Hendrick
- machnął ręką z rezygnacją. – Wszyscy Zulusi to złodzieje
- i zjadacze łajna.
- – Ile? – spytał Moses z uśmiechem. – Ile zażądał za zgodę
- na małżeństwo z mężczyzną spoza plemienia?
- – Pięćset sztuk najlepszego bydła, same cielne krowy, nie
- starsze niż trzyletnie – Hendrick skrzywił się z odrazą. –
- Wszyscy Zulusi są złodziejami, on twierdzi, że jest księciem,
- a więc jest księciem złodziei.
- – Oczywiście zgodziłeś się na jego pierwszą cenę? – spytał
- Moses.
- – Oczywiście targowałem się przez dwa dni.
- – Ostateczna cena?
- – Dwieście sztuk – westchnął Hendrick. – Przebacz mi,
- bracie. Starałem się, jak mogłem, ale ten stary zuluski pies był
- twardy jak skała. To była najniższa cena za księżyc jego nocy.
- Moses Gama oparł się o krzesło i zastanawiał nad
- propozycją. Była to niezwykle wysoka cena. Sztuka dobrego
- bydła była warta pięćdziesiąt funtów, ale w przeciwieństwie do
- swojego brata, Moses nie był chciwy, a pieniądze były dla niego
- tylko środkiem do osiągania celu.
- – Dziesięć tysięcy funtów? – spytał cicho. – Czy mamy tyle?
- – Poczujemy to. Będzie mnie to boleć przez rok, tak
- jakbym został wychłostany batem – narzekał Hendrick. –
- Bracie, czy zdajesz sobie sprawę, ile można kupić za dziesięć
- tysięcy funtów? Mógłbym ci znaleźć przynajmniej dziesięć
- dziewczyn z plemienia Xhosa, ślicznych jak papużki, pulchnych
- jak przepiórki, z dziewictwem poświadczonym przez godne
- najwyższego zaufania akuszerki...
- – Dziesięć dziewczyn z plemienia Xhosa nie zbliży do mnie
- Zulusów – przerwał mu Moses. – Chcę Victorii Dinizulu.
- – Lobola to nie wszystko, czego chce – powiedział Hendrick.
- – Jest coś jeszcze.
- – Co takiego?
- – Dziewczyna jest chrześcijanką. Jeżeli się z nią ożenisz, nie
- możesz się żenić z innymi. Ona będzie twoją jedyną żoną,
- bracie, a posłuchaj człowieka, którego mądrość opiera się na
- doświadczeniu. Mężczyzna, jeśli ma być zadowolony, potrzebuje
- przynajmniej trzech żon. Trzy żony są tak zajęte walcząc
- o względy męża, że mężczyzna może odpocząć. Dwie żony są
- lepsze niż jedna. Jednakże jeżeli będziesz miał tylko jedną
- jedyną żonę, jedzenie skwaśnieje ci w brzuchu, a twoje włosy
- pokryją się siwizną. Niech ta zuluska dzierlatka idzie do kogoś,
- kto na nią zasługuje, do Zulusa.
- – Powiedz jej ojcu, że zapłacimy mu żądaną cenę
- i zgadzamy się na jego warunki. Powiedz mu także, że jeżeli
- jest księciem, oczekujemy, że wyda przyjęcie weselne
- odpowiednie dla księżniczki. Oczekujemy ślubu, o którym będzie
- głośno w całym kraju Zulusów, od gór Drakensberg do oceanu.
- Chcę, żeby na mój ślub przybyli wszyscy wodzowie, cała
- starszyzna, wszyscy doradcy i iduna, chcę, by przybył sam król
- Zulusów, a kiedy wszyscy się zgromadzą, przemówię do nich.
- – Równie dobrze mógłbyś przemawiać do stada pawianów.
- Zulus jest zbyt dumny i przepełniony nienawiścią, by słuchać
- głosu rozsądku.
- – Mylisz się, Hendricku – Moses położył bratu rękę na
- ramieniu. – Mamy za mało godności, a nasza nienawiść jest za
- słaba. Ta nasza duma, ta nasza mizerna nienawiść jest źle
- ukierunkowana. Nienawidzimy siebie wzajemnie, nienawidzimy
- naszych braci. Gdyby wszystkie plemiona tej ziemi skierowały
- całą swoją dumę i nienawiść przeciwko białemu ciemiężycielowi,
- to jak mógłby się obronić? O tym będę im mówił podczas
- przyjęcia weselnego. O tym muszę powiedzieć ludowi. To dlatego
- tworzymy Umkhonto we Sizwe, Włócznię Narodu. Przez chwilę
- nic nie mówili. Szerokie wizje brata i ogromna moc, z jaką je
- przedstawiał, zawsze napawały Hendricka lękiem.
- – Stanie się tak, jak sobie życzysz – zgodził się w końcu. –
- Kiedy chcesz wziąć ślub?
- – W czasie pełni zimowego przesilenia – odpowiedział Moses
- bez wahania. – To będzie tydzień przed rozpoczęciem naszej
- akcji oporu. Po chwili milczenia Moses powiedział wstając:
- – A więc wszystko ustalone. Czy powinniśmy coś jeszcze
- omówić przed wieczornym posiłkiem?
- – Nie.
- Hendrick także wstał i już miał zawołać kobiety, by
- przyniosły jedzenie, gdy coś sobie przypomniał.
- – Ach, jest coś jeszcze. Ta biała kobieta, ta, która była
- z tobą w Rivonii – pamiętasz ją? Moses skinął głową.
- – Tak. Nazywa się Courtney.
- – Tak, to ona. Przysłała wiadomość. Chce się z tobą znowu
- zobaczyć.
- – Gdzie ona jest?
- – Niedaleko, przy jaskiniach Sundi. Zostawiła numer telefonu.
- Mówiła, że to ważna sprawa.
- Moses był wyraźnie rozdrażniony.
- – Powiedziałem jej, by nie próbowała mnie szukać –
- powiedział. – Ostrzegłem ją, że to niebezpieczne. – Wstał
- i zrobił parę kroków. – Jeżeli nie nauczy się dyscypliny
- i opanowania, będzie bezwartościowa dla naszej sprawy. Białe
- kobiety takie właśnie są: zepsute, nieposłuszne i niepohamowane.
- Trzeba ją nauczyć...
- Przerwał i podszedł do okna, gdyż coś zwróciło jego uwagę.
- – Wellington! Raleigh! Chodźcie tu obaj! – zawołał ostro.
- Kilka sekund później chłopcy weszli nieśmiało do pokoju
- i stanęli ze spuszczonymi głowami tuż przy drzwiach.
- – Raleigh, co ci się stało? – spytał Hendrick ze złością.
- Bracia zmienili skóry i przepaski biodrowe na zwykłe ubrania,
- ale z rany na czole Raleigha, niezdarnie opatrzonej opaską,
- wciąż leciała krew. Miał plamy krwi na koszuli i podpuchnięte
- oko.
- – Baba – zaczął wyjaśniać Wellington. – To nie była nasza
- wina. Zostaliśmy zaatakowani przez Zulusów.
- Raleigh spojrzał na niego z pogardą i inaczej przedstawił
- zajście.
- – Sprowokowaliśmy ich do walki. Szło nam dobrze, aż do
- chwili, gdy niektórzy uciekli opuszczając innych. – Dotknął rany
- na głowie. – Nawet wśród Xhosa są tchórze – powiedział
- patrząc na brata. Wellington stał nic nie mówiąc.
- – Następnym razem walczcie dzielniej i bądźcie bardziej
- przebiegli – zgromił ich Hendrick, a gdy wyszli z pokoju, zwrócił
- się do Mosesa: – Czy widzisz, bracie? To dotknęło nawet
- dzieci. Czy możemy mieć nadzieję, że to się zmieni?
- – Nadzieja w dzieciach – powiedział Moses. – Możesz je
- nauczyć wszystkiego, tak jak małpy. To starszych trudno
- zmienić.
- Tara Courtney zatrzymała starego, wysłużonego packarda na
- skraju szosy na wzgórzu i stała przez chwilę patrząc na
- śródmieście Kapsztadu, leżącego u jej stóp. Wiatr
- południowo-wschodni smagał wody zatoki Table.
- Wyszła z samochodu, przespacerowała wolno wzdłuż
- krawędzi urwiska, udając, że podziwia kwiaty porastające zbocze
- ponad nią. Drogę zamknęła jej skała wznosząca się pionowo ku
- niebu. Zatrzymała się, uniosła głowę i spojrzała w górę. Tuż nad
- wierzchołkiem przewalały się chmury, co sprawiało wrażenie, że
- skalna ściana się wali.
- Jeszcze raz zlustrowała drogę, którą przyjechała. Była pusta.
- Nikt jej nie śledził. Policja musiała w końcu przestać się nią
- interesować. Ostatni raz śledzono ją kilka tygodni temu.
- Przestała udawać, że podziwia kwiaty. Wróciła do packarda,
- wyjęła z bagażnika mały koszyczek i weszła szybko do
- betonowego budynku, w którym mieściła się dolna stacja kolejki
- linowej. Wbiegła po schodach i zapłaciła za bilet powrotny
- dokładnie w chwili, gdy bileter otwierał drzwi poczekalni i mała
- grupa pasażerów wsiadła do kolejki.
- Czerwony wagonik szarpnął i wzniósł się szybko, kołysząc się
- pod srebrną liną. Inni pasażerowie podziwiali szeroką panoramę
- miasta i oceanu otwierającą się przed nimi, a Tara obserwowała
- ich ukradkiem. Po kilku minutach upewniła się, że nie ma
- wśród nich ubranego po cywilnemu agenta wydziału specjalnego
- policji. Odetchnęła z ulgą i skupiła uwagę na wspaniałym widoku.
- Wagonik wznosił się prawie pionowo. Erozja pocięła skałę na
- niemal geometryczne kostki, wyglądające jak kamienie ogromnej,
- starożytnej budowli. Minęli parę połączonych liną wspinaczy,
- pokonujących w mozole strome urwisko. Tara wyobraziła sobie,
- że jest z nimi i trzyma się skały, a przepaść ciągnie ją ku sobie,
- i zakręciło się jej w głowie. Musiała mocno złapać za uchwyt, by
- się uspokoić, a kiedy wagonik zatrzymał się na górnej stacji, na
- skraju wznoszącej się na wysokość tysiąca stóp skały, opuściła
- go z ulgą.
- W kawiarence, przypominającej górskie schronisko, czekała
- na nią Molly. Zerwała się, gdy ją zobaczyła.
- Tara podbiegła i objęła przyjaciółkę.
- – Och Molly, moja kochana Molly, tak mi ciebie było brak.
- Po kilku chwilach, nieco zawstydzone takim okazywaniem uczuć
- i uśmiechami innych ludzi w kawiarni, oderwały się od siebie.
- – Nie chcę tu siedzieć – powiedziała Tara. – Tak się cieszę.
- Chodźmy na spacer. Mam kanapki i termos.
- Wyszły z kawiarni i skierowały się ścieżką wzdłuż urwiska.
- W powszedni dzień było tu niewielu turystów i już po stu
- metrach zostały same.
- – Powiedz mi o starych przyjaciołach z Czarnej Szarfy –
- domagała się Tara. – Chcę się dowiedzieć o wszystkich waszych
- działaniach. Jak się ma Derek i dzieci? Kto się zajmuje moją
- kliniką? Czy byłaś tam ostatnio? Och, tak się za wami
- wszystkimi stęskniłam.
- – Uspokój się – zaśmiała się Molly. – Nie wszystko naraz...
- I zaczęła Tarze o wszystkim opowiadać. Spacerowały, Molly
- opowiadała, a w pewnej chwili znalazły dobre miejsce na piknik,
- siadły na skale, piły herbatę z termosu, a kawałkami chleba
- karmiły małe, puszyste skalne króliki, które wyszły ze szczelin
- i nor w skale.
- W końcu przekazały sobie wszystkie wiadomości i plotki
- i przez chwilę siedziały w ciszy, ciesząc się swoim towarzystwem.
- Po chwili Tara powiedziała:
- – Molly, będę miała następne dziecko.
- – Aha – zachichotała Molly. – To tym byłaś tak zajęta.
- Spojrzała na brzuch Tary.
- – Nic jeszcze nie widać. Jesteś pewna?
- – Och, na miłość boską! Wiesz przecież, że raczej nie
- jestem afektowaną panienką. Mam już czwórkę, więc możesz mi
- zaufać. Oczywiście, że jestem pewna.
- – Kiedy ma się urodzić?
- – W styczniu przyszłego roku.
- – Shasa będzie się cieszył. Jest zwariowany na punkcie
- dzieci. Z tego, co widziałam, oprócz pieniędzy chyba tylko dzieci
- darzy uczuciem. Powiedziałaś mu już?
- Tara potrząsnęła głową.
- – Nie. Powiedziałam tylko tobie. Do ciebie przyszłam
- najpierw.
- – Jestem wzruszona. Na pewno oboje będziecie się nim
- cieszyć. Przerwała widząc wyraz twarzy Tary i przyjrzała się jej
- uważniej.
- – Nie sądzę, żeby Shasa miał się z czego cieszyć –
- powiedziała cicho Tara. – To nie jest jego dziecko.
- – Dobry Boże, Tara! Po kim, jak po kim... – przerwała
- i zastanowiła się nad tym, co powiedziała Tara. – Zadam ci
- jeszcze jedno głupie pytanie. Tara, kochanie, skąd wiesz, że to
- nie dzieło Shasy?
- – Shasa i ja – nie żyliśmy – no wiesz, nie żyliśmy jak mąż
- z żoną od – no, od jakiegoś roku.
- – Rozumiem. – Pomimo przyjaźni i uczucia, jakim darzyła
- Tarę, oczy Molly zajaśniały ciekawością. To było intrygujące. –
- Ale, kochanie, to nie jest jeszcze koniec świata. Pędź do domu
- i ściągnij Shasy spodnie. Mężczyźni są tacy naiwni, daty niewiele
- dla nich znaczą, a jeżeli zacznie liczyć, możesz zawsze przekupić
- doktora, by mu powiedział, że to wcześniak.
- – Nie, Molly, posłuchaj: jeżeli kiedykolwiek zobaczy dziecko,
- będzie wiedział.
- – Nie rozumiem.
- – Molly, noszę dziecko Mosesa Gamy.
- – Dobry Boże! – wyszeptała Molly.
- Reakcja Molly uświadomiła Tarze, w jak trudnej sytuacji się
- znalazła.
- Molly miała bardzo liberalne przekonania, nie miała
- uprzedzeń rasowych, ale mimo to nie mogło jej się pomieścić
- w głowie, że biała kobieta może nosić w łonie dziecko czarnego.
- W tym kraju mieszanie ras było karane więzieniem, ale ta kara
- była niczym w porównaniu ze społecznym wyobcowaniem. Tara
- stanie się wyrzutkiem, pariasem.
- – Och kochanie – powiedziała Molly spokojniej. – Moje
- kochanie. Moja biedna Taro, jesteś w trudnej sytuacji. Czy
- Moses wie?
- – Jeszcze nie, ale mam nadzieję, że się z nim wkrótce
- spotkam i powiem mu.
- – Oczywiście musisz się pozbyć dziecka. Mam pewien adres
- w Laurenco Marques. Jest tam portugalski lekarz. Wysyłamy do
- niego dziewczęta z sierocińca. Jest drogi, ale jest tam czysto i to
- dobry lekarz, nie jakaś stara baba z byle jakimi narzędziami
- w podejrzanej norze.
- – Och, Molly, jak możesz sądzić, że ja to zrobię? Jak
- możesz sądzić, że zabiję swoje dziecko?
- – Chcesz je urodzić? – Molly spojrzała na nią szeroko
- otwartymi oczyma.
- – Oczywiście.
- – Ale, kochanie, ono będzie...
- – Kolorowe – dokończyła za nią Tara. – Wiem,
- przypuszczalnie koloru cafe au lait, z kręconymi, czarnymi
- włoskami i będę je kochać całym sercem, tak jak ojca.
- – Ale nie wiem, jak...
- – Właśnie dlatego do ciebie przyszłam.
- – Zrobię wszystko, czego ode mnie zażądasz – powiedz mi
- tylko, o co chodzi.
- – Chcę byś mi znalazła kolorową parę. Dobrych ludzi,
- najlepiej z dziećmi, którzy się nim zaopiekują do czasu, gdy
- sama będę mogła się nim zająć. Oczywiście będę płacić za
- utrzymanie dziecka i więcej – mówiła powoli Tara patrząc
- błagalnie na Molly.
- Molly zastanawiała się przez chwilę.
- – Chyba znam odpowiednią parę. Oboje są nauczycielami
- w szkole i mają czworo dzieci, same dziewczynki. Zrobią to dla
- mnie – ale, Taro, jak chcesz to ukryć? Shasa jest tak zajęty
- swoją książeczką czekową, że być może nie zauważy, ale twoja
- teściowa to wiedźma. Przed nią nic nie ukryjesz.
- – Już zrobiłam odpowiednie przygotowania. Przekonałam
- Shasę, że chcąc czymś zastąpić moją działalność polityczną,
- zaczęłam się żywo interesować archeologią i będę pracować przy
- wykopaliskach w jaskiniach Sundi z amerykańskim archeologiem,
- profesor Marion Hurst. Znasz ją?
- – Tak, czytałam jej dwie książki.
- – Powiedziałam Shasy, że nie będzie mnie przez dwa
- miesiące, ale gdy raz zniknę, będę odkładała powrót. Centaine
- będzie się zajmowała dziećmi, już to z nią uzgodniłam, i,
- szczerze mówiąc, dzieci tylko na tym zyskają, gdyż znacznie
- lepiej ich pilnuje niż ja. Gdy będą przez jakiś czas pod opieką
- mojej ukochanej teściowej; staną się grzecznymi aniołkami.
- – Będziesz za nimi tęsknić – stwierdziła Molly i Tara skinęła
- głową.
- – Oczywiście, będę za nimi tęskniła, ale to jeszcze tylko
- sześć miesięcy.
- – Gdzie urodzisz dziecko?
- – Nie wiem. Nie mogę pójść do znanego szpitala albo
- lecznicy. Mój Boże, możesz sobie wyobrazić, co by się stało,
- gdybym urodziła małe, brązowe stworzenie na ich czyściutkich,
- przeznaczonych tylko dla białych prześcieradłach, w ich cudownie
- czystych, przeznaczonych tylko dla białych izbach porodowych.
- Ale jest jeszcze dużo czasu. Najpierw trzeba pojechać do Sundi,
- uciec od czujnych oczu Centaine Courtney-Malcomess.
- – Dlaczego wybrałaś właśnie Sundi?
- – Bo będę blisko Mosesa.
- – Czy to jest dla ciebie ważne? – Molly spojrzała na nią
- surowo. – Czy rzeczywiście coś cię z nim łączy? Czy to nie była
- zwykła przygoda, czy nie zrobiłaś tego z ciekawości, jak to jest
- z jednym z nich?
- Tara potrząsnęła głową.
- – Czy jesteś pewna, Taro? No wiesz, mnie to też czasami
- ciekawi. To naturalne, ale nigdy nie dałam się temu zwieść.
- – Molly, ja go kocham. Gdyby mnie o to poprosił, bez
- wahania poświęciłabym dla niego swoje życie.
- – Moja biedna Taro.
- W oczach Molly pojawiły się łzy i objęła Tarę. Przytuliły się
- do siebie i Molly powiedziała:
- – On jest poza twoim zasięgiem. Nigdy, nigdy go nie
- zdobędziesz.
- – Wystarczy mi, jeżeli będę go miała tylko częściowo, tylko
- przez chwilę.
- Moses Gama ustawił czerwono-niebieski samochód na
- parkingu i wyłączył silnik. Pojedynczy, mały hydrant podlewał
- trawnik, ale nie mógł naprawić szkód wyrządzonych przez
- zimowe przymrozki i suszę i trawa nadal była żółta i wypalona.
- Długi, piętrowy dom mieszkalny dla pielęgniarek szpitala
- Baragwanath stał po drugiej stronie trawnika.
- Od strony szpitala nadchodziło kilka czarnych pielęgniarek.
- Były ubrane w wykrochmalone fartuszki, wyglądały schludnie
- i fachowo. Kiedy zbliżyły się do samochodu i zobaczyły Mosesa
- za kierownicą, zaczęły się śmiać i zasłaniały usta dłonią
- w instynktownym geście podporządkowania się mężczyźnie.
- – Chciałbym panią o coś zapytać – powiedział Moses
- wychylając się z okna samochodu. – Tak, panią!
- Wskazana pielęgniarka bardzo się zawstydziła. Jej przyjaciółki
- śmiały się z niej, gdy podeszła do Mosesa, zatrzymując się
- o pięć kroków od niego.
- – Czy zna pani siostrę Victorię Dinizulu?
- – Tak – potwierdziła pielęgniarka.
- – Gdzie ona jest?
- – Zaraz będzie szła. Jest na tej samej zmianie, co ja.
- Pielęgniarka chciała już uciec od Mosesa, ale dostrzegła Victorię
- w następnej grupie biało ubranych dziewcząt.
- – Jest tam. Victoria, podejdź tu! – krzyknęła dziewczyna
- i uciekła do domu, pokonując po dwa stopnie naraz.
- Victoria poznała Mosesa, powiedziała coś do przyjaciółek
- i podeszła do niego przez wyschnięty trawnik. Moses wyszedł
- z samochodu i Victoria spojrzała na niego.
- – Przepraszam. Zdarzył się straszny wypadek autobusowy
- i pracowałyśmy na sali operacyjnej, opatrując wszystkich
- poszkodowanych. Musiałeś czekać.
- Moses skinął.
- – Nie szkodzi. Mamy dużo czasu.
- – Przebiorę się tylko w normalne ubranie – uśmiechnęła się
- do niego.
- Miała wspaniałe zęby, tak białe, że wydawały się niemal
- przezroczyste, a jej skóra lśniła zdrowiem i młodością.
- – Tak się cieszę, że cię znów widzę – i musimy wypić to
- piwo, którego nawarzyłeś.
- Porozumiewali się po angielsku i choć miała akcent, mówiła
- płynnie, używając tych samych słów, co on.
- – Dobrze – uśmiechnął się poważnie. – Po obiedzie
- wypijemy to piwo, co zaoszczędzi mi pieniędzy. Zaśmiała się
- gardłowo.
- – Nie odchodź, zaraz wrócę.
- Odwróciła się i weszła do domu pielęgniarek po schodach,
- a on patrzył na nią z przyjemnością. Była bardzo wąska w talii,
- co podkreślało krągłość jej pośladków. Choć miała drobne
- piersi, jej biodra były szerokie i pełne. Łatwo jej będzie nosić
- dziecko. Takie ciało było wzorem bogini Ngani, a Mosesowi
- bardzo przypominała posąg Wenus z Milo, którego zdjęcia
- kiedyś widział. Victoria trzymała się bardzo prosto, miała długą
- szyję i choć poruszała biodrami tak, jakby tańczyła w takt
- odległej muzyki, jej głowa i ramiona pozostawały nieruchome.
- Było oczywiste, że – tak jak inne młode dziewczęta – nosiła
- na głowie gliniane naczynia wypełnione wodą ze studni, nie
- wylewając ani kropli. To właśnie dzięki temu zuluskie dziewczęta
- miały wspaniałą, królewską postawę.
- Miała owalną twarz i duże, ciemne oczy i była jedną
- z najpiękniejszych kobiet, jakie kiedykolwiek widział. Czekał na
- nią opierając się o furgon i myślał o tym, że każda rasa ma
- swój ideał kobiecego piękna i że są one tak różne. Pomyślał też
- o Tarze Courtney, o jej dużych, krągłych piersiach i wąskich,
- chłopięcych biodrach, długich, kasztanowatych włosach i miękkiej,
- mdłej, białej skórze. Moses skrzywił się z odrazą, ale obie
- kobiety miały dla niego duże znaczenie, a to, czy go przyciągały,
- czy odpychały, nie miało znaczenia. Liczyła się tylko ich
- użyteczność.
- Victoria wróciła po pięciu minutach. Miała na sobie
- jasnoczerwoną suknię. W jasnych kolorach było jej dobrze, gdyż
- podkreślały ciemną, błyszczącą skórę. Usiadła w samochodzie
- obok Mosesa i spojrzała na tani, pozłacany zegarek.
- – Jedenaście minut i szesnaście sekund. Nie możesz narzekać
- – powiedziała, a on uśmiechnął się i włączył silnik.
- – No to wypijmy to nawarzone piwo – zasugerował.
- – Nie, zachowamy je do obiadu, tak jak powiedziałeś.
- Jej żarty bawiły go. Było rzadkością, by niezamężna czarna
- dziewczyna zachowywała się tak swobodnie i była tak pewna
- siebie. Przypomniał sobie, że jest wykształcona i że pracowała
- w jednym z największych szpitali na świecie. To nie była zwykła
- wiejska, głupia, chichocząca dziewczyna. Jakby chcąc podkreślić
- swoje zalety, Victoria zaczęła swobodną rozmowę o szansach
- generała Dwighta Eisenhowera w wyborach prezydenckich
- i o tym, jak to wpłynie na walkę o prawa obywatelskie
- w Ameryce, a ostatecznie także na ich walkę w Afryce.
- Gdy tak rozmawiali, słońce zaczęło zachodzić i ciemność
- ogarnęła piękne parki i budynki miasta. Potem wjechali
- w dzielnicę nędzy, Soweto, gdzie żyło pół miliona czarnych.
- Dymy z drewna palonego w piecach snuły się w powietrzu,
- tworząc w świetle zachodzącego słońca pomarańczowoczerwoną
- zasłonę. Wąskimi, zniszczonymi chodnikami szła w jednym
- kierunku zbita masa czarnych robotników, wracających do
- domów po długim dniu pracy, który zaczynał się przed świtem
- uciążliwym dojazdem autobusem lub pociągiem, a kończył
- wieczorem równie długą i męczącą podróżą powrotną.
- Moses zwolnił, gdy wjechali na bardziej zatłoczone ulice
- i niektórzy przechodnie rozpoznawali go. Biegli przed
- samochodem, torując drogę.
- – Moses Gama! Zróbcie przejście dla Mosesa Gamy! Gdy
- przejeżdżali, rozlegały się okrzyki:
- – Witaj, Nkosi.
- – Witaj, Baba!
- Nazywali go ojcem i panem.
- Przed dzielnicowym domem kultury stykającym się
- z budynkami administracyjnymi zebrał się już spory tłum.
- Musieli wysiąść z samochodu i przejść na piechotę ostatnie jardy.
- Przybyli jednak żołnierze Hendricka Tabaki, Buffaloes, by ich
- eskortować. Torowali przejście przez ciżbę ludzką, uśmiechami
- i żartami łagodząc swoje postępowanie, tak że ludzie ustępowali
- im bez oporu.
- – To Moses Gama, zróbcie mu przejście – wołali.
- Victoria trzymała się ramienia Mosesa i śmiała z radości.
- Gdy wchodzili przez główne drzwi budynku, spojrzała w górę
- i zobaczyła napis: DOM KULTURY IMIENIA H. F.
- YERWOERDA. Rząd nacjonalistów wprowadził zwyczaj
- nazywania wszystkich budynków państwowych, lotnisk i innych
- budowli publicznych imionami prominentów. Jednak nazwanie
- domu kultury w największym osiedlu czarnych imieniem
- budowniczego prawa, przeciwko któremu tu właśnie mieli
- protestować, było ironią losu. Hendrik Frensch Yerwoerd był
- bowiem ministrem Bantustanów i głównym architektem
- apartheidu.
- W środku było bardzo hałaśliwie. Władze dzielnicy nie
- wydałyby zezwolenia na manifestację polityczną w sali domu
- kultury, więc plakaty i ogłoszenia zapowiadały koncert
- rockandrollowy zespołu o dumnej nazwie „The Marmalade
- Mambas”.
- Czterech członków zespołu, ubranych w obcisłe, wyszywane
- cekinami stroje, występowało już na scenie. Muzyka nagłośniona
- zestawem wzmacniaczy uderzała w stłoczoną publiczność niczym
- bombardowanie dywanowe, a tańczący śpiewali razem
- z zespołem, kołysząc się i kręcąc w rytm muzyki, jak jeden
- ogromny organizm.
- Buffaloes utorowali Mosesowi przejście przez całą salę,
- a tancerze pozdrawiali go głośno i starali się dotknąć, gdy koło
- nich przechodził. Gdy zespół zorientował się, że przybył Moses,
- przerwał w połowie dynamicznego utworu, by powitać go fanfarą
- na trąbce i biciem w bębny.
- Dziesiątki rąk pomogły Mosesowi wejść na scenę, a Victoria
- została na dole, mając głowę na wysokości jego kolan. Stała
- ściśnięta tak między ludźmi przepychającymi się, by zobaczyć
- i wysłuchać Mosesa. Leader zespołu chciał go przedstawić, ale
- mimo że mówił przez głośnik, jego głos ginął wśród
- spontanicznego aplauzu dla Mosesa. Cztery tysiące ludzi
- wiwatowało nieprzerwanie na jego cześć. Okrzyki uderzały
- w Mosesa jak morskie fale wzburzone zimowym sztormem, a on
- stał nieruchomo jak skała.
- Po chwili podniósł do góry rękę i okrzyki powoli zamarły, na
- sali nastała zupełna cisza i Moses zawołał:
- – Amandla! Moc! Odkrzyknęli mu jednym głosem:
- – Amandla!
- Moses zawołał po raz drugi, głębokim, przejmującym
- głosem, który odbijał się od sufitu i trafiał prosto do serc:
- – Mayibuye!
- – Afrika! Niech żyje Afryka – odkrzyknęli w odpowiedzi.
- Zamilkli, oczekując w napięciu, a Moses zaczął mówić:
- – Chcę mówić o Afryce. O bogatej, płodnej ziemi, na której
- nasz lud musi żyć w biedzie. O dzieciach, które nie mają szkół,
- o matkach, dla których nie ma nadziei. O podatkach
- i przepustkach. O tych, którzy pracują w skwarze słonecznym
- i głęboko pod ziemią. O głodzie i chorobach. O tych, którzy żyją
- w obozach daleko od swoich rodzin. Chcę wam mówić o głodzie,
- łzach i surowych prawach ustanowionych przez Burów.
- Przez godzinę słuchali go w ciszy i z uwagą, a jego słowom
- wtórowały westchnienia, odruchowe jęki bólu i okrzyki
- wściekłości. Pod koniec przemówienia Victoria spostrzegła, że
- płacze. Łzy ciekły ciurkiem po jej pięknej twarzy.
- Kiedy Moses skończył, opuścił ręce i skłonił głowę na piersi,
- wyczerpany i poruszony tym, o czym mówił z taką pasją. Na sali
- zaległa cisza. Byli zbyt wzruszeni, by krzyczeć i bić brawa.
- W ciszy Victoria nagle weszła na scenę i odwróciła się do
- sali.
- – Nkosi Sikelel Afrika – zaśpiewała. – Boże, ocal Afrykę.
- Zespół natychmiast podchwycił refren, a wszyscy zebrani
- zaśpiewali wspaniałym chórem czarnych głosów. Moses podszedł
- do Victorii, wziął ją za rękę, a ich głosy połączyły się.
- Wyjście z sali zajęło im prawie dwadzieścia minut, gdyż
- tysiące ludzi chciało ich zatrzymać, dotknąć, usłyszeć ich głosy,
- być cząstką walki.
- Podczas jednego krótkiego wieczoru piękna dziewczyna
- z plemienia Zulusów ubrana w czerwoną suknię stała się częścią
- niemal mistycznej legendy otaczającej Mosesa Gamę. Szczęśliwcy,
- którzy byli tam tego wieczoru, z pewnością opowiedzą innym
- o tym, że gdy stała przed nimi i śpiewała, wyglądała niczym
- królowa u boku potężnego, czarnego władcy.
- – Nigdy niczego takiego nie doświadczyłam – powiedziała
- Victoria, kiedy w końcu znów byli sami, jadąc samochodem
- główną szosą w kierunku Johannesburga. – Oni tak cię kochają.
- – Przerwała. – Nie potrafię tego opisać.
- – Czasami mnie to przeraża – zgodził się. – To dla mnie
- ogromna odpowiedzialność.
- – Nie wierzę, byś wiedział, co to lęk – powiedziała.
- – Wiem bardzo dobrze – potrząsnął głową. – Wiem lepiej
- niż inni. Która jest godzina? Musimy znaleźć coś do jedzenia
- przed godziną policyjną – zmienił temat.
- Victoria skierowała tarczę zegarka w kierunku latarni.
- – Dopiero dziewiąta – powiedziała ze zdziwieniem. –
- Myślałam, że jest już później. Wydaje mi się, że przeżyłam całe
- życie jednego wieczoru.
- Przed nimi zamigotał neon:
- ZAJAZD „DOM LALEK”. Smaczne dania Moses zwolnił
- i stanął na parkingu. Podszedł do lady baru, podobnego do
- domu dla lalek. Po chwili wrócił z hamburgerami i dwoma
- papierowymi kubkami z kawą.
- – Pyszne – powiedziała Vicky z pełnymi ustami. – Nie
- wiedziałam, że jestem taka głodna.
- – No a co z tym piwem, którym mnie straszyłaś? – spytał
- Moses płynnie w języku Zulusów.
- – Och, mówisz po zulusku! – była zaskoczona. – Nie
- wiedziałam. – Kiedy się nauczyłeś? – spytała w tym samym
- języku.
- – Mówię wieloma językami – powiedział. – Chcę dotrzeć do
- wszystkich ludzi, a na to nie ma innego sposobu – uśmiechnął
- się. – Ale, młoda damo, nie zmieniaj tak szybko tematu.
- Powiedz mi o tym piwie.
- – Och, tak mi głupio teraz o tym mówić, po tym wszystkim,
- co przeżyliśmy razem dziś wieczór – zawahała się. – Chciałam
- cię zapytać, dlaczego wysłałeś swojego brata, by rozmówił się
- z moim ojcem, zanim powiedziałeś mi o czymkolwiek. Wiesz, nie
- jestem zwykłą wiejską dziewczyną. Jestem nowoczesną kobietą
- i mam swoje własne zdanie.
- – Victorio, w naszej walce o wyzwolenie nie powinniśmy
- odrzucać starych tradycji. Zrobiłem to z szacunku dla ciebie
- i twojego ojca. Przepraszam bardzo, jeżeli cię uraziłem.
- – Było mi trochę przykro – przyznała.
- – Czy wybaczysz mi, jeżeli poproszę cię teraz? – uśmiechnął
- się. – Nadal możesz odmówić. Zanim pójdziemy dalej, dobrze
- sobie wszystko przemyśl. Jeżeli poślubisz mnie, poślubisz sprawę.
- Nasze małżeństwo będzie częścią walki naszego ludu. Droga
- przed nami jest twarda i niebezpieczna i nie widać jej końca.
- – Nie muszę się zastanawiać – powiedziała cicho. – Gdy
- stałam dziś przed ludźmi, trzymając cię za rękę, poczułam, że
- właśnie po to się urodziłam.
- Wziął jej ręce w swoje i przyciągnął ją lekko ku sobie, ale
- zanim ich usta spotkały się do siebie, ostre światło latarki
- oświetliło ich twarze. Zaskoczeni odskoczyli od siebie, zasłaniając
- oczy rękoma.
- – Hej, co się dzieje? – krzyknął Moses.
- – Policja! – odpowiedział głos z ciemności. – Wyjdźcie
- z samochodu!
- Wysiedli z samochodu, a Moses obszedł maskę i stanął przy
- Victorii. Spostrzegł, że w czasie, gdy byli zajęci sobą, na parking
- wjechał mikrobus policyjny i stanął przy restauracji. Teraz
- czterech policjantów z latarkami sprawdzało pasażerów
- wszystkich samochodów stojących na parkingu.
- – Dokumenty proszę.
- Policjant stojący przed Mosesem wciąż świecił mu w oczy,
- ale Moses zobaczył, że jest bardzo młody.
- Moses sięgnął do wewnętrznej kieszeni, Victoria poszukała
- w torebce i podali dokumenty. Policjant oświetlił je i oglądał
- uważnie.
- – Już prawie godzina policyjna – powiedział po
- afrykanersku, oddając dokumenty. – O tej porze wy, Bantu,
- powinniście być w miejscu zamieszkania.
- – Do godziny policyjnej jest jeszcze dużo czasu –
- odpowiedziała ostro Victoria.
- – Proszę nie mówić do mnie takim tonem, panienko –
- powiedział twardo, z pogardą policjant i znów zaświecił Victorii
- w twarz.
- – To, że masz buty na nogach i róż na twarzy, nie znaczy,
- że jesteś białą kobietą. Pamiętaj o tym.
- Moses wziął Victorię za rękę i wsadził ją do samochodu.
- – Już odjeżdżamy, panie oficerze – udobruchał policjanta,
- a kiedy byli już oboje w samochodzie, powiedział do Victorii: –
- Niczego nie uzyskamy, jeżeli nas aresztują. Nie na tym poziomie
- powinniśmy walczyć. To tylko mały, biały cielak, który ma
- więcej władzy, niż potrafi utrzymać.
- – Przebacz mi – powiedziała. – Zdenerwowałam się po
- prostu. Ale czego oni szukali?
- – Białych mężczyzn z czarnymi dziewczętami. Ich Prawo
- o Aktach Niemoralnych pilnuje, by ich cenna, biała krew
- pozostała nieskażona. Połowa ich sił policyjnych zajmuje się
- kontrolowaniem cudzych sypialni.
- Zapalił silnik i wyjechał na szosę.
- Nie odezwali się do siebie, aż zaparkował przed domem dla
- pielęgniarek.
- – Mam nadzieję, że teraz nikt nam nie przeszkodzi –
- powiedział cicho Moses i kładąc jej ręce na ramionach skierował
- jej twarz ku swojej.
- Chociaż widziała to już w kinie i choć jej koleżanki z hotelu
- bez końca dyskutowały o tym, co nazywały „stylem
- hollywoodzkim”, Victoria nigdy nie całowała się z mężczyzną.
- Podniosła ku niemu z drżeniem i niecierpliwym oczekiwaniem.
- Była zaskoczona tym, jego usta są tak gorące i miękkie. Jej
- szyja i ramiona rozluźniły stopniowo i wydawało jej się, że
- rozpływa się w nim.
- Praca w jaskiniach Sundi była ciekawsza, niż Tara oczekiwała.
- Szybko adaptowała się do wolnego rytmu życia i intelektualnie
- pobudzającego towarzystwa małej grupy specjalistów, z którymi
- teraz pracowała.
- Mieszkała w jednym namiocie z dwiema młodymi studentkami
- z uniwersytetu w Witwatersrand. Z pewnym zdziwieniem odkryła,
- że nie przeszkadzała jej obecność innych kobiet w tak
- spartańskich warunkach. Wstawali na długo przed świtem, by
- uniknąć skwaru dnia. Po krótkim i skromnym śniadaniu,
- profesor Hurst prowadziła ich na teren wykopalisk i przydzielała
- pracę. Odpoczywali i jedli główny posiłek około południa,
- a później, kiedy robiło się chłodniej, powracali do wykopalisk
- i pracowali aż do zmroku. Wieczorem mieli już tylko tyle sił, by
- wziąć gorący prysznic, spożyć lekki posiłek i wyciągnąć się na
- wąskim obozowym łóżku.
- Wykopaliska znajdowały się w głębokim wąwozie. Wysokie na
- sto stóp ściany opadały stromo ku wąskiemu potokowi. W tej
- osłoniętej i nagrzanej słońcem dolinie rosła tropikalna roślinność,
- zupełnie inna niż na otwartym stepie, wystawionym na wiatry
- i mróz. Górną część zboczy porastały wysokie kaktusy, a niżej
- rosły drzewiaste paprocie, sagowce, wielkie poskręcane drzewa
- figowe, których szara, popękana kora przypominała skórę słonia.
- Jaskinie były rzędem otwartych nisz wyżłobionych
- w odsłoniętej warstwie geologicznej. Idealnie nadawały się do
- zamieszkania dla człowieka prymitywnego. Znajdowały się
- wysoko na zboczu i były osłonięte od wiatrów, ale roztaczał się
- z nich szeroki widok na płaskowyż, ku któremu otwierał się
- wąwóz. Do wody było niedaleko, bronić się było łatwo. Wiele
- warstw śmieci i piętrzące się szczątki świadczyły o tym, że
- jaskinie były zamieszkane przez stulecia.
- Sklepienia grot były osmalone dymem niezliczonych ognisk,
- a wewnętrzne ściany ozdobione płaskorzeźbami
- i przypominającymi dziecinne rysunki malowidłami starożytnego
- ludu San i jego przodków. Odkrywali wiele śladów świadczących
- o tym, iż przebywali tu pradawni ludzie i choć zbadali dotychczas
- tylko górne warstwy, wszyscy byli w dobrych nastrojach i czuło
- się, że jest to grupa bliskich sobie ludzi, których łączą wspólne
- zainteresowania i którzy pracują niestrudzenie nad projektem
- o niezwykłej wadze.
- Tara lubiła zwłaszcza profesor Marion Hurst,
- pięćdziesięcioparoletnią Amerykankę prowadzącą wykopaliska.
- Miała krótko obcięte, siwiejące włosy, a jej spalona słońcem
- Afryki i Arabii twarz wyglądała, jakby była zrobiona z wysuszonej
- skóry. Stały się przyjaciółkami, jeszcze zanim Marion powiedziała
- Tarze, że jest żoną czarnoskórego profesora antropologii
- uniwersytetu w Cornell. Gdy dowiedziała się o tym, ich przyjaźń
- jeszcze się umocniła, a jednocześnie Tara poczuła się uwolniona
- od konieczności ukrywania swojej tajemnicy.
- Pewnego wieczoru siedziała długo z Marion w szopie, która
- służyła za laboratorium i nagle zorientowała się, że mówi jej
- o Mosesie i swojej szalonej miłości do niego, a nawet o dziecku,
- które już nosiła w łonie. Natychmiast znalazła szczere
- zrozumienie i współczucie u starszej kobiety. – Jakiż to
- nikczemny system społeczny zabraniający ludziom kochać
- innych! Oczywiście wiedziałam wszystko o panujących tu
- prawach, zanim tu przyjechałam. To właśnie dlatego Tom został
- w domu. Prace tutaj były jednak dla mnie tak ważne, że
- przyjechałam nie licząc się z moim życiem prywatnym. Jednakże
- obiecuję ci, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by pomóc
- wam obojgu.
- Tara była już na wykopaliskach przez pięć tygodni, lecz nie
- otrzymała żadnej wiadomości od Mosesa. Napisała do niego
- kilkanaście listów, telefonowała do Rivonii, i pod inny numer
- w dzielnicy Drake’s Farm. Moses nigdy nie był obecny i nie
- odpowiedział na żaden z jej pilnych listów.
- W końcu nie mogła już tego wytrzymać. Pożyczyła
- półciężarówkę Marion i pojechała do miasta, oddalonego
- o prawie godzinę jazdy. Pierwszą część drogi jechała błotnistymi,
- wyboistymi drogami, a drugą asfaltową szosą wśród wielu
- ciężarówek jadących z kopalni węgla w Witbank.
- Zaparkowała samochód pod drzewami bluegum z tyłu domu
- Puck’s Hill i nagle przeraziła się, że wszystko się zmieniło i on
- nie zechce się z nią zobaczyć. Musiała zebrać całą odwagę, by
- wyjść z samochodu i okrążywszy wielki, zaniedbany dom wejść
- na werandę.
- Na końcu werandy siedział mężczyzna przy biurku i serce
- zabiło jej żywiej. W chwilę później odwrócił się, a zobaczywszy ją
- wstał i Tara poczuła ukłucie zawodu. Był to Marcus Archer.
- Szedł do niej długą werandą uśmiechając się złośliwie.
- – Co za niespodzianka! – powiedział. – Jesteś ostatnią
- osobą, jakiej się spodziewałem.
- – Dzień dobry, Marcus. Szukam Mosesa.
- – Wiem, kogo szukasz, kochanie.
- – Czy jest tu?
- Marcus potrząsnął głową.
- – Nie widziałem go od dwóch tygodni.
- – Pisałam i telefonowałam – nie odpowiadał. Martwiłam się.
- – Być może nie odpowiada, bo nie chce cię widzieć.
- – Dlaczego tak mnie nie lubisz, Marcus?
- – Ależ moja droga, skąd ci to przyszło do głowy? –
- uśmiechnął się figlarnie.
- – Przepraszam, że cię niepokoiłam.
- Chciała się już odwrócić i odejść, ale powstrzymała się.
- – Czy przekażesz mu wiadomość, gdy go zobaczysz? –
- spytała twardo.
- Marcus skinął głową i po raz pierwszy zobaczyła siwe włosy
- w jego rudych bokobrodach i zmarszczki w kącikach oczu. Był
- znacznie starszy, niż myślała.
- – Powiedz Mosesowi, że przyjechałam, by się z nim spotkać.
- Nic się nie zmieniło, nie zmieniłam zdania.
- – Dobrze, kochanie, powiem mu.
- Zeszła po schodach, a gdy była już w ogrodzie, Marcus
- zawołał:
- – Tara!
- Odwróciła się. Marcus opierał się o poręcz werandy.
- – Nigdy go nie będziesz miała. Wiesz o tym, prawda? Będzie
- cię trzymał przy sobie tak długo, jak długo będzie cię
- potrzebował. Potem odsunie cię na bok. Nigdy nie będzie do
- ciebie należał.
- – Ani do ciebie, Marcus – powiedziała cicho, a Marcus
- cofnął się. – On nie należy ani do ciebie, ani do mnie. Należy
- do Afryki i swojego ludu.
- Zobaczyła rozpacz w jego oczach, ale nie odczuwała
- zadowolenia. Wolno wróciła do samochodu i odjechała.
- Na szóstym poziomie głównego ciągu jaskiń odkryli stos
- kawałków glinianych dzbanów. Nie znaleźli jednak wykończonych
- naczyń i było oczywiste, że odkryli śmietnisko starożytnych
- garncarzy. Jednakże fragmenty, które znaleźli, świadczyły o tym,
- że dzbany pochodziły z bardzo wczesnego okresu, co miało
- ogromne znaczenie dla określania wieku poziomów.
- Marion Hurst była bardzo podniecona tym odkryciem, co
- udzieliło się wszystkim. W tym czasie Tara nie wykonywała już
- ciężkiej pracy grzebania w piasku na dnie wykopów.
- Wykazywała naturalną zdolność do układania elementów
- łamigłówki, jaką były kawałki kości i dzbanów, tak by
- przywrócić im pierwotną postać. Pracowała teraz w poskładanej
- z gotowych elementów szopie, pod bezpośrednim nadzorem
- Marion i stała się nieocenionym członkiem zespołu.
- Tara odkryła, że gdy zajmowała się układaniem, zagłuszała
- tęsknotę i niepokój związany z niepewnością i poczuciem winy.
- Wiedziała, że takie zaniedbywanie dzieci i rodziny jest
- niedopuszczalne. Raz w tygodniu dzwoniła do Rhodes Hill
- i rozmawiała z ojcem, Centaine i Isabellą. Dziewczynka wydawała
- się zupełnie zadowolona i duma własna Tary była ugodzona
- tym, że dziecko nie tęskni za matką i że wystarcza jej babcia.
- Centaine rozmawiała z Tarą bardzo przyjaźnie i nie krytykowała
- tego, że nie ma jej tak długo, ale jej ukochany ojciec, Blaine
- Malcomess, jak zwykle nie ukrywał swoich uczuć.
- – Nie wiem, od czego chcesz uciec, ale uwierz mi, to się
- nigdy nie udaje. Twoje miejsce jest przy boku męża i przy
- dzieciach. Skończ z tymi wygłupami. Wiesz przecież, co jest
- twoim obowiązkiem, nawet jeżeli jest to dla ciebie trudne.
- Shasa i chłopcy mieli niedługo wrócić ze swojego wspaniałego
- safari i wtedy nie będzie mogła dłużej zwlekać. Będzie musiała
- podjąć decyzję, a nie wiedziała nawet, między czym ma
- wybierać. Późną nocą, kiedy człowiek najłatwiej popada
- w przygnębienie i ma najmniej zapału, zastanawiała się często,
- czy nie pójść za radą Molly, pozbyć się dziecka i zapominając
- o Mosesie powrócić do nęcącego, niezwykle łatwego życia
- w Welteyreden.
- – Och Moses, gdybym tylko mogła cię zobaczyć. Chciałabym
- tylko porozmawiać z tobą przez parę godzin – potem
- wiedziałabym, co robić.
- Zaczęła unikać towarzystwa innych pracowników wykopalisk.
- Serdeczne, beztroskie zachowanie dwóch studentek, z którymi
- dzieliła namiot, zaczęło ją denerwować. Ich rozmowy były
- naiwne i dziecinne, a głośna, młodzieżowa muzyka, której bez
- przerwy słuchały z przenośnego magnetofonu, szarpała jej
- nerwy.
- Marion zgodziła się, by kupiła sobie mały namiot. Tara
- postawiła go przy laboratorium, w którym pracowała. Dzięki
- temu kiedy inni wypoczywali w środku dnia, ona mogła
- powrócić do swojego warsztatu pracy i zapomnieć o wszystkim,
- angażując się całkowicie w dopasowywanie kawałków
- potłuczonych skorup. Wydawało się, że ich wiek wpływa na nią
- uspokajająco i sprawia, że trudności obecne stają się błahe.
- Pewnego gorącego, sennego popołudnia, gdy siedziała
- w laboratorium, światło słoneczne padające przez otwarte drzwi
- zostało nagle przesłonięte i Tara podniosła wzrok, wierzchem
- dłoni odgarniając z czoła zlepione potem kosmyki włosów. Jej
- usta stały się suche, a serce zamarło na dłuższą chwilę, by
- potem zabić jak szalone.
- Słońce oświecało z tyłu jego wysoką, szeroką w ramionach
- i wąską w biodrach, królewską postać. Zerwała się z miejsca,
- podbiegła do niego i zarzuciła mu ręce na szyję przyciskając
- twarz do jego piersi, by poczuć bicie jego serca na swoim
- policzku. Nie mogła powiedzieć ani słowa, ale usłyszała nad
- sobą głęboki, dźwięczny głos Mosesa.
- – Byłem dla ciebie okrutny. Powinienem spotkać się z tobą
- wcześniej.
- – Nie – wyszeptała. – To nie ma znaczenia. Teraz, gdy
- jesteś tutaj, nic innego się nie liczy.
- Został tylko na jedną noc i Marion chroniła ich przed innymi
- członkami ekspedycji, tak że byli sami w jej małym namiocie,
- oddzieleni od zgiełku całego świata. Tara wcale nie spała, gdyż
- nie chciała stracić ani jednej chwili.
- – Niedługo muszę odjechać. Musisz coś dla mnie zrobić –
- powiedział o świcie.
- – Wszystko, o co poprosisz!
- – Nasza kampania oporu wkrótce się zacznie. Tysiące
- naszych ludzi podejmie ogromne ryzyko i zgodzi się na
- wyrzeczenia, ale żeby miało to sens, o wszystkim musi się
- dowiedzieć cały świat.
- – Co mogę zrobić? – spytała.
- – Na skutek szczęśliwego zbiegu okoliczności w kraju jest
- teraz ekipa amerykańskiej telewizji. Robią serię filmów
- zatytułowaną „Spojrzenie na Afrykę”.
- – Tak, wiem o nich. Robili wywiad z... – Przerwała. Nie
- chciała wspominać o Shasy w tak drogiej dla siebie chwili.
- – Z twoim mężem – zakończył za nią. – Tak, wiem. Jednak
- już niemal skończyli filmowanie i mają wrócić do Stanów za
- kilka dni. Potrzebujemy ich tutaj. Chcemy, by sfilmowali naszą
- walkę. Muszą pokazać światu ducha naszych ludzi i nieugiętą
- wolę przezwyciężenia ucisku i bestialstwa.
- – Jak mogę pomóc?
- – Nie mogę się sam skontaktować z producentem filmów.
- Potrzebuję pośrednika. Musimy ich zatrzymać. Musimy mieć ich
- tutaj, gdy zacznie się kampania oporu. Musisz pomówić
- z kobietą, która kieruje ekipą. Nazywa się Godolphin, Kitty
- Godolphin. Przez następne trzy dni będzie przebywać w hotelu
- „Sunnyside” w Johannesburgu.
- – Pojadę do niej dzisiaj.
- – Powiedz jej, że czas akcji nie jest jeszcze uzgodniony, ale
- kiedy będzie, zawiadomię ją i musi tam być z kamerą.
- – Dopilnuję tego – obiecała Tara, a on obrócił ją delikatnie
- na plecy i znów się z nią kochał. Choć wydawało się to
- niemożliwe, za każdym razem Tarze było z nim lepiej niż
- poprzednio. Kiedy wyszedł z niej i wstał z łóżka polowego, czuła
- się słaba, miękka i gorąca jak topniejący wosk.
- – Moses – powiedziała cicho i on przestał zapinać
- jasnoniebieską koszulę.
- – Tak? – spytał cicho.
- Musiała mu powiedzieć o dziecku, które nosi. Usiadła
- pozwalając prześcieradłu zsunąć się na biodra, a na jej
- piersiach, powiększonych już zbliżającym się macierzyństwem,
- spod skóry koloru kości słoniowej przebijały niebieskie żyłki.
- – Moses – powtórzyła niemądrze, próbując zdobyć się na
- odwagę, by to powiedzieć. Podszedł do niej.
- – Powiedz – rozkazał, lecz Tarze zabrakło śmiałości. Nie
- mogła mu powiedzieć, gdyż ryzyko, że ją opuści, było zbyt
- duże.
- – Chciałam ci tylko powiedzieć, jaka jestem ci wdzięczna, że
- dałeś mi tę okazję włączenia się do walki.
- Skontaktowanie się z Kitty Godolphin było znacznie łatwiejsze,
- niż Tara przypuszczała. Pożyczyła półciężarówkę Marion,
- pojechała pięć mil do najbliższej wioski i zatelefonowała
- z telefonu publicznego w małym urzędzie pocztowym. Telefonistka
- w hotelu „Sunnyside” połączyła ją z pokojem Kitty.
- – Kitty Godolphin, kto mówi? – odezwał się pewny młody
- głos z południowym akcentem.
- – Nie będę podawała swojego nazwiska, ale chciałabym się
- spotkać z panią tak szybko, jak to możliwe. Muszę pani o czymś
- opowiedzieć, o czymś bardzo ważnym i dramatycznym.
- – Kiedy i gdzie chce się pani ze mną spotkać?
- – Za dwie godziny mogę być w pani hotelu.
- – Będę na panią czekać – powiedziała Kitty i spotkanie było
- umówione.
- Tara zgłosiła się w recepcji. Recepcjonistka zadzwoniła do
- Kitty i powiedziała Tarze, gdzie ma się udać.
- Młoda, ładna i szczupła dziewczyna, ubrana w kolorową
- bluzkę i dżinsy otworzyła Tarze drzwi.
- – Dzień dobry, czy jest pani Godolphin? Byłam z nią
- umówiona.
- Dziewczyna zlustrowała ją uważnie, przyglądając się jej
- sukience khaki, wysokim butom zabezpieczającym przed
- moskitami, jej opalonym rękom, twarzy i chustce, którą związała
- gęste, kasztanowe włosy.
- – Ja jestem Kitty Godolphin – powiedziała i Tara nie
- potrafiła ukryć zaskoczenia.
- – Dobrze, nie musi mi pani tego mówić. Spodziewała się
- starej cioty. Proszę wejść i powiedzieć mi, kim pani jest.
- W pokoju Tara zdjęła ciemne okulary i spojrzała na nią.
- – Nazywam się Tara Courtney. Chyba zna pani mojego
- męża, Shasę Courtneya, prezesa firmy Courtney Mining and
- Finance.
- Tara spostrzegła nagłą zmianę wyrazu twarzy Kitty, a w jej
- oczach, poprzednio szczerych i niewinnych, pojawił się twardy
- błysk.
- – Pani Courtney, w moim zawodzie poznaję wielu ludzi. Tara
- nie spodziewała się wrogości i pospiesznie starała się temu
- zapobiec.
- – Tak, wiem...
- – Czy pani chciała porozmawiać ze mną o swoim mężu?
- Jestem bardzo zajęta – powiedziała Kitty patrząc na zegarek.
- Nosiła męskiego rolexa po wewnętrznej stronie ręki, jak
- żołnierz.
- – Nie, przepraszam. Nie chciałam stworzyć takiego wrażenia.
- Przyszłam tu w imieniu kogoś innego, kogoś, kto nie może tu
- przyjść sam.
- – Dlaczego? – spytała ostro Kitty i Tara ponownie zmieniła
- swoją ocenę. Pomimo dziecinnego wyglądu, Kitty była równie
- twarda i ostra jak mężczyźni, których znała.
- – Ponieważ jest obserwowany przez agentów specjalnego
- wydziału policji i ponieważ to, co planuje, jest nielegalne
- i niebezpieczne.
- Tara spostrzegła od razu, że powiedziała to, co należało
- i rozbudziła instynkt dziennikarski Kitty.
- – Proszę usiąść. Czy napije się pani kawy? Podniosła
- słuchawkę telefonu i zamówiła kawę, a potem zwróciła się do
- Tary.
- – Proszę mi powiedzieć, kto jest tą tajemniczą osobą?
- – Przypuszczalnie nie słyszała pani o nim, ale niedługo cały
- świat będzie znał jego imię – powiedziała Tara. – To Moses
- Gama.
- – Do diabła, Moses Gama! – krzyknęła Kitty. – Przez sześć
- tygodni staram się do niego dotrzeć. Już zaczynałam myśleć, że
- on jest tylko legendą, że nie istnieje naprawdę. Kwiat paproci.
- – On istnieje – zapewniła ją Tara.
- – Czy może pani umówić mnie z nim, bym mogła
- przeprowadzić wywiad? – Kitty prosiła tak natarczywie, że
- pochyliła się nad stołem i złapała Tarę za rękę. – Wywiad
- z nim mógłby mi przynieść nagrodę Emmy. To właśnie on jest
- tą osobą w Południowej Afryce, z którą naprawdę chciałabym
- porozmawiać.
- – Chcę pani zaproponować coś dużo ciekawszego –
- powiedziała Tara.
- Shasa Courtney nie chciał, by jego synowie wyrośli
- w przekonaniu, że Afryka kończy się na bogatych
- przedmieściach Kapsztadu i Johannesburga, w których mieszkali
- biali. Safari miało im pokazać starą Afrykę, pierwotną i wieczną,
- i wytworzyć w nich trwałe przywiązanie do historii i przodków,
- rozbudzić szacunek do siebie i dumę z tych, którzy odeszli przed
- nimi.
- Przeznaczył na to sześć tygodni, cały okres wakacji
- szkolnych chłopców, starannie wszystko zaplanował i przemyślał.
- Interesy firmy były tak wielostronne i skomplikowane, że nie
- lubił ich zostawiać, nawet komuś tak zaufanemu jak David
- Abrahams. Drążenie szybu w Silver River postępowało bardzo
- szybko i osiągnięto już prawie piętnaście stóp, a jednocześnie
- sprawnie posuwała się budowa kopalni na powierzchni. Oprócz
- tego pierwszych sześć trawlerów dla przetwórni rybnej w Walvis
- Bay miało być dostarczonych za trzy tygodnie, a sama
- przetwórnia była już transportowana statkiem z Wielkiej Brytanii.
- Tak wiele się działo, było tyle problemów, które wymagały jego
- szybkiej decyzji.
- David mógł się oczywiście zawsze poradzić Centaine, ale ona
- wycofała się już niemal zupełnie z prowadzenia firmy. Było wiele
- takich spraw, które mógł załatwić osobiście tylko Shasa.
- Rozważył dokładnie szansę, że tak się stanie, położywszy na
- drugiej szali to, co jego zdaniem było konieczne dla wychowania
- synów i uprzytomnienia im, jakie jest ich miejsce w Afryce, jakie
- odziedziczyli obowiązki i powinności, i zdecydował, że musi
- zaryzykować. Gdyby działo się coś niezwykłego, mogli go
- zawiadomić, gdyż wręczył Centaine i Davidowi dokładny plan
- safari, by zawsze wiedzieli, gdzie się znajduje każdego dnia. Miał
- także utrzymywać kontakt radiowy z kopalnią H’ani, tak że
- samolot mógł go odnaleźć w którymkolwiek z obozów
- zagubionych daleko w buszu w ciągu czterech lub pięciu godzin.
- – Wezwij mnie tylko wtedy, gdy to będzie absolutnie
- konieczne – ostrzegł Davida. – Chyba tylko raz w życiu
- możemy pojechać razem na safari.
- Wyjechali z kopalni H’ani w ostatnim tygodniu maja. Shasa
- zwolnił chłopców z kilku dni szkoły, co samo w sobie
- wprawiłoby każdego w dobry humor i zapewniło dobry początek.
- Wziął cztery ciężarówki kopalni i skompletował całą ekipę,
- w skład której wchodzili kierowcy, służący, oprawiacze zwierzyny,
- tropiciele, nosiciele broni i kucharz z klubu kopalni H’ani.
- Samochód, którego Shasa używał do polowań, stał w garażu
- kopalni, jak zawsze idealnie sprawny i gotów do drogi. Był to
- wojskowy dżip, przebudowany przez inżynierów z kopalni, bez
- liczenia się z kosztami. Wyposażono go we wszystko, od
- zapasowych zbiorników na paliwo i stojaków na broń po
- krótkofalówkę. Siedzenia pokryto skórą zebry, a karoserię
- pomalowano tak, by był zupełnie niewidoczny w buszu. Chłopcy
- dumnie umocowali swoje winchestery kaliber 22 za holland and
- holland magnum kaliber 375 Shasy. Ubrani w swoje nowe
- kurtki khaki wskoczyli do dżipa. Sean, jako najstarszy, usiadł
- z przodu obok ojca, a Michael i Garrick zajęli miejsca w otwartym
- tyle samochodu.
- – Czy ktoś zmienił zdanie i chce zostać w domu? – spytał
- Shasa włączając silnik.
- Chłopcy potraktowali to pytanie poważnie i potrząsnęli razem
- głowami. Ich oczy świeciły, a twarze mieli blade z podniecenia
- i byli zbyt wzruszeni, by wykrztusić słowo.
- – A zatem ruszamy – powiedział Shasa i pojechali w dół
- wzgórza, na którym stało biuro firmy, a za nimi ruszył konwój
- czterech ciężarówek.
- Strażnicy zasalutowali otwierając bramę i uśmiechnęli się
- szeroko, gdy dżip przejeżdżał koło nich. Pomocnicy stojąc na
- otwartych platformach samochodów zaczęli nucić jedną
- z piosenek śpiewanych tradycyjnie podczas safari:
- Zapłacz, dziewczyno, tej nocy będziesz spać sama,
- Długa droga przed nami i musimy już jechać...
- Ich tajemnicze głosy zamierały i odzywały się na nowo
- w odwiecznym rytmie Afryki, uosabiając jej potęgę
- i okrucieństwo. Były wspaniałą oprawą dla zaczynającej się,
- niezwykłej przygody.
- Przez dwa dni jechali samochodem, by oddalić się od okolic
- zbyt często odwiedzanych przez myśliwych w samochodach
- z napędem na cztery koła, gdzie niemal nie było dużych sztuk,
- a zwierzęta, które widzieli, zbierały się w małe stadka uciekające
- na pierwszy odgłos silnika, i Shasa z chłopcami mógł spostrzec
- tylko obłoczki kurzu, jakie zostawiały za sobą uciekając.
- Shasa ze smutkiem zdał sobie sprawę, jak wiele się zmieniło
- od czasu, gdy był tu po raz pierwszy, mając tyle lat, co Sean.
- Wszędzie można było napotkać ogromne stada gazeli i antylop,
- które nie bały się człowieka i ufały mu. Były też żyrafy i lwy,
- i małe grupy Buszmenów, tych intrygujących, małych,
- pustynnych Pigmejów. Teraz jednak oni, tak jak dzikie
- zwierzęta, uciekali coraz dalej przed nieubłaganym postępem
- cywilizacji. Shasa wiedział jednak, że zbliża się taki dzień, gdy
- dzikie stworzenia nie będą już miały dokąd uciekać, gdyż drogi
- i linie kolejowe potną ziemię, a niezliczone wioski i zagrody staną
- na stworzonym przez człowieka pustkowiu. Drzewa zostaną
- wycięte, trawa wyjedzona przez kozy, a dobra ziemia zamieni się
- w piasek unoszony wiatrem. Ta wizja napełniła go smutkiem,
- rozpaczą i nie chcąc psuć nastroju zmusił się, by ją od siebie
- odegnać.
- – Jestem im winien spojrzenie w przeszłość. Zanim to
- wszystko przeminie, muszą zobaczyć choć trochę, jaka Afryka
- była kiedyś, tak by pojęli coś z jej chwały.
- Uśmiechnął się i zaczął im opowiadać wszystko, co sam
- przeżył, a sięgając dalej, to co opowiadała mu matka i dziadek,
- starając się pokazać im, jak bardzo ich rodzina była
- zakorzeniona w tym kraju. Tego pierwszego wieczoru siedzieli
- przy ognisku, chciwie słuchając opowiadań ojca, aż do
- momentu, gdy wbrew ich woli oczy zaczęły się zamykać,
- a głowy opadły na piersi.
- Następnego dnia jechali cały dzień koleinami, przez pustynne
- zarośla i stepy, a później przez las mopani, ale wciąż jeszcze nie
- zatrzymywali się, by zapolować. Jedli zapasy zabrane z kopalni,
- choć tego wieczoru służący mruczeli coś o świeżym mięsie.
- Trzeciego dnia opuścili ledwie widoczną drogę, którą jechali
- od świtu. Shasa skręcił ku północy, a ślady opon, których się
- trzymali, prowadziły dalej na wschód. Wkroczyli teraz
- w dziewiczy teren. Przez pewien czas jechali rzadkim lasem, aż
- nagle stanęli na brzegu rzeki. Nie była to jedna z wielkich
- afrykańskich rzek, takich jak Kavango, lecz jeden z jej
- dopływów. Miała jednak kilkanaście jardów szerokości, była
- zielona i głęboka, i z pewnością stanowiła wystarczającą barierę,
- by zatrzymać każdą grupę myśliwych, którzy zapuściliby się tak
- daleko na północ. Dwa tygodnie wcześniej Shasa zlustrował całą
- okolice z powietrza, lecąc mosquito tuż ponad wierzchołkami
- drzew, tak że mógł policzyć sztuki w każdym stadzie i ocenić
- wielkość ciosów słoni. Zaznaczył tę odnogę rzeki na mapie
- o dużej skali i teraz sprowadził konwój dokładnie w to samo
- miejsce. Poznał łuk rzeki i ogromne drzewo makuyu po drugiej
- stronie z gniazdem rybołowa w koronie, charakterystyczne dla
- tego miejsca.
- Przez następne dwa dni obozowali na południowym brzegu
- rzeki. Wszyscy uczestnicy safari, nawet chłopcy i gruby kucharz
- z plemienia Herero, pomagali w budowie mostu. Ścinali w lesie
- grube jak udo kobiety i wysokie na kilkanaście jardów pnie
- drzew mopani i przyciągali je dżipem. Spławiali następnie pnie
- na środek rzeki i wbijali w gliniaste dno, a Shasa strzegł ich
- przed krokodylami, stojąc na wysokim brzegu ze sztucerem
- kalibru 375 magnum na ramieniu. Następnie wiązali pnie linami
- z kory drzew mopani, która wciąż jeszcze wypuszczała gęsty,
- czerwony jak krew sok.
- Kiedy w końcu most był gotów, rozładowali ciężarówki, by
- stały się lżejsze, i Shasa przeprowadzał je pojedynczo na drugą
- stronę rzeki Chwiejny most skrzypiał, kołysał się i poruszał pod
- ich ciężarem, ale w końcu na drugim brzegu znalazł się dżip
- i wszystkie cztery ciężarówki.
- – Teraz naprawdę rozpoczyna się safari – powiedział
- chłopcom. Wkroczyli do utworzonego przez naturę rezerwatu,
- chronionego swoim położeniem i naturalnymi przeszkodami,
- lasami i rzekami przed eksploatacją przez człowieka. Shasa
- widział z powietrza stada bawołów tak duże jak stada bydła
- domowego i unoszące się nad nimi chmary białych czapli.
- Tego wieczora opowiedział chłopcom o sławnych myśliwych
- polujących na słonie – „Karamajo”, Bellu, Fredericku Selousie
- i Seanie Courtneyu, ich przodku, stryjecznym dziadku Shasy
- i imienniku jego najstarszego syna.
- – Wszyscy byli twardymi mężczyznami, znakomitymi
- strzelcami i byli bardzo sprawni fizycznie. Musieli tacy być, by
- przetrwać trudy i choroby tropikalne. Sean Courtney w młodości
- polował w dolinie rzeki Zambezi, gdzie roiło się od much tse-tse,
- a temperatura w południe sięgała czterdziestu pięciu stopni; mógł
- przebiec czterdzieści mil w ciągu dnia tropiąc słonia z wielkimi
- ciosami. Miał tak bystry wzrok, że widział kulę w locie.
- Chłopcy słuchali zafascynowani, prosząc go, gdy tylko
- przerwał, by opowiadał dalej. W końcu powiedział:
- – Wystarczy. Jutro musicie wstać o piątej rano. Będziemy po
- raz pierwszy polować.
- W ciemnościach ruszyli powoli dżipem północnym brzegiem
- rzeki. Kulili się z zimna, gdyż szron osiadł białą warstwą na
- trawie i chrzęścił pod kołami. W pierwszym świetle brzasku
- odnaleźli miejsce, gdzie stado bawołów podeszło w nocy do
- wodopoju, a później oddaliło się w gęsty busz.
- Zostawili dżipa na brzegu rzeki i zdjęli ocieplane kurtki.
- Następnie Shasa pokazał ślad tropicielom ze szczepu Ovambo
- i podążyli za stadem. Szli cicho i sprawnie przez gęsty zagajnik
- mopani, a Shasa szeptem i gestami objaśniał wszystko chłopcom.
- Pokazywał im różnice pomiędzy śladami starego byka, krowy
- i cielaka, zwracał ich uwagę na mniejsze, ale równie ciekawe
- zwierzęta, ptaki i owady w lesie wokół nich.
- Nieco przed południem odnaleźli stado, składające się
- z ponad stu wielkich, podobnych do bydła zwierząt ze
- zwiniętymi w trąbkę uszami i opadającymi w dół rogami,
- nadającymi im posępny wygląd. Większość z nich leżała w cieniu
- drzew, spokojnie przeżuwając, choć parę byków drzemało na
- stojąco. Poruszały tylko z wolna ogonami odpędzając muchy.
- Shasa pokazał chłopcom, jak podchodzić zwierzynę.
- Wykorzystując podmuchy wiatru i każdą możliwość ukrycia się,
- zamierając, gdy tylko jedno ze zwierząt zwróciło wielką,
- uzbrojoną w rogi głowę w jego kierunku, podprowadził ich na
- dziesięć jardów do największego byka. Czuli już jego gorący
- odór, słyszeli ciężki oddech dobywający się przez śmieszny,
- mokry pysk i zęby miażdżące pokarm. Byli tak blisko, że widzieli
- nawet łysiny na grzbiecie i zadzie, świadczące o wieku byka oraz
- kawałki zaschniętego mułu z rzeki, przyczepione do sztywnej,
- czarnej sierści na jego grzbiecie i brzuchu.
- Gdy chłopcy wstrzymali oddech patrząc na zwierzę
- z przerażeniem i podziwem, Shasa wolno podniósł ciężką broń
- i wymierzył w grubą szyję zwierzęcia tuż przed potężnymi
- łopatkami zwierzęcia.
- – Bum! – krzyknął i wielki byk rzucił się dziko do przodu,
- łamiąc rząd młodych drzew. Shasa zgarnął chłopców pod jeden
- z pni wielkich drzew, osłaniając ich ramionami, podczas gdy
- wokół nich galopowało ogarnięte paniką stado. Wielkie, czarne
- kształty przemykały koło nich, a zewsząd dobiegały pobekiwania
- cielaków i ryki byków.
- Odgłosy uciekającego stada oddaliły się, choć tumany kurzu
- wciąż unosiły się w powietrzu. Shasa śmiejąc się głośno, puścił
- synów.
- – Dlaczego to zrobiłeś? – spytał Sean z wściekłością, patrząc
- na ojca. – Mogłeś go zastrzelić. Dlaczego go nie zabiłeś?
- – Nie przyjechaliśmy tu, by zabijać – wyjaśnił Shasa –
- przyjechaliśmy tu, by polować.
- – Ale – gniew Seana przeszedł w zdumienie – co to za
- różnica?
- – A, tego właśnie musisz się nauczyć. To był wielki byk, ale
- nie dość wielki, a ponieważ nie potrzebujemy mięsa, więc
- pozwoliłem mu uciec. To lekcja pierwsza. A lekcja druga –
- żaden z was nigdy nie zabije żadnego zwierzęcia, dopóki nie
- będzie o nim wszystkiego wiedział, najpierw musi poznać jego
- zwyczaje i cykl życia, i nauczyć się szanować je i cenić. Wtedy
- i tylko wtedy możecie na nie polować.
- Wieczorem dał każdemu z nich dwie oprawione w skórę
- książki, z ich imionami wytłoczonymi na okładkach. Były to Ssaki
- Południowej Afryki i Ptaki Południowej Afryki Robertsa.
- – Przywiozłem je specjalnie dla was i chcę, byście je uważnie
- przestudiowali – polecił.
- Sean nie wydawał się zadowolony, gdyż nie lubił książek
- i nauki, ale Garry i Michael poszli zaraz do swoich namiotów, by
- zagłębić się w lekturze.
- Przez następne dni pytał ich o każde zwierzę i ptaka, jakie
- widzieli. Na początku zadawał bardzo proste pytania, ale
- stopniowo pytał o coraz trudniejsze rzeczy i wkrótce znali już
- nazwy systematyczne zwierząt, wiedzieli, jakie osiągają rozmiary,
- ile ważą osobniki męskie i żeńskie, poznali, w jaki sposób się
- nawołują i jakie mają zwyczaje, gdzie żyją i jak się rozmnażają,
- wszystko do najdrobniejszych szczegółów. Nawet Sean,
- zachęcony przykładem młodszych braci, uczył się trudnych
- nazw łacińskich.
- Jednakże dopiero po dziesięciu dniach Shasa zezwolił im na
- pierwszy strzał – i to tylko do ptaków. Pod ścisłym nadzorem
- mogli zapolować w nadrzecznych zaroślach na tłuste brązowe
- kuropatwy i cętkowane perliczki o śmiesznych, żółtych jak wosk
- główkach. Potem musieli oczyścić i oskubać swoją zdobycz
- i pomóc kucharzowi przyrządzić ją i upiec.
- – To najlepszy posiłek, jaki kiedykolwiek jadłem – stwierdził
- Sean, a jego bracia, mając usta pełne jedzenia, entuzjastycznie
- się z nim zgodzili.
- Następnego ranka Shasa powiedział:
- – Potrzebujemy świeżego mięsa dla naszych ludzi. W obozie
- było trzydziestu ludzi, wyczekujących z utęsknieniem na świeże
- mięso.
- – Dobrze, Sean, jaka jest naukowa nazwa impali?
- – Aepyceros melampus – odpowiedział swobodnie Sean. –
- Afrykanerzy nazywają ją rooibok. Waży od 130 do 160 funtów.
- – Wystarczy – zaśmiał się Shasa. – Idź po broń.
- W kępie kolczastych zarośli nad rzeką znaleźli samotnego,
- starego byka, żyjącego poza stadem. Kiedyś zaatakował go
- leopard i teraz utykał na przednią nogę, ale miał wspaniałe
- skręcone rogi. Sean podkradał się ze sztucerem do pięknej,
- brązowej antylopy dokładnie tak, jak go uczył Shasa.
- Wykorzystywał brzeg rzeki i wiatr, by podejść na odległość
- pewnego strzału. Shasa odbezpieczył swoją ciężką broń,
- przygotowując się do coup de grace, gdyby zaszła taka
- potrzeba.
- Impala upadła natychmiast z przestrzeloną szyją. Była
- martwa, zanim jeszcze dobiegł do niej huk wystrzału. Shasa
- podszedł do zdobyczy razem z synem.
- Gdy podawali sobie ręce, Shasa dostrzegł w chłopcu głęboką,
- atawistyczną namiętność łowiecką. W dzisiejszych czasach
- niektórzy mężczyźni nie mieli już w sobie pasji myśliwskiej –
- w innych wciąż była żywa. Shasa i jego najstarszy syn należeli
- do tych drugich i teraz Shasa zanurzył swój palec wskazujący
- w jasnej, ciepłej krwi wypływającej z niewielkiej rany w szyi
- antylopy, i przejechał nim po czole i policzkach Seana.
- – To twój chrzest myśliwski – powiedział zastanawiając się,
- kiedy po raz pierwszy ojciec naznaczał krwią upolowanej
- zwierzyny swojego syna i instynktownie wiedział, że musiało to
- być w czasach prehistorycznych, kiedy ludzie ubierali się w skóry
- i żyli w jaskiniach.
- – Teraz jesteś myśliwym – powiedział, ciesząc się, że Sean
- jest poważny i dumny. To nie była chwila na śmiechy
- i dowcipkowanie; to było coś bardzo ważnego i głębokiego, coś
- czego nie dało się wyrazić słowami i Shasa był dumny, że Sean
- to wyczuł.
- Następnego dnia ciągnęli losy i wypadło na Michaela. Shasa
- nie chciał niepokoić całego stada i pragnął, by chłopiec miał
- piękne rogi jako trofeum, więc postanowił, że tym razem też
- zapolują na samotnego byka impala. Wytropienie odpowiedniej
- sztuki zajęło im niemal cały dzień.
- Shasa i dwaj bracia przypatrywali się z oddali, jak Michael
- podchodzi zwierzę. Miał znacznie trudniejsze zadanie niż Sean,
- gdyż znajdowali się w otwartym stepie z paroma akacjami
- o szerokich koronach. Czołgając się sprawnie zbliżał się do
- antylopy, aż znalazł się przy niewysokim kopcu termitów, zza
- którego mógł oddać strzał.
- Michael wstał wolno i podniósł lekką broń. Byk nadal pasł
- się spokojnie w odległości trzydziestu kroków, nie wyczuwając
- niczego podejrzanego. Ponieważ był zwrócony bokiem ku
- Michaelowi, można było mierzyć zarówno w serce, jak
- i w kręgosłup. Shasa odbezpieczył sztucer na wypadek, gdyby
- Michael tylko zranił antylopę. Chłopiec trzymał go na celu,
- a sekundy mijały. Byk podniósł głowę i rozejrzał się wokół
- uważnie, ale ponieważ Michael stał zupełnie nieruchomo z bronią
- przy ramieniu, nie zauważył go. Po chwili odszedł spokojnie,
- zatrzymując się raz, by skubnąć jeszcze nieco pożywienia,
- i zniknął w wyższej trawie. Michael nie oddawszy strzału, wolno
- opuścił broń.
- Sean zerwał się, gotów podbiec do brata i naśmiewać się
- z niego, ale Shasa położył mu rękę na ramieniu i powiedział:
- – Idźcie do dżipa i poczekajcie na nas.
- Shasa podszedł do Michaela, który siedział na kopcu
- termitów z winchesterem na kolanach. Usiadł obok niego i zapalił
- papierosa. Żaden z nich nic nie mówił przez prawie dziesięć
- minut.
- – Popatrzył wprost na mnie i miał przepiękne oczy –
- wyszeptał w końcu Michael.
- Shasa rzucił niedopałek papierosa i zgasił go obcasem. Przez
- chwilę znów nic nie mówili, po czym Michael spytał:
- – Tato, czy naprawdę muszę zabijać? Proszę cię, nie
- zmuszaj mnie do tego.
- – Nie, Mickey – Shasa objął syna ramieniem. – Nie musisz
- zabijać. I choć w inny sposób, jestem z ciebie tak dumny, jak
- z Seana.
- Przyszła kolej Garricka. Znów był to samotny byk ze
- wspaniałym poskręcanym porożem i trzeba było go podchodzić
- przez rzadkie zarośla i sięgającą pasa trawę.
- Shasa uważnie obserwował, jak Garry zaczął podchodzić
- antylopę, a okulary błyszczały mu z determinacji. Był jednak
- jeszcze daleko od zwierzęcia, gdy nagle krzyknął przeraźliwie,
- zniknął z powierzchni i tylko mały obłoczek kurzu wskazywał
- miejsce, gdzie znajdował się jeszcze przed chwilą. Impala uciekł
- do lasu, a Shasa z chłopcami pobiegli do miejsca, w którym
- widzieli Garry’ego ostatni raz. Z daleka usłyszeli stłumione
- okrzyki i zobaczyli, że coś się rusza w trawie. Na powierzchnię
- wystawały tylko nogi Garricka, wierzgające w powietrzu. Shasa
- złapał za nie mocno i wyciągnął chłopca z głębokiej dziury.
- Było to wejście do jamy mrówkojada. Garry tak się przejął
- podchodzeniem antylopy, że nadepnął sznurowadło i wpadł
- głową w jamę. Miał zupełnie zakurzone okulary, obtarł sobie
- skórę z policzka i rozdarł kurtkę. Te obrażenia były jednak
- niczym w porównaniu ze zranioną dumą. Przez następne trzy
- dni Garry codziennie próbował podchodzić antylopy, jednak
- zwierzęta zawsze wyczuwały go dużo wcześniej, nim zdołał
- zbliżyć się na odległość pewnego strzału. Za każdym razem,
- gdy patrzył jak antylopa ucieka, był coraz bardziej
- przygnębiony, a kpiny Seana stawały się coraz bardziej bolesne.
- – Nazajutrz spróbujemy razem – pocieszył go Shasa.
- Następnego dnia Shasa podchodził antylopę razem z nim,
- niosąc mu broń, wskazując przeszkody, na które Garry by
- wpadł, i prowadząc go za rękę przez ostatnie dziesięć jardów,
- aż znaleźli się na dobrej pozycji strzeleckiej. Wtedy dał mu
- załadowaną broń.
- – W szyję – szepnął. – Nie możesz chybić.
- Znajdujący się w odległości dwudziestu pięciu kroków byk
- miał najwspanialsze rogi, jakie dotąd widzieli. Garry’emu zrobiło
- się tak gorąco z podniecenia, że zaparowały mu okulary.
- Podniósł broń, lecz nie mógł opanować drżenia rąk.
- Gdy Shasa zobaczył napiętą twarz Garry’ego
- i niekontrolowane ruchy lufy sztucera, rozpoznał objawy
- „gorączki myśliwskiej” i sięgnął ręką, by powstrzymać chłopca.
- Było jednak za późno. Impala podskoczyła wysoko na odgłos
- strzału i rozejrzała się wokół ze zdziwieniem. Ani Shasa, ani
- antylopa, a już z pewnością nie Garry, nie wiedzieli, gdzie
- poleciała kula.
- – Garry! – Shasa starał się przeszkodzić mu, ale chłopiec
- wystrzelił ponownie i w połowie odległości do antylopy pojawił się
- obłoczek kurzu.
- Impala wyskoczyła wspaniałym susem, w powietrzu zaświeciła
- jej jedwabista, cynamonowa skóra i błysnęły skręcone rogi.
- W następnej chwili śmigała już na długich, cienkich nogach tak
- lekko, że wydawało się, iż nie dotyka ziemi.
- W milczeniu wracali do dżipa. Garry szedł kilka kroków
- z tyłu za ojcem, a jego starszy brat naśmiewał się z niego
- bezlitośnie:
- – Garry, następnym razem rzuć w zwierzę swoimi okularami.
- – Sądzę, że musisz jeszcze trochę potrenować, zanim
- pójdziemy znów polować – powiedział Shasa taktownie. – Ale
- nie przejmuj się. Gorączka może zaatakować każdego – nawet
- najstarszych i najbardziej doświadczonych.
- Przenieśli obóz w głąb ich małego Edenu. Teraz każdego
- dnia napotykali odchody słoni, wysokie do kolan sterty kulek
- wielkości piłek tenisowych z włóknistej, żółtej substancji,
- poprzetykanych przeżutą korą, gałązkami i pestkami dzikich
- owoców. Pawiany i kuropatwy ryły w nich w poszukiwaniu
- smakołyków.
- Shasa pokazywał chłopcom, jak wkładając w nie palec
- można zmierzyć temperaturę i dowiedzieć się, czy są świeże.
- Uczył ich także odczytywania wielkich, okrągłych śladów słoni,
- odróżniania samicy od samca, śladów tylnej nogi od śladów
- przedniej, oraz określania kierunku marszu i wieku zwierzęcia.
- – Stare sztuki mają starte kopyta – są gładkie jak stare
- opony samochodowe.
- W końcu natrafili na zupełnie gładkie ślady starego samca,
- wielkości pokrywki kosza na śmieci. Zostawili dżipa i przez dwa
- dni szli tropem słonia, śpiąc na ziemi i jedząc zabrany ze sobą
- prowiant. Późnym popołudniem drugiego dnia zobaczyli go. Stał
- w niemal nieprzebytym buszu, przez który musieli się
- przeczołgiwać, aż znaleźli się bardzo blisko zwierzęcia. Od
- ogromnego, szarego cielska oddzielała ich tylko zasłona z gałęzi.
- Miał jedenaście stóp wysokości, był szary jak burzowa chmura,
- a z jego brzucha dochodziły odgłosy podobne do odległych
- grzmotów. Shasa podprowadzał blisko zwierzęcia kolejno
- każdego z chłopców, by mu się uważniej przyjrzeli, a następnie
- wszyscy razem wycofali się przez splątane zarośla, zostawiając
- samotnika jego własnemu losowi.
- – Dlaczego go nie zastrzeliłeś, tato? – wyjąkał Garry. – Po
- tym jak go tak zawzięcie tropiliśmy?
- – Nie widziałeś? To był ogromny samiec, ale jeden kieł miał
- złamany u nasady, a drugi był zupełnie mały.
- Wlekli się z powrotem przez wiele mil, aż na stopach
- porobiły im się bąble. Chłopcy musieli odpoczywać w obozie
- przez dwa dni, by odzyskać siły po wyczerpującym marszu.
- Nocami często budziły ich krzyki i śmiech hien myszkujących
- w śmietniku obok kuchni; leżeli na wąskich łóżkach polowych
- nie mogąc zasnąć. Słyszeli także wysokie ujadanie małych,
- podobnych do psów szakali. Chłopcy uczyli się rozpoznawać te
- i wiele innych odgłosów nocy – głosy różnych ptaków,
- mniejszych ssaków, małp żerujących w nocy, genett, cybetów
- oraz owadów i gadów, które piszczały, brzęczały i rechotały
- w przybrzeżnych trzcinach.
- Kąpali się rzadko, gdyż Shasa nie wymagał od nich tak
- ścisłego przestrzegania zasad higieny jak matka, nie mówiąc już
- o babci. Jedli wspaniałe smakołyki z wielką ilością cukru i mleka
- skondensowanego, przyrządzane przez kucharza z plemienia
- Herero. Szkoła była daleko, a ojciec poświęcał im cały swój
- czas, wspaniale opowiadał i uczył wielu ciekawych rzeczy. Byli
- szczęśliwi jak nigdy dotąd.
- – Nie widzieliśmy jeszcze śladów lwów – zauważył Shasa
- pewnego ranka przy śniadaniu. – To niezwykłe. Wokół nas jest
- wiele stad bawołów, a duże koty trzymają się zwykle blisko nich.
- Wzmianka o lwach wzbudziła w chłopcach dreszczyk
- podniecenia, gdyż brzmiała tak, jakby Shasa wywoływał groźne
- zwierzę.
- Tego popołudnia jechali dżipem przez step, podskakując na
- wybojach, omijając nory mrówkojadów i powalone pnie, aż
- stanęli na brzegu długiego, porośniętego trawą zagłębienia. Było
- to jedno z sezonowych jezior afrykańskich, które w czasie pory
- deszczowej są płytkimi zbiornikami wodnymi, a potem stają się
- zdradzieckimi mokradłami, w których łatwo ugrzęznąć. Podczas
- najsuchszych miesięcy zamieniają się natomiast w gładkie,
- bezdrzewne przestrzenie, przypominające dobrze utrzymane
- boisko do polo. Shasa zatrzymał samochód wśród drzew
- i używając lornetki uważnie lustrował drugi brzeg bagna, starając
- się wypatrzyć zwierzęta kryjące się w cieniu wysokich pni
- mopani.
- – Tylko kilka lisów z uszami jak nietoperze – mruknął
- i przekazał lornetkę synom. Chłopcy zaśmiewali się obserwując,
- jak poruszają się te interesujące, małe zwierzęta podczas
- łowienia koników polnych w trawie na środku zagłębienia.
- – Tato! – powiedział nagle Sean zmienionym głosem. – Na
- wierzchołku tego drzewa siedzi stary, wielki pawian.
- Oddał lornetkę ojcu.
- – Nie – powiedział Shasa nie opuszczając lornetki. – To nie
- pawian. To człowiek!
- Powiedział coś w miejscowym języku do dwóch tropicieli
- z plemienia Ovambo siedzących w dżipie i rozgorzała krótka,
- zawzięta dyskusja, gdyż każdy miał inne zdanie.
- – Dobrze, pojedźmy tam i przyjrzyjmy się temu –
- zadecydował Shasa.
- Wjechał dżipem do zagłębienia i zanim zdołali przejechać
- połowę odległości do drzewa, nie było już żadnych wątpliwości.
- Na najwyższych gałęziach drzewa siedziała czarnoskóra
- dziewczynka ubrana tylko w opaskę biodrową z taniej, niebieskiej
- bawełny.
- – Jest sama – wykrzyknął Shasa. – Tutaj, pięćdziesiąt mil
- od najbliższej wioski!
- Pędem przejechał ostatnie paręset jardów dzielących go od
- drzewa, zahamował ostro wzbijając tuman kurzu i podbiegł do
- drzewa.
- – Schodź! – krzyknął do niemal zupełnie nagiego dziecka.
- Zamachał także ręką, gdyż dziecko niemal na pewno nie
- rozumiało jego słów. Dziewczynka nie poruszyła się, nawet nie
- podniosła głowy z konaru, na którym leżała.
- Shasa rozejrzał się szybko dookoła. Pod drzewem walały się
- podarte, zniszczone koce. Obok leżała rozdarta, skórzana torba,
- z której wysypywała się wysuszona kukurydza, czarny kociołek
- wsparty na trzech nogach, prosta siekiera z kutym z miękkiej
- stali obuchem i włócznia z ułamanym ostrzem.
- Nieco dalej leżały zabrudzone krwią łachmany i jakieś inne
- przedmioty pokryte błyszczącą, mieniącą się zasłoną z much.
- Gdy Shasa podszedł tam, uniosła się brzęcząca chmara owadów
- odsłaniając to, na czym siedziały. Ujrzał szczątki ludzi: dwie
- pary dłoni i stóp, odgryzione w nadgarstkach i kostkach, oraz –
- co wyglądało najstraszniej – dwie głowy, kobiety i mężczyzny.
- W ich przegryzionych szyjach widać było zmiażdżone wielkimi
- zębami kręgosłupy. Głowy zostały nie naruszone, choć usta,
- nosy i puste oczodoły wypełniały jasne jajeczka rojących się
- much. Trawa wokół była wygnieciona i zbryzgana krwią, a na
- ubitej ziemi Shasa z łatwością zauważył ślady dużego lwa.
- – Lew zawsze zostawia głowy, dłonie i stopy – powiedział
- jeden z tropicieli z plemienia Ovambo rzeczowym tonem. Shasa
- skinął głową i odwrócił się, chcąc powiedzieć synom, żeby zostali
- w samochodzie; spóźnił się. Chłopcy podeszli za nim i teraz
- przyglądali się przerażającym szczątkom. Sean znajdował w tym
- jakąś upiorną przyjemność, Michaela mdliło z przerażenia,
- a Garry patrzył z naukowym zainteresowaniem.
- Shasa delikatnie okrył odgryzione głowy podartymi kocami.
- Poczuł że proces rozkładu jest już zaawansowany. Musiały tu
- leżeć od kilku dni. Potem ponownie skoncentrował uwagę na
- dziecku leżącym na konarze drzewa, wysoko ponad nim i zaczął
- wołać do niego.
- – Ona nie żyje – powiedział tropiciel. – Ci ludzie nie żyją
- przynajmniej od czterech dni. Ta mała przez cały ten czas jest
- na drzewie. Z pewnością nie żyje.
- Shasa nie mógł się z tym pogodzić. Zdjął buty, zrzucił kurtkę
- i wszedł na drzewo. Wspinał się uważnie, sprawdzał ręką każdą
- gałąź, i dopiero potem obciążał ją całym ciężarem. Do wysokości
- dziesięciu stóp kora drzewa była podrapana pazurami. Kiedy
- dziecko było bezpośrednio nad nim, niemal w zasięgu ręki,
- Shasa powiedział w języku Ovambo, a następnie w języku
- Zulusów:
- – Maleństwo, słyszysz mnie?
- Dziecko się nie poruszyło. Shasa zobaczył, że kończyny
- dziewczynki są cienkie jak patyczki, a jej skóra ma ten
- szczególny, popielaty odcień szarości, który u Murzynów
- zapowiada śmierć. Wspiął się ostatnie parę stóp i dotknął jej
- nogi. Skóra była ciepła i Shasa poczuł niewypowiedzianą ulgę.
- Spodziewał się chłodnego dotyku śmierci. Dziewczynka nie
- odzyskała jednak przytomności, a jej odwodnione ciało było
- lekkie jak piórko. Delikatnie rozluźnił jej ramiona obejmujące
- konar i wziął ją na ręce. Powoli schodził w dół, chroniąc ją
- przed wstrząsami i gwałtownymi ruchami, a kiedy stanął na
- ziemi, zaniósł ją do dżipa i położył w cieniu.
- W podręcznej apteczce znajdował się porządny zestaw
- sprzętu medycznego. Dawno temu Shasa musiał pielęgnować
- jednego ze swoich nosicieli broni zranionego przez bawoła. Po
- tym wypadku nigdy nie polował bez apteczki i nauczył się
- posługiwać wszystkimi instrumentami.
- Szybko przygotował kroplówkę i zmierzył dziecku ciśnienie.
- Było bardzo niskie, a puls słaby i nierówny. Musiał spróbować
- jeszcze raz na nodze. Tym razem wprowadził cewnik i dał całą
- torebkę mleczanu Ringersa, a następnie dodał dziesięć
- centymetrów sześciennych roztworu glukozy. Dopiero wtedy
- podał wodę do picia. Dziecko z trudem przełknęło parę kropli,
- potem po trochu wypiło cały kubek. Dziewczynka zaczęła
- dawać oznaki życia – poruszyła się niespokojnie i pisnęła.
- Shasa, zajmując się dziewczynką, wydawał przez ramię
- polecenia tropicielom:
- – Weźcie łopatę i pogrzebcie tych ludzi. To dziwne, że hiena
- jeszcze ich nie znalazła, ale nie chciałbym, żeby to się stało.
- Podczas podróży powrotnej jeden z tropicieli trzymał dziecko
- na kolanach, chroniąc je od wstrząsów i kołysania dżipa. Gdy
- tylko przyjechali do obozu, Shasa przymocował antenę
- krótkofalówki do najwyższego drzewa w okolicy i po trwających
- godzinę próbach uzyskał połączenie, choć nie z kopalnią H’ani,
- lecz z wyprawą geologiczną swojej firmy, znajdującą się o sto mil
- bliżej. Nawet to połączenie było bardzo słabe i przerywane, ale
- w końcu, po wielokrotnym powtarzaniu wiadomości, udało mu
- się przekonać ich, by przekazali wiadomość do kopalni. Dyrekcja
- kopalni miała jak najszybciej wysłać samolot z lekarzem na
- lądowisko przy komisariacie policyjnym w Rundu.
- Tymczasem dziewczynka odzyskała świadomość i zaczęła
- rozmawiać z tropicielami z plemienia Ovambo cieniutkim,
- piskliwym głosem, który przypominał Shasy szczebiotanie
- budujących gniazdo jaskółek. Mówiła mało znanym dialektem
- plemion mieszkających na północy, nad rzekami Angoli, ale
- żona jednego z tropicieli pochodziła z tego szczepu, dzięki czemu
- rozumiał, co mówiła. Opowiedziała przerażającą historię.
- Wyruszyła z rodzicami kilkaset mil na piechotę do wioski
- Shakawe na południu, by zobaczyć się ze swoją babką. Szli
- niosąc ze sobą wszystko to, co posiadali, i skrócili sobie drogę
- przez ten odludny i pustynny rejon. Pewnego dnia zauważyli, że
- ich śladami idzie lew. Początkowo trzymał się daleko, lecz
- później zaczął się do nich zbliżać.
- Jej ojciec, nieustraszony myśliwy, zdawał sobie sprawę, że
- zatrzymywanie się i budowanie schronienia lub wchodzenie na
- drzewo nic nie da, gdyż drapieżnik będzie ich oblegał. Starał się
- natomiast odpędzać lwa krzykiem i klaskaniem, poganiając
- jednocześnie rodzinę, by szybko dojść do rzeki i znaleźć
- schronienie w jednej z nadbrzeżnych wiosek rybackich.
- Dziecko opisało końcowy atak. Lew uderzył na rodzinę
- z nastroszoną, czarną grzywą, walcząc i rycząc. Jej matka, zanim
- dopadł ją lew, zdążyła posadzić dziewczynkę na najniższej gałęzi
- drzewa. Ojciec stanął dzielnie do walki z lwem i wbił mu w pierś
- długą dzidę, która jednak się złamała. Lew skoczył na niego
- i jednym uderzeniem żółtych, zakrzywionych pazurów rozszarpał
- mu brzuch. W następnej chwili skoczył do kobiety, która
- usiłowała wejść na drzewo, i zatapiając pazury w jej plecach
- ściągnął ją na dół.
- Cienkim, ptasim głosikiem dziewczynka opowiedziała, jak lew
- zjadł ciała jej rodziców, zostawiając tylko głowy, stopy i dłonie,
- a ona patrzyła na to z góry. Ta przerażająca uczta trwała dwa
- dni, a w przerwach lew lizał ranę od włóczni. Trzeciego dnia
- próbował dosięgnąć dziewczynki, drapiąc korę drzewa
- i straszliwie rycząc. W końcu zrezygnował i ciężko kulejąc
- z powodu rany odszedł w las. Dziewczynka była wciąż tak
- przerażona, że bała się opuścić swoją kryjówkę i siedziała tam,
- aż w końcu zemdlała z wycieńczenia, upału i strachu.
- Gdy o tym opowiadała, służący uzupełniali paliwo w dżipie
- i przygotowywali żywność na drogę do Rundu. Shasa odjechał,
- gdy wszystko było już gotowe, zabierając ze sobą chłopców.
- Nie chciał ich zostawić w obozie, gdy w okolicy grasował lew
- ludojad.
- Wyruszyli wieczorem, przejechali polowy most i jadąc całą
- noc swoimi śladami rankiem dojechali do głównej drogi do
- Rundu, a po południu, zmęczeni i zakurzeni, dojechali w końcu
- do lądowiska. Niebiesko-srebrzysty mosquito, którego Shasa
- zostawił w kopalni H’ani, stał w cieniu drzew na skraju pasa
- startowego. Leżąc pod skrzydłem samolotu, cierpliwie czekali
- pilot firmy i lekarz.
- Shasa powierzył dziecko opiece lekarza i zaczął szybko
- przeglądać plik pilnych dokumentów i telegramów przywiezionych
- przez pilota. Spisał na kartce odpowiedzi i polecenia, a następnie
- sporządził długą listę poleceń dla Davida Abrahamsa. Po
- krótkim czasie mosquito wzbił się w powietrze, zabierając ze
- sobą dziewczynkę. W szpitalu należącym do kopalni lekarze mieli
- udzielić jej pierwszej pomocy, a kiedy odzyska zdrowie, Shasa
- zadecyduje, co zrobić z małą sierotą.
- Powrót do obozu był znacznie przyjemniejszy niż jazda
- w przeciwnym kierunku i w ciągu następnych kilku dni wrażenia
- z przygody z lwem zatarły się w zetknięciu z innymi zajęciami na
- safari, a także sprawą pierwszego polowania Garricka. Pech,
- słaba koordynacja ruchów i brak wprawy w strzelaniu
- powodowały, że nie mógł osiągnąć tego, czego pragnął tak
- mocno, podczas gdy Sean za każdym razem zaopatrywał obóz
- w świeże mięso.
- – Potrenujemy jeszcze trochę na gołębiach – zadecydował
- Shasa po jednej z najgorszych prób Garry’ego. Na figowcach
- przy wodopoju ucztowały wieczorami stada tłustych, zielonych
- gołębi.
- Shasa wziął chłopców, gdy tylko słońce przestało mocno
- palić, i porozmieszczał w kryjówkach zbudowanych przez nich
- z gałęzi i suchych traw. Kryjówki były od siebie tak oddalone, by
- jakiś nieuważny strzał nie spowodował wypadku. Tego
- popołudnia wyznaczył Seanowi miejsce w bliższym końcu polany.
- Michael, który raz jeszcze odmówił brania czynnego udziału
- w polowaniu, miał mu dotrzymywać towarzystwa i zbierać
- strącone ptaki.
- Shasa i Garry skierowali się w głąb polany. Shasa szedł
- pierwszy zwierzęcą ścieżką, wijącą się między grubymi, żółtawymi
- pniami figowców, a Garry podążał za nim. Popękana kora
- figowców wyglądała jak skóra jakiegoś ogromnego gada, a kiście
- fig nie zwisały z gałęzi, lecz wyrastały bezpośrednio z pnia. Pod
- drzewami rosło gęste, splątane poszycie, a ścieżka była tak
- kręta, że widzieli przed sobą tylko jej krótki odcinek. Gałęzie
- osłaniały ją z góry i o tej porze dnia panował tu półmrok.
- Shasa minął kolejny zakręt, W odległości pięćdziesięciu
- kroków ścieżką wprost na niego szedł lew. Już w chwili, gdy go
- zobaczył, Shasa zdał sobie sprawę, że to ludojad. Był ogromny,
- największy, jakiego widział. Sięgał mu powyżej pasa, a jego
- długa i gęsta grzywa była kruczoczarna z przodu, a stalowa po
- bokach i z tyłu.
- Płaski pysk starego zwierzęcia był pocięty szramami. Poruszał
- nim, kulejąc i dysząc z bólu szedł ku nim. Shasa zobaczył
- rozległą ranę od włóczni, rozszarpany płat czerwonego mięsa
- i mokrą plamę na futrze, tam gdzie lew je lizał. Muchy latały
- wokół rany, kąsając i drażniąc ją. Widać było, że lew jest
- rozwścieczony i chory ze starości i bólu. Podniósł ciemny, kudłaty
- łeb i spojrzawszy w blade, żółte oczy Shasa dostrzegł w nich
- agonię i ślepą wściekłość.
- – Garry! – powiedział szybko. – Wycofaj się! Nie biegnij,
- ale odejdź.
- I nie oglądając się za siebie zdjął broń z ramienia.
- Zwierzę przyczaiło się do skoku, długi ogon z czarną kitą
- włosów na końcu poruszał się w przód i w tył niczym
- metronom. Żółte oczy patrzyły z nienawiścią. Lew gotował się
- do skoku.
- Shasa wiedział, że będzie miał czas tylko na jeden strzał,
- gdyż dzielący ich dystans bestia pokona z przerażającą
- szybkością. Odległość była zbyt duża, a światło zbyt słabe, by
- strzał był śmiertelny, więc zdecydował, że poczeka, aż lew się
- zbliży i strzał będzie pewny, a wystrzelona z holland and holland
- duża, trzystugramowa kula z miękkim czubkiem roztrzaska mu
- czaszkę i rozszarpie mózg.
- Lew przywarł płasko do ziemi i zaczął się czołgać, a z jego
- pyska, w którym widać było rzędy długich, żółtych kłów,
- wydobywał się przerażający pomruk. Shasa stanął nieruchomo
- i wymierzył, ale zanim zdążył wystrzelić, z tyłu za nim rozległ się
- ostry strzał małego winchestera i lew, trafiony w pół skoku, padł
- głową w dół i przewrócił się na grzbiet, odsłaniając jasnożółte
- futro na brzuchu. Wyciągnął przed siebie łapy, długie,
- zakrzywione pazury schowały się, a różowy język wysuwał się
- spomiędzy rozwartych szczęk i wściekłość powoli gasła w bladych,
- żółtych oczach. Z małego otworu po kuli między oczami zaczęła
- ściekać po czole i dalej na ziemię cienka strużka krwi.
- Shasa ze zdumieniem opuścił broń i spojrzał w tył. Za nim,
- ledwie sięgając mu do piersi, stał Garry. Przy ramieniu wciąż
- trzymał niewielki sztucer, jego twarz była napięta i śmiertelnie
- blada, a okulary połyskiwały w panującym półmroku.
- – Zabiłeś go – powiedział Shasa niemądrze. – Stałeś jak
- mur i zabiłeś go.
- Shasa ruszył powoli do przodu i zatrzymał się nad martwym
- lwem. Potrząsnął głową z niedowierzaniem i popatrzył na syna.
- Garry nie opuścił jeszcze broni i dopiero teraz zaczął się trząść
- ze strachu. Shasa umoczył palec w wypływającej z rany na
- głowie krwi, wrócił do Garry’ego i namalował na czole
- i policzkach syna rytualne znaki.
- – Teraz jesteś mężczyzną i jestem z ciebie dumny –
- powiedział.
- Policzki Garry’ego powoli odzyskiwały naturalny kolor, wargi
- przestały mu drżeć. Po chwili jego twarz zaczęła jaśnieć taką
- dumą i niewypowiedzianą radością, iż Shasa poczuł, że zasycha
- mu w gardle, a w oczach zbierają się łzy.
- Z obozu przychodzili wszyscy służący, by popatrzeć na
- ludojada i wysłuchać szczegółowego opowiadania Shasy
- o polowaniu. Potem przy światłach pochodni zanieśli lwa do
- obozu. Oprawiacze zaczęli ściągać skórę i wszyscy zaśpiewali
- myśliwską pieśń na cześć Garry’ego.
- Sean był rozdarty pomiędzy pełnym niedowierzania
- podziwem dla brata a najgłębszą zazdrością, podczas gdy
- Michael wychwalał brata pod niebiosa. Garry nie chciał zmyć
- z twarzy wyschniętej krwi, aż w końcu, już po północy, Shasa
- powiedział, by szli spać. Przy śniadaniu Garry miał jeszcze na
- rozpromienionej twarzy paski zakrzepłej krwi. Michael przeczytał
- na głos wiersz, który napisał na cześć brata. Zaczynał się tak:
- Z płucami, których ryk dociera do słońca,
- Oddechem jak piec kowalski gorącym,
- Oczami tak żółtymi, jak światło księżyca,
- I apetytem na ludzkie mięso niegasnącym...
- Shasa śmiał się dyskretnie ze starannych rymów, ale na
- koniec klaskał równie głośno jak inni. Po śniadaniu wszyscy
- poszli patrzeć, jak oprawiacze ściągają skórę, rozciągają ją
- w cieniu, usuwają żółty, podskórny tłuszcz i wcierają w skórę sól
- i ałun.
- – Wciąż myślę, że umarł na atak serca – Sean nie potrafił
- dłużej ukrywać zawiści. Garry natarł na niego ze wściekłością:
- – Wszyscy wiemy, jaki z ciebie cwaniak. Ale możesz ze mną
- rozmawiać dopiero wtedy, gdy zastrzelisz swojego lwa. Potrafisz
- polować wyłącznie na małe, stare antylopy!
- To była długa, gorąca przemowa, lecz Garry nie zająknął się
- ani razu. Shasa po raz pierwszy widział, by Garry odpowiedział
- na zwykłe docinki Seana i oczekiwał, że ten będzie chciał
- pokazać, kto tu rządzi. Widział, że Sean zastanawia się, co
- zrobić, i nie może się zdecydować, czy pociągnąć brata za
- kosmyk włosów na skroni, czy szturchnąć go w żebra. Widział
- także, że Garry był na to przygotowany, gdyż zwinął dłonie
- w pięści i zacisnął usta. Nagle Sean uśmiechnął się szeroko.
- – To był żart – powiedział niedbale i odwrócił się, by
- podziwiać małą dziurkę po kuli w czaszce. – Bum! Dokładnie
- między oczy!
- To była próba zawarcia pokoju.
- Garry nie był pewien, jak zareagować. Po raz pierwszy Sean
- musiał się wycofać i Garry nie od razu zrozumiał, że wygrał.
- Shasa podszedł do młodszego syna i położył mu rękę na
- ramieniu i powiedział:
- – Wiesz, co zamierzam zrobić, smyku? Dam głowę lwa do
- spreparowania. Wprawią mu oczy i wypchają, a później
- powiesimy ją na ścianie w twoim pokoju.
- Shasa po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że na ramionach
- i przedramieniu Garry’ego rozwinęły się małe, twarde muskuły.
- Zawsze sądził, że jego młodszy syn jest cherlakiem. Możliwe, że
- nigdy wcześniej nie przypatrzył mu się uważnie.
- W końcu trzeba było kończyć safari. Służący składali
- namioty i łóżka, pakowali je na ciężarówki, a nad chłopcami
- zawisła przerażająca perspektywa powrotu do Welteyreden
- i szkoły. W czasie długiej drogi powrotnej do kopalni H’ani
- Shasa starał się ich pocieszać opowieściami i piosenkami, ale
- z każdą milą chłopcy byli coraz smutniejsi.
- Ostatniego dnia, kiedy na drgającym od gorącego powietrza
- horyzoncie pojawiły się wzgórza zwane przez Buszmenów
- „Miejscem na całe życie”, Shasa, chcąc ich nieco rozruszać,
- spytał:
- – Czy panowie zdecydowali już, co chcą robić, gdy skończą
- szkołę? Sean?
- – Chcę robić to, co właśnie robiliśmy. Chcę być myśliwym
- i polować na słonie, tak jak pradziadek Sean.
- – Doskonały pomysł! – zgodził się Shasa. – Jest tylko
- jeden mały problem – spóźniłeś się o co najmniej sześćdziesiąt
- lat.
- – No dobrze – powiedział Sean. – Zostanę żołnierzem, lubię
- strzelać.
- Po twarzy Shasy przemknął cień. Po chwili spojrzał na
- Michaela.
- – A ty, Mickey?
- – Chce być pisarzem. Będę dziennikarzem, a w wolnych
- chwilach będę pisał wiersze i wspaniałe książki.
- – Zginiesz z głodu, Mickey – zaśmiał się Shasa i odwrócił się
- do Garry’ego, który opierał się o siedzenie kierowcy.
- – A ty, smyku?
- – Chcę robić to, co ty robisz.
- – A co ja takiego robię? – spytał z zainteresowaniem Shasa.
- – Jesteś prezesem Courtney Mining and Finance i mówisz
- wszystkim, co mają robić. Właśnie tym chcę być w przyszłości,
- prezesem Courtney Mining and Finance.
- Shasa przestał się uśmiechać i uważnie przyglądał się zaciętej
- twarzy dziecka, a po chwili powiedział swobodnie:
- – No cóż, wygląda na to, że będziemy musieli zarabiać na
- myśliwego i poetę.
- Przejechał dłonią po splątanych włosach Garry’ego. Już nie
- musiał się przymuszać, by pogładzić swoje brzydkie kaczątko.
- Szli śpiewając falującym stepem Zulu. Ponad stu członków
- Buffaloes, specjalnie dobranych do pełnienia tej honorowej
- warty przez Hendricka Tabakę. Sami najlepsi, ubrani
- w królewskie, plemienne stroje: pióra, futra, czapki ze skóry
- małpy i spódniczki z krowich ogonów. Nieśli tylko kije, gdyż
- tradycja zabraniała posiadania metalowej broni w tym dniu.
- Na czele kolumny szedł Moses Gama i Hendrick Tabaka.
- W tym dniu oni także zrzucili europejski ubiór i założyli
- przysługujące tylko im płaszcze ze skóry lamparta. Pół mili za
- nimi stado bydła wzbijało tuman kurzu. To była lobola, opłata
- za żonę; dwieście wybranych sztuk, zgodnie z umową. Zwierząt
- doglądali synowie najznamienitszych wojowników, jadąc ze
- stadami trzysta mil z Witwatersrand na swój koszt. Dowodzili
- nimi Wellington i Raleigh Tabaka i to oni doglądali rozładunku
- stada na stacji kolejowej w Ladyburgu. Podobnie jak ich ojciec,
- na tę okazję także zrzucili europejskie stroje, założyli przepaski
- biodrowe i chwycili w dłonie włócznie. Podnieceni i dumni
- z powierzonego zadania tańczyli i krzyczeli na bydło, utrzymując
- je w zwartym stadzie.
- Za niewielkim Ladyburgiem wyrosło przed nimi wysokie
- wzgórze, porośnięte czarnymi akacjami. Cała ta ziemia, od
- spadającego ze wzgórza wodospadu wzbijającego migoczącą
- w słońcu chmurę wodnego pyłu, należała do Courtneyów.
- Dziesięć tysięcy akrów było własnością lady Anny Courtney,
- wdowy po sir Garricku Courtneyu, i Storm Anders, córki
- generała Seana Courtneya. Jednakże sto akrów najlepszej ziemi
- leżącej za wodospadem dostał, zgodnie z wolą generała Seana
- Courtneya, Sangane Dinizulu, gdyż był wiernym i oddanym
- towarzyszem rodziny Courtneyów, podobnie jak uprzednio jego
- ojciec, Mbejane Dinizulu.
- Droga schodziła z góry serpentynami. Kiedy Moses zmrużył
- oczy i popatrzył przed siebie, zobaczył w oddali inną grupę
- wojowników. Było ich znacznie więcej, być może nawet
- pięciuset. Oni także byli ubrani w królewskie stroje: głowy
- przystroili piórami i kawałkami futra, a na nadgarstkach
- i kostkach mieli wojenne bransolety. Obie grupy zatrzymały się
- u stóp wzgórza, w odległości stu jardów od siebie, nie przestając
- śpiewać, przytupywać i potrząsać włóczniami.
- Zulusi nieśli także dobrane tarcze z białej i brązowej skóry
- bawołów. Trzymający je wojownicy ozdobili czoła paskami skóry
- w tych samych kolorach, a ich spódniczki były zrobione z białych
- krowich ogonów. Wszyscy byli wysocy, ich spocone ciała
- połyskiwały w słońcu, a oczy były przekrwione z powodu kurzu,
- podniecenia i wielu kufli wypitego już piwa z prosa. Wyglądali
- groźnie i bojowo.
- Stojąc przed nimi Moses poczuł, że ogarnia go lęk, jaki ci
- ludzie wzbudzali przez dwieście lat we wszystkich szczepach
- afrykańskich, i chcąc się go pozbyć tupnął i zaśpiewał tak
- głośno, jak Buffaloes zgromadzeni ciasno wokół niego. W dniu
- swojego ślubu Moses odrzucił wszystkie zachodnie zwyczaje
- i tradycje, i łatwo powrócił do swoich afrykańskich korzeni. Jego
- serce biło zgodnie z rytmem i pulsem surowego kontynentu.
- Z szeregu Zulusów naprzeciw niego wyskoczył wyróżniający
- się wspaniałą postawą mężczyzna. Jego czoło zdobiły paski
- skóry leoparda, oznaczające przynależność do rodziny
- królewskiej. Był to jeden ze starszych braci Victorii Dinizulu.
- Moses wiedział, że jest wykształconym prawnikiem z dużą
- praktyką w Eshowe, stolicy Zulu, ale dzisiaj był po prostu
- Afrykańczykiem, dzikim i groźnym w obrotach tańca wojennego
- giya.
- Skakał, obracał się i głośno wychwalał siebie i swoją rodzinę,
- stawiał czoło całemu światu i wojownikom stojącym przed nim,
- a jego współplemieńcy uderzali włóczniami w tarcze; w powietrzu
- rozlegał się odgłos podobny do dalekiego grzmotu, ostatni
- dźwięk, jaki słyszały miliony ofiar. Wojownicy grali podzwonne
- dla plemion Swazi i Xhasa, Burów i Brytyjczyków z czasów, kiedy
- oddziały Chaki, Dingaana i Cetewayo przemierzały kraj od
- Isandhlawana, „Wzgórza Małej Ręki”, gdzie podczas jednej
- z najgorszych klęsk, jakie Anglia poniosła w Afryce, wycięto
- w pień siedmiuset piechurów, do „Miejsca Płaczu”, nazwanego
- przez Burów „Weenen” dla uczczenia kobiet i dzieci zabitych
- przy akompaniamencie tych samych przerażających dźwięków,
- gdy oddział wojowników przeszedł rzekę Tugela; i tysięcy innych
- nieznanych lub zapomnianych miejsc, w których Zulusi
- wymordowali mniejsze plemiona.
- W końcu spocony i pokryty kurzem, z pianą na ustach
- i wznoszącą się ciężko piersią wycofał się do szeregu. Teraz
- Moses miał odtańczyć giya. Wybiegł spomiędzy Buffaloes
- i skoczył wysoko w górę, a płaszcz z leoparda okręcił się wokół
- niego. Jego ręce i nogi błyszczały jak świeżo wydobyte bryły
- węgla, a oczy i zęby świeciły w słońcu jak szkło. Głos odbijał się
- od wzgórza i choć stojący przed nim wojownicy nie mogli
- rozumieć słów, z łatwością odgadywali siłę i znaczenie tego, co
- chciał im przekazać, gdyż dumna wzgarda przebijała z każdego
- jego gestu. Pomruk niezadowolenia przemknął przez ich szeregi
- i zbliżyli się ku niemu, podczas gdy Buffaloes rozgrzał jego
- przykład. Krew zawrzała im w żyłach, byli gotowi walczyć ze
- swoim odwiecznym wrogiem i kontynuować krwawą wendetę
- trwającą sto lat.
- Kiedy wydawało się, że nic już nie może powstrzymać
- przemocy i śmierci, a w powietrzu, niczym napięcie podczas
- najgorszej burzy, wisiał gniew, Moses nagle przerwał swój
- taniec, stając przed nimi w pozie przypominającej posąg herosa.
- Siła jego osobowości była tak wielka, a jego obecność tak na
- nich oddziaływała, że bębnienie w tarcze i gniewne pomruki
- nagle ustały.
- W tej ciszy Moses zawołał w języku Zulusów:
- – Przynoszę zapłatę za żonę!
- I podniósł w górę swoją włócznię, dając sygnał pasterzom
- idącym za nim.
- Stado zbliżyło się, poganiane okrzykami i wrzaskami, wzbijając
- jeszcze większy tuman kurzu niż tancerze. Nastawienie Zulusów
- od razu się zmieniło. Od tysiąca lat, od czasów gdy plemię
- Nguni, z którego wywodziło się plemię Zulusów, nadeszło
- prowadząc swoje stada ze wschodu przez tereny nie
- nawiedzone plagą much tse-tse, był to lud pasterski. Zwierzęta
- stanowiły o dobrobycie i były ich bogactwem. Kochali zwierzęta
- tak, jak inni mężczyźni kochają kobiety i dzieci. Chłopcy
- zajmowali się bydłem niemal od chwili, odkąd umieli chodzić
- i przebywali ze zwierzętami w stepie od świtu do nocy. Ta więź
- ludzi ze zwierzętami przeradzała się w niemal mistyczny związek:
- chłopcy chronili je z narażeniem własnego życia przed
- drapieżnikami, rozmawiali z nimi, opiekowali się i doskonale je
- poznawali. Legenda głosiła, że król Chaka znał każde zwierzę
- w swoich królewskich stadach i natychmiast poznawał, że zginęło
- jedno zwierzę ze stada liczącego sto tysięcy sztuk, pytał o nie
- podając dokładny opis, i nie wahał się rozkazać swoim
- oprawcom, by rozłupywali maczetami głowy nawet najmłodszym
- pasterzom, jeżeli byli choć podejrzani o niedbalstwo.
- Zulusi byli więc grupą znających się na rzeczy sędziów
- i teraz przestali się zajmować tańcem, pozami i przechwałkami,
- a skupili swoją uwagę na dużo poważniejszej sprawie, jaką była
- ocena zapłaty. Każde zwierzę było wyprowadzane ze stada
- i dokładnie oglądane, przy akompaniamencie komentarzy,
- spekulacji i sporów. Zwierzęta były obmacywane przez
- kilkanaście par rąk jednocześnie. Otwierano im pyski, by
- obejrzeć język i zęby, wykręcano głowy, by zajrzeć do uszu
- i nozdrzy, ważono w ręku wymiona i podnoszono ogony, by
- poznać, ile cielaków wydały na świat i ile jeszcze mogą wydać.
- W końcu Sangane Dinizulu, ojciec panny młodej, niechętnie
- zgadzał się na każdą sztukę. Mimo usilnych starań nie mogli
- znaleźć powodu, by odrzucić choć jedno zwierzę. Ovambo
- i Xhosa kochali swoje stada równie mocno jak Zulusi i równie
- dobrze znali się na zwierzętach. Ponieważ chodziło o dumę
- i honor, wybierając zwierzęta Moses i Hendrick użyli wszystkich
- swoich umiejętności.
- Dokładne zbadanie każdej z dwustu sztuk bydła zajęło wiele
- godzin. W tym czasie orszak pana młodego rozsiadł się na
- trawie obok drogi, wciąż stroniąc od Zulusów i udając brak
- zainteresowania dla tego, co się obok nich działo. Słońce mocno
- paliło, a kurz jeszcze wzmagał ich pragnienie, ale podczas
- sprawdzania stada nie podawano żadnych napojów.
- Wreszcie Sangane Dinizulu, siwy, wspaniałej postawy
- mężczyzna, zawołał swoich pasterzy. Joseph Dinizulu,
- przewodzący pasterzom, wystąpił do przodu i starzec oddał mu
- stado pod opiekę. Choć napomniał najmłodszego syna bardzo
- ostro i patrzył na niego surowo, nie potrafił ukryć ani miłości
- do niego, ani zadowolenia ze stada, będącego zapłatą za żonę.
- Kiedy więc zwrócił się do swojego przyszłego zięcia i przywitał
- się z nim po raz pierwszy, trudno mu było powstrzymać
- uśmiech, który pojawiał się na jego twarzy i znikał, jak promyki
- słońca na zachmurzonym niebie.
- Choć Sangane Dinizulu był wysokim mężczyzną, musiał
- podnieść ręce w górę, gdy z godnością ściskał Mosesa. Następnie
- cofnął się i klasnął w ręce, wzywając grupę siedzących nie
- opodal młodych kobiet.
- Usłyszawszy wezwanie, kobiety wstały i pomagając sobie
- wzajemnie postawiły na głowach ogromne dzbany z piwem.
- Potem utworzyły szereg i ruszyły, a choć śpiewały i kręciły
- biodrami, ani kropla płynu nie wylała się z dzbanów. Były to
- niezamężne dziewczyny, żadna z nich nie nosiła upiętych wysoko
- włosów ani skórzanego kaftana mężatki, miały na sobie krótkie
- spódniczki z paciorków. Ich nagie ciała były namaszczone oliwą,
- a młode, sterczące piersi kołysały się i podskakiwały w rytm
- pieśni powitalnej, wzbudzając uśmiechy i pomruk zadowolenia
- wśród gości weselnych. Chociaż w głębi serca stary Sangane
- Dinizulu nie pochwalał związków z członkami innych szczepów,
- otrzymał wysoką lobolę, a według dostępnych informacji, jego
- przyszły zięć był człowiekiem o dużej władzy i rozległych
- wpływach. Nikt rozsądnie myślący nie mógł niczego zarzucić
- takiemu konkurentowi, a ponieważ w orszaku weselnym pana
- młodego mogli być inni tacy jak on, Sangane nie chciał
- ujawniać swoich wątpliwości.
- Dziewczęta klękały przed gośćmi, spuszczając głowy
- i skromnie odwracając oczy. Chichocząc ze spojrzeń i figlarnych
- uwag mężczyzn podawały wypełnione piwem dzbany,
- a następnie odchodziły kołysząc biodrami, a wirujące spódniczki
- prowokacyjnie odsłaniały ich jędrne pośladki.
- Dzbany były tak ciężkie, że trzeba było używać dwóch rąk,
- by je podnieść. Kiedy goście odstawiali je, na ich górnych
- wargach pozostawała gęsta, biała piana. Oblizywali ją hałaśliwie
- i śmiechy stawały się coraz swobodniejsze i przyjazne.
- Kiedy już opróżniono dzbany, Sangane Dinizulu wstał
- i wygłosił krótką mowę powitalną. Następnie wszyscy podnieśli
- się i ruszyli drogą pod górę, ale teraz Zulusi szli ramię w ramię
- z Ovambo i Xhosa. Moses Gama nie spodziewał się, że
- kiedykolwiek to zobaczy. To tylko początek, pomyślał, wspaniały
- początek, ale trzeba jeszcze wcielić w życie przedsięwzięcia tak
- potężne jak góry Drakensberg, które ukazały się na niebieskim
- horyzoncie, gdy weszli na szczyt wzgórza.
- Choć Sangane Dinizulu miał z pewnością ponad
- siedemdziesiąt lat, wszedł dziarsko pod górę, a teraz prowadził
- długą kawalkadę mężczyzn do swojego obejścia, usytuowanego
- na trawiastym zboczu schodzącym do rzeki. Chaty jego wielu
- żon, przypominające wyglądem ule z równymi dachami, otaczały
- kręgiem chatę starca. Wejścia do nich były tak niskie, że
- wchodząc trzeba się było schylać. Chata Sangane Dinizulu także
- wyglądała jak ul, lecz była znacznie większa, a liście na dachu
- tworzyły regularny wzór. Był to dom wodza Zulusów, syna
- niebios.
- Na zboczu siedziało bardzo wielu, tysiąc lub nawet więcej,
- najważniejszych rangą Zulusów, wraz ze swoimi starszymi
- żonami. Niektórzy z nich podróżowali wiele dni, by uczestniczyć
- w uroczystości. Teraz zebrali się w grupy, a każdy z wodzów był
- otoczony świtą.
- Kiedy orszak pana młodego pokazał się na wzgórzu, wstali
- jak jeden mąż i zaczęli wykrzykiwać pozdrowienia i uderzać
- w tarcze, a Sangane Dinizulu poprowadził ich do bramy swojego
- obejścia. Przed wejściem rozłożył ręce uciszając zebranych
- i goście weselni ponownie rozsiedli się wygodnie na trawie. Tylko
- wodzowie usiedli na rzeźbionych tronach i podczas gdy młode
- dziewczęta roznosiły wśród nich dzbany z piwem, Sangane
- Dinizulu wygłosił mowę weselną.
- Najpierw przypomniał historię całego plemienia, podkreślając
- rolę rodu Dinizulu. Wymieniał zasługi wojenne i bohaterstwo
- swoich przodków. Ponieważ było ich wielu, zajęło to dużo
- czasu, ale goście byli zadowoleni, gdyż dziewczęta dolewały piwa
- do czarnych dzbanów, gdy tylko zostały opróżnione, a choć
- starsi znali historię plemienia równie dobrze, jak Sangane
- Dinizulu, zawsze lubili jej słuchać, gdyż była niczym kotwica na
- niespokojnym morzu życia. Dopóki historia i zwyczaje nie
- zostaną zapomniane, plemię jest bezpieczne.
- Po dłuższej przemowie Sangane Dinizulu powiedział na
- zakończenie ochrypłym, ostrym głosem:
- – Są wśród was tacy, którzy zastanawiali się, czy jest rzeczą
- mądrą, by córka Zulusa wychodziła za mężczyznę z innego
- plemienia. Szanuję te poglądy, gdyż mnie także dręczyły
- wątpliwości i długo się nad tym zastanawiałem.
- W tym momencie wielu starszych pokiwało głowami,
- a w stronę orszaku pana młodego padło kilka wrogich spojrzeń,
- ale Sangane Dinizulu mówił dalej:
- – Miałem te same wątpliwości, gdy moja córka poprosiła,
- bym jej pozwolił opuścić chatę jej matki i by mogła pojechać
- do goldi, kopalni złota, i pracować w wielkim szpitalu
- w Baragwanath. Teraz jestem przekonany, że postępowała
- właściwie i dobrze. Stary człowiek może być dumny z takiej
- córki. Ma przed sobą wielką przyszłość.
- Mówił spokojnie i rozważnie. Widział powątpiewanie w oczach
- starszyzny, ale nie zwracał na to uwagi.
- – Mężczyzna, który zostanie jej mężem, nie jest Zulusem –
- ale on także ma przed sobą wielką przyszłość. Większość z was
- słyszała jego imię. Wiecie, że jest człowiekiem dzielnym
- i potężnym. Jestem przekonany, że oddając mu córkę za żonę,
- raz jeszcze postępuję właściwie – zarówno ze względu na
- dobro córki, jak i plemienia.
- Kiedy starzec usiadł na swoim tronie, wszyscy byli bardzo
- poważni, powściągliwi i nikt nic nie mówił. Patrzyli z niechęcią na
- pana młodego siedzącego przed swoimi ludźmi.
- Moses Gama wstał i wszedł wyżej na zbocze, tak by patrzeć
- na nich z góry. Dzięki temu jego dobrze widoczna na tle nieba
- postać wydawała się jeszcze wyższa, a królewskie futro
- z leoparda podkreślało pochodzenie.
- – Zulusi, pozdrawiam was!
- W panującej ciszy jego głęboki przejmujący głos niósł się
- daleko i wszyscy dobrze go słyszeli. Byli poruszeni i zaskoczeni
- tym, że mówił płynnie ich językiem.
- – Przybyłem tu, by poślubić jedną z najpiękniejszych córek
- waszego plemienia, ale jako część zapłaty przynoszę wam wizję
- i obietnicę – zaczął Moses.
- Słuchali go uważnie, ale i ze zdziwieniem. Powoli, w miarę jak
- przedstawiał im swoją wizję przyszłości, zjednoczenie plemion
- i odrzucenie istniejącej przez trzysta lat dominacji białych, ich
- nastawienie się zmieniało. Starsi słuchali go z coraz większą
- niechęcią, potrząsali głowami i wymieniali gniewne spojrzenia,
- a niektórzy z nich – co było dużym uchybieniem w stosunku do
- ważnego gościa – nawet szemrali przeciw niemu. Jednak to, co
- im proponował, oznaczało odrzucenie starych zwyczajów
- i porządku społecznego, z którym splecione było ich życie. Na to
- miejsce proponował coś nieznanego i nie sprawdzonego, świat
- odwrócony do góry nogami, bezład, w którym szalone słowa
- miały zastąpić stare wartości i sprawdzone prawa, a oni – jak
- wszyscy starzy ludzie – obawiali się zmiany.
- Inaczej było z młodymi. Słuchali go, a jego słowa rozgrzewały
- ich jak ognisko w mroźną zimową noc. Jeden z nich słuchał
- uważniej niż inni. Joseph Dinizulu nie miał jeszcze czternastu
- lat, ale w jego żyłach płynęła krew wielkiego Chaka. Te dziwne
- z początku słowa weselnego przemówienia Mosesa zaczęły
- rozbrzmiewać w jego uszach jak pieśń bojowa, a jego oddech
- stawał się coraz szybszy.
- – A więc, Zulusi, przybyłem tu, by oddać wam ziemię
- waszych ojców. Przybyłem, by obiecać wam, że czarny człowiek
- znów będzie władał Afryką i że tak jak pewne jest to, że jutro
- wzejdzie słońce, tak też pewne jest to, że przyszłość należy do
- was.
- Nagle Joseph Dinizulu zobaczył przyszłość.
- – Czarny człowiek będzie władał Afryką!
- Dla Josepha Dinizulu, podobnie jak dla wielu innych spośród
- zgromadzonych, tego dnia zmienił się świat.
- Victoria Dinizulu czekała w chacie swojej matki. Siedziała na
- wymoszczonym futrem królików klepisku. Miała na sobie
- tradycyjny strój zuluskiej panny młodej, wyszywany i zdobiony
- przez jej matkę i siostry, bardzo bogaty i piękny. Każdy wzór
- miał magiczne znaczenie.
- Nadgarstki i kostki przewiązała sznurami kolorowych
- paciorków i nałożyła naszyjnik z korali, a jej krótka spódniczka
- ze skórzanych rzemieni była ozdobiona paciorkami. Sznury
- paciorków miała także we włosach i wokół talii. Tylko jedno
- różniło jej strój od tradycyjnego stroju panny młodej
- z plemienia Zulusów – od okresu dojrzewania, kiedy ją
- ochrzczono w kościele anglikańskim, zawsze miała zakryte piersi.
- Nałożyła bluzkę z wzorzystego jedwabiu, pasującego do reszty
- stroju.
- Siedząc w środku chaty słuchała uważnie dochodzącego
- z zewnątrz głosu oblubieńca. Słyszała go dobrze, choć musiała
- uciszać inne dziewczęta, gdy zaczynały szeptać i chichotać. Każde
- słowo raziło niczym strzała i czuła, jak rośnie i niemal
- obezwładnia ją miłość i oddanie dla tego mężczyzny.
- Chata nie miała okien, więc wewnątrz było tak ciemno jak
- w średniowiecznej katedrze. Powietrze było gęste od dymu, który
- wydobywał się wolno z ogniska żarzącego się w środku,
- a następnie wznosił ku małemu otworowi w zwieńczeniu kulistego
- dachu. Kościelna atmosfera pogłębiała jej cześć dla niego,
- a kiedy Moses przestał mówić, wydawało jej się, że cisza
- wniknęła w jej serce. Po jego przemowie nie było słychać
- wiwatów ani okrzyków. Zulusi byli bardzo poruszeni słowami
- Mosesa i zachowali ciszę. Victoria czuła to, mimo że siedziała
- w zaciemnionej chacie.
- – Już czas – wyszeptała matka, pomagając jej wstać. – Idź
- z Bogiem.
- Matka Victorii była chrześcijanką i właśnie dzięki niej
- dziewczyna poznała tę wiarę.
- – Bądź dla niego dobrą żoną – pouczyła ją, prowadząc do
- wejścia chaty.
- Wyszła na zewnątrz, w jasne światło słoneczne. Na tę chwilę
- oczekiwali goście, a kiedy zobaczyli, jaka jest piękna, ryczeli jak
- byki i bębnili w tarcze. Ojciec podszedł, by ją przywitać,
- a następnie posadził ją na rzeźbionym krześle z kości słoniowej,
- stojącym przy wejściu do obejścia, tak by mogła się rozpocząć
- ceremonia cimeza.
- Cimeza znaczy „zamknięcie oczu”. Victoria siedziała mocno
- zamykając oczy, podczas gdy reprezentanci różnych klanów
- pojedynczo stawali przed nią i kładli prezenty. Gdy odszedł
- ostatni z nich, pozwolono jej otworzyć oczy. Victoria cieszyła się
- głośno z hojności ofiarodawców. Dostała dzbany, koce, ozdoby,
- pięknie tkane narzuty i koperty z pieniędzmi.
- Stary Sangane stojąc za nią oceniał dokładnie wartość
- każdego prezentu i uśmiechając się z zadowoleniem dał w końcu
- swojemu synowi Josephowi znak do rozpoczęcia uczty.
- Przeznaczył na ubój dwanaście tłustych wołów, co dowodziło,
- że był jeszcze hojniejszym człowiekiem niż ofiarodawcy jego
- córki, ale jako człowiek potężny i głowa królewskiego klanu nie
- mógł postąpić inaczej. Wybrani wojownicy zbliżyli się, by zabić
- woły. Ponury widok rzezi, ryki zwierząt i nieprzyjemny zapach
- świeżej krwi zmieszanej z kurzem wkrótce zastąpiła woń dymu
- z rozpalonych na zboczu ognisk.
- Na znak Sangane Moses Gama zbliżył się do obejścia,
- a Victoria wstała, by go powitać. Stanęli naprzeciw siebie
- i ponownie nastała cisza. Pan młody był tak postawny
- i majestatyczny, a panna młoda tak piękna i pełna wdzięku, że
- goście nie mogli się im napatrzeć.
- Gdy Victoria zdejmowała sznur koralików ucu, którym była
- przepasana w talii, goście mimowolnie zbliżyli się do młodej
- pary. Uklękła przed Mosesem i z dłońmi złożonymi w uroczystym
- geście ofiarowała mu je jako symbol dziewictwa. Przyjmując ten
- dar, przyjął także ją i zebrani zakrzyknęli głośno. Ceremonia
- była zakończona, Moses Gama stał się jej mężem i panem.
- Teraz dopiero mogło się naprawdę rozpocząć ucztowanie
- i picie piwa. Nad ogniskami zawieszano surowe mięso
- i zdejmowano je, ledwie się opiekło, dzbany z piwem krążyły
- z rąk do rąk, a młode dziewczęta nadchodziły z góry tanecznym
- krokiem dolewając gościom złocistego płynu.
- Nagle w dole wybuchnęła wrzawa i grupa ozdobionych
- piórami wojowników puściła się pędem w górę zbocza
- w kierunku siedzącej u wejścia Victorii. Jej bracia, bracia
- przybrani, siostrzeńcy i bratankowie, a wśród nich Joseph
- Dinizulu, biegli z okrzykami wojennymi na ustach, by wybawić
- siostrę z rąk obcego, który chciał ją zabrać spośród nich.
- Buffaloes byli jednak na to przygotowani. Wywijając kijami
- pobiegli z Hendrickiem na czele, by uniemożliwić porwanie.
- Rozległ się płacz i zawodzenie kobiet, a w chwilę później odgłos
- uderzeń kijów. Wojownicy krzyczeli, krążyli wokół siebie
- i obrzucali się wyzwiskami w tumanach kurzu.
- To właśnie dlatego w czasie uroczystości nikt nie mógł
- posiadać metalowej broni, gdyż walka, początkowo traktowana
- jak zabawa, stawała się coraz bardziej zacięta. Zanim porywacze
- zdecydowali się wycofać, lała się krew i pękały kości. Tamowano
- krew przykładając do ran garście piasku, a zarówno zwycięzcy,
- jak i pokonani byli tak spragnieni po walce, że wołali na
- dziewczęta, by przyniosły więcej piwa. Zgiełk ucichł, ale po
- chwili zza wzgórza dał się słyszeć hałas zbliżających się
- samochodów.
- Dzieci pobiegły na górę i zaczęły klaskać w ręce i śpiewać.
- Zza grzbietu wyłoniły się dwa samochody i kołysząc się jechały
- wolno drogą prowadzącą do obejścia.
- W pierwszym samochodzie siedziała wysoka biała kobieta,
- o czerwonej, pomarszczonej i pobrużdżonej twarzy,
- przypominającej pysk buldoga. Miała na głowie staromodny
- kapelusz z szerokim rondem, spod którego wystawały
- nieporządne, kręcone, siwe włosy.
- – Kto to jest? – dopytywał Moses.
- – Lady Anna Courtney – wykrzyknęła Victoria. – Ona
- zachęcała mnie, by opuścić to miejsce i pójść w świat.
- Victoria pobiegła na spotkanie samochodu, a kiedy lady Anna
- wysiadła ciężko z samochodu, objęła ją.
- – A więc, moje dziecko, powróciłaś do nas. Mimo że lady
- Anna mieszkała już trzydzieści pięć lat w Afryce, wciąż mówiła
- z twardym akcentem.
- – Nie na długo – zaśmiała się Victoria i lady Anna
- popatrzyła na nią z uwielbieniem. Kiedyś, gdy Victoria była
- dzieckiem, służyła w dużym domu jako pokojówka, ale jej
- uroda i inteligencja przekonały lady Annę, że jest przeznaczona
- do wyższych zadań.
- – Gdzie jest ten mężczyzna, który cię nam zabiera? –
- spytała, a Victoria wzięła ją za rękę.
- – Najpierw musi się pani przywitać z moim ojcem, a potem
- przedstawię panią mojemu mężowi.
- Z drugiego samochodu wysiadła para w średnim wieku,
- radośnie witana przez cisnący się tłum. Mężczyzna był wysoki
- i elegancki. Miał postawę żołnierza, ogorzałą twarz, o oczach
- zapatrzonych w dal, tak jak u ludzi dużo przebywających na
- łonie natury. Podkręcił wąsy i podał żonie ramię. Była niemal
- tak wysoka jak on, jeszcze szczuplejsza i pomimo że jej włosy
- były już przyprószone siwizną, nadal niezwykle piękna.
- Sangane Dinizulu podszedł, by ich powitać.
- – Witaj, Jamela!
- Szeroki uśmiech ujął nieco dostojeństwa Sangane. Pułkownik
- Mark Anders mówił płynnie w języku Zulusów.
- – Witaj, stary przyjacielu – powiedział z szacunkiem. – Niech
- twoje bydło i twoje żony będą zdrowe i tłuste.
- Sangane zwrócił się do jego żony, Storm, córki generała
- Seana Courtneya:
- – Witaj, Nkosikazi. Przynosisz zaszczyt mojemu domowi.
- Obie rodziny łączyły nierozerwalne, wielokrotnie sprawdzone
- więzy, sięgające poprzedniego stulecia.
- – Och, Sangane, tak się cieszę, dla ciebie i Victorii to
- radosny dzień.
- Storm opuściła męża, podeszła szybko do Victorii i objęła ją.
- – Vicky, życzę ci szczęścia i wielu synów – powiedziała.
- – Tak wiele zawdzięczam pani i pani rodzinie, Nkosikazi.
- Nigdy nie spłacę długu wdzięczności – odpowiedziała Vicky.
- – Nawet nie próbuj – powiedziała Storm z udawanym
- oburzeniem w głosie. – Czuję się tak, jakby moja własna córka
- wychodziła za mąż. Vicky, przedstaw mnie swojemu mężowi.
- Teraz podszedł do nich Moses Gama i kiedy Storm
- przywitała go w języku Zulusów, odpowiedział poważnie po
- angielsku:
- – Witam panią, pani Anders. Victoria dużo mi mówiła o pani
- i pani rodzinie.
- Po chwili odwrócił się do Marka Andersa wyciągając ku
- niemu rękę.
- – Witam pana, pułkowniku – powiedział i uśmiechnął się
- lekko, gdy zobaczył, że biały człowiek zawahał się, zanim podał
- mu rękę. Było rzeczą niezwykłą, by mężczyźni różnych ras
- witali się w ten sposób. Moses wyczuł jego intencje, pomimo że
- Anders udawał, iż kocha Zulusów i mówił ich językiem.
- Pułkownik Mark Anders był przeżytkiem epoki królowej
- Wiktorii. Walczył w obu wojnach światowych, a obecnie był
- dyrektorem Parku Narodowego Chaka’s Gate. Walcząc
- z oddaniem i zimnym okrucieństwem przeciw kłusownikom
- i rabusiom, uczynił go jednym z najwspanialszych rezerwatów
- dzikiej przyrody w Afryce. Kochał afrykańskie zwierzęta ojcowską
- miłością, chronił je i pielęgnował, a do czarnych ludów –
- zwłaszcza do Zulusów – odnosił się niemal tak samo
- protekcjonalnie. Pułkownik był więc śmiertelnym wrogiem
- Mosesa i kiedy popatrzyli sobie w oczy, obaj upewnili się co do
- tego.
- – Słyszałem z daleka ryk lwa – powiedział Mark Anders
- w języku Zulusów. – Teraz patrzę bestii prosto w twarz.
- – Ja także o panu słyszałem, pułkowniku – odpowiedział
- Moses po angielsku.
- – Victoria to delikatne dziecko – Mark Anders dalej mówił
- w języku Zulusów. – Mamy nadzieję, że nie zaszczepi pan jej
- swojej dzikości.
- – Będzie wierną żoną – odpowiedział Moses po angielsku. –
- Jestem pewien, że zrobi to, o co ją poproszę.
- Storm przysłuchiwała się tej wymianie zdań i wyczuwając
- zdecydowanie wrogie nastawienie dwóch mężczyzn, delikatnie
- wtrąciła się do ich rozmowy.
- – Moses, jeżeli jest pan gotów, możemy pojechać na
- uroczystość do Theuniskraal.
- Victoria i jej matka nalegały, by oprócz tradycyjnych zaślubin
- plemiennych odbył się także ślub kościelny. Teraz Sangane wraz
- z większością gości, którzy jako poganie i wyznawcy kultu
- przodków nie mieli uczestniczyć w uroczystości, zostali w obejściu,
- podczas gdy państwo młodzi i kilkoro gości wsiedli do dwóch
- samochodów.
- Theuniskraal był domem lady Anny Courtney i pierwotną
- siedzibą rodziny Courtneyów. Stał u stóp wzgórza Ladyburg,
- wśród nie pielęgnowanych trawników i zaniedbanych ogrodów,
- w których rosły palmy, pnącza i drzewa zwane „dumą Indii”.
- Stary, rozłożysty dom był dziwną mieszanką różnych stylów
- architektonicznych. Za ogrodami rozpościerały się nie kończące
- się pola trzciny cukrowej, poruszające się i falujące jak
- wzburzone morze.
- Goście weselni weszli do domu, by zmienić paciorki, pióra
- i futra na bardziej odpowiednie do drugiej uroczystości stroje,
- a lady Anna z rodziną poszła przywitać anglikańskiego pastora,
- stojącego w dużym namiocie ustawionym na trawniku.
- Kiedy pół godziny później pan młody i jego towarzysze
- wyszli na trawnik, mieli na sobie ciemne garnitury. Brat Victorii,
- który zaledwie parę godzin wcześniej skakał i wymachiwał
- piórami w tańcu giya, miał teraz nienagannie zawiązany krawat
- w barwach Stowarzyszenia Prawników i lotnicze, ciemne okulary,
- zabezpieczające go przed blaskiem białych ścian Theuniskraal;
- czekał na pannę młodą, rozmawiając uprzejmie z rodziną
- Courtney.
- Matka Victorii, kobieta podobnej budowy co lady Anna,
- ubrana w jeden z jej nie noszonych żakietów, zaczęła już
- próbować dań wystawionych na długim drewnianym stole
- w namiocie. Pułkownik Mark Anders i pastor stali nieco z boku.
- Należeli do tego samego pokolenia i obaj uważali, że ta
- uroczystość jest gorsząca i nienaturalna. Storm musiała długo
- przekonywać pastora, by udzielił ślubu Victorii i Mosesowi.
- Zgodził się pod warunkiem, że uroczystość nie odbędzie się
- w jego kościele, gdyż mogłoby to urazić konserwatywnie
- nastawionych białych wiernych.
- – Niech mi kto powie, czy dawniej, kiedy wszyscy znali
- swoje miejsce i nie próbowali naśladować ludzi wyższego stanu,
- nie było lepiej – mruknął Mark Anders, a pastor kiwnął głową.
- – Nie warto o tym myśleć...
- Przerwał, gdyż Victoria wyszła na werandę. Storm Anders
- pomogła jej wybrać długą, białą atłasową suknię z wiankiem
- z drobnych czerwonych róż przytrzymujących długi welon.
- Czarna, lśniąca twarz Victorii wspaniale kontrastowała z bielą
- i czerwienią, a jej radość promieniowała na wszystkich. Gdy lady
- Anna zaczęła grać na pianinie marsz weselny, nawet Mark
- Anders zapomniał o swoich obawach.
- Rodzina Victorii wybudowała w obejściu jej ojca nową,
- wspaniałą chatę na ich noc poślubną. Bracia i bracia przyrodni
- wycięli pęki młodych drzew i pień na środkowy słup, a następnie
- wpletli pomiędzy nie gałęzie, nadając budowli kształt ula. Później
- jej matka, siostry i siostry przyrodnie wykonały to, co należało
- do kobiet: pokryły chatę trawą, starannie przywiązały do
- szkieletu chaty długie źdźbła, upychały je, przycinały i układały,
- aż chata była równa i symetryczna, a dokładnie ułożone źdźbła
- trawy lśniły jak wypolerowany brąz.
- W chacie znajdowało się dużo całkowicie nowych sprzętów:
- wsparty na trzech nóżkach dzban, koce i podarowana przez
- siostry, wspaniała narzuta z futer królików i małpich skór, przez
- nie wyprawionych i tak uszyta, że była prawdziwym dziełem
- sztuki.
- Przy ognisku na środku chaty Victoria sama po raz pierwszy
- przygotowywała posiłek dla swojego męża, przysłuchując się
- głośnym śmiechom gości dochodzącym z zewnątrz. Piwo z prosa
- nie było mocne, ale kobiety nawarzyły mnóstwo tego trunku,
- a goście pili od wczesnego ranka.
- Usłyszała, że orszak pana młodego zbliża się do chaty.
- Słychać było śpiewy i głośne, dwuznaczne rady, okrzyki
- dodające odwagi, wulgarne przypominania o obowiązku i po
- chwili Moses wszedł do chaty. Wyprostował się stając obok
- niej, tak że głową dotykał kulistego dachu, a głosy jego
- towarzyszy oddaliły się i ucichły.
- Victoria, wciąż klęcząc, przysiadła na piętach i spojrzała na
- Mosesa. Teraz wreszcie nie miała na sobie europejskiego
- ubrania, ale po raz ostatni krótką spódniczkę z paciorków, jakie
- nosiły tylko dziewice. W czerwonym blasku ognia jej czarne,
- lśniące ciało miało barwę starego bursztynu.
- – Jesteś bardzo piękna – powiedział.
- Victoria była uosobieniem ideału piękna kobiety Nguni. Zbliżył
- się do niej, ujął ją za ręce i pomógł wstać.
- – Przygotowałam dla ciebie jedzenie – wyszeptała.
- – Później będzie czas na jedzenie.
- Zaprowadził ją do legowiska ze skór. Stała nie ruszając się,
- a on rozwiązał rzemień spódniczki, wziął dziewczynę na ręce
- i położył na posłaniu z miękkiego futra.
- Jako dziewczynka Victoria baraszkowała z chłopcami
- w przybrzeżnych zaroślach i na otwartym stepie, gdzie chodziła
- z koleżankami zbierać chrust w pobliżu pasących się stad.
- W czasie tych zabaw dotykali się wzajemnie, badali, ocierali,
- pieścili, prawie doprowadzając do zabronionego zbliżenia.
- Zwyczaje plemienne zezwalały na to, a starsi patrzyli
- z uśmiechem, ale te zabawy nie przygotowały jej na moc
- i umiejętności tego mężczyzny ani na to, że był tak duży.
- Wszedł głęboko w jej ciało, dotykając samego środka duszy.
- Dużo później przywarła do niego i wyszeptała:
- – Teraz jestem nie tylko twoją żoną, ale także twoją
- niewolnicą do końca moich dni.
- O świcie jej radość została zmącona.
- – Będziemy razem jeszcze tylko jedną noc – w czasie
- powrotu do Johannesburga. Potem opuszczę cię – powiedział
- Moses, a ją ogarnęła rozpacz, choć jej piękna, okrągła twarz
- pozostała spokojna.
- – Na jak długo? – spytała.
- – Aż dokończę to, co zacząłem – odpowiedział Moses, a po
- chwili pogładził ją po twarzy i dodał łagodnie: – Wiedziałaś, że
- tak musi być. Ostrzegałem cię, że poślubiając mnie, poślubisz
- sprawę.
- – Ostrzegałeś mnie – powiedziała chrapliwym szeptem. –
- Ale w żaden sposób nie mogłam się domyślić, że twoja
- nieobecność sprawi mi taki ból.
- Następnego ranka wstali wcześnie. Moses kupił używanego
- buicka, na tyle starego i zdezelowanego, by nie wzbudzał
- zainteresowania i zawiści. Jeden z najlepszych mechaników
- Hendricka wyremontował jednak silnik i wzmocnił zawieszenie,
- nie zmieniając wnętrza. Tym samochodem mieli wrócić do
- Johannesburga.
- Choć było jeszcze ciemno, wszyscy już wstali, a siostra
- Victorii przygotowała dla nich śniadanie. Po posiłku nadeszła
- trudna chwila pożegnania z rodziną. Uklękła przed ojcem.
- – Idź w pokoju, córko – powiedział serdecznie. – Będziemy
- często o tobie myśleć. Odwiedzaj nas ze swoimi synami.
- Matka Victorii tak płakała i lamentowała, jakby to był
- pogrzeb, a nie wesele, a Victoria obejmowała ją i mówiła, jak
- bardzo ją kocha i jak jest oddana, ale nie mogła matki
- pocieszyć. Wreszcie zaopiekowały się nią siostry Victorii.
- Potem podchodziły wszystkie żony jej ojca, przyrodni bracia
- i siostry, wujowie, ciotki i kuzyni przybyli z odległych stron Zulu.
- Victoria musiała się pożegnać z każdym z nich, ale niektóre
- rozstania były trudniejsze niż inne. Jednym z nich było
- pożegnanie z Josephem Dinizulu, jej ulubieńcem. Choć był
- przyrodnim bratem i miał o siedem lat mniej niż ona, zawsze
- istniała pomiędzy nimi specjalna więź. Byli najzdolniejszymi
- członkami rodziny w swoim pokoleniu, a ponieważ Joseph
- mieszkał w Drake’s Farm z jednym ze swoich starszych braci,
- mieli się nadal spotykać.
- Jednakże Joseph nie miał wrócić do Witwatersrand. Zdał
- egzamin pisemny do elitarnej szkoły w Waterford w Swazilandzie,
- w której nie obowiązywała segregacja rasowa, a lady Anna
- Courtney miała płacić jego czesne. Jak na ironię, do tej samej
- szkoły posyłał swoich synów, Wellingtona i Raleigha, Hendrick
- Tabaka. Będą zatem mieli okazję dalej ze sobą
- współzawodniczyć.
- – Obiecaj mi, że będziesz bardzo się starał, Joseph –
- powiedziała Victoria. – Nauka to potęga.
- – Będę się uczył – zapewnił ją Joseph. Uniesienie wywołane
- przemówieniem Mosesa jeszcze nie wygasło. – Vicky, czy mogę
- odwiedzić ciebie i twojego męża? On jest takim mężczyzną,
- jakim ja chciałbym kiedyś być.
- Vicky powtórzyła to Mosesowi. Jechali sami starym buickiem,
- a w bagażniku i na tylnym siedzeniu piętrzyły się prezenty ślubne
- i rzeczy Vicky. Opuszczali właśnie wielki nadmorski amfiteatr
- Natal i wjeżdżali grzbietem gór Drakensberg na położone
- wysoko stepy Transwalu.
- – Dzieci są naszą przyszłością – skinął Moses, patrząc
- przed siebie na stromą serpentynę drogi, wspinającą się na
- zbocze w pobliżu gór Majuba, gdzie Burowie pobili Brytyjczyków
- w jednej z wielu bitew.
- – Starzy ludzie są beznadziejni. Widziałaś na weselu, że gdy
- starałem się pokazać im drogę, wierzgali i protestowali niczym
- nie ujarzmione woły – ale dzieci! – uśmiechnął się. – Są jak
- nie zapisane kartki papieru. Można pisać na nich to, co się
- chce. Starzy ludzie są twardzi jak kamień i niewzruszeni, ale
- dzieci są jak glina, łatwo formująca się glina czekająca na
- zręczne ręce garncarza.
- Podniósł rękę. Jego dłoń była długa i kształtna, niczym ręka
- chirurga lub artysty, a wewnątrz bladoróżowa i nie zniszczona
- pracą.
- – Dzieci nie mają zmysłu moralnego, niczego się nie boją,
- nie rozumieją, czym jest śmierć. To wszystko poznają później,
- ucząc się od starszych. Są znakomitymi żołnierzami, gdyż nie
- pytają o nic, a pociąganie za spust nie wymaga dużo siły. Jeżeli
- wróg pobije je, stają się znakomitymi ofiarami. Okrwawione
- zwłoki dziecka wywołują przerażenie i wyrzuty sumienia nawet
- w najtwardszym sercu. Tak, dzieci są naszym kluczem do
- przyszłości. Twój Chrystus wiedział o tym, mówiąc „Pozwólcie
- dzieciom przychodzić do mnie”*. [* Biblia Tysiąclecia, Łk, 18,6]
- Victoria obróciła się na skórzanym siedzeniu buicka
- i popatrzyła na niego.
- – Twoje słowa są okrutne i bluźniercze – wyszeptała,
- rozdarta między miłością do niego i instynktownym wstrętem do
- tego, co powiedział.
- – Twoja reakcja potwierdza, że są prawdziwe – powiedział.
- – Ale... – przerwała nie mając odwagi spytać i bojąc się
- usłyszeć jego odpowiedź – mówisz, że powinniśmy
- wykorzystywać nasze dzieci... – Urwała i przypomniała sobie
- widok oddziału pediatrycznego szpitala. Pomiędzy małymi
- pacjentami spędziła najszczęśliwsze miesiące całej praktyki. –
- Czy chcesz mi powiedzieć, że użyłbyś dzieci w pierwszej linii
- walki – jako żołnierzy?
- – Jeżeli dziecko nie może wyrosnąć na wolnego człowieka,
- równie dobrze może umrzeć młodo – powiedział Moses. –
- Victorio, już wcześniej słyszałaś, jak to mówiłem. Najwyższy
- czas, żebyś w to uwierzyła. Dla naszego zwycięstwa zrobię
- wszystko, zapłacę każdą cenę. Jeżeli trzeba będzie poświęcić
- tysiąc małych dzieci, żeby sto tysięcy innych mogło wyrosnąć
- na wolnych ludzi, nie zawaham się ani chwili.
- Victoria Dinizulu po raz pierwszy w życiu naprawdę się
- przestraszyła.
- Na nocleg zatrzymali się w domu Hendricka w Drake’s Farm,
- ale wielu ludzi chciało porozmawiać z Mosesem. Byli wśród nich
- członkowie Buffaloes, członkowie Związku Zawodowego
- Górników, posłańcy z Rady Kongresu i dziesiątki innych
- petentów, którzy przychodzili cicho, niczym szakale do lwa, gdy
- w okolicy rozniosło się, że powrócił. Dopiero późną nocą mogli
- pójść do przygotowanej dla nich małej sypialni.
- Victoria była obecna na wszystkich tych spotkaniach, choć
- niczego nie mówiła i siedziała cicho w kącie pokoju. Mężczyźni
- byli z początku zdziwieni i zaskoczeni, rzucali jej ukradkowe
- spojrzenia i dopiero zmuszeni przez Mosesa mówili o tym, co ich
- do niego przywiodło. Nie byli przyzwyczajeni do tego, by ważne
- sprawy omawiać w obecności kobiet. Żaden z nich nie zdobył się
- jednak na to, by zaprotestować, aż do chwili, gdy do pokoju
- wszedł jeden z posłańców Kongresu. Ponieważ reprezentował
- tak potężną i ważną instytucję, jako pierwszy poruszył sprawę
- obecności Victorii.
- – Jest tu kobieta – powiedział.
- – Tak – skinął Moses. – To nie tylko kobieta, to moja
- żona.
- – Tak nie można – powiedział posłaniec. – To wbrew
- zwyczajowi. To sprawa mężczyzn.
- – Naszym celem jest zburzenie i spalenie starych zwyczajów
- i zbudowanie nowych. Chcąc to osiągnąć, potrzebujemy pomocy
- wszystkich. Nie tylko mężczyzn, ale także kobiet i dzieci.
- Nastała cisza i posłaniec kręcił się niespokojnie pod
- bezlitosnym spojrzeniem ciemnych oczu Mosesa.
- – Może zostać – poddał się w końcu.
- – Tak – skinął głową Moses. – Moja żona może zostać.
- Później, gdy leżeli na wąskim łóżku w ciemności sypialni,
- Victoria przytuliła się mocno do Mosesa. Jej miękkie, krągłe
- ciało przylegało do jego twardych mięśni.
- – Sprawiłeś mi zaszczyt, czyniąc mnie częścią swojej walki.
- Chcę być żołnierzem, tak jak dzieci. Myślałam o tym i odkryłam,
- co mogę zrobić.
- – Powiedz – poprosił.
- – Kobiety. Mogę organizować kobiety. Mogę zacząć od
- pielęgniarek w szpitalu, a potem przyjdzie czas na inne –
- z czasem wszystkie. Weźmiemy udział w walce u boku mężczyzn.
- Objął ją mocno.
- – Jesteś lwicą – powiedział. – Piękną lwicą z plemienia
- Zulusów.
- – Czuję bicie twojego serca – szepnęła – i moje serce bije
- dokładnie tak samo.
- Rankiem zawiózł ją do hotelu dla pielęgniarek przy szpitalu.
- Victoria stała na szczycie schodów, ale nie wchodziła do
- budynku. Odjeżdżając obserwował ją we wstecznym lusterku.
- Stała tam jeszcze, gdy włączył się w ruch uliczny i skierował do
- Johannesburga, do Rivonii.
- Był jednym z pierwszych przybyłych do Puck’s Hill na
- zebranie Rady, na które wezwał go posłaniec poprzedniego
- wieczoru.
- Marcus Archer przywitał go na werandzie, uśmiechając się
- jadowicie:
- – Ludzie mówią, że dopóki mężczyzna się nie ożeni, nie żyje
- pełnią życia – ale gdy to zrobi, jest skończony.
- W kuchni, która zawsze służyła im za salę konferencyjną,
- siedziało już dwóch białych.
- Bram Fischer był potomkiem znanej rodziny Afrykanerów,
- a jego ojciec przewodził Oranii. Chociaż był znawcą prawa
- górniczego i sędzią w Johannesburgu, należał do starej partii
- komunistycznej i Kongresu, a ostatnio w praktyce prawniczej
- zajmował się niemal wyłącznie sprawami związanymi z ustawami
- rasowymi wprowadzonymi przez nacjonalistów w 1948 roku. Ten
- czarujący i mądry człowiek rzeczywiście przejmował się
- wszystkim, co dotyczyło jego rodaków wszystkich ras, lecz
- Moses wystrzegał się go. Ślepo wierzył w ostateczne cudowne
- zwycięstwo dobra nad złem i zdecydowanie przeciwstawiał się
- utworzeniu Umkhonto we Sizwe, wojskowej formacji Kongresu.
- Swoimi pacyfistycznymi poglądami wywierał duży wpływ na
- część Kongresu, ograniczając tym samym dążenia Mosesa.
- Drugim mężczyzną był Joe Cicero, emigrant litewski. Moses
- mógł się tylko domyślać, dlaczego przyjechał do Afryki i kto go
- przysłał. Był jednym z „jastrzębi”, zawziętym tak jak Moses, tak
- jak on opowiadającym się za bezpośrednim, bezwzględnym
- działaniem. Moses siadł koło niego, z dala od Fischera, gdyż
- dzisiaj potrzebował jego poparcia.
- Marcus Archer, który lubił gotować, ustawił przed nimi
- talerze ze smażonymi nerkami i oeufs ranchero, ale zanim
- Moses skończył śniadanie, zaczęli nadjeżdżać inni. Nelson
- Mandela przyjechał razem ze swoim wiernym sojusznikiem
- Tambo, a zaraz po nich Sisulu, Mbeki i inni, aż wszystkie
- miejsca były zajęte, a długi stół był zastawiony brudnymi
- talerzami, kubkami i popielniczkami, które wkrótce wypełniły
- niedopałki.
- Powietrze było gęste od dymu z papierosów i zapachu
- smażeniny. W czasie burzliwej, poważnej rozmowy starali się
- ustalić, jakie są cele kampanii oporu.
- – Musimy rozbudzić świadomość naszych ludzi, otrząsnąć ich
- z tępej akceptacji zniewolenia – zaproponował Mandela,
- a siedzący naprzeciw niego Moses pochylił się do przodu.
- – Co ważniejsze, musimy wstrząsnąć sumieniem reszty
- świata, gdyż to właśnie stamtąd przyjdzie ostateczne ocalenie.
- – Nasi ludzie... – zaczął Mandela, ale Moses przerwał mu.
- – Nasi ludzie są bez broni i nie wyszkoleni. Ci, co nas
- uciskają, są zbyt silni. Nie możemy zwyciężyć bez broni.
- – A więc odrzucasz drogę pokojową? – spytał Mandela. –
- Z góry zakładasz, że wolność można wywalczyć tylko zbrojnie?
- – Rewolucja hartuje się i utwardza w krwi mas – potwierdził
- Moses. – Tak jest zawsze.
- – Panowie! Panowie! – Bram Fischer podniósł rękę, by ich
- powstrzymać. – Powróćmy do głównego tematu dyskusji.
- Zgadzamy się, że celem kampanii oporu jest rozbudzenie
- z letargu naszych ludzi i zwrócenie uwagi reszty świata. To są
- nasze główne cele. Ustalmy teraz, co jeszcze chcemy osiągnąć.
- – Wzmocnić pozycje Kongresu, jako jedynej realnej siły
- wyzwoleńczej – zasugerował Moses. – W chwili obecnej mamy
- mniej niż siedem tysięcy członków, ale powinniśmy dążyć do
- tego, by pod koniec kampanii mieć ich ponad sto tysięcy.
- Wszyscy się z tym zgodzili, nawet Mandela i Tambo
- przytaknęli. Jednogłośnie przyjęli to postanowienie, więc mogli
- zacząć omawiać szczegóły kampanii.
- Było to poważne przedsięwzięcie, gdyż planowali, że chcąc
- jak najsilniej oddziaływać na rząd i zbadać reakcję sił
- bezpieczeństwa, trzeba rozpocząć kampanię tego samego dnia
- we wszystkich głównych miastach całego Związku Południowej
- Afryki.
- – Musimy wypełnić ich więzienia, aż je rozsadzimy. Musimy
- dawać się aresztować tysiącami, by pod naszym naciskiem
- rozpadł się mechanizm tyranii – powiedział Mandela.
- Przez następne trzy dni siedzieli w kuchni w Puck’s Hill,
- wszystko dokładnie opracowując i planując. Przygotowywali listy
- osób i miejsc, ustalali plan działań, zasady transportu
- i porozumiewania się, ustanawiali linie kontroli idące od komitetu
- centralnego do komitetów ruchu w poszczególnych prowincjach,
- i dalej do regionalnych organizacji w każdym murzyńskim osiedlu
- i wiosce.
- Było to bardzo skomplikowane, ale w końcu pozostało do
- ustalenia tylko jedno – data, kiedy kampania miała się
- rozpocząć. Wszyscy popatrzyli na Albertha Luthuli siedzącego
- u szczytu stołu. Nie zawahał się ani chwili.
- – Dwudziestego szóstego czerwca – powiedział, a gdy zebrani
- przytaknęli, mówił dalej: – A więc niech tak będzie. Wszyscy
- znamy nasze zadania.
- Podniósł dłonie z wyprostowanymi kciukami.
- – Amandla! Moc! Ngawethu!
- Moses wyszedł z domu. Zachodzące słońce zalało niebo
- płomieniem i ognistą purpurą. Podszedł do starego buicka, gdzie
- czekał na niego Joe Cicero. Złożywszy ręce na szerokiej piersi
- opierał się o srebrzysty pień drzewa. Był krępy, silny,
- przypominał niedźwiedzia.
- Gdy Moses podszedł do niego, wyprostował się.
- – Czy mógłby mnie pan podwieźć do Braamfontein,
- towarzyszu? – spytał.
- Moses otworzył mu drzwi buicka. Jechali w milczeniu przez
- dziesięć minut, po czym Joe powiedział:
- – To dziwne, że pan i ja nie rozmawialiśmy dotąd prywatnie.
- Mówił bez obcego akcentu, ale miał okoloną brodę, szeroką,
- słowiańską twarz i czarne jak smoła oczy.
- – Dlaczego uważa pan, że to dziwne? – spytał Moses.
- – Mamy podobne poglądy – odpowiedział Joe, – Obaj
- jesteśmy wiernymi synami rewolucji.
- – Czy jest pan tego pewien?
- – Jestem pewien – skinął Joe. – Przyglądałem się panu
- i słuchałem pana z uwagą i podziwem. Jestem przekonany, że
- jest pan, towarzyszu, jednym z tych twardych ludzi, jakich
- potrzebuje rewolucja.
- Moses nie odpowiedział. Patrzył przed siebie, nie zmieniając
- wyrazu twarzy, zmuszając milczeniem swojego pasażera do tego,
- by mówił dalej.
- – Co pan sądzi o Rosji? – spytał w końcu cicho Joe i Moses
- rozważał, co odpowiedzieć.
- – Rosja nigdy nie miała kolonii w Afryce – odpowiedział
- ostrożnie. – Wiem, że wspiera walkę na Malajach, w Algierii
- i w Kenii. Jestem przekonany, że jest prawdziwym
- sprzymierzeńcem prześladowanych na całym świecie.
- Joe uśmiechnął się i zapalił następnego papierosa
- „Springbok”. którego wyjął z płaskiego, brązowo-białego pudełka.
- Zapalał jednego papierosa od drugiego, a na jego krótkich
- palcach widniały brązowe plamy.
- – Droga do wolności jest stroma i kamienista – mruknął. –
- A rewolucja nigdy nie jest bezpieczna. Proletariat musi być
- chroniony przed sobą samym przez straż rewolucyjną.
- – Tak – zgodził się Moses. – Czytałem prace Marksa
- i Engelsa.
- – A więc nie myliłem się – mruknął Joe. – Jesteś
- wyznawcą. Powinniśmy być przyjaciółmi, dobrymi przyjaciółmi.
- Zbliżają się trudne dni i będą potrzebni twardzi ludzie.
- Sięgnął za tylne siedzenie i wziął swoją teczkę.
- – Towarzyszu, byłbym zobowiązany, gdyby mnie pan
- wysadził przy dworcu głównym – powiedział.
- Gdy Moses dojechał do wąwozu poniżej jaskiń Sundi
- i zaparkował buicka przed domkiem z prefabrykatów, służącym
- ekspedycji za biuro i laboratorium, było już dwie godziny po
- zmroku. Po cichu, by nie wystraszyć Tary, podszedł do jej
- namiotu. Zobaczył jej sylwetkę przy ścianie namiotu. Leżała na
- polowym łóżku czytając przy świetle lampy karbidowej
- i zobaczył, jak zerwała się z miejsca, gdy dotknął płótna
- namiotu.
- – Nie bój się – powiedział cicho. – To ja.
- – O Boże, myślałam, że nigdy nie przyjedziesz –
- odpowiedziała spokojnie, ale głos drżał jej z radości.
- Szalała za nim. W czasie poprzednich ciąży zawsze odczuwała
- nudności, była ociężała i myśl o współżyciu napełniała ją odrazą.
- Ale teraz, mimo że była już w trzecim miesiącu, pragnęła go do
- szaleństwa. Moses chyba odgadł jej potrzeby, ale nie starał się
- ich zaspokoić. Położył się nago na łóżku niczym blok czarnego
- granitu. Tara usiadła na nim, by wprowadzić go w siebie.
- Płakała, krzyczała i jęczała. Jej nie zniekształcone jeszcze ciążą
- ciało, zarazem ciężkie i zręczne, podskakiwało i poruszało się na
- nim, a on leżał nieruchomo. Tara pragnęła go tak rozpaczliwie
- i chciwie, że przekraczała próg swojej wytrzymałości fizycznej,
- pokonywała ograniczenia swojego ciała, aż w końcu wyczerpana
- zsunęła się z niego i leżała nie mogąc złapać tchu. Jej
- pociemniałe od potu kasztanowe włosy przylepiły się do szyi,
- a namiętne ruchy były tak gwałtowne, że na jej udach pojawiła
- się krew.
- Moses okrył ją prześcieradłem i trzymał w ramionach, aż
- przestała się trząść i zaczęła spokojnie oddychać i wtedy
- powiedział:
- – Wkrótce wszystko się rozpocznie – data jest już ustalona.
- Tara była tak nieprzytomna, że potrząsnęła głową nie
- rozumiejąc, o co chodzi – Dwudziesty szósty czerwca –
- powiedział Moses. – W całym, kraju, w każdym mieście,
- wszędzie w tym samym czasie. Jutro pojadę do Port Elizabeth
- we wschodnim Cape, by tam zorganizować kampanię.
- To było setki mil od Johannesburga, a ona przyjechała, by
- być blisko niego. Zmęczona miłością, poczuła się oszukana
- i wykorzystana. Chciała zaprotestować, ale opanowała się
- i powstrzymała.
- – Jak długo cię nie będzie?
- – Tygodnie.
- – Och Moses! – zaczęła, ale natychmiast zamilkła, gdy
- spostrzegła, że zmarszczył brwi.
- – Ta Amerykanka, Godolphin. Skontaktowałaś się z nią?
- Połowa naszych wysiłków pójdzie na marne, jeżeli nie nadamy
- im rozgłosu.
- – Tak – zaczęła Tara i przerwała. Chciała mu powiedzieć, że
- wszystko jest przygotowane i że Kitty spotka się z nim
- kiedykolwiek będzie chciał, ale powstrzymała się. Jeżeli
- skontaktuje ją z Mosesem, sama pozostanie na uboczu, a jeżeli
- nie, będzie mogła być blisko niego.
- – Tak, rozmawiałam z nią. Spotkałyśmy się u niej w hotelu.
- Bardzo chce się z tobą spotkać, ale wyjechała z miasta do
- Swazi.
- – To niedobrze – mruknął Moses.– Miałem nadzieję, że się
- z nią spotkam, zanim wyjadę.
- – Mogłabym ją zawieźć do Port Elizabeth – podsunęła
- Tara. – Ona wróci za dzień lub dwa i przyjadę z nią do ciebie.
- – A będziesz mogła stąd wyjechać? – spytał Moses
- z powątpiewaniem.
- – Oczywiście. Przywiozę ekipę telewizyjną moim
- samochodem. Moses mruknął niepewnie, w milczeniu
- zastanawiając się nad tym, po czym skinął głową.
- – Doskonale. Wyjaśnię ci, jak będziesz się mogła ze mną
- skontaktować, gdy się tam znajdziesz. Będę w osiedlu New
- Brighton, na przedmieściach miasta.
- – Moses, czy mogę być z tobą? Czy mogę z tobą zostać?
- – Wiesz, że to niemożliwe – zirytowało go jej naleganie. –
- Biali nie mogą wchodzić do osiedla dla czarnych bez przepustki.
- – Ekipa telewizyjna nie pomoże ci wiele, jeżeli nie
- dostaniemy się do środka – powiedziała szybko Tara. – Jeżeli
- mamy być użyteczni dla sprawy, powinniśmy być blisko ciebie.
- W ten chytry sposób związała się z Kitty Godolphin i aż
- wstrzymała oddech, gdy zdała sobie z tego sprawę.
- – Chyba tak – skinął głową, a ona odetchnęła lekko.
- Zaakceptował jej propozycję. – Istnieje sposób, W dzielnicy jest
- szpital misyjny prowadzony przez niemieckie siostry. One są
- naszymi przyjaciółkami. Mogłabyś się tam zatrzymać. Przygotuję
- to.
- Próbowała ukryć przed nim swoje zwycięstwo. Będzie z nim
- i tylko to się liczyło. To było szaleństwo, ale choć była
- posiniaczona i wszystko ją bolało, znów go pragnęła. To nie
- było tylko fizyczne pożądanie, lecz coś więcej. Tylko w ten
- sposób mogła mieć go dla siebie, choćby na kilka przelotnych
- chwil. Kiedy miała go w swoim ciele, należał tylko do niej.
- Tara była zaskoczona nastawieniem Kitty do siebie.
- Przyzwyczaiła się, że zarówno kobiety, jak i mężczyźni, szybko
- reagują na jej otwarty, ciepły charakter i urodę. Z Kitty było
- inaczej, dziewczyna od początku odnosiła się do niej z zimną
- rezerwą i wewnętrzną wrogością. Tara bardzo szybko przekonała
- się, że Kitty nie jest niewinną, małą dziewczynką, za jaką chce
- uchodzić, ale nawet gdy poznała, jak jest twarda i bezlitosna, nie
- tłumaczyło to jeszcze nastawienia Kitty do niej. Przecież chciała
- ją umówić na ważne spotkanie, a Kitty przyjęła to tak, jakby
- była żywym skorpionem.
- – Nie rozumiem – zaprotestowała wściekle. – Powiedziała mi
- pani, że możemy przeprowadzić wywiad tu, w Johannesburgu.
- Teraz chce pani, żebym się włóczyła po jakichś bezdrożach.
- – Moses Gama musi tam być. Ma się zdarzyć coś
- ważnego...
- – Co takiego? – zapytała Kitty, opierając pięści na smukłych
- biodrach. – To, co ustaliłyśmy, także było ważne.
- Większość ludzi, poczynając od najbardziej znanych polityków
- międzynarodowych gwiazd sportu i rozrywki, a kończąc na
- zwykłych śmiertelnikach zrobiłoby wszystko, by się dostać,
- choćby na kilka sekund, na mały ekran. Kitty Godolphin miała
- równe boskiemu prawo decydowania, komu dać tę szansę,
- a komu jej odmówić. Moses Gama obrażał ją swoim
- nonszalanckim zachowaniem. Został wybrany i zamiast okazać
- należną Kitty wdzięczność, stawiał warunki.
- – Więc cóż jest tak ważnego, że nie może okazać mi
- zwykłej grzeczności? – powtórzyła.
- – Przykro mi, ale nie mogę pani powiedzieć.
- – Dobrze, mnie też jest przykro, pani Courtney, ale proszę
- powiedzieć ode mnie Mosesowi Gamie, że może iść do diabła,
- nie odbierając dwustu dolarów.
- – Nie mówi pani poważnie! – Tara nie oczekiwała tego.
- – Nigdy nie byłam tak poważna – Kitty odwróciła rękę, by
- spojrzeć na swojego rolexa. – A teraz, jeżeli pani mi wybaczy,
- muszę się zająć ważniejszymi sprawami.
- – Dobrze – poddała się natychmiast Tara. – Zaryzykuję.
- Powiem pani, co ma się wydarzyć... – Tara przerwała
- zastanawiając się nad konsekwencjami, a później spytała: – Czy
- nie powie pani nikomu o tym, co pani wyjawię?
- – Kochanie, jeżeli będę mogła z tego zrobić dobry reportaż,
- nie wydobędą tego ze mnie obcęgami ani rozżarzonym żelazem
- – przynajmniej dopóki nie rzucę tego na ekran.
- Tara opisała jej wszystko prostymi słowami, chcąc powiedzieć
- wszystko, zanim zmieni zdanie.
- – To będzie okazja do sfilmowania go przy pracy, wśród
- jego ludzi, w momencie, gdy rzuca wyzwanie siłom ucisku
- i bigoterii. Zobaczyła, że Kitty się waha i wiedziała, że musi
- szybko myśleć.
- – Jednakże, muszę panią ostrzec, to może być
- niebezpieczne. Konfrontacja może być gwałtowna, a nawet
- krwawa. Powiedziała dokładnie to, co należało.
- – Hank! – krzyknęła Kitty do przedpokoju, gdzie rozsiedli
- się wygodnie członkowie jej ekipy. Nastawili radio najgłośniej,
- jak było można, i słuchali, jak nowa gwiazda rock and rolla
- ostrzega, by trzymać się z dala od jego niebieskich butów
- zamszowych. – Pakuj kamery. Jedziemy do miejscowości Port
- Elizabeth, jeżeli dowiemy się, gdzie to, do cholery, jest.
- Jechali nocą packardem Tary, a zawieszenie uginało się pod
- ciężarem ludzi i sprzętu filmowego. W czasie wcześniejszych
- podróży po kraju Hank odkrył, że wokół większości wiosek
- w rezerwatach Zulu i Transkei konopie indyjskie rosną jak
- chwasty. W miejscach, w których była dobra ziemia, rośliny
- osiągały rozmiary małych drzew. Tylko niektórzy wśród starego
- pokolenia tubylców palili wysuszone liście. Choć konopie były
- uznane za roślinę trującą i umieszczone na liście niebezpiecznych
- narkotyków, używano ich tylko lokalnie i w bardzo ograniczonym
- zakresie, gdyż ani biali, ani bardziej wykształceni czarni nie
- zniżyliby się do palenia ich i władze nie starały się zbytnio
- ograniczyć upraw i sprzedaży. Hank znalazł tu nieograniczone
- zapasy tego, co – jak twierdził – jest „czystym złotem”, płacąc
- zupełne grosze.
- – Człowieku, za worek tego towaru dostałbym na ulicach
- Los Angeles sto tysięcy dolarów – mruknął z zadowoleniem,
- zapalając skręta i usadowił się wygodnie na tylnym siedzeniu
- packarda. Ciężki dym z liści wypełnił wnętrze samochodu. Hank
- zaciągnął się głęboko kilka razy i przekazał papierosa siedzącej
- na przednim siedzeniu Kitty. Dziewczyna również zaciągnęła się
- i zatrzymała dym w płucach tak długo, jak tylko mogła, po
- czym wydmuchnęła chmurę dymu na szybę. Później podała
- skręta Tarze.
- – Dziękuję, nie palę tytoniu – powiedziała Tara grzecznie
- i wszyscy się zaśmieli.
- – To nie jest tytoń, kochanie – powiedział Hank.
- – A co to jest?
- – Tutaj nazywają to dagga.
- – Dagga?
- Tara była zaskoczona. Pamiętała, że Centaine zwolniła
- jednego ze służących za to, że ją palił.
- – Upuścił wazę rosenthalowską, tę, która należała do cara
- Mikołaja – narzekała Centaine. – Gdy raz zaczną to palić, stają
- się zupełnie bezużyteczni.
- – Nie, dziękuję – powiedziała Tara szybko i pomyślała, że
- Shasa byłby bardzo zły, gdyby się dowiedział, co jej
- proponowano. Zastanowiła się nad tym i zmieniła zdanie. – No
- dobrze.
- Prowadząc packarda jedną ręką wzięła skręta.
- – Co mam robić?
- – Po prostu zaciągnij się, zatrzymaj dym w płucach –
- podpowiedziała Kitty – i daj się ponieść.
- Dym drapał ją w gardle i palił płuca, ale myśl o tym, że się
- mści na Shasy, dodawała jej sił. Powstrzymywała kaszel
- i trzymała dym w płucach.
- Po chwili rozluźniła się, a delikatnie promieniujące uczucie
- senności sprawiło, że miała wrażenie, iż jej ciało jest bardzo
- lekkie a umysł oczyszczony. Wszystkie zmartwienia przestały być
- istotne i zostały usunięte w cień.
- – Jest mi dobrze – mruknęła i śmiejąc się razem z nimi
- pomknęła przed siebie.
- Wczesnym rankiem, zanim się całkiem rozwidniło, dojechali
- do wybrzeża okalającego głęboko wcinającą się w ląd zatokę
- Algoa. Wiatr pokrywał białymi grzywami wody Oceanu
- Indyjskiego.
- – Dokąd teraz pojedziemy? – spytała Kitty.
- – Do osiedla czarnych zwanego New Brighton – powiedziała
- Tara. – Jest tam misja prowadzona przez niemieckie siostry
- z zakonu sióstr św. Magdaleny, zajmującego się nauczaniem
- i opieką nad chorymi. Czekają na nas. Nie wolno nam
- przebywać w tej dzielnicy, ale one to przygotowały.
- Siostra Nunziata była ładną, czterdziestoparoletnią kobietą.
- Miała gładką, jakby wypolerowaną skórę; poruszała się szybko
- i sprawnie. Nosiła jasnoszary, bawełniany habit zakonny i biały
- welon sięgający do ramion.
- – Czekałam na panią, pani Courtney. Nasz wspólny
- przyjaciel przyjdzie później. Mogą się państwo wykąpać
- i odpocząć.
- Zaprowadziła ich do przygotowanych dla nich cel,
- przepraszając za to, że są bardzo ubogo wyposażone. Kitty
- i Tarze przydzielono jedną celę. W pomieszczeniu z betonową
- podłogą jedyną ozdobą był krucyfiks powieszony na białej
- ścianie. Na stalowych ramach łóżek leżały twarde materace
- wypełnione włóknem kokosowym.
- – Jest wspaniała – cieszyła się Kitty. – Muszę ją sfilmować.
- Siostry zawsze stanowią dobre tło.
- Gdy tylko się wykąpali i rozpakowali sprzęt, Kitty zaczęła
- filmować ze swoją ekipą. Nagrała ciekawy wywiad z siostrą
- Nunziatą, a atrakcyjność wypowiedzi siostry była jeszcze
- podkreślona przez jej niemiecki akcent. Następnie sfilmowała
- czarne dzieci w ogródku szkolnym i pacjentów czekających przed
- kliniką.
- Energia Kitty, jej bystry umysł, cięty język i wprawa, z jaką
- ustawiała kamerę i reżyserowała, wzbudzały w Tarze lęk. Czuła
- się przy niej niepotrzebna i drażniło ją to, że sama nie ma
- talentu i szczególnych umiejętności. Poczuła się urażona tym, iż
- swoją osobą Kitty dobitnie uwypukla fakt, że jej możliwości są
- tak ograniczone.
- Nagle cały świat przestał dla niej istnieć. Stary, zniszczony
- buick wjechał na teren misji. Wysiadł z niego wysoki mężczyzna
- i skierował się ku nim. Moses miał na sobie niebieskie, spięte
- paskiem spodnie, podkreślające jego szczupłą postać i błękitną
- koszulkę polo, odsłaniającą gładkie muskuły jego ramion i karku.
- Tara nie musiała niczego mówić, natychmiast wiedzieli, kto to
- jest.
- – Boże, jest piękny jak czarna pantera – powiedziała Kitty
- cicho.
- Niechęć Tary przerodziła się w zaciekłą nienawiść. Chciała
- podbiec do Mosesa i objąć go, tak by Kitty dowiedziała się, że
- należy do niej, ale zamiast tego stała nieruchomo, a on stanął
- przed Kitty i wyciągnął do niej rękę.
- – Pani Godolphin? Nareszcie – powiedział, a dźwięk jego
- głosu sprawił, że Tarą wstrząsnął dreszcz.
- Resztę dnia spędzili poznając okolicę i nakręcając różne
- ujęcia, w których Moses był centralną postacią. Dzielnica New
- Brighton była typowym południowoafrykańskim osiedlem,
- składającym się z rzędów identycznych, tanich domków,
- położonych przy regularnie poprowadzonych, wąskich uliczkach.
- Niektóre z nich miały utwardzoną nawierzchnię, inne były
- wyboiste. W wypełniających nierówności błotnistych kałużach
- bawiły się małe dzieci, często nagie lub ubrane tylko
- w wyświechtane szorty.
- Kitty filmowała, jak Moses lawiruje wśród kałuż, nachyla się,
- by rozmawiać z dziećmi, bierze na ręce urocze dziecko
- murzyńskie i wyciera mu nos.
- – To wspaniałe ujęcie – cieszyła się. – Będzie wyglądał
- wspaniale na filmie.
- Dzieci szły za Mosesem, śmiejąc się i podskakując, tak jakby
- był Zaczarowanym Kobziarzem, a ze stojących przy drodze,
- nędznych domków wychodziły kobiety zaciekawione wrzawą.
- Gdy rozpoznały Mosesa i zobaczyły kamery, zaczęły śpiewać
- i tańczyć. Były urodzonymi aktorkami, nie miały żadnych
- zahamowań. Kitty była wszędzie, wydawała polecenia swojej
- ekipie, filmowała z różnych perspektyw i widać było, że jest
- zachwycona ujęciami, jakie kręci.
- Późnym popołudniem z autobusów i pociągów zaczęli wysiadać
- powracający z pracy robotnicy. Większość z nich pracowała
- w montowniach samochodów Forda i General Motors lub
- fabrykach opon Goodyear i Firestone, gdyż Port Elizabeth
- i leżące nie opodal miasto Uitenhage stanowiły centrum
- przemysłu samochodowego kraju.
- Moses spacerował wąskimi uliczkami, a Kitty filmowała go.
- Zatrzymywał się, by porozmawiać z powracającymi z pracy
- robotnikami, a kamera rejestrowała ich narzekania i opowieści
- o kłopotach związanych z zarabianiem na życie oraz poruszaniem
- się w gąszczu Przepisów rasowych. Kitty mogła wyciąć większość
- z tych ujęć, ale wszyscy mówili, że najbardziej nienawidzą
- i obawiają się klauzuli „Okazać na żądanie” w prawie
- o dokumentach. Moses Gama był centralną postacią każdego,
- najkrótszego nawet ujęcia.
- – Gdy to zmontuję, będzie tak sławny, jak Martin Luther
- King – cieszyła się Kitty.
- Zjedli z siostrami skromny wieczorny posiłek, ale Kitty wciąż
- nie była zadowolona. Przed jednym z domów niedaleko misji
- jakaś rodzina gotowała jedzenie na otwartym ogniu i Kitty
- poprosiła Mosesa, by usiadł przy nich i coś powiedział.
- Płomienie oświetlające w ciemnościach jego twarz sprawiały, że
- wyglądał na tym ujęciu jeszcze bardziej dramatycznie. Z tyłu
- jedna z kobiet nuciła kołysankę dziecku ssącemu jej pierś,
- a z ciemności dobiegały odgłosy nocy, płacz niemowlęcia i dalekie
- szczekanie psów.
- Słowa Mosesa, wypowiadane głębokim, przejmującym
- głosem, chwytały za serce i głęboko poruszały. Opisywał agonię
- swojego kraju i ludu, a Tara, słuchając go w ciemności,
- spostrzegła nagle, że płacze.
- Rankiem Kitty zostawiła swoją ekipę w misji i bez kamery
- pojechała buickiem z Mosesem i Tarą na stację kolejową, by
- przyjrzeć się, jak czarni robotnicy, niczym pszczoły do ula,
- przeciskają się przez przejście oznaczone napisem NIE DLA
- BIAŁYCH – NIE BLANKES, tłoczą się na peronie
- przeznaczonym dla czarnych i gdy tylko wjeżdża pociąg,
- wypełniają przeznaczone dla nich przedziały.
- Drugim wejściem, oznakowanym napisem TYLKO DLA
- BIAŁYCH – BLANKES ALLEENLIK, weszło kilku białych
- urzędników oraz ludzi załatwiających jakieś sprawy w osiedlu,
- i niespiesznie zajęło miejsca w wagonie pierwszej klasy, na końcu
- składu pociągu. Siedli na obciągniętych zieloną skórą siedzeniach
- i patrzyli przez okna na czarny tłum na peronie po drugiej
- stronie pociągu z tak obojętnym wyrazem twarzy, jakby
- obserwowali stworzenia należące do innego gatunku.
- – Muszę spróbować to uchwycić – mruknęła Kitty. –
- Muszę spróbować uchwycić tę reakcję na filmie.
- Z zapałem pisała coś w notatniku, rysowała ogólne plany
- stacji i zaznaczała, gdzie można by ustawić kamerę i z jakiej
- perspektywy filmować.
- Przed południem Moses powiedział:
- – Muszę spotkać się z miejscowymi organizatorami i ustalić
- ostateczne plany na jutro – powiedział i odjechał buickiem.
- Tara wzięła Kitty i jej ekipę na plażę przy St George’s
- Strand i filmowali ludzi opalających się pod napisami BLANKES
- ALLEENLIK – TYLKO DLA BIAŁYCH. Szkoła się skończyła,
- więc opalone dziewczęta w bikini i chłopcy z krótko obciętymi
- włosami, o szczerych, otwartych twarzach, wylegiwali się na
- piasku, grali w różne gry lub pływali na deskach na
- załamujących się falach. Kitty podchodziła do nich i pytała:
- – Co sądzisz o tym, by przychodzili tu kąpać się czarni?
- Niektórzy z nich chichotali nerwowo zaskoczeni pytaniem, nad
- którym nigdy się nie zastanawiali.
- – Im nie wolno tu przychodzić – mają swoje własne plaże.
- – Nie mogą tu przychodzić i patrzeć na nasze dziewczęta
- w kostiumach kąpielowych – powiedział w końcu z oburzeniem
- młody, muskularny chłopak. Na jasnych włosach osiadła
- morska sól, a z opalonego nosa schodziła mu skóra.
- – Ale czy ty nie patrzyłbyś na czarne dziewczęta
- w kostiumach kąpielowych? – spytała niewinnie Kitty.
- – Sis, człowieku! – powiedział chłopak, a na jego przystojnej
- twarzy pojawił się wyraz odrazy.
- – To zbyt piękne, by było prawdziwe – Kitty nie mogła
- uwierzyć we własne szczęście. – Zmontuję to z ujęciami pięknej,
- czarnej tancerki z klubu nocnego w Soweto.
- W drodze powrotnej do misji Kitty poprosiła Tarę, by się
- zatrzymała przy stacji kolejowej w New Brighton, gdyż chciała
- raz jeszcze jej się przyjrzeć. Zostawili kamery w packardzie
- i leniwie obserwowani przez dwóch białych policjantów
- przespacerowali się po niemal zupełnie wymarłych peronach,
- wypełnionych w godzinach szczytu tysiącami czarnych
- pracowników jadących do pracy. Kitty pokazała dyskretnie
- członkom swojej ekipy miejsca, które wcześniej wybrała,
- i powiedziała, jakie ujęcia chciałaby otrzymać.
- Wieczorem Moses zjadł z nimi kolację w refektarzu misji
- i choć rozmowa była lekka i wesoła, w ich śmiechu słychać było
- napięcie. Gdy Moses wstał od stołu, Tara poszła za nim do
- buicka zaparkowanego w ciemnościach za kliniką.
- – Chcę z tobą być dzisiejszej nocy – powiedziała patetycznie.
- – Bez ciebie czuję się taka samotna.
- – To niemożliwe.
- – Jest ciemno, moglibyśmy pojechać na plażę – prosiła.
- – Patrole policyjne tylko na to czekają – powiedział Moses.
- – Następnej soboty mogłabyś siebie oglądać w Sunday Timesie.
- – Moses, kochaj się ze mną tutaj – powiedziała i to
- rozwścieczyło go.
- – Jesteś samolubna jak zepsute dziecko – nawet dziś,
- w przededniu wielkich wydarzeń, myślisz tylko o sobie i swoich
- własnych pragnieniach i chcesz podjąć ryzyko, które może nas
- zgubić.
- Tara nie mogła zasnąć przez większą część nocy, słuchając
- równego oddechu Kitty leżącej na stalowym łóżku po drugiej
- stronie celi.
- Zasnęła tuż przed świtem i obudziła się ze złym
- samopoczuciem i nudnościami, podczas gdy Kitty, ubrana
- w różową, pasiastą piżamę, wesoło wyskoczyła z łóżka, jakby nie
- mogąc się doczekać tego dnia.
- – Dwudziesty szósty czerwca – zawołała. – Nadszedł
- w końcu wielki dzień!
- Zamiast śniadania wypili tylko po filiżance kawy. Tara czuła
- się niedobrze, a inni byli zbyt podnieceni. Hank sprawdził sprzęt
- poprzedniego wieczoru, ale teraz przed spakowaniem do
- packarda przejrzał go jeszcze raz, po czym pojechali na stację.
- Było jeszcze ciemno i w świetle nielicznych latarni widać było
- tłumy czarnych robotników zdążających do pracy. Jednak gdy
- dojechali do stacji, pierwsze promienie słońca padły na wejście
- i można już było filmować. Tara zauważyła, że przed stacją
- stoją dwa mikrobusy policyjne, a zamiast dwóch policjantów,
- którzy byli na służbie poprzedniego dnia, pod zegarem
- stacyjnym stało ich ośmiu. Byli ubrani w niebieskie mundury,
- czarne czapki z daszkiem, a przy czarnych skórzanych pasach
- wisiały futerały z rewolwerami. Wszyscy mieli długie pałki.
- – Uprzedzono ich – krzyknęła Tara, zatrzymując samochód
- po przeciwnej stronie ulicy niż samochody policji. – Spodziewają
- się kłopotów, tylko popatrzcie na nich.
- Kitty odwróciła się i wydawała ostatnie instrukcje Hankowi
- siedzącemu na tylnym siedzeniu, ale kiedy Tara spojrzała na
- nią, by zobaczyć, jaka jest jej reakcja na obecność policjantów,
- jej uwagę zwrócił wyraz twarzy Kitty i to, że nie patrzyła jej
- w oczy.
- – Kitty? – nalegała. – Ci policjanci... Chyba nie... –
- przerwała, gdyż coś sobie przypomniała. Poprzedniego
- popołudnia, gdy jechali na plażę, Kitty poprosiła ją, by się
- zatrzymała przed pocztą w Humewood, gdyż chciała nadać
- telegram. Przez okno poczty zobaczyła jednak, że dziewczyna
- wchodzi do budki telefonicznej. Zaskoczyło ją to już wtedy.
- – To ty – powiedziała ostro. – To ty uprzedziłaś policję!
- – Słuchaj, kochanie – warknęła Kitty. – Ci ludzie chcą, by
- ich aresztowano. O to im chodzi. A ja chcę zrobić film o tym,
- jak ich aresztują. Zrobiłam to dla naszego wspólnego dobra –
- przerwała i podniosła głowę.
- – Słuchajcie! – krzyknęła. – Nadchodzą! Ciszę poranka
- zakłócił daleki śpiew setek głosów. Czekający przed stacją
- policjanci poruszyli się niespokojnie i czujnie rozejrzeli dokoła.
- – Hank! – warknęła Kitty. – Idziemy!
- Wysiedli z packarda i dźwigając sprzęt przeszli szybko na
- poprzednio wybrane miejsce.
- Policjantami dowodził kapitan, w czapce ozdobionej złotym
- galonem. Tara znała stopnie policyjne z własnego doświadczenia.
- Wydał rozkaz swoim podkomendnym i dwóch z nich ruszyło
- w stronę filmowców.
- – Filmuj, Hank – Tara usłyszała głos Kitty.
- Śpiew stawał się głośniejszy. Tara zadrżała słuchając
- pięknego, przejmującego refrenu Nkosi Sikelei i Afrika
- śpiewanego przez tysiąc głosów.
- Dwóch policjantów było już w połowie drogi do filmujących,
- zza pobliskich sklepów i domów ukazał się pierwszy rząd
- demonstrantów. Kapitan szybko przywołał podkomendnych do
- siebie.
- Dwudziestu ludzi szło, ramię przy ramieniu, całą szerokością
- ulicy. Szli ze śpiewem na ustach, trzymając się za ręce, za nimi
- podążał zwarty tłum. Niektórzy byli ubrani w garnitury, inni
- w obdarte łachmany, niektórzy byli siwi, inni bardzo młodzi.
- W środku pierwszego rzędu, wyprostowany niczym żołnierz,
- górujący wzrostem nad innymi, szedł z gołą głową Moses
- Gama.
- Hank wybiegł na środek ulicy, ciągnąc za sobą operatora
- dźwięku. Trzymając kamerę na ramieniu, cofał się filmując
- Mosesa, a operator dźwięku nagrywał jego głos, piękny i głęboki,
- brzmiący jak hymn, prawdziwy dźwięk Afryki, rozpalony niemal
- religijnym uniesieniem.
- Kapitan pospiesznie ustawiał swoich ludzi w poprzek przejścia
- dla białych. Policjanci nerwowo uderzali pałkami w dłonie,
- a słońce oświetlało ich jasne twarze. Ludzie idący na czele
- kolumny skręcili i zaczęli wchodzić po schodach. Kapitan policji
- wyszedł do przodu i rozłożył ręce, by ich powstrzymać. Moses
- Gama podniósł rękę. Kolumna zatrzymała się nierówno, a śpiew
- ucichł.
- Kapitan policji był wysokim człowiekiem o sympatycznej
- twarzy. Tara widziała go ponad głowami tłumu i uderzyło ją to,
- że się uśmiechał. Miał przed sobą tysiąc protestujących
- czarnych i uśmiechał się.
- – Dajcie spokój – mówił głośno, jak nauczyciel
- przemawiający do niegrzecznej klasy. – Przecież wiecie, że nie
- możecie tego zrobić, to nie ma sensu. Zachowujecie się jak
- gromada uczniaków, a przecież wiem, że jesteście dobrymi
- ludźmi.
- Wciąż uśmiechnięty zwrócił się bezpośrednio do dwóch ludzi
- z pierwszych rzędów:
- – Panie Dhlovu i panie Khandela, powinniście się wstydzić, że
- jesteście w komitecie organizacyjnym.
- Pokiwał palcem i mężczyźni, do których przemawiał, spuścili
- głowy i uśmiechnęli się ze skruchą. Demonstracja załamała się.
- Oto mieli przed sobą ojca, surowego albo łaskawego, a oni byli
- niegrzecznymi, ale w głębi serca dobrymi i posłusznymi, dziećmi.
- – Rozejdźcie się teraz. Idźcie do domu i nie róbcie głupstw
- – zawołał kapitan i tłum zafalował. W tylnych rzędach słychać
- było śmiech, a ci, którzy niechętnie dołączyli do demonstracji,
- zaczęli się ukradkiem rozchodzić. Tłum rzedniał i policjanci
- stojący za kapitanem uśmiechnęli się z ulgą.
- – Dobry Boże! Co za cholerny zawód. Zmarnowałam czas –
- zauważyła gorzko Kitty.
- Nagle wysoki człowiek z pierwszego rzędu wszedł na
- najwyższe stopnie stacji i zaczął mówić. Jego głos dochodził do
- wszystkich, uciszał ich i zatrzymywał tam, gdzie stali. Śmiechy
- ustały, a twarze zebranych spoważniały.
- – Moi bracia – mówił Moses – to wasza ziemia. Zgodnie
- z prawem boskim możecie na niej żyć w pokoju i z godnością.
- Ten budynek należy do wszystkich, którzy tu mieszkają –
- macie takie samo prawo, jak każdy, kto tu mieszka, wejść do
- niego. Ja wchodzę – kto pójdzie za mną?
- Poparły go nieliczne, nieśmiałe głosy z pierwszego rzędu
- i Moses odwrócił się do kapitana.
- – Wchodzimy, kapitanie. Proszę nas aresztować lub zejść
- z drogi. W tym momencie na peron wjechał pociąg wypełniony
- czarnymi robotnikami. Wychylali się z okien wagonów, krzycząc
- głośno.
- – Nkosi Nike! Afrika! – zaśpiewał Moses i z uniesioną
- wysoko głową wszedł wejściem oznaczonym napisem: TYLKO
- DLA BIAŁYCH.
- – Łamie pan prawo – powiedział kapitan podniesionym
- głosem. – Aresztować tego człowieka – polecił i paru
- policjantów ruszyło w kierunku Mosesa.
- W tym samym momencie w tłumie rozległy się okrzyki:
- – Aresztujcie mnie! Aresztujcie także i mnie! I ruszyli do
- przodu, porywając ze sobą Mosesa, jak fala porywa pływaka.
- – Aresztujcie mnie! Malan! Malan! Chodźcie nas aresztować!
- Tłum wdarł się przez wejście, unosząc białych policjantów,
- którzy w ścisku nie potrafili się bronić.
- – Aresztujcie mnie! – krzyczał coraz głośniej tłum. –
- Amandla! Amandla!
- Kapitan walczył, by się utrzymać na nogach, i zwoływał
- swoich ludzi, ale jego głos ginął wśród okrzyków:
- – Moc! Moc!
- Czapka zsunęła mu się na oczy i został zepchnięty na peron.
- Hank był w samym środku wydarzeń i trzymając wysoko
- w górze kamerę Arriflex filmował z ręki. Wokół niego białe
- twarze policjantów przesuwały się jak szczątki rozbitego statku
- na wzburzonym ludzkim prądzie. Z wagonów wysiadali czarni
- pasażerowie, by dołączyć do tłumu. Nagle pojedynczy głos
- zawołał:
- – Jee!
- Ten okrzyk rozpalał zapał bojowy w sercach wojowników
- z plemienia Nguni.
- – Jee! – odpowiedziało sto głosów. – Jee!
- Okno pociągu, wybite czyimś ramieniem, rozprysło się na
- kawałki i znów rozległ się okrzyk: Jee!
- Jeden z policjantów potknął się i przewrócił do tyłu. Został
- natychmiast stratowany przez tłum i krzyczał jak królik złapany
- w sidła.
- – Jee! – zawołali znów mężczyźni, którzy odrzucając
- zachodnie obyczaje zamienili się w wojowników. Słychać było
- odgłos wybijania następnego okna. Peron był już wypełniony
- nacierającym tłumem. Przerażonego maszynistę i palacza
- wyciągnięto z lokomotywy, popychano i szturchano.
- – Jee! – krzyczeli dalej opanowani już szałem zabijania
- robotnicy uderzając rękami po kolanach. Ich przekrwione oczy
- błyszczały, a ich twarze wyglądały jak świecące, czarne maski.
- – Jee! – zaśpiewali. – Jee! – przyłączył się do nich Moses.
- Można było nawoływać do opanowania i biernego oporu wobec
- wroga, ale to wszystko poszło teraz w zapomnienie i krew
- Mosesa zawrzała od tłumionej długo nienawiści.
- – Jee! – krzyknął. Ciało rozgrzewała mu wściekłość, a serce
- wypełnił zapał bojowy.
- Kapitan policji nie przewrócił się jeszcze, ale tłum przygniótł
- go do ściany budynku stacji. Stracił jeden z epoletów munduru
- i nie miał czapki. Po uderzeniu łokciem w twarz z kącika ust
- ciekła mu krew. Walczył z paskiem futerału z rewolwerem.
- – Zabić! – krzyknął ktoś. – Bulala! – podchwycono
- natychmiast i czarne ręce chwyciły poły jego munduru. Kapitan
- wyciągnął rewolwer i starał się go podnieść, lecz ludzie otaczali
- go zbyt ciasno. Strzelił z biodra na oślep.
- Huknął strzał, ktoś krzyknął z bólu i tłum odsunął się od
- policjanta, zostawiając na ulicy młodego mężczyznę w długiej
- kurtce wojskowej. Klęczał koło kapitana i jęcząc trzymał się za
- brzuch.
- Kapitan pobladł i z trudem łapiąc oddech wystrzelił ponownie
- w powietrze.
- – Do mnie! – krzyknął chrapliwym, urywanym z przerażenia
- i zmęczenia głosem. Następny z jego ludzi upadł na kolana
- i zniknął w kłębiącym się tłumie, ale zdołał wyszarpnąć rewolwer
- i strzelając na oślep opróżnił cały magazynek w ciżbę ludzką
- wokół niego.
- W następnej chwili tłum, szukając ucieczki przed strzałami,
- rzucił się do wejścia i zablokował je. Przerażeni policjanci
- strzelali teraz, niektórzy jeszcze klęcząc, a ich kule trafiały w zbitą
- masę ciał z głośnym zduszonym odgłosem, podobnym do
- odgłosu trzepania dywanu. Powietrze było gęste od zapachu
- prochu, kurzu i krwi, potu, niemytych ciał i strachu.
- Czarni robotnicy przepychali się i krzyczeli, walcząc o to, by
- wyjść na ulicę, zostawiając na peronie swoich rannych
- towarzyszy w kałużach krwi lub ciągnąc ich ze sobą za zranione
- kończyny.
- Policjanci w podartych i pokrwawionych mundurach otrząsnęli
- się z szoku. Wzięli ze sobą maszynistę i palacza i z gotowymi do
- strzału rewolwerami, pomagając sobie wzajemnie, przeszli przez
- peron i omijając ciała i kałuże krwi szybko zbiegli ze schodów
- do zaparkowanych samochodów.
- Po przeciwnej stronie ulicy ponownie zebrał się tłum.
- Policjanci rzucili się do samochodów, a tłum wygrażał im
- pięściami i krzyczał. Gdy ruszyli z piskiem opon, ludzie wybiegli
- na ulicę, za samochodami posypały się kamienie i przekleństwa.
- Tara obserwowała to wszystko z zaparkowanego packarda.
- Siedziała sparaliżowana strachem, słuchając zwierzęcego ryku
- tłumu, przerywanego krzykami i jękami rannych.
- Podbiegł do niej Moses.
- – Jedź sprowadzić siostrę Nunziatę. Powiedz jej, że
- potrzebujemy pomocy – krzyknął w otwarte okno.
- Tara przytaknęła i włączyła silnik. Spostrzegła, że Kitty i Hank
- wciąż filmują po drugiej stronie ulicy. Hank przyklęknął przy
- rannym i filmował z bliska jego ściągniętą bólem twarz i kałużę
- krwi, w której leżał.
- Tara cofnęła samochód, a tłum starał się ją zatrzymać. Za
- oknami widziała czarne twarze wykrzywione w grymasie
- wściekłości. Słyszała uderzenia pięści o dach samochodu, ale
- nacisnęła klakson i pojechała dalej.
- – Muszę sprowadzić lekarza – krzyknęła. – Pozwólcie mi
- przejechać, przepuśćcie mnie.
- Udało jej się wydostać. Kiedy po chwili popatrzyła we
- wsteczne lusterko, zobaczyła, jak ludzie, nie mogąc inaczej
- wyładować swojej złości, z wściekłością rzucają kamieniami
- w budynek stacji, zrywają płyty chodnikowe i rozbijają ciężkimi
- płytami szyby. W jednym z okien zobaczyła białą twarz
- i pomyślała o zawiadowcy stacji i innych pracownikach, którzy
- zabarykadowali się w kasie biletowej.
- Przed stacją zebrał się zbity tłum. Jadąc w kierunku misji,
- mijała grupy czarnych kobiet i mężczyzn spieszących, by się do
- niego przyłączyć. Kobiety wyły dziko, co doprowadzało
- mężczyzn do szaleństwa. Niektórzy z nich próbowali zatrzymać
- Tarę, ale ona trąbiąc bez przerwy omijała ich. Spojrzała we
- wsteczne lusterko i zobaczyła, że ktoś podnosi kamień z pobocza
- i rzuca w kierunku oddalającego się samochodu. Kamień uderzył
- w dach samochodu i odbił się od niego.
- W szpitalu należącym do misji słyszano strzały i tumult. Na
- werandzie stała zaniepokojona siostra Nunziata, biała lekarka
- i pielęgniarki.
- – Siostro, musicie jechać szybko na stację. Policja strzelała
- i raniła wielu ludzi. Są zabici.
- Najwyraźniej czekały na wezwanie, gdyż miały przygotowane
- na werandzie torby ze sprzętem medycznym. Gdy Tara
- zawracała packardem, siostra Nunziata i lekarka zbiegły po
- schodach, niosąc ze sobą czarne torby. Wsiadły do małej
- kabiny niebieskiej półciężarówki forda należącej do misji i ruszyły
- w kierunku bramy, przejeżdżając przed samochodem Tary. Tara
- pojechała za nimi, ale zanim zawróciła i wyjechała na ulicę,
- mały niebieski samochód był już bardzo daleko. Skręcił właśnie
- w ulicę prowadzącą do stacji i Tara usłyszała ryk tłumu
- zagłuszający hałas silnika.
- Gdy wyjechała zza zakrętu, zobaczyła forda pięćdziesiąt
- kroków przed sobą. Tłum zupełnie go otoczył. Ulica była
- wypełniona czarnymi kobietami i mężczyznami. Krzyczeli bardzo
- głośno, ale Tara nie mogła odróżnić słów. Całą uwagę skupili
- na fordzie i nie zauważyli packarda, Ludzie stojący najbliżej
- forda uderzali w kabinę i kołysali samochodem. Drzwi otworzyły
- się i siostra Nunziata stanęła na stopniu samochodu. Wystawała
- nieco ponad otaczający ją ciasno tłum. Podnosząc wysoko ręce,
- próbowała do nich przemówić, prosząc, by jej pozwolili zająć się
- rannymi.
- Nagle z tłumu wyfrunął kamień i uderzył siostrę w głowę.
- Zachwiała się, a na jej białym welonie pojawiła się plama krwi.
- Siostra osłabiona uderzeniem dotknęła dłonią policzka i spojrzała
- na zakrwawioną rękę.
- Widok krwi rozwścieczył tłum. Las czarnych rąk wyciągnął
- się ku niej i ściągnął ją z samochodu. Przez chwilę walczyli o nią,
- ciągnąc ją po drodze i szarpiąc, niczym sfora psów osaczająca
- lisa. W chwilę później Tara krzyknęła widząc błysk noża
- i przycisnęła rękę do twarzy, by stłumić głos.
- Nóż trzymała w ręce stara czarownica, sangoma. Jej piersi
- zdobił naszyjnik z kości, piór i czaszek zwierząt, oznaka władzy.
- Nóż miał rękojeść z rogu nosorożca, a ręcznie kute, długie na
- osiem cali ostrze było fantazyjnie zakrzywione. Czterech
- mężczyzn złapało siostrę i ułożyło ją na masce forda, a stara
- kobieta skakała wokół niej. Mężczyźni trzymali mocno siostrę
- twarzą do góry, tłum zaczął dziko wyć, i sangoma nachyliła się
- nad nią.
- Pojedynczym uderzeniem zagiętego noża przecięła habit
- zakonnicy i rozcięła jej brzuch od pachwiny do żeber. Siostra
- Nunziata wyrywała się z rąk trzymających ją mężczyzn,
- a czarownica wsadziła głęboko rękę w otwartą ranę. Tara
- patrzyła nie wierząc własnym oczom, jak po chwili wyciągnęła
- coś mokrego, błyszczącego i czerwonego, coś, co było miękkie
- i przelewało jej się w rękach. Zrobiła to tak szybko i wprawnie,
- że Tara dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że kobieta
- trzyma w okrwawionych rękach wątrobę siostry.
- Cięciem zakrzywionego noża odcięła kawałek jeszcze żywego
- organu i wyprostowała się. Odwróciła się do tłumu, z trudem
- utrzymując równowagę na wygiętej masce forda.
- – Zjadam naszego białego wroga – powiedziała skrzeczącym
- głosem – i przez to odbieram mu siłę.
- Gdy stara kobieta włożyła kawałek wątroby w bezzębne usta
- i zaczęła żuć, tłum ryknął dziko. Odcięła następny kawałek
- i wciąż poruszając otwartymi ustami rzuciła go w tłum.
- – Zjedzcie swojego wroga! – krzyknęła. Zaczęli walczyć
- o krwawe strzępy jak psy.
- – Bądźcie mocni! Zjedzcie wątrobę tych, których
- nienawidzicie.
- Rzuciła im następne kawałki, lecz Tara zakryła oczy, żeby
- tego nie widzieć, zemdliło ją. Poczuła kwaśny smak w ustach
- i przełknęła z trudem.
- Nagle drzwi packarda otworzyły się, chwyciły ją czyjeś silne
- ręce i wyciągnęły na ulicę. Ogłuszył ją okrutny krzyk tłumu, ale
- przerażenie dało jej nadludzką siłę i zdołała się wyrwać.
- Była na samym skraju zbiegowiska, ale uwaga większości
- obecnych była całkowicie skupiona na okropnym dramacie
- rozgrywającym się wokół forda. Tłum podpalił samochód.
- Zmaltretowane ciało siostry Nunziaty leżało na masce niczym
- ofiara na ołtarzu całopalnym, a uwięziona w kabinie lekarka
- rzucała się i próbowała gasić ogień gołymi rękami, podczas gdy
- tłum śpiewał i tańczył wokół, tak jak dzieci tańczą wokół ognisk
- w noc Guya Fawkesa*.
- [*Guy Fawkes (1570-1606) – główny uczestnik spisku
- prochowego (1605 r.), zorganizowanego przez katolików
- angielskich. Celem spisku było wysadzenie w powietrze
- Parlamentu wraz z przebywającym w nim Jakubem I. Spisek
- wykryto, a przywódców stracono.]
- Przez chwilę Tara była wolna, ale ludzie wokół niej krzyczeli
- i starali się ją złapać. Mieli okrutne twarze, a w ich oczach
- błyszczało szaleństwo. To już nie byli ludzie, opanował ich szał
- zabijania, w którym nie było miejsca na rozsądek i litość. Tara
- zwinnie jak ptak prześlizgnęła się pod rozłożonymi rękami
- i uciekła. Wymknęła się z tłumu; przed nią rozpościerał się
- otwarty teren, zawalony wrakami samochodów i śmieciami. Biegła
- przed siebie, słysząc za plecami swoich prześladowców,
- ścigających ją niczym sfora psów.
- Otwarta przestrzeń kończyła się ogrodzeniem z drutu
- kolczastego. Obejrzała się przez ramię. Goniło ją kilku mężczyzn,
- a dwaj z nich pędzili na przedzie. Byli wysocy i silni, biegli na
- bosaka, a ich twarze były wykrzywione okrucieństwem. Zbliżali
- się w milczeniu.
- Tara zgięła się, by przejść pomiędzy drutami. Prawie jej się
- to udało, gdy poczuła, jak kolec wbija jej się w plecy i ból nie
- pozwala się ruszyć. Przez chwilę szarpiąc się desperacko, starała
- się uwolnić. Rozdarła sobie skórę, poczuła płynącą krew i wtedy
- ją złapali.
- Ciągnęli ją do siebie śmiejąc się dziko, kolce rozdzierały jej
- ubranie, ciało i nie mogła się utrzymać na nogach.
- – Proszę, nie róbcie mi nic złego. Spodziewam się dziecka –
- błagała ich.
- Pociągnęli ją z powrotem przez otwartą przestrzeń, miejscami
- wlokąc po ziemi, a Tara broniła się i wyrywała. Zobaczyła, że
- naprzeciw nim wychodzi sangoma, podrygując i skacząc jak
- stary pawian. Wymawiała coś bezzębnymi ustami, naszyjnik
- podskakiwał na jej chudej szyi, a w okrwawionej ręce trzymała
- zakrzywiony nóż.
- Tara zaczęła krzyczeć i poczuła, że mocz cieknie jej po
- nogach.
- – Proszę! Proszę nie rób tego! – błagała, a strach niczym
- lodowata zasłona ogarnął jej umysł i powalił o ziemię. Zamknęła
- oczy i znieruchomiała, oczekując na ukąszenie noża.
- Wtem ponad dzikim, zwierzęcym wrzaskiem tłumu, ponad
- piskliwym śmiechem starej kobiety, dał się słyszeć inny głos,
- podobny do ryku lwa: wściekły, rozkazujący głos, uciszający
- wszystko wokół. Tara otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą
- Mosesa. Stał nad nią, potężny jak posąg, a jego głos
- powstrzymał ich i zmusił do wycofania się. Podniósł ją i wziął na
- ręce jak dziecko, a tłum wokół packarda rozstąpił się przed
- nim. Zaniósł ją do samochodu, posadził na siedzeniu, a sam
- usiadł za kierownicą.
- Włączył silnik i ruszył ostro zawracając. Czarny dym
- z palącego się forda otoczył ich na chwilę, zasłaniając przednią
- szybę i Tara poczuła zapach palącego się ciała siostry Nunziaty.
- Tym razem nie mogła się już powstrzymać. Pochyliła się do
- przodu, położyła głowę na kolanach i zwymiotowała na podłogę
- samochodu.
- Manfred De La Rey zajął miejsce u szczytu długiego stołu
- w sali operacyjnej w piwnicach budynku przy Marshall Square.
- W czasie trwania zamieszek przeniósł się ze swojego biura
- w Union Buildings w Pretorii do centrali policji, by razem ze
- starszymi oficerami analizować wszystkie nowe depesze
- nadchodzące z komisariatów rozsianych po całym kraju.
- Całą ścianę przed Manfredem zajmowała dokładna mapa
- kraju. Dwóch młodszych oficerów umieszczało na niej
- magnetyczne znaczki. Każdy z małych czarnych krążków miał
- na sobie nadrukowane nazwisko i reprezentował jednego
- z niemal pięciuset działaczy Kongresu, rozpoznanych już przez
- wywiad.
- Krążki były najgęściej rozmieszczone wzdłuż wielkiego sierpu
- Witwatersrandu w środku kraju, chociaż w miarę jak co kilka
- sekund przychodziły raporty policyjne podające miejsce pobytu
- kolejnych aktywistów, umieszczano je na całej mapie.
- Pośród bardzo wielu czarnych krążków było także nieco
- mniej niż pięćdziesiąt czerwonych, oznaczających znanych
- członków komitetu centralnego Kongresu.
- Niektórzy z nich, jak Harris, Marks, Fischer byli
- Europejczykami, inni, jak Naicker, Nana Sita – Azjatami, ale
- większość stanowili Afrykańczycy. Tambo, Sisulu i Mandela mieli
- swoje krążki na mapie. Czerwony krążek Mandeli był
- umieszczony w Johannesburgu, Moroki we wschodnim Cape,
- a Alberta Luthuli w Zulu.
- Manfred De La Rey spoglądał z kamienną twarzą na mapę,
- a starsi oficerowie siedzący wokół niego z rozmysłem unikali jego
- spojrzenia i starali się na niego nie patrzeć. Manfred cieszył się
- reputacją „twardego człowieka” w rządzie. Jego koledzy nazywali
- go między sobą „Człowiekiem Panga”, gdyż tak nazywała się
- ciężka maczeta używana na plantacjach trzciny cukrowej,
- ulubiona broń wojowników Mau Mau w Kenii.
- Wygląd Manfreda pasował do powierzonej mu funkcji. Był
- wysoki, jego duże, silne ręce leżały na stole nieruchomo, bez
- nerwowego drżenia. Poryta bruzdami twarz, mocna szczęka
- i gruba szyja podkreślały jeszcze bijącą z niego siłę. Podwładni
- obawiali się go.
- – Ilu macie? – spytał nagle.
- Siedzący obok niego pułkownik, udekorowany medalami za
- odwagę, zerwał się jak uczniak i szybko spojrzał na listę.
- – Nie odnaleziono jeszcze czterech – Mbeki, Mtola, Mhlaby
- i Gamy – przeczytał z listy nazwiska, przy których nie było
- krzyżyków. Manfred nie odpowiedział słowem. Pomimo że
- zachowywał milczenie i surowy wyraz twarzy, był zadowolony
- z tego, co zdołali już zrobić dzisiejszego dnia. Nie było jeszcze
- dwunastej, a już zlokalizowali większość przywódców. Manfred
- doszedł do wniosku, że Kongres zaplanował całą kampanię
- z nadzwyczajną precyzją i wykazał niezwykłą dokładność
- i przezorność w jej wykonaniu. Nie spodziewał się, że mogą być
- tak sprawni, gdyż na ogół Afrykańczycy byli marzycielami i nie
- potrafili planować. Teraz jednak doradzali im i pomagali biali
- komuniści. Protesty, demonstracje i strajki odbywały się w całym
- kraju i były dobrze zorganizowane. Manfred chrząknął
- i oficerowie zgromadzeni wokół stołu popatrzyli na niego
- z lękiem, lecz gdy zmarszczył brwi, spuścili pośpiesznie wzrok.
- Manfred powrócił do swoich myśli. Całkiem nieźle jak na
- bandę czarnuchów, mających do pomocy kilku białych. Jednak
- niemal całkowita jawność i brak zabezpieczenia ujawniały
- naiwność i amatorstwo ich działań. Paplali o wszystkim tak, jakby
- byli w barze. Przekonani o własnej sile chwalili się swoimi
- planami i nie starali się ukryć tożsamości przywódców
- i zamaskować ich ruchów. Informatorzy policji nie mieli zbyt
- dużo kłopotów ze zdobywaniem informacji.
- Oczywiście, były wyjątki i Manfred zachmurzył się namyślając
- się nad listą tych, których jeszcze nie odnaleziono. Jedno imię
- nie dawało mu spokoju: Moses Gama. Kiedyś przestudiował
- dokładnie jego akta. Po Mandeli był chyba najniebezpieczniejszy
- z nich wszystkich.
- Musimy go mieć, powiedział sobie. Musimy mieć tych dwóch,
- Mandelę i Gamę.
- – Gdzie jest Mandela? – spytał ostro.
- – W tej chwili przemawia na wiecu w ratuszu w Drake’s
- Farm – odpowiedział natychmiast pułkownik spoglądając na
- czerwony krążek na mapie. – Gdy go opuści, będzie śledzony
- aż do chwili, gdy zdecydujemy się go aresztować.
- – Żadnych wieści o Gamie? – spytał Manfred niecierpliwie
- i pułkownik potrząsnął głową.
- – Jeszcze nie, panie ministrze. Ostatni raz widziano go
- w Witwatersrand dziewięć dni temu. Możliwe, że zaczął się
- ukrywać. Być może, że będziemy musieli zacząć nie mając go.
- – Nie – warknął Manfred. – Chcę go mieć. Chcę mieć
- Mosesa Gamę.
- Manfred zamilkł ponownie. Wiedział, że jest wydany na
- pastwę krzyżujących się prądów historii. Czuł sprzyjające dla
- obranego przez siebie kursu wiatru, ale widział też, że w każdej
- chwili mogą ucichnąć i może zacząć się odpływ. To było
- niebezpieczne, śmiertelnie niebezpieczne, ale nadal czekał. Jego
- ojciec i przodkowie byli myśliwymi.
- Teraz Manfred wyruszył na łowy, ale zwierzyna, na którą
- polował choć równie niebezpieczna, była nieporównanie bardziej
- przebiegła.
- Zastawiając pułapki wykorzystał wszystkie dostępne mu
- środki. Przygotowano już pięćset nakazów internowania. Kobiety
- i mężczyźni, dla których były przeznaczone, mieli być
- odseparowani od społeczeństwa, osadzeni na odludziu. Będą
- mogli się spotykać w grupach nie więcej niż trzyosobowych
- i poruszać tylko w obrębie jednego powiatu, nie będzie im wolno
- opublikować nawet jednego słowa i nikt nie będzie mógł
- publikować tego, co mówią. Dzięki temu ich zdradliwe
- i zwodnicze poglądy zostaną skutecznie stłumione. Tak poradzi
- sobie z mniej ważnymi wrogami, drobną zwierzyną swoich
- łowów.
- Dla innych, dla pięćdziesięciu najgroźniejszych
- i najniebezpieczniejszych, przygotował inną broń. Sporządzono
- już nakazy aresztowania i przygotowano zarzuty. Oskarżono ich
- o wspieranie międzynarodowego komunizmu, konspirację, której
- celem było obalenie rządu siłą, nawoływanie do przemocy.
- Gdyby udało się udowodnić te zarzuty, winni skończyliby na
- szubienicy. Całkowity sukces był niemal w zasięgu ręki, ale mógł
- się wymknąć w każdym momencie.
- W tej chwili ktoś zaczął głośno mówić w kabinie operacyjnej
- oddzielonej szybą od sali i wszyscy podnieśli wzrok. Nawet
- Manfred odwrócił głowę i zmrużył blade oczy. Jeden z oficerów
- zwrócony plecami do szyby rozmawiał przez telefon i zapisywał
- coś w notatniku leżącym na biurku. Po chwili rzucił słuchawkę
- na widełki, wyrwał kartkę z notatnika i wbiegł na salę.
- – Co się stało? – spytał starszy oficer.
- – Mamy go, sir – powiedział podniesionych z podniecenia
- głosem – mamy Mosesa Gamę. Jest w Port Elizabeth. Mniej niż
- dwie godziny temu przewodził rozruchom na stacji kolejowej
- w New Brighton. Policjanci zostali zaatakowani przez tłum
- i musieli otworzyć ogień w obronie własnej. Zginęło co najmniej
- siedem osób, w tym zakonnica. Jej ciało zostało potwornie
- okaleczone – istnieją nawet nie potwierdzone doniesienia, że
- doszło do kanibalizmu – a następnie spalone.
- – Czy są pewni, że to był on? – spytał Manfred.
- – Nie może być wątpliwości. Został rozpoznany przez
- informatora, który zna go osobiście, a kapitan policji
- zidentyfikował go na podstawie opisu i zdjęcia.
- – Dobrze – rzekł Manfred. – Teraz możemy zacząć.
- Spojrzał na komendanta policji siedzącego przy końcu stołu.
- – Proszę to zrobić, komendancie – powiedział podnosząc ze
- stołu ciemny, filcowy kapelusz. – Proszę mi złożyć raport, gdy
- będzie pan ich miał wszystkich pod kluczem.
- Zjechał windą na parter, gdzie czekała limuzyna z szoferem,
- by zawieźć go do Union Buildings. Gdy oparł się wygodnie
- o skórzane siedzenie, limuzyna ruszyła i Manfred uśmiechnął się
- po raz pierwszy tego ranka.
- – Zjedli ją! – stwierdził głośno. – Zjedli zakonnicę!
- Potrząsnął głową z satysfakcją.
- – Niech krwawiące serca na całym świecie przeczytają to
- i dowiedzą się, z jakimi dzikusami mamy do czynienia.
- Poczuł, że sprzyjające mu wiatry wzmagają się i unoszą go
- tam, gdzie jeszcze niedawno nie śmiał nawet marzyć, że może
- się znaleźć.
- Gdy powrócili do misji, Moses pomógł Tarze wysiąść
- z packarda. Była nadal blada i trzęsła się tak, jakby miała
- malarię, i musiał ją podtrzymywać, żeby nie upadła. Jej ubranie
- było podarte, pobrudzone krwią i kurzem.
- Kitty Godolphin ze swoją ekipą zdołała uniknąć zemsty
- tłumu, uciekając na drugą stronę torów i kryjąc się w kanale
- odprowadzającym wodę deszczową. Wielkim łukiem okrążywszy
- okolice stacji, powrócili wszyscy do misji.
- – Musimy się stąd wydostać – krzyknęła Kitty w kierunku
- Tary, gdy wchodząc na werandę zobaczyła Mosesa
- pomagającego Tarze na schodach. – Mam najlepszy materiał,
- jaki kiedykolwiek udało mi się nakręcić. Nie powierzę go
- nikomu. Chcę zdążyć na jutrzejszy samolot PanAmu wylatujący
- rano z Johannesburga i sama dostarczyć niewywołane filmy do
- Nowego Jorku.
- Była tak podniecona, że drżał jej głos. Jej dżinsy, tak jak
- ubranie Tary, były także podarte i pobrudzone, ale spakowała
- już swoje rzeczy w jeden brezentowy worek i była gotowa do
- odjazdu.
- – Czy sfilmowała pani siostrę? – spytał Moses. – Czy
- sfilmowała pani, jak zabijają siostrę Nunziatę?
- – Oczywiście, kochany – uśmiechnął się Hank. Stał tuż za
- Kitty. – Mamy wszystko.
- – Ile rolek nakręciłeś? – nalegał Moses.
- – Cztery.
- Hank był tak podniecony, że nie mógł ustać w miejscu.
- Podskakiwał na palcach i pstrykał palcami.
- – Czy sfilmowaliście strzelaninę policjantów? – pytał dalej
- Moses.
- – Wszystko, kochany, wszystko.
- – Gdzie jest film z siostrą? – dopytywał Moses.
- – Jeszcze w kamerze – Hank poklepał arriflexa wiszącego
- mu na ramieniu. – Cały na jednej taśmie. Gdy wyciągnęli
- siostrę i rozcięli jej brzuch, nałożyłem właśnie nowy film.
- Moses zostawił Tarę opartą o kolumnę werandy i podszedł
- do Hanka. Szedł zupełnie normalnie, tak że nikt się nie
- domyślił, co zamierza zrobić. Kitty nadal zastanawiała się głośno:
- – Jeżeli zaraz wyruszymy, jutro rano możemy być
- w Johannesburgu. Samolot PanAmu wylatuje o 11.30...
- Moses był już przy Hanku. Złapał ciężką kamerę, skręcił
- przytrzymujące ją pasy tak, że Hank nie mógł się poruszyć,
- i uwolnił zatrzaski przytrzymujące okrągłą kasetę z filmem
- umieszczoną na korpusie kamery. Odwrócił się i uderzył nią
- w zbudowaną z cegieł kolumnę werandy.
- Kitty zdała sobie sprawę, co robi Moses, i rzuciła się na
- niego jak kotka, chcąc mu wydrapać oczy paznokciami.
- – Mój film – krzyknęła piskliwie. – Do diabła, to jest mój
- film!
- Moses pchnął ją tak gwałtownie, że wpadła na Hanka
- i przewróciła się razem z nim na posadzkę werandy.
- Moses ponownie uderzył kasetą i tym razem udało mu się
- ją otworzyć. Wstęga błyszczącego celuloidu wysunęła się z kasety
- i rozwinęła na murze.
- – Zniszczyłeś go! – wrzasnęła Kitty wstając i podchodząc do
- Mosesa.
- Moses wyrzucił pustą kasetę, złapał Kitty za nadgarstki
- i podniósł ją. Kitty starała się wyrwać i kopała go, ale nie mogła
- się uwolnić.
- – Masz film o brutalności policji, o mordowaniu niewinnych
- czarnych – powiedział. – Reszty nie miałaś prawa widzieć. Nie
- pozwolę, byś pokazała to światu.
- Odepchnął ją.
- – Możesz wziąć packarda.
- Kitty spojrzała na niego rozcierając czerwone od uścisku
- jego rąk nadgarstki i prychnęła jak kotka:
- – Nie zapomnę tego, przyjdzie dzień, że zapłacisz za to,
- Mosesie Gamo – powiedziała zimno.
- – Pospiesz się – rozkazał Moses. – Musisz złapać samolot.
- Zawahała się, ale po chwili podniosła torbę.
- – Chodź, Hank – zawołała, po czym zbiegła po schodach
- do packarda i usiadła za kierownicą.
- – Ty pierdolony skurwysynu – syknął Hank do Mosesa,
- przechodząc koło niego. – To były najlepsze ujęcia, jakie
- kiedykolwiek nakręciłem.
- – Masz jeszcze trzy kasety – powiedział spokojnie Moses. –
- powinieneś być mi wdzięczny.
- Moses patrzył, jak odjeżdżają packardem, po czym zwrócił
- się do Tary:
- – Musimy stąd natychmiast wyjechać – policja zaraz zacznie
- działać. Musimy wyjechać z miasta, zanim je zablokują. Będą
- mnie szukali – musimy zniknąć.
- – Co mam zrobić? – spytała Tara.
- – Chodź, później ci powiem – powiedział Moses i popchnął
- ją w kierunku buicka. – Najpierw musimy stąd zniknąć.
- Tara dała sprzedawcy czek i czekała w jego niewielkim biurze
- śmierdzącym tanim tytoniem, podczas gdy on telefonował do jej
- banku w Kapsztadzie.
- Na zawalonym papierami biurku leżała gazeta. Podniosła ją
- i zaczęła czytać:
- SIEDMIU ZABITYCH W DEMONSTRACJACH W PORT
- ELIZABETH. ZAMIESZKI W CAŁYM KRAJU. INTERNOWANO
- 500 DZIAŁACZY. MANDELA ARESZTOWANY. Niemal cała
- gazeta była poświęcona kampanii oporu i jej skutkom. Na dole
- strony, pod sensacyjnym opisem śmierci i aktu kanibalizmu
- dokonanego na siostrze Nunziacie, znajdowało się sprawozdanie
- z działań Kongresu w innych częściach kraju. Aresztowano
- tysiące ludzi. Gazeta zamieszczała także zdjęcia ładowanych do
- ciężarówek policyjnych, uśmiechających się i pokazujących
- wyciągnięte w górę kciuki demonstrantów. Ten gest miał się stać
- znakiem całego ruchu.
- Na drugiej stronie wydrukowano listę niemal pięciuset
- nazwisk internowanych i wyjaśniono, na jakich warunkach zostali
- internowani – jak skutecznie ograniczono ich życie publiczne.
- Wydrukowano także znacznie krótszą listę osób
- aresztowanych pod zarzutem zdrady i realizacji celów partii
- komunistycznej. Tara zagryzła wargi, gdy zobaczyła na tej liście
- nazwisko Mosesa. Rzecznik policji wyprzedził swoim
- oświadczeniem zdarzenia, ale dowodziło to, że Moses postępował
- mądrze zachowując takie środki ostrożności. Zdrada była
- najpoważniejszym przestępstwem i Tara zobaczyła już Mosesa
- z naciągniętym na głowę kapturem, szarpiącego się na
- szubienicy. Zadrżała i wymazała z wyobraźni ten obraz, skupiając
- uwagę na dalszych stronach gazety.
- Zamieszczono tam zdjęcia przywódców Kongresu,
- w większości niewyraźne i ciemne. Uśmiechnęła się smutno,
- zdając sobie sprawę z tego, że były to pierwsze owoce
- kampanii. Aż do tej chwili na stu białych mieszkańców
- Południowej Afryki jeden nawet nie słyszał nigdy o Mosesie
- Gamie, Nelsonie Mandeli lub którymkolwiek czarnym przywódcy,
- ale teraz odegrali rolę sumienia narodu. Świat dowiedział się
- nagle, kim są.
- Środkowe strony gazety były w większości poświęcone
- reakcjom na kampanię i działaniom rządu. Było jeszcze zbyt
- wcześnie na reakcje innych państw, ale lokalna opinia publiczna
- niemal jednogłośnie potępiała barbarzyński mord siostry
- Nunziaty i chwaliła policję za odwagę, a ministra spraw
- wewnętrznych za szybkie zdławienie komunistycznego spisku.
- Redaktor pisał:
- Nie zawsze chwaliliśmy działania i wypowiedzi ministra spraw
- wewnętrznych. Jednakże w chwili próby okazał się niezastąpiony
- i dzisiaj myślimy z wdzięcznością o odważnym i silnym człowieku,
- który stoi pomiędzy nami a siłami anarchistycznymi...
- Dalsze czytanie zakłóciło Tarze nadejście sprzedawcy
- używanych samochodów. Wpadł do małego pomieszczenia,
- wylewnie usprawiedliwiając się przed Tarą.
- – Droga pani Courtney, musi mi pani wybaczyć. Gdybym
- wiedział, kim pani jest, nigdy nie naraziłbym pani na poniżenie
- sprawdzania pani czeku.
- Kłaniając się i uśmiechając zaprowadził Tarę na parking
- i otworzył drzwi cadillaca model 1951, za który przed chwilą
- wypisała czek na prawie tysiąc funtów.
- Tara zjechała za wzgórze i ustawiła samochód na parkingu
- z widokiem na morze. W następnym domku przy głównej ulicy
- znajdował się sklep mundurowy armii i marynarki. Tara wybrała
- szoferską czapkę z daszkiem ze świecącej skóry i jasnoszary
- mundur w rozmiarze Mosesa, a sprzedawca zapakował je do
- brązowej papierowej torby.
- Wróciła do samochodu, pojechała wolno ulicą do głównej
- stacji kolejowej i zaparkowała naprzeciw wejścia. Zostawiła
- kluczyk w stacyjce i usiadła na tylnym siedzeniu. Po pięciu
- minutach pojawił się Moses, ubrany w brudny niebieski
- kombinezon. Policjant stojący przy wejściu nawet na niego nie
- spojrzał. Tara podała mu przez otwarte okno papierową torbę.
- Wrócił za dziesięć minut. Nie miał już na sobie
- kombinezonu, lecz elegancką nową bluzę od munduru, czapkę
- z daszkiem, ciemne spodnie i czarne buty. Usiadł na miejscu
- kierowcy i włączył silnik.
- – Miałeś rację. Wydano nakaz aresztowania ciebie –
- powiedziała cicho.
- – Skąd wiesz?
- – Na siedzeniu leży gazeta.
- Otworzyła ją na nakazie aresztowania. Przeczytał go szybko,
- po czym skierował cadillaca w ruch uliczny.
- – Co zamierzasz zrobić, Moses? Oddasz się w ręce policji
- i staniesz przed sądem?
- – Z sali sądowej można przemawiać do całego świata –
- powiedział z zadumą Moses.
- – A jeśli zostaniesz skazany, to wisząc na szubienicy jeszcze
- bardziej zwrócisz na siebie uwagę – zauważyła ironicznie, a on
- uśmiechnął się do niej w tylnym lusterku.
- – Potrzebujemy męczenników, każda sprawa potrzebuje
- męczenników.
- – Mój Boże, Moses, jak możesz tak mówić. Każda sprawa
- potrzebuje przywódcy. Wielu może być znakomitymi
- męczennikami, ale tylko nieliczni potrafią przewodzić.
- Przez chwilę prowadził nic nie mówiąc, po czym powiedział
- pewnym głosem:
- – Pojedziemy do Johannesburga. Zanim zadecyduję, muszę
- porozmawiać z innymi.
- – Większość z nich aresztowano – przypomniała Tara.
- – Nie wszystkich – potrząsnął głową. – Muszę porozmawiać
- z tymi, którzy uciekli. Ile masz pieniędzy?
- Otworzyła torebkę i policzyła pieniądze w portfelu.
- – Ponad sto funtów.
- – Wystarczy – skinął głową. – Bądź przygotowana, żeby
- odegrać wielką damę, gdy nas zatrzyma policja.
- Na przedmieściach miasta, na moście Swartkops natknęli się
- na pierwszą blokadę policyjną, przed którą stał długi sznur
- samochodów. Posuwali się wolno, zatrzymując się i ruszając, aż
- zostali zatrzymani przez dwóch policjantów, a do tylnego okna
- podszedł oficer.
- – Dzień dobry, mewou – dotknął daszka czapki. – Czy
- możemy zajrzeć do bagażnika?
- – A o co chodzi?
- – Rozruchy, proszę pani. Szukamy tych morderców, którzy
- zabili zakonnicę, a potem ją zjedli.
- Tara pochyliła się do przodu i powiedziała ostro do Mosesa:
- – Stephen, otwórz bagażnik policjantowi.
- Moses wyszedł z samochodu, podniósł klapę bagażnika,
- a policjanci rutynowo przeszukali go. Żaden z nich nawet nie
- spojrzał na twarz Mosesa, gdyż uniform szofera znakomicie go
- maskował.
- – Dziękujemy pani.
- Oficer machnął im ręką i Moses wymamrotał:
- – To było bardzo nieprzyjemne. Myślałem, że teraz jestem
- znaną osobistością.
- Mieli przed sobą długą drogę, ale Moses prowadził
- spokojnie, nie chcąc dać komukolwiek powodu do zatrzymania
- i uważniejszych oględzin.
- Jadąc nastawił radio na stację South African Broadcasting
- Corporation, nadającą co godzinę wiadomości. Odbiór był
- zakłócony nierównościami terenu, ale wychwycił jedną niezwykłą
- informację.
- Związek Radziecki, wspierany przez swoich sojuszników,
- zażądał zwołania w trybie pilnym debaty na forum
- Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych na temat
- sytuacji w Południowej Afryce. Już tylko z tego powodu ich
- poświęcenie nie poszło na marne. Jednakże inne wiadomości
- były niepokojące. Aresztowano ponad osiem tysięcy
- demonstrantów, wyłapano i internowano wszystkich przywódców,
- a rzecznik prasowy ministra spraw wewnętrznych zapewniał, że
- sytuacja w kraju jest pod kontrolą.
- Jechali do momentu, aż się zupełnie ściemniło. Zatrzymali się
- na noc w jednym z małych hoteli w Oranii, przeznaczonych
- głównie dla ludzi podróżujących w interesach. Gdy Tara
- poprosiła o pokój i jedzenie dla szofera, zostało to przyjęte bez
- zdziwienia, gdyż wszyscy podróżujący zatrudniali kolorowych
- szoferów i Mosesa odesłano do pomieszczeń dla służby,
- znajdujących się na tyłach hotelu.
- Po prostym, niezbyt smacznym posiłku w restauracji
- hotelowej Tara zadzwoniła do Welteyreden. Odebrał Sean.
- Poprzedniego dnia wrócili z Shasą z safari i byli jeszcze bardzo
- podnieceni. Każdy z chłopców kolejno z nią rozmawiał, więc
- musiała wysłuchać trzech relacji o tym, jak Garrick zabił
- lwa-ludożercę. Potem do telefonu podeszła Isabella i jej
- dziecinnych głosik ukłuł Tarę boleśnie w serce i przypomniał jej,
- że zaniedbuje macierzyńskie obowiązki. Jednak nie odniosła
- wrażenia, by którekolwiek z dzieci, nawet Isabella, choć trochę
- za nią tęskniło. Podobnie jak chłopcy, dziewczynka także długo
- opowiadała o tym, co robiła z babcią, o nowej sukience, jaką od
- niej dostała, i lalce, jaką specjalnie dla niej przywiózł z Londynu
- dziadek Blaine. Żadne z nich nie spytało, gdzie jest i kiedy
- przyjedzie do Welteyreden.
- W końcu słuchawkę wziął Shasa. Był chłodny, ale
- przyjacielski.
- – Wspaniale spędziliśmy czas, Garry zastrzelił lwa...
- – O Boże, Shasa, nie mów mi o tym. Już usłyszałam trzy
- opowiadania o śmierci tego biednego zwierzęcia.
- W ciągu kilku minut wyczerpali wszystko, co mieli sobie do
- powiedzenia.
- – No dobrze, wiesz, dbaj o siebie. W Randzie jest dość
- niespokojnie, ale De La Rey trzyma to wszystko w garści –
- zakończył Shasa. – Nie daj się wciągnąć w jakieś
- nieprzyjemności.
- – Dobrze – obiecała. – Idź na kolację.
- Shasa lubił jeść kolację dokładnie o ósmej i zostały tylko
- cztery minuty. Wiedziała, że był już ubrany i patrzył na zegarek.
- Gdy odwiesiła słuchawkę, zdała sobie sprawę, że nie spytał,
- gdzie jest, co robi i kiedy wróci do domu.
- – Dzięki temu nie musiałam kłamać – pocieszyła się.
- Z sypialni patrzyła na dziedziniec hotelu i światła w oknach
- pomieszczeń dla służby. Nagle poczuła się bardzo samotna.
- Uczucie było tak silne, że poważnie zastanawiała się, czy nie
- pójść do Mosesa. Wysiłkiem woli zmusiła się, by nie zrobić tego
- głupstwa. Zamiast tego ponownie podniosła słuchawkę
- i poprosiła operatora o połączenie z Puck’s Hill.
- Odebrał służący mówiący z wyraźnym akcentem afrykańskim
- i serce Tary zamarło. To, czy dom w Rivonii był bezpieczny, czy
- nie, było dla nich sprawą podstawowej wagi. Mogli być
- wciągnięci w pułapkę policyjną.
- – Czy Nkosi Marcus jest w domu? – spytała.
- – Nkosi Marcus nie być w domu, wyjechać, psze pani –
- odpowiedział służący. – Pani Tara?
- – Tak! Tak!
- Choć nie pamiętała służącego, on musiał rozpoznać jej głos.
- Miała już coś powiedzieć, gdy Marcus Archer przemówił
- normalnym głosem.
- – Wybacz mi, kochanie, to małe przedstawienie, ale wszystko
- się tu przewróciło do góry nogami. Wszystkich ogarnęła panika
- – te świnie zadziałały znacznie szybciej, niż ktokolwiek się
- spodziewał. O ile wiem, tylko ja i Joe ocaleliśmy. A co z naszym
- wspólnym przyjacielem, czy go złapali?
- – Jest bezpieczny. Czy możemy przyjechać do Puck’s Hill?
- – Jak dotąd wydaje się, że nas tutaj nie znaleźli, ale bądźcie
- ostrożni. Wszędzie są blokady na drogach.
- Tara spała bardzo krótko i obudziła się przed świtem, by
- wyruszyć w ostatni etap podróży. Kucharz hotelowy dał jej
- pakunek z kanapkami z mielonym mięsem i termos gorącej
- herbaty, więc mogli jeść nie wysiadając z samochodu. Każdy
- postój zwiększał ryzyko zdemaskowania i aresztowania, więc
- zatrzymywali się tylko po to, by zatankować, i przed południem
- przekroczyli rzekę Vaal.
- Odkąd Tara, chcąc być blisko Mosesa, przyjechała do
- Transwalu, szukała właściwego momentu, by z nim porozmawiać,
- ale teraz wiedziała już, że nigdy nie będzie właściwego
- momentu i że za kilka godzin będą w Puck’s Hill. Później nic
- nie będzie już pewne, oprócz tego, że im wszystkim będzie
- groziło wielkie niebezpieczeństwo i wszystko będzie bardzo
- skomplikowane.
- – Moses – powiedziała spokojnym głosem. – Nie mogę
- tego dłużej przed tobą ukrywać. Muszę ci to powiedzieć teraz.
- Noszę w łonie twoje dziecko.
- Cofnął nieco głowę i zobaczyła we wstecznym lusterku, że się
- wpatruje w nią ciemnymi, hipnotyzującymi oczami.
- – Co zamierzasz zrobić? – spytał.
- Nie spytał, czy jest tego pewna ani nie zakwestionował
- ojcostwa dziecka. To było typowe dla niego – ale jednocześnie
- nie wziął na siebie odpowiedzialności.
- – Co zamierzasz zrobić?
- – Nie wiem. Znajdę sposób, by je urodzić.
- – Musisz się go pozbyć.
- – Nie – krzyknęła. – Nigdy. Jest mój. Będę się nim
- opiekowała. Nie zauważył, że użyła formy męskiej.
- – Dziecko będzie kolorowe – powiedział. – Jesteś na to
- przygotowana.
- – Znajdę sposób – nalegała.
- – Nie mogę ci pomóc, ani trochę – mówił dalej brutalnie. –
- Rozumiesz, prawda?
- – Możesz mi pomóc – odpowiedziała. – Możesz mi
- powiedzieć, iż cieszysz się z tego, że noszę w łonie twojego syna
- – i że będziesz go kochał tak, jak ja kocham jego ojca.
- – Kochał? – spytał. – To nie jest afrykańskie słowo.
- W moim słowniku nie ma słowa oznaczającego miłość.
- – Och, Moses, to nieprawda. Kochasz swój lud.
- – Kocham ich jako całość, ale nie jednostki. Poświęciłbym
- każdego z nich dla wspólnego dobra.
- – Ale nasz syn, Mosesie. Coś bezcennego, co powstało
- z połączenia nas obojga – czy nic do niego nie czujesz?
- Obserwowała jego oczy we wstecznym lusterku i zobaczyła
- w nich cierpienie.
- – Tak – przyznał – oczywiście, czuję. Ale nie ośmieliłbym
- się do tego przyznać. Muszę odsuwać od siebie takie uczucia,
- gdyż mogłyby osłabić moją wolę i zniszczyć nas wszystkich.
- – A więc będę go kochała za nas oboje – powiedziała cicho.
- Tak jak ostrzegał Marcus Archer, na drodze było jeszcze
- kilka blokad. Gdy zbliżali się do Witwatersrand, wielkiego
- centrum przemysłowego i górniczego, zatrzymano ich jeszcze
- trzykrotnie, ostatni raz przy Halfay House, ale za każdym
- razem chronił ich uniform szoferski, biała twarz Tary i jej
- wyniosłe zachowanie.
- Tara spodziewała się, że Johannesburg będzie przypominał
- oblężone miasto, ale blokady na ulicach i posterunki na
- skrzyżowaniach ulic były jedynymi znakami, że dzieje się coś
- niezwykłego. Koła wind górniczych, przy których przejeżdżali,
- obracały się normalnie, a za płotami widzieli czarnych górników
- w gumowych butach i lśniących kaskach, tłoczących się przy
- wejściach do szybów.
- Ulice w centrum Johannesburga były jak zwykle wypełnione
- ludźmi wszystkich ras robiącymi zakupy, a ich twarze były
- pogodne i spokojne. Tara była rozczarowana. Nie potrafiłaby
- określić, czego się spodziewała, ale miała nadzieję, że zobaczy
- jakiś znak tego, iż ludzie zaczynają się zmieniać.
- – Nie możesz oczekiwać zbyt wiele – powiedział Moses, gdy
- narzekała, że nic się nie zmieniło. – Siły zwrócone przeciwko
- nam są twarde jak skała i mają do dyspozycji nieograniczone
- możliwości. Ale to jest początek – nasz pierwszy chwiejny krok
- na drodze ku wolności.
- Przejechali wolno obok Puck’s Hill. Posiadłość wydawała się
- opuszczona, a w każdym razie nie widać było znaków obecności
- policji. Moses zaparkował cadillaca w gaju akacjowym na tyłach
- Country Club i, zostawiając Tarę w samochodzie, poszedł
- przekonać się, czy na pewno nie wpadną w pułapkę policyjną.
- Wrócił po półgodzinie.
- – Jest bezpiecznie. Marcus jest w domu – powiedział
- zapalając silnik i ruszając.
- Marcus czekał na nich na werandzie. Wyglądał na
- zmęczonego i przygnębionego, a od czasu, gdy Tara widziała go
- po raz ostatni, bardzo się postarzał.
- Zaprowadził ich do obszernej kuchni, podszedł do pieca
- i gotując dla nich posiłek, opowiedział o wszystkim, co się
- zdarzyło, gdy ich nie było.
- – Reakcja policji była tak silna i szybka, że musiała być
- starannie przygotowana. Spodziewaliśmy się, że minie trochę
- czasu, zanim zorientują się w sytuacji i zbiorą siły.
- Spodziewaliśmy się, że potrafimy wykorzystać to opóźnienie
- i zaapelować do mas, by wsparły nas w kampanii oporu tak, by
- nabrała pędu i żeby nie można już jej było zatrzymać. Oni
- jednak byli przygotowani. Na wolności jest nie więcej niż
- dziesięciu przywódców, Moses jest jednym z tych szczęśliwców,
- a bez nich kampania już się zaczęła załamywać.
- Spojrzał na Tarę z nienawiścią w oczach i mówił dalej:
- – Jednakże wciąż jeszcze są gniazda oporu – nasza mała
- Victoria wykonuje wspaniałą robotę. Zorganizowała pielęgniarki
- w Baragwanath i włączyła je do kampanii. Nie będzie to długo
- trwało – mogę się założyć, że wkrótce aresztują ją albo
- internują.
- – Vicky jest odważną kobietą – przytaknął Moses. – Wie,
- jakie podejmuje ryzyko, i z ochotą na nie przystała.
- Mówiąc to patrzył wprost na Tarę, tak jakby chciał
- rozbudzić jej zazdrość. Tara oczywiście wiedziała o jego
- małżeństwie, ale nigdy o tym nie mówiła. Wiedziała, jakie byłyby
- tego konsekwencje, i teraz spuściła oczy, nie mogąc znieść jego
- spojrzenia.
- – Nie doceniliśmy De La Reya – powiedział Moses. – Jest
- groźnym przeciwnikiem. Osiągnęliśmy bardzo niewiele z tego, co
- planowaliśmy.
- – ONZ debatuje nad naszą sytuacją – powiedziała cicho
- Tara nie podnosząc wzroku.
- – Debatuje – przyznał szyderczo Moses. – Ale veto
- Ameryki, Anglii lub Francji wystarczy, by nie podjęto żadnej
- akcji. Będą gadać i gadać, gdy moi ludzie cierpią.
- – Nasi ludzie – poprawił go Marcus. – Nasi ludzie, Moses.
- – Moi ludzie – sprzeciwił się ostro Moses. – Wszyscy inni
- są w więzieniu. Pozostałem jedynym przywódcą. To są moi
- ludzie.
- W kuchni zapanowała cisza i słychać było tylko brzęk
- sztućców. Po chwili Marcus zmarszczył brwi i przerwał ciszę.
- – No i co się teraz stanie? – spytał. – Dokąd się udasz? Tu
- nie możesz zostać, policja może się tu zjawić w każdej chwili.
- Dokąd się udasz?
- – Drake’s Farm? – zastanawiał się Moses.
- – Nie – Marcus potrząsnął głową. – Znają cię tam zbyt
- dobrze. Gdy tylko tam przyjedziesz, będzie wiedzieć o tym całe
- osiedle, a donosiciele są wszędzie. To tak samo, jakbyś zgłosił
- się do najbliższego komisariatu.
- Znów nastała cisza, a po chwili Moses spytał:
- – Gdzie jest Joe Cicero? Czy został aresztowany?
- – Nie – odpowiedział Marcus. – Zszedł do podziemia.
- – Czy możesz się z nim skontaktować?
- – Ustaliliśmy sposób kontaktowania się. Zadzwoni do mnie –
- jeżeli nie dziś wieczór, to jutro.
- Moses popatrzył przez stół na Tarę.
- – Czy mogę pojechać z tobą do bazy wyprawy w jaskiniach
- Sundi? W tej chwili to jedyne bezpieczne miejsce, jakie mi
- przychodzi do głowy.
- Serce Tary zadrżało z radością. Będzie go miała nieco dłużej.
- Tara wytłumaczyła Marion Hurst, kim jest Moses, nie
- starając się ukryć, że jest poszukiwany. Amerykanka
- zareagowała tak, jak Tara się spodziewała:
- – To tak, jakby Martin Luther King prosił mnie
- o schronienie – powiedziała. – Oczywiście, zrobię wszystko co
- mogę, by mu pomóc.
- Marion znalazła pretekst, by zatrudnić Mosesa w magazynie
- przy wyrobach garncarskich pod nazwiskiem Stephena Khamy,
- a inni uczestnicy wyprawy szybko przyjęli go do swojego grona.
- Zarówno biali, jak i czarni nie zadając pytań wspólnie udzielili
- mu schronienia.
- Pomimo zapewnień Marcusa Archera minął niemal tydzień,
- zanim zdołał się skontaktować z Joe Cicero i jeszcze jeden dzień,
- zanim zorganizował ich spotkanie. Drogo zapłacili za zdobycie
- wiedzy o czujności policji, ale Joe Cicero zawsze był skryty
- i postępował jak zawodowiec. Nikt nie wiedział, gdzie mieszkał
- ani z czego się utrzymywał, pojawiał się i znikał bez zapowiedzi,
- nie można było przewidzieć jego obecności.
- – Zawsze sądziłem, że jest teatralny i zbyt ostrożny, ale teraz
- wiem, że to było mądre – powiedział Moses Tarze, gdy jechali
- do miasta. Znów miał na sobie uniform szofera. – Od teraz
- musimy zacząć uczyć się od zawodowców, gdyż ci, którzy nas
- zwalczają, są najlepszymi zawodowcami.
- Joe Cicero wyszedł głównym wyjściem stacji kolejowej
- w Johannesburgu w chwili, gdy Moses zatrzymał cadillaca na
- czerwonym świetle na przejściu dla pieszych i dyskretnie
- wślizgnął się na tylne siedzenie samochodu obok Tary. Moses
- ruszył w kierunku Doornfontein.
- – Gratuluję, że wciąż jest pan na wolności – powiedział Joe
- ironicznym tonem i spoglądając z ukosa na Tarę zapalił nowego
- papierosa od niedopałka.
- – Pani nazywa się Tara Courtney – uśmiechnął się widząc
- jej zaskoczenie. – Jaka jest pani rola w tym wszystkim?
- – Jest przyjaciółką – odpowiedział za nią Moses. – Jest
- nam oddana. Może pan przy niej mówić otwarcie.
- – Nigdy nie mówię otwarcie – mruknął Joe. – Tylko idioci
- to robią.
- Milczeli przez chwilę, aż nagle Joe zapytał:
- – Przyjacielu, czy nadal wierzysz, że rewolucja może
- zwyciężyć bez przelewu krwi? Czy nadal jest pan jednym
- z pacyfistów chcących grać w grę, której reguły ustala i dowolnie
- zmienia ciemiężyciel?
- – Nigdy nie byłem pacyfistą – zagrzmiał Moses. – Zawsze
- byłem wojownikiem.
- – Cieszę się, że to, co słyszę, potwierdza moje wcześniejsze
- przekonania – Joe uśmiechnął się chytrze i zagadkowo pod
- osłoną ciemnej brody. – Gdyby było inaczej, nie siedziałbym
- tutaj.
- Nagle jego głos zmienił się.
- – Proszę zawrócić i skręcić w ulicę Krugersdrop – rozkazał.
- Zamilkli, a Joe odwrócił się i obserwował ruch uliczny. Po
- chwili odetchnął z ulgą i rozsiadł się wygodnie na tylnym
- siedzeniu. Moses wyjechał już z terenu zabudowanego w otwarty
- step, gdzie ruch samochodowy był tu mniej intensywny. Nagle
- Joe Cicero pochylił się do przodu i wskazał na pusty plac przy
- drodze.
- – Niech pan tam stanie – polecił Mosesowi, a gdy Moses
- zatrzymał cadillaca, otworzył drzwi. Wychodząc z samochodu,
- skinął na Mosesa.
- – Niech pan wyjdzie!
- Gdy Tara otworzyła swoje drzwi, chcąc się do nich
- przyłączyć, Joe warknął:
- – Nie, pani nie. Proszę zostać w samochodzie! Przeszli razem
- przez zagajnik suchych, czarnych akacji i znaleźli się na
- otwartym stepie, niewidoczni z drogi.
- – Mówiłem panu, że tej kobiecie można zaufać – powiedział
- Moses, a Joe wzruszył ramionami.
- – Być może. Nie podejmuję ryzyka, jeżeli nie jest to
- konieczne. Zmienił temat.
- – Spytałem pana kiedyś, co pan sądzi o Rosji?
- – A ja odpowiedziałem, że jest przyjaciółką uciskanych ludów
- na całym świecie.
- – Chce być także pańską przyjaciółką – powiedział prosto
- Joe.
- – Ma pan na myśli mnie personalnie – przyjaciółką Mosesa
- Gamy?
- – Tak, personalnie pana – Mosesa Gamy.
- – Skąd pan to wie?
- – Są w Moskwie ludzie, którzy obserwowali pana uważnie
- przez wiele lat. To, co zobaczyli, zyskało ich aprobatę. Chcą
- panu podać przyjazną rękę.
- – Pytam jeszcze raz, skąd pan to wie?
- – Jestem pułkownikiem rosyjskiego KGB. Polecono mi, bym
- panu o tym powiedział.
- Moses patrzył na niego. To stało się tak szybko, że
- potrzebował chwili, by zebrać myśli.
- – Do czego będzie mnie zobowiązywać ta oferta przyjaźni?
- – spytał, chcąc zyskać na czasie, a Joe Cicero skinął głową
- z aprobatą.
- – To dobrze, że pyta pan o warunki przyjaźni. To
- potwierdza naszą ocenę, iż jest pan ostrożnym człowiekiem. We
- właściwym czasie otrzyma pan odpowiedź. Tymczasem powinien
- pan się zadowolić tym, że wybraliśmy pana spośród wielu.
- – Doskonale – zgodził się Moses. – Ale niech mi pan
- powie, dlaczego mnie wybrano. Jest wielu dobrych – Mandela
- jest jednym z nich.
- – Mandela był brany pod uwagę, ale sądzimy, że nie jest
- wystarczająco twardy. Wyczuwamy w nim pewną słabość. Nasi
- psycholodzy są zdania, że cofnie się przed trudnymi i krwawymi
- zadaniami, jakie stawia rewolucja. Wiemy także, że nie ceni
- sobie Rosji równie wysoko, jak pan. Nazwał ją nawet nowym
- ciemiężycielem, kolonialistą dwudziestego wieku.
- – A co z innymi? – spytał Moses.
- – Nie ma innych – powiedział spokojnie Joe. – Był albo
- pan, albo Mandela. Wybrano pana.
- – Czy chcą, bym odpowiedział teraz?
- Moses spojrzał w czarne jak smoła oczy Joe’go i zobaczył
- w nich dziwną, nieruchomą pustkę. Joe Cicero potrząsnął głową.
- – Chcą się z panem spotkać, porozmawiać, przekonać się,
- czy pan wie, o co im chodzi. Później będzie pan szkolony
- i przygotowywany do zadań, jakie przed panem stoją.
- – Gdzie się odbędzie spotkanie?
- Joe uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
- – Jak to gdzie, w Moskwie.
- Moses ukrył zdumienie, ale jego dłonie zwinęły się w pięści.
- – W Moskwie! Jak się tam dostanę?
- – Poczyniono już odpowiednie przygotowania – uspokoił go
- Joe. Moses podniósł głowę i spojrzał na burzowe chmury
- piętrzące się na horyzoncie. Przez dłuższą chwilę był zatopiony
- w myślach.
- Poczuł, jak jego myśl uwalnia się i wzbija ku niebu. Moment,
- na który czekał i pracował przez całe życie, nadszedł. Los
- zmiótł z pola jego wszystkich rywali i został wybrany.
- Ofiarowano mu, niczym wieniec laurowy, królestwo i koronę.
- – Pojadę, by się z nimi spotkać – zgodził się gładko.
- – Wyjedzie pan za dwa dni. Tyle czasu zajmą mi ostateczne
- przygotowania. Na razie niech pan pozostanie w ukryciu, niech
- się pan nie żegna z przyjaciółmi, nie mówi nikomu – nawet
- pani Courtney i swojej nowej żonie – że pan wyjeżdża.
- Przekażę wiadomość przez Marcusa Archera, a jeżeli on zostanie
- wcześniej aresztowany, skontaktuję się z panem w bazie wyprawy
- do jaskiń Sundi. Profesor Hurst nam sprzyja.
- Joe odrzucił niedopałek papierosa i gasząc go obcasem
- zapalił następnego.
- – Wracajmy do samochodu.
- Victoria Gama stała na skraju opadającego w dół trawnika
- przy hotelu dla pielęgniarek szpitala Baragwanath. Przemawiała
- do setki nie będących na dyżurze pielęgniarek, mając na sobie
- jeszcze fartuch szpitalny z błyszczącą oznaką pielęgniarki.
- Wyglądała bardzo młodo i biła z niej wiara w to, co robi. Biała
- siostra przełożona nie pozwoliła im spotkać się w stołówce, więc
- stały pod gołym niebem.
- – Moje siostry! – wyciągnęła ku nim ręce. – Mamy
- zobowiązania wobec naszych pacjentów, wobec tych, którzy
- cierpią i umierają, wobec tych, którzy nam zawierzyli. Jednakże
- myślę, że mamy także silniejsze i bardziej uświęcone
- zobowiązanie wobec wszystkich naszych pobratymców, którzy
- przez trzysta lat cierpieli bezlitosny ucisk...
- Wydawało się, że stopniowo Victoria nabiera pewności siebie,
- a jej słodki, młody głos swoją dźwięcznością i rytmem przyciąga
- uwagę. Była lubiana przez pielęgniarki, a jej energia, ciężka,
- pełna poświęcenia praca i bezinteresowność sprawiły, że
- piastowała wysokie jak na swój wiek stanowisko i była wzorem
- dla młodszych koleżanek. Przemawiała teraz do kobiet dziesięć,
- piętnaście lat starszych od niej, a one słuchały jej z uwagą i biły
- brawo, gdy przerwała, by zaczerpnąć oddechu. Ich aplauz
- i pochwały umocniły Victorię i mówiła dalej ostrzejszym tonem:
- – W całym kraju nasi przywódcy pokazują ciemiężycielom –
- czynami, a nie słowami – że nie będziemy już bierni i nie
- pogodzimy się z naszym losem. Błagają świat o sprawiedliwość
- i godność. Jakimi byłybyśmy kobietami, gdybyśmy stały z boku
- i nie przyłączyły się do nich? Czy możemy nie zwracać uwagi
- na to, że naszych przywódców aresztuje się i gnębi diabelskimi
- prawami...
- W tłumie ubranych w codzienne stoję pielęgniarek wybuchło
- poruszenie i twarze zwrócone dotąd ku Victorii odwróciły się,
- a wyraz skupionej koncentracji zastąpiły zdziwienie i strach. Kilka
- pielęgniarek stojących dotąd z boku odeszło. Wbiegły po
- schodach do hotelu.
- Pod bramę podjechały trzy furgony policyjne, a biała siostra
- przełożona z dwiema starszymi pielęgniarkami podeszła do
- wysiadającego z pierwszego samochodu kapitana dowodzącego
- oddziałem policji. Jej biała bluza i spódnica kontrastowała
- z niebieskim kolorem mundurów policyjnych. Wskazywała na
- Victorię i mówiła coś z ożywieniem kapitanowi.
- Głos Victorii załamał się i pomimo tego, co sobie wcześniej
- postanowiła, przestraszyła się. Ogarnął ją instynktowny,
- paraliżujący strach. Od wczesnego dzieciństwa niebieskie
- policyjne mundury były symbolem nie kwestionowanej potęgi
- i władzy. Przeciwstawianie się im kłóciło się z jej instynktem
- i tym, czego nauczył ją ojciec i starsi.
- – Nie sprzeciwiaj się białemu człowiekowi – uczyli. – Jego
- gniew jest straszniejszy niż letnie pożary trawiące step. Nic
- przed nim nie ocaleje.
- Potem pomyślała o Mosesie i jej głos stał się pewniejszy.
- Przemogła strach i krzyknęła:
- – Popatrzcie na siebie, siostry. Spójrzcie, jak drżycie
- i spuszczacie oczy na widok ciemięzcy. On jeszcze nie
- przemówił, nie podniósł ręki, a wy już boicie się jak małe dzieci.
- Kapitan policji zostawił swoich ludzi przy bramie i podszedł
- do trawnika. Zatrzymał się i podniósł megafon.
- – To jest nielegalne zgromadzenie na terenie należącym do
- państwa – jego głos był wzmocniony i zniekształcony. – Macie
- pięć minut na rozejście się i powrót do swoich pokojów.
- Podniósł rękę i ostentacyjnie spojrzał na zegarek.
- – Jeżeli nie zrobicie tego w tym czasie...
- Pielęgniarki rozbiegły się nie czekając, aż oficer spełni tę
- niejasną groźbę, i Victoria zorientowała się, że została sama. Ona
- także chciała uciec i gdzieś się skryć, ale pomyślała o Mosesie
- i duma nie pozwoliła jej się ruszyć.
- Oficer opuścił megafon i podszedł do białej siostry
- przełożonej. Porozmawiali chwilę, wyjął z teczki jakiś dokument
- i pokazał go siostrze, która skinęła głową. Znów popatrzyli na
- Victorię, stojącą samotnie przy skraju trawnika. Gdy podszedł
- ku niej kapitan, pozostała sztywna i wyprostowana, gdyż duma
- i strach nie pozwalały jej się ruszyć.
- – Victoria Dinizulu? – spytał ją normalnym, spokojnym
- głosem tak innym od ryku megafonu.
- Victoria skinęła głową, lecz po chwili poprawiła się.
- – Nie – zaprzeczyła. – Nazywam się Victoria Gama. Oficer
- miał bardzo jasną skórę i piękne blond wąsy. Odpowiedź Victorii
- zaskoczyła go.
- – Powiedziano mi, że pani się nazywa Victoria Dinizulu, to
- jakaś pomyłka – mruknął i zarumienił się zakłopotany, a Victorii
- zrobiło się go żal.
- – Wyszłam za mąż – wyjaśniła. – Moje panieńskie
- nazwisko brzmiało Dinizulu, ale teraz nazywam się Victoria
- Gama.
- – Ach, rozumiem – odetchnął oficer i spojrzał na dokument,
- który trzymał w ręku. – Jest wystawiony na Victorię Dinizulu.
- Ale chyba i tak jest dobry.
- Znów nie był pewien.
- – To nie pana wina – pocieszyła go Victoria. – Chodzi mi
- o tę pomyłkę w nazwisku. Nie mogą tego panu zarzucić. Nie
- mógł pan o tym wiedzieć.
- – Nie mogłem, ma pani rację. – Widać było, że kapitan
- odzyskał pewność siebie. – To nie moja wina. Tak czy owak,
- postąpię z panią zgodnie z rozkazem. Wyjaśnią to później
- w komendzie.
- – Co to jest? – spytała Victoria z zaciekawieniem.
- – To nakaz internowania – odrzekł kapitan. Pokazał jej
- dokument. – Jest podpisany przez ministra spraw
- wewnętrznych. Muszę go pani przeczytać, a pani musi go
- podpisać – powiedział i przybrał skruszony wyraz twarzy. –
- Przykro mi, to mój obowiązek.
- – Rozumiem – uśmiechnęła się do niego Victoria. – Musi
- pan wypełniać swoje obowiązki.
- Popatrzył na dokument i zaczął czytać na głos:
- Do Victori Thandela Dinizulu Na podstawie części 9 (i)
- Prawa o Bezpieczeństwie Wewnętrznym (Paragraf 44 z 1950
- roku) ja, Manfred De La Rey, minister spraw wewnętrznych
- stwierdzam, że zajmuje się pani działalnością szkodliwą lub
- mającą na celu szkodzenie porządkowi publicznemu...
- Kapitan zatrzymywał się przy trudnych zwrotach
- prawniczych, a niektóre słowa angielskie wymawiał niepoprawnie.
- Victoria poprawiała go uczynnię. Nakaz internowania liczył cztery
- strony i gdy policjant doszedł do końca, odetchnął z ulgą.
- – Ma pani tutaj podpisać – podał jej papiery.
- – Nie mam długopisu.
- – Proszę, dam pani swój.
- – Dziękuję – odpowiedziała Victoria. – Jest pan uprzejmy.
- Podpisała się w przeznaczonym do tego miejscu i oddała mu
- długopis. Odebrano jej niektóre prawa, regulamin internowania
- zabraniał jej przebywania poza pracą w towarzystwie więcej niż
- dwóch osób, przemawiania na jakimkolwiek zebraniu
- i przygotowywania tekstów do publikacji. Zgodnie z jego
- postanowieniami nie mogła oddalać się poza okręg
- Johannesburga i miała przez dwanaście godzin na dobę
- pozostawać w areszcie domowym, a także zgłaszać się codziennie
- do lokalnego komisariatu.
- – Przykro mi – powtórzył kapitan, zakręcając skuwkę
- długopisu. – Wierzę, że jest pani uczciwą kobietą.
- – To pana zawód – uśmiechnęła się do niego. – Niech się
- pan tym nie martwi.
- W ciągu następnych dni Victoria wycofała się do dziwnego
- kręgu izolacji. W pracy odkryła, że zarówno jej koleżanki, jak
- i przełożone unikały jej, tak jakby roznosiła jakąś zarazę. Siostra
- przełożona usunęła ją z pokoju, jaki zajmowała razem z dwiema
- koleżankami, i dała jej mały, pojedynczy pokój po nielubianej
- południowej stronie hotelu, gdzie w zimie nigdy nie dochodziło
- słońce. Tu przynoszono jej posiłki na tacy, ponieważ nie mogła
- przebywać w stołówce, gdy były tam więcej niż dwie osoby.
- Każdego wieczoru po dyżurze szła półtorej mili do komisariatu,
- by podpisać listę, lecz to szybko stało się dla niej przyjemnym
- spacerem, a nie karą. Mogła uśmiechać się i pozdrawiać ludzi
- spotykanych na ulicy, gdyż nie wiedzieli, że jest nie-osobą,
- i cieszył ją nawet tak powierzchowny kontakt z innymi ludźmi.
- W swoim pokoju słuchała przenośnego radia, czytała książki,
- które dał jej Moses, i myślała o nim. Kilkakrotnie słyszała jego
- nazwisko w radiu. W Stanach Zjednoczonych sieć NABS
- wyświetliła film, który wywołał burzę w całym kraju. Wydawało
- się, że Południowa Afryka, która dla większości Amerykanów
- była równie odległa jak księżyc i tysiąc razy mniej ważna, stała
- się nagle najważniejszym tematem politycznym. Ten film
- eksponował osobę Mosesa, który dzięki prezencji i postawie
- został uznany za centralną postać w walce toczącej się w Afryce.
- W debacie Organizacji Narodów Zjednoczonych, która odbyła się
- po projekcji filmu, niemal każdy mówca wymieniał jego
- nazwisko. Choć na forum Rady Bezpieczeństwa Wielka Brytania
- postawiła veto wobec wniosku Zgromadzenia Ogólnego
- potępiającego dyskryminację rasową w Południowej Afryce,
- debata rozniosła się szerokim echem po całym świecie
- i wstrząsnęła członkami rządu.
- Afryka Południowa nie miała własnej sieci telewizyjnej, ale
- Victoria słuchała propagandowego wydania audycji „Aktualności”
- nadawanej w kontrolowanej przez państwo stacji South African
- Broadcasting Corporation, w której kampania oporu została
- uznana za akcje radykalnej mniejszości, a Mosesa Gamę
- określono jako inspirowanego przez komunistów rewolucyjnego
- kryminalistę, który wciąż przebywał na wolności, choć wydano
- już na niego nakaz aresztowania pod zarzutem zdrady.
- Victoria, pozbawiona współczucia innych ludzi, samotna, tak
- za nim tęskniła, że każdego dnia płakała w swoim pokoju.
- Dziesiątego dnia aresztu wracała brzegiem chodnika do
- domu po codziennej wizycie w komisariacie. Szła lekkim,
- rozkołysanym krokiem, jaki od dzieciństwa praktykują kobiety
- Nguni, nosząc na głowie wszystko – od drewna do palenia, po
- dwudziestolitrowe dzbany z wodą. Niewielka furgonetka jadąca za
- Victorią zwolniła i posuwała się równo z nią.
- Victoria była przyzwyczajona do tego, że przyciąga uwagę
- mężczyzn, gdyż była ideałem piękna kobiet Nguni. Kiedy
- kierowca gwizdnął cicho, nie spojrzała w jego kierunku, lecz
- tylko podniosła nieco głowę i przybrała wyniosły wyraz twarzy.
- Kierowca gwizdnął bardziej natarczywie i kątem oka Victoria
- zobaczyła, że niebieska furgonetka ma na boku wymalowany
- napis: EKSPRESOWE PRALNIE CHEMICZNE – SERWIS
- SZEŚCIOGODZINNY. Kierowca był potężnym mężczyzną i choć
- miał czapkę nasuniętą głęboko na oczy, wyczuła, że był
- atrakcyjny i przystojny. Wbrew woli jej biodra zaczęły falować,
- a jej duże, krągłe pośladki poruszały się jak policzki wiewiórki
- gryzącej orzech.
- – Victoria! – syknął ktoś i natychmiast rozpoznała jego głos.
- Zatrzymała się jak wryta i odwróciła się ku niemu.
- – To ty! – szepnęła i rozejrzała się szybko wokół.
- W tej chwili nikogo nie było na chodniku i tylko na szosie
- poruszały się światła samochodów pomiędzy rzędami wysokich
- drzew. Spojrzała znów na jego twarz pałającymi oczyma
- i szepnęła:
- – Och, Mosesie, nie spodziewałam się, że przyjedziesz.
- Moses pochylił się i otworzył drzwi z jej strony, a Victoria
- podbiegła i wsiadła do jadącego samochodu.
- – Schowaj się – polecił, a ona skuliła się pod deską
- rozdzielczą. Zatrzasnął drzwi i przyspieszył.
- – Nie mogę uwierzyć, że to ty. Nadal nie mogę – skąd
- masz ten samochód? Och, Mosesie, nigdy się nie dowiesz, jak
- bardzo... Wielokrotnie słyszałam twoje nazwisko przez radio, tyle
- się wydarzyło...
- Zorientowała się, że mówi bardzo szybko, niemal histerycznie.
- Tyle czasu już upłynęło, od kiedy mogła mówić otwarcie i czuła
- się tak, jakby bolesny wrzód samotności i tęsknoty otworzył się
- i cała trucizna wypływała strumieniem słów.
- Zaczęła mu opowiadać o strajku pielęgniarek i internowaniu,
- o tym, że skontaktowała się z nią Albertina Sisulu i że odbędzie
- się marsz stu tysięcy kobiet na budynki rządowe w Pretorii, do
- którego ona się przyłączy, łamiąc zakazy aresztu domowego.
- – Chcę, byś był ze mnie dumny. Chcę być częścią walki,
- gdyż tylko w ten sposób mogę być częścią ciebie.
- Moses jechał w milczeniu. Uśmiechał się lekko słuchając jej
- paplania. Miał na sobie niebieski kombinezon z napisem na
- plecach „Ekspresowe Pralnie Chemiczne”. Tył samochodu był
- wypełniony ubraniami mocno pachnącymi proszkiem. Wiedziała,
- że pożyczył samochód od Hendricka Tabaki.
- Po kilku minutach jazdy Moses zwolnił i ostro skręcił
- w boczną drogę, która stopniowo zamieniała się w dwie koleiny,
- po czym zanikła zupełnie. Przejechał jeszcze kilka metrów po
- kępach trawy i zatrzymał samochód za zrujnowanym,
- pozbawionym dachu budynkiem, którego wybite okna wyglądały
- jak oczodoły w czaszce. Victoria wysunęła się spod deski
- rozdzielczej.
- – Słyszałem o strajku pielęgniarek i o tym, że jesteś
- w areszcie domowym – powiedział cicho, wyłączając silnik. –
- Tak, jestem z ciebie dumny. Bardzo dumny. Jesteś dobrą żoną
- dla wodza.
- Victoria opuściła skromnie głowę. Słowa Mosesa sprawiły jej
- ogromną przyjemność. Gdy byli rozdzieleni, nie zdawała sobie
- w pełni sprawy z tego, jak go kocha, i teraz spadło to na nią
- z całą siłą.
- – A ty jesteś wodzem – powiedziała. – Nie, jeszcze więcej –
- jesteś królem.
- – Victoria, mam mało czasu. Nie powinienem tu
- przyjeżdżać...
- – Uschłabym, gdybyś nie przyjechał... moja dusza była tak
- wysuszona – wybuchnęła, ale Moses położył jej rękę na
- ramieniu, by ją uciszyć.
- – Posłuchaj. Przyjechałem, żeby ci powiedzieć, że odjeżdżam.
- Przyjechałem, by cię umocnić na czas, gdy będę daleko stąd.
- – Och, mężu! – ze wzruszenia zaczęła mówić w języku zulu.
- – Dokąd jedziesz?
- – Mogę ci tylko powiedzieć, że jadę do dalekiego kraju.
- – Czy nie mogę pojechać z tobą? – poprosiła.
- – Nie.
- – A zatem poślę za tobą moje serce, by ci towarzyszyło,
- a moja ziemska skorupa zostanie tu, czekając twojego powrotu.
- Kiedy wrócisz mój mężu?
- – Nie wiem, ale nieprędko.
- – Dla mnie każda minuta bez ciebie staje się trudnym do
- zniesienia dniem – powiedziała cicho, a on podniósł rękę
- i delikatnie pogłaskał ją po twarzy.
- – Gdybyś czegoś potrzebowała, zawiadom Hendricka Tabakę.
- On jest moim bratem i oddałem cię pod jego opiekę.
- Skinęła, nie mogąc wypowiedzieć słowa.
- – Mogę ci powiedzieć tylko jedno. Kiedy przyjadę, odwrócę
- świat, który znamy, do góry nogami. Wszystko się zmieni.
- – Wierzę ci – odpowiedziała.
- – Muszę już iść. Czas, jaki moglibyśmy spędzić razem,
- dobiegł końca.
- – Mój mężu – szepnęła, znów spuszczając oczy – pozwól
- mi po raz ostatni być twoją żoną, bo gdy nie ma cię przy
- mnie, noce są tak długie i zimne.
- Wziął zwój prześcieradeł z tyłu furgonetki i rozłożył je na
- trawie obok samochodu. Jej nagie ciało rysowało się wyraźnie
- na białym płótnie niczym wyrzeźbiona z brązu figura rzucona
- w śnieg.
- Na koniec, gdy leżał na niej zmęczony i słaby jak dziecko,
- ujęła w dłonie jego głowę, delikatnie przycisnęła do ciepłego,
- miękkiego łona i szepnęła:
- – Niezależnie od tego, jak daleko i na jak długo wyjedziesz,
- moja miłość pokona przestrzeń i czas i będę przy twoim boku,
- mój mężu.
- Tara czekała na niego. Gdy Moses wrócił do obozu, leżała
- na łóżku, a w namiocie paliła się lampa. Odsunął płótno
- zasłaniające wejście i Tara usiadła. Koc opadł odsłaniając jej
- duże, białe piersi z drobnymi, niebieskimi żyłkami wokół
- nabrzmiałych sutków – tak różnymi od piersi kobiety, którą
- właśnie opuścił.
- – Gdzie byłeś? – spytała.
- Nie odpowiedział na pytanie i zaczął się rozbierać.
- – Pojechałeś zobaczyć się z nią, prawda? Joe powiedział, byś
- tego nie robił.
- Popatrzył na nią pogardliwie, demonstracyjnie zapiął swój
- kombinezon i ruszył ku wyjściu.
- – Przepraszam, Moses – krzyknęła, przerażona myślą, że
- może odejść. – Nie chciałam tego powiedzieć, zostań, proszę.
- Nie będę już tak mówiła. Przysięgam, kochanie. Proszę cię,
- przebacz mi. Byłam smutna, miałam taki przerażający sen...
- Uklękła na łóżku odrzucając koc i wyciągnęła ku niemu ręce.
- – Proszę! – błagała. – Chodź do mnie!
- Patrzył na nią przez długą chwilę, po czym zaczął rozpinać
- kombinezon. Gdy położył się do łóżka, przytuliła się do niego
- mocno.
- – Och Moses, miałam taki sen. Śniła mi się znów siostra
- Nunziata. Boże, ten wyraz ich twarzy, gdy jedli jej wątrobę! Byli
- jak wilki, krew ciekła im po twarzach. To było przerażające,
- niewyobrażalne. Wydawało mi się, że to niemożliwe, by na
- świecie istniało dobro.
- – Nie – powiedział niskim głosem, który rozchodził się w jej
- ciele tak, jakby była pudłem rezonansowym skrzypiec
- pobudzanym do drgania przez struny. – Nie – powtórzył. –
- To było piękno, absolutne piękno, oczyszczone ze wszystkiego,
- oprócz prawdy. Byłaś świadkiem świętego gniewu ludu. Zanim
- to się stało, miałem tylko nadzieję, ale teraz naprawdę w to
- wierzę. To było poświęcenie naszego zwycięstwa. Zjedli jej ciało
- i wypili jej krew, tak jak to robicie wy, chrześcijanie, by
- przypieczętować pakt z historią. Zobaczywszy ten święty gniew,
- musisz uwierzyć, że w końcu zwyciężymy.
- Westchnął głęboko, jego wielka, muskularna pierś poruszyła
- się w jej objęciach i zasnął. Nigdy nie mogła się przyzwyczaić, że
- zasypia tak, jakby zamykał drzwi wiodące do swojej
- świadomości. Tara została osamotniona, bojąc się tego, co
- przyniesie przyszłość.
- Joe Cicero przyjechał po Mosesa w nocy. Moses ubrał się
- jak jeden z tysięcy górników z kopalni złota, w długą wojskową
- kurtkę i kominiarkę zakrywającą niemal całą twarz. Tak jak
- polecił mu Joe, nie miał żadnego bagażu. Kiedy zdezelowana
- półciężarówka zatrzymała się po drugiej stronie drogi i mignęła
- światłami, Moses wyszedł z cadillaca i szybko przeszedł do niej.
- Nie powiedział jej „do widzenia”, gdyż pożegnali się już
- wcześniej i nie odwrócił, by spojrzeć na nią, siedzącą samotnie
- za kierownicą.
- Gdy tylko Moses wsiadł, samochód ruszył. Tylne światła
- malały i znikły za pierwszym zakrętem drogi, a Tara poczuła się
- tak przytłoczona nieszczęściem, że nie wiedziała, czy to przeżyje.
- Francois Afrika był dyrektorem szkoły dla kolorowych
- w Mannenbergu w Cape Flats. Był czterdziestoparoletnim, tęgim
- i poważnym mężczyzną. Miał cerę koloru cafe au lait, gęste,
- poskręcane włosy, które rozczesywał na boki i przygładził
- używając brylantyny.
- Jego żona Miriam była pulchna, ale znacznie niższa
- i młodsza od niego. Zanim wyszła za Francois, uczyła historii
- w szkole podstawowej w Mannenbergu. Urodziła mu czworo
- dzieci, same córki. Była przewodniczącą lokalnego oddziału
- Womens Institute, który służył jej za wygodny kamuflaż dla
- działalności politycznej. W czasie kampanii oporu została
- aresztowana, a gdy kampania wygasła, uwolniono ją narzucając
- jednak rygory aresztu domowego. Po trzech miesiącach, gdy
- opór ustał zupełnie, nie przedłużono jej aresztu.
- Molly Broadhurst znała ją, zanim Miriam wyszła za Francois
- i razem często odwiedzali jej dom. Pucołowata Miriam zawsze
- uśmiechała się, spoglądając wesoło zza grubych okularów. Jej
- dom stojący na terenie szkoły podstawowej był zawsze czysty
- jak sala operacyjna. Ręcznie tkane pokrowce przykrywały
- ciężkie, brązowe fotele, a podłogi błyszczały jak lustra. Jej córki
- zawsze pięknie ubrane, miały wplecione kolorowe wstążki
- w warkocze i były – podobnie jak Miriam – pogodne
- i pucołowate, czego powodem była raczej kuchnia matki, a nie
- geny.
- Tara poznała Miriam w domu Molly. Przyjechała pociągiem
- z obozowiska w jaskiniach na dwa tygodnie przed spodziewanym
- porodem. Wykupiła przedział sypialny dla siebie i nie chcąc, by
- ją rozpoznano, przez całą podróż trzymała drzwi zamknięte na
- klucz. Molly wyszła po nią na stację Paarl, gdyż nie chciała
- zaryzykować wysiadania na głównym dworcu Kapsztadu. Shasa
- i jej rodzina byli nadal przekonani, że pracuje z profesor Hurst.
- Miriam spełniała wszystkie oczekiwania Tary. Była dokładnie
- taka, jak opowiadała Molly, choć Tara nie spodziewała się, że
- zobaczy ją w sukience ciążowej.
- – Pani także jest w ciąży? – spytała, gdy podały sobie ręce.
- Miriam wstydliwie pogładziła się po brzuchu.
- – To przezorność, pani Taro. Nie mogłabym wziąć dziecka
- tak z niczego, prawda? Gdy tylko Molly mnie powiadomiła,
- wsadziłam małe zawiniątko i z wolna je powiększałam.
- Tara zdała sobie sprawę, na jakie kłopoty naraziła Miriam,
- i rzuciła jej się na szyję.
- – Och, nigdy nie będę w stanie wyrazić, jak bardzo jestem
- pani wdzięczna. Proszę mi nie mówić „pani”. Jestem twoją
- przyjaciółką i chciałabym, żebyśmy sobie mówiły po imieniu.
- – Obiecuję, że będę się opiekowała twoim dzieckiem tak, jak
- swoim własnym – powiedziała Miriam, a gdy zobaczyła wyraz
- twarzy Tary, pospiesznie dodała: – Ale ono zawsze będzie
- twoje. Zawsze możesz przyjeżdżać i spotykać się z nim, a jeżeli
- kiedyś będziesz mogła je wziąć, no cóż, ani ja, ani Francois nie
- będziemy ci przeszkadzać.
- – Jesteś milsza, niż mówiła mi Molly! – uściskała ją Tara. –
- Chodź, pokażę ci ubranka, jakie przywiozłam dla dziecka.
- – Och, same niebieskie – zawołała Miriam. – Jesteś pewna,
- że to będzie chłopiec?
- – Nie mam żadnych wątpliwości – to będzie chłopiec.
- – Ja też byłam pewna – zaśmiała się Miriam. – No
- i popatrz – same dziewczyny! Choć nie jest tak źle, to dobre
- dziewczyny i teraz wszystkie oczekują, że to będzie chłopiec –
- poklepała się po wypchanym brzuchu – i wiem, że strasznie go
- będą rozpieszczać.
- Dziecko Tary urodziło się w pokoju gościnnym Molly. Poród
- przyjmował doktor Chetty Abrahamji, stary przyjaciel Molly,
- potajemny członek partii komunistycznej, jeden z nielicznych
- Hindusów w tej partii.
- Gdy tylko Tara zaczęła rodzić, Molly zatelefonowała do
- Miriam Afrika. Miriam przyjechała z torbą i poszła prosto do
- Tary. Miała bardzo powiększony brzuch.
- – Tak się cieszę, że w końcu zaczęłyśmy – zawołała. –
- Muszę przyznać, że chociaż była to trudna ciąża, poród będzie
- bardzo szybki i łatwy.
- Wsadziła rękę pod sukienkę i wyciągnęła poduszkę. Tara
- zaśmiała się razem z nią, lecz nagle przerwała, gdyż chwyciły ją
- bóle.
- – Au! – szepnęła. – Chciałabym, żeby mnie też poszło tak
- łatwo. Wydaje mi się, że jest ogromny.
- Molly i Miriam siadały na zmianę koło niej i trzymały ją za
- rękę, gdy Tarę chwytały bóle, a doktor stał w nogach łóżka
- i mówił:
- – Mocniej! Mocniej!
- W południe następnego dnia Tara była już wyczerpana,
- wszystko ją bolało i z trudem łapała oddech. Jej włosy były
- zlepione potem, tak jakby kąpała się w morzu.
- – Niedobrze – powiedział doktor. – Będziemy musieli
- przewieźć cię do szpitala i zrobić cesarskie.
- – Nie! Nie! – Tara podniosła się na łokciu z twarzą
- wykrzywioną determinacją. – Pozwólcie mi spróbować jeszcze
- raz.
- Kiedy nadeszły następne bóle, Tara napięła mięśnie tak
- silnie, że wydawało jej się, że ścięgna popękają jej jak gumowe
- taśmy. Nic się jednak nie zdarzyło, dziecko nie chciało się
- przesunąć i czuła, że zatrzymało się w niej niczym wielka kłoda.
- – Jeszcze! – szeptała jej Molly do ucha. – Mocniej –
- jeszcze raz, dla dziecka.
- Tara napięła mięśnie jeszcze raz z całych sił i krzyknęła, gdyż
- miała wrażenie, że jej ciało rozdziera się jak kartka papieru.
- Poczuła coś ciepłego i śliskiego między nogami i odczuła ulgę tak
- wielką, że jej jęki przeszły w długi krzyk radości, który połączył
- się z płaczem dziecka.
- – Czy to chłopiec? – spytała z trudem, próbując się
- podnieść. – Powiedz mi, powiedz mi szybko.
- – Tak – uspokoiła ją Molly. – To chłopiec – popatrz na
- jego siusiak. Długi jak mój palec. Nie ma co do tego
- wątpliwości – to z pewnością chłopiec.
- Tara roześmiała się.
- Dziecko ważyło cztery i pół kilograma. Miało gęste, czarne
- włosy, poskręcane jak wełna astrachańskiej owcy, jasnobrązową
- skórę i rysy Mosesa. Tara nigdy nie widziała niczego tak
- pięknego w swoim życiu, żadne z jej poprzednich dzieci nie było
- do niego podobne.
- – Dajcie mi go – powiedziała głosem zachrypniętym po
- straszliwym wysiłku rodzenia. Podali jej jeszcze mokre i śliskie
- dziecko.
- – Chcę go nakarmić – szepnęła. – Muszę mu dać possać
- pierś – wtedy będzie mój na zawsze.
- Ścisnęła sutek i wsadziła go w usta dziecka. Chłopiec zacisnął
- na nim wargi, spazmatycznie sapiąc i wierzgając nogami
- z radości.
- – Tara, jak się będzie nazywał? – spytała Miriam Afrika.
- – Nazwiemy go Benjamin – powiedziała Tara. – Benjamin
- Afrika. Podoba mi się to – on jest naprawdę synem Afryki.
- Tara została z noworodkiem pięć dni. Gdy w końcu musiała
- się z nim rozstać i Miriam odjechała z dzieckiem swoim małym
- morrisem minor, Tara czuła się tak, jakby w wyniku jakiejś
- brutalnej operacji usunięto kawałek jej duszy. Gdyby nie to, że
- była przy niej Molly, Tara wiedziała, że nie mogłaby tego
- znieść. Ale Molly miała coś dla niej.
- – Czekałam z tym aż do tej chwili – powiedziała Tarze. –
- Wiedziałam, jak będziesz się czuła, gdy będziesz musiała oddać
- dziecko. To cię trochę pocieszy.
- Wręczyła jej kopertę, a Tara uważnie przyjrzała się
- napisanemu odręcznie adresowi.
- – Nie poznaję charakteru pisma. Wyglądała na zaskoczoną.
- – Dał mi to specjalny kurier, otwórz. No, już! – rozkazała
- Molly surowo i Tara posłuchała jej.
- W kopercie były cztery kartki taniego papieru. Tara spojrzała
- na ostatnią stronę i gdy zobaczyła podpis, wyraz jej twarzy
- zmienił się.
- – Moses! – krzyknęła. – Nie mogę uwierzyć. Po tylu
- miesiącach! Porzuciłam już nadzieję. Nawet nie rozpoznałam
- charakteru pisma. Przycisnęła list do piersi.
- – Nie wolno mu było pisać, kochanie. Przebywa w obozie
- o bardzo surowym reżimie. Złamał rozkazy i podjął wielkie
- ryzyko, chcąc ci przekazać ten list.
- Molly podeszła do drzwi.
- – Zostawię cię w spokoju, byś mogła to przeczytać. Wiem,
- że cię to trochę pocieszy.
- Nawet gdy Molly wyszła, Tara zwlekała z rozpoczęciem
- lektury listu. Chciała przedłużyć radość, ale w końcu nie mogła
- się już powstrzymać.
- Najukochańsza Taro!
- Choć praca tutaj jest bardzo ciężka i wymagająca,
- każdego dnia myślę o Tobie i o naszym dziecku. Nie wiem,
- być może, że już się urodziło i zastanawiam się często, czy
- to chłopiec, czy dziewczynka.
- Chociaż to, co robię, ma wielkie znaczenie dla nas
- wszystkich – dla wszystkich mieszkańców Afryki, ale także
- dla Ciebie i dla mnie – jednak tęsknię za Tobą. Myśl o Tobie
- nachodzi mnie niespodziewanie w nocy i w dzień i jest jak
- cios nożem w pierś.
- Tara nie mogła dalej czytać, gdyż oczy zalewały jej łzy.
- – Och Mosesie – zacisnęła usta, by nie zacząć głośno
- szlochać. – Nie wiedziałam, że możesz żywić do mnie takie
- uczucia. Otarła oczy wierzchem dłoni.
- Gdy wyjeżdżałem, nie wiedziałem dokąd jadę ani co mnie
- tutaj czeka. Teraz wszystko jest jasne i wiem już, jak trudne
- zadania stoją przed nami. Wiem także, że będę potrzebował
- twojej pomocy. Moja żono, nie odmówisz mi? Nazywam cię
- „żoną”, gdyż tak właśnie o Tobie myślę, gdy teraz nosisz
- nasze dziecko.
- Tarze trudno było to przyjąć. Nigdy nie spodziewała się, by
- się tak do niej zwracał, i teraz ją to poraziło.
- – Nie mogłabym ci niczego odmówić – szepnęła, i spojrzała
- znów na kartkę. Odwróciła ją i czytała dalej:
- Kiedyś powiedziałem Ci, jak użyteczne mogłoby być
- wykorzystywanie związków rodzinnych po to, by nas
- informować o tym, co się dzieje w państwie. Twój mąż,
- Shasa Courtney, zamierza przejść na stronę
- neofaszystowskiego ciemięzcy. Chociaż napełni Cię to
- nienawiścią i wstrętem do niego, jest to dar losu, jakiego nie
- oczekiwaliśmy i nie spodziewaliśmy się w najśmielszych
- marzeniach. Mamy informację, że obiecano mu stanowisko
- w rządzie tego barbarzyńskiego reżimu. Gdyby Shasa
- Courtney miał do ciebie zaufanie, mielibyśmy bezpośredni
- dostęp do informacji i znalibyśmy wszystkie ich plany
- i zamiary. Byłoby to dla nas wprost bezcenne.
- – Nie – szepnęła, potrząsając głową, wyczuwając, co nastąpi
- dalej. Zebrała całą odwagę i czytała:
- Przez wzgląd na nasz kraj i naszą miłość proszę Cię, byś
- po urodzeniu dziecka i odzyskaniu sił po porodzie wróciła do
- domu swojego męża w Welteyreden, przeprosiła go za swoją
- nieobecność, powiedziała, że nie możesz żyć bez niego i dzieci
- i robiła wszystko, co w twojej mocy, by się do niego zbliżyć
- i jeszcze raz zdobyć jego zaufanie.
- – Nie mogę tego zrobić – szepnęła Tara. Potem pomyślała
- o dzieciach, zwłaszcza o Michaelu i zaczęła się wahać.
- – Och Mosesie, nie wiesz, o co mnie prosisz. -Zakryła oczy
- ręką. – Proszę cię, nie zmuszaj mnie do tego. Dopiero co
- odzyskałam wolność – nie zmuszaj mnie, bym się jej znowu
- wyrzekła. List był jednak bezlitosny:
- Każdy z nas będzie musiał ponieść ofiary w walce, która
- nas czeka. Niektórzy z nas będą musieli poświęcić swoje
- życie i być może, że ja będę jednym z nich...
- – Nie, nie ty, kochany, tylko nie ty!
- Jednakże lojalni i oddani towarzysze, oprócz nagrody,
- jaką będzie ostateczne zwycięstwo i wyzwolenie, otrzymają
- także inną. Jeżeli potrafisz zdobyć się na to, o co Cię proszę,
- moi przyjaciele zorganizują nasze spotkanie – nie tam, gdzie
- musimy ukrywać naszą miłość, ale w wolnym kraju, gdzie
- przez pewien czas będziemy mogli cieszyć się naszą miłością.
- Czy możesz sobie to wyobrazić, kochana? Spędzać dnie
- i noce razem, spacerować ulicami trzymając się za ręce.
- Chodzić razem do restauracji i głośno się śmiać, protestować
- bez obaw i mówić na głos to, co się myśli, całować się
- i robić te wszystkie głupie rzeczy, jakie robią kochankowie,
- i mieć przy sobie dziecko zrodzone z naszej miłości...
- Było to zbyt bolesne, nie mogła dalej czytać. Gdy Molly
- zobaczyła, że Tara gorzko płacze, usiadła koło niej na łóżku
- i objęła ją.
- – Co się stało, powiedz starej Molly.
- – Muszę wracać do Welteyreden – zaszlochała Tara. – Och
- Boże, Molly, myślałam, że na zawsze odeszłam z tego miejsca,
- a teraz muszę tam wracać.
- Prośba Tary o formalne spotkanie w celu omówienia spraw
- małżeńskich bardzo zaskoczyła Shasę. Nieformalne porozumienie,
- które dawało mu całkowitą wolność działania i wychowywania
- dzieci oraz szacunek i zachowanie stanu małżeńskiego, bardzo
- mu odpowiadało, Bez słowa sprzeciwu płacił rachunki
- przesyłane przez Tarę i dbał o to, by duża kwota wpływała na
- jej rachunek na początku każdego miesiąca. Raz zdarzyło się,
- że dyrektor banku zadzwonił z wiadomością, iż Tara wypłaciła
- za dużo pieniędzy i Shasa natychmiast to wyrównał. Innym
- razem wpłynął czek na prawie tysiąc funtów wystawiony dla
- handlarza używanymi samochodami. Shasa nie zakwestionował
- go. Był zupełnie zadowolony z takiego stanu rzeczy.
- Teraz wyglądało na to, że wszystko ma się zmienić, i Shasa
- natychmiast zwołał spotkanie swoich głównych doradców w sali
- konferencyjnej w Centaine House. Przyjechała sama Centaine,
- a z Johannesburga przyleciał Abraham Abrahams przywożąc ze
- sobą współwłaściciela bardzo znanej i drogiej kancelarii
- adwokackiej specjalizującej się w sprawach rozwodowych.
- Centaine od razu przeszła do rzeczy.
- – Rozważmy najgorszy możliwy przypadek – powiedziała
- wprost. – Załóżmy, że Tara będzie chciała dzieci
- i odszkodowanie, plus pensję dla siebie i każdego dziecka.
- Spojrzała na Abe, który skinął siwą głową, co spowodowało,
- że pozostali prawnicy, zachowując śmiertelną powagę, zaczęli
- kiwać głowami jak lalki. Shasa pomyślał zjadliwie, że potajemnie
- liczą już swoje wynagrodzenia.
- – Do cholery, ta kobieta mnie opuściła! Za nic nie oddam
- jej dzieci.
- – Ona będzie twierdzić, że sprawiłeś, iż nie mogła zostać
- w domu – powiedział Abe, a kiedy zobaczył gniewny wyraz
- twarzy Shasy, starał się go uspokoić. – Shasa, musisz pamiętać,
- że prawdopodobnie ona także weźmie najlepszych doradców
- prawnych.
- – Cholerni kłamliwi prawnicy! – powiedział gorzko Shasa, co
- sprawiło zebranym przykrość, ale Shasa nie przeprosił ich ani
- nie sprostował. – Już jej powiedziałem, że nie dam jej
- rozwodu. Moja kariera polityczna jest teraz w krytycznej fazie
- i nie mogę sobie pozwolić na taki skandal. Wkrótce będę
- kandydował w wyborach.
- – Być może, że nie będziesz mógł odmówić – mruknął Abe.
- – Jeżeli będzie miała swoje racje.
- – Nie ma żadnych – powiedział Shasa cnotliwie. – Zawsze
- byłem oddanym i hojnym mężem.
- – Twoja hojność jest znana – mruknął Abe oschle. – Jest
- wiele atrakcyjnych, młodych dam, które mogą temu
- zaświadczyć.
- – Doprawdy, Abe – przerwała Centaine – Shasa zawsze
- trzymał się z daleka od kłopotów z kobietami.
- – Centaine, kochanie, mówimy o faktach, a nie
- o macierzyńskich złudzeniach. Nie jestem prywatnym detektywem
- i nie obchodzi mnie życie osobiste Shasy. Jednakże pomimo że
- mnie to nie interesuje, mogę wymienić przynajmniej sześć
- przypadków w ciągu ostatnich kilku lat, które dają Tarze
- wystarczające powody...
- Shasa dawał Abe gwałtowne znaki, by przestał, ale Centaine
- pochyliła się do przodu, wyraźnie zainteresowana.
- – Mów dalej, Abe – poleciła. – Zacznij wymieniać!
- – Dwa lata temu, w styczniu młoda kobieta z objazdowego
- musicalu „Oklahoma” – zaczął Abe, a Shasa osunął się na
- krześle i zakrył oczy ręką, jak gdyby się modlił. – Kilka tygodni
- później grająca – jak na ironię – na lewym skrzydle
- zawodniczka z przebywającej u nas brytyjskiej kobiecej drużyny
- hokejowej.
- Jak dotąd Abe nie wymieniał nazwisk, ale mówił dalej:
- – Następnie była reżyserka z North American Broadcasting
- Studios, zuchwała mała jędza. Nazywała się jak ryba... nie, jak
- delfin, właśnie, Kitty Godolphin. Czy chcesz, żebym wymieniał
- dalej? Są jeszcze inne, ale tak jak powiedziałem, nie jestem
- prywatnym detektywem. Możesz być pewna, że Tara wynajmie
- dobrego detektywa, a Shasa nie starał się zbytnio zacierać
- śladów.
- – Wystarczy, Abe – przerwała mu Centaine patrząc na syna
- z dezaprobatą i skrywanym uwielbieniem zarazem.
- To krew de Thiry, pomyślała. Rodzinna klątwa. Biedny
- Shasa.
- – Wygląda na to, że jednak mamy problem – powiedziała
- surowo i zwróciła się do prawnika zajmującego się rozwodami.
- – Przypuśćmy, że Tara ma pewne racje. Jaki może być
- najgorszy wyrok przeciwko nam?
- – Pani Courtney, jest bardzo trudno...
- – Nie będę pana z tego rozliczać – powiedziała Centaine
- ostro. – Nie musi się pan wykręcać. Proszę mi przedstawić
- najgorszą ewentualność.
- – Mogą jej przyznać dzieci, zwłaszcza najmłodszą dwójkę,
- i duże odszkodowanie.
- – Ile? – spytał Shasa.
- – Biorąc pod uwagę pana położenie, mogłoby to być –
- prawnik zawahał się ostrożnie – milion funtów, plus dodatki,
- dom, pensja i kilka drobniejszych rzeczy.
- Shasa wyprostował się na krześle. Gwizdnął cicho i mruknął:
- – To, co było dobrą zabawą, staje się poważne.
- Nikt się nie roześmiał.
- Shasa zaczął się więc poważnie przygotowywać do
- pogodzenia się z Tarą. Przeczytał uważnie rady, jakie sporządził
- mu Abe z prawnikami, i opracował taktykę działania. Wiedział, co
- ma powiedzieć i czego unikać. Miał się do niczego nie
- przyznawać i niczego nie obiecywać, zwłaszcza jeśli chodzi
- o dzieci.
- Na miejsce spotkania wybrał staw u stóp Constantia Berg,
- mając nadzieję, że Tara będzie pamiętać szczęśliwe chwile, jakie
- tu spędzili. Kucharz przygotował mu koszyk z jedzeniem na
- piknik, pakując do niego ulubione przysmaki Tary. Shasa wybrał
- też z piwnicy kilka butelek najlepszego wina.
- Bardzo starannie zadbał o swój wygląd. Ostrzygł się i wyjął
- z szuflady nową przepaskę na oko z czarnego jedwabiu. Skropił
- się wodą kolońską, którą dostał od niej, nałożył kremowy,
- jedwabny garnitur, który kiedyś pochwaliła, niebieską koszulę
- i lotniczą chustkę na szyję.
- Wszystkie dzieci zostały na weekend oddane pod opiekę
- Centaine i zawiezione do Rhodes Hill. Tara zatrzymała się
- u Molly i Shasa wysłał po nią rolls-royce’a z szoferem. Samochód
- podwiózł ją nad staw, a Shasa otworzył drzwi. Zaskoczyła go
- nadstawiając mu policzek do pocałunku.
- – Pięknie wyglądasz, kochanie – powiedział i nie było to
- dalekie od prawdy. Straciła na wadze, miała kształtnie wciętą
- talię i wspaniałe piersi. Pomimo powagi chwili Shasa patrząc na
- jej dekolt poczuł podniecenie.
- Spokojnie, chłopcze! – strofował się w myślach i spojrzał na
- jej twarz. Miała gładką skórę, ledwo widoczne ciemne obwódki
- pod oczami, świeżo umyte i uczesane włosy. Widać było, że
- przed spotkaniem ona również zadbała o swój wygląd.
- – Gdzie są dzieci? – spytała od razu.
- – Są z matką, więc możemy spokojnie porozmawiać.
- – Czy są zdrowe?
- – Jak najbardziej. Czują się znakomicie.
- Nie chciał dłużej tego omawiać.
- – Strasznie za nimi tęsknie.
- To była złowieszcza uwaga i Shasa nic nie odpowiedział.
- Zamiast tego zaprowadził ją do letniego domku i poprosił, by
- usiadła na kanapie zwróconej w kierunku wodospadu.
- – Jak tu pięknie – rozejrzała się wokół. – To moje
- ulubione miejsce w całym Welteyreden.
- Wzięła kieliszek podany przez Shasę.
- – Za lepsze czasy! – Shasa wzniósł toast, stuknęli się
- kieliszkami i wypili.
- Odstawiła kieliszek na wykładany marmurem stół, a Shasa
- zamarł czekając na początek ich prawdziwej rozmowy.
- – Chcę wrócić do domu – powiedziała.
- Shasa z wrażenia rozlał wino na przód swojego garnituru, po
- czym, chcąc odzyskać równowagę, wyjął chusteczkę z kieszonki
- na piersi.
- Był biznesmenem, całkowicie przekonanym o tym, że dobije
- najlepszego targu. Co więcej, zdążył się już przyzwyczaić do
- myśli, że znów będzie kawalerem i z radością myślał
- o przywilejach tego stanu, nawet jeśli miało go to kosztować
- milion funtów. Poczuł ukłucie zawodu.
- – Nie rozumiem – powiedział ostrożnie.
- – Tęsknię za dziećmi. Chcę być z nimi – ale nie chcę ich
- zabierać od ciebie. Potrzebują ojca, tak samo jak matki.
- To było zbyt łatwe. Jego instynkt biznesmena podpowiadał
- mu, że to nie wszystko.
- – Próbowałam żyć sama – mówiła dalej. – To nie dla
- mnie. Chcę wrócić.
- – A więc wrócimy do punktu wyjścia? – spytał ostrożnie, ale
- Tara potrząsnęła głową.
- – Oboje wiemy, że to niemożliwe – wstrzymała dalsze
- pytania wyciągnięciem ręki. – Daj mi powiedzieć, czego chcę.
- Chcę wszystkich wygód, jakie miałam, możliwości wychowywania
- dzieci, prestiżu związanego z nazwiskiem Courtneyów
- i swobodnego korzystania z pieniędzy...
- – Zawsze gardziłaś pozycją i pieniędzmi – zakpił, ale Tara
- nie obraziła się.
- – Nigdy nie musiałam się bez tego obywać – powiedziała
- prosto. – Jednakże chcę mieć możliwość wyjeżdżania na pewien
- czas, gdy będzie mi tu ciężko – ale nie będę ci sprawiać
- kłopotów politycznych ani jakichkolwiek innych. – Przerwała, po
- czym stwierdziła: – To wszystko.
- – A co dostanę w zamian? – spytał.
- – Matkę dla dzieci i oficjalną żonę. Będę uczestniczyć
- w wydawanych przez ciebie przyjęciach, będę uprzejma dla
- twoich znajomych, a nawet będę ci pomagać w kampanii
- wyborczej. Kiedyś byłam w tym bardzo dobra.
- – Sądziłem, że moje poglądy i działalność polityczna budzą
- w tobie wstręt.
- – To prawda – ale nigdy nie dam tego po sobie poznać.
- – A co z moimi prawami małżeńskimi, jak to delikatnie
- określają prawnicy?
- – Nie – potrząsnęła głową. – To tylko skomplikowałoby
- nasz związek.
- Pomyślała o Mosesie. Nigdy nie mogłaby być mu niewierna,
- nawet gdyby jej rozkazał. – Nie, ale możesz mieć kogoś
- innego. Zawsze byłeś pod tym względem rozsądnie dyskretny.
- Wiem, że tak samo będzie w przyszłości.
- Popatrzył na jej pierś i zrobiło mu się żal, ale układ, jaki
- mu proponowała, wprawił go w zdumienie. Dostał wszystko,
- czego chciał, i zaoszczędził milion funtów.
- – Czy to wszystko? – spytał. – Jesteś pewna?
- – Chyba że uważasz, iż jest coś jeszcze, co powinniśmy
- omówić. Potrząsnął głową.
- – Czy możemy dobić targu podając sobie ręce i otworzyć
- następną butelkę wina?
- Uśmiechnęła się do niego znad kieliszka, chcąc ukryć to, co
- naprawdę myślała o nim i jego świecie. Pociągając mocne wino
- w kolorze jasnego bursztynu, obiecywała sobie:
- – Zapłacisz, Shasa; zapłacisz za ten układ więcej, niż
- możesz sobie wyobrazić.
- Tara była panią Welteyreden przez ponad dziesięć lat, więc
- ponowne zagranie tej roli przyszło jej łatwo, choć teraz,
- bardziej niż kiedykolwiek przedtem, zdawała sobie sprawę, że
- gra w nudnej i kiepskiej sztuce.
- Były jednak pewne różnice. Lista gości nieznacznie się
- zmieniła, teraz znajdowało się na niej wielu nacjonalistycznych
- polityków i działaczy partyjnych, a przy stole znacznie częściej
- rozmawiano w języku afrikaans. Tara znała go dobrze, gdyż jest
- to bardzo prosty język. Gramatyka jest do tego stopnia
- uproszczona, że czasowniki nie odmieniają się, a wiele słów jest
- wziętych wprost z angielskiego. Miała jednak pewne trudności
- z gardłową wymową, więc zazwyczaj uśmiechała się słodko i nic
- nie mówiła. Spostrzegła, że gdy tak robi, szybko zapominano
- o jej obecności i mogła usłyszeć znacznie więcej, niż gdyby
- uczestniczyła w rozmowie.
- Częstym gościem w Welteyreden był teraz minister spraw
- wewnętrznych, Manfred De La Rey. Tara uznała to za ironię
- losu, że oczekuje się od niej, by podawała jedzenie i zabawiała
- właśnie tego człowieka, który uosabiał całe zło i okrucieństwo
- znienawidzonego reżimu. Czuła się tak, jakby siadała do stołu
- z lampartem-ludojadem; nawet jego oczy były blade i okrutne,
- zupełnie jak oczy wielkiego, drapieżnego kota.
- Jednakże, pomimo odrazy, jaką do niego żywiła, Manfred
- fascynował ją. Gdy przemogła początkowy wstrząs wywołany
- jego obecnością, ze zdziwieniem odkryła, że jest inteligentny.
- Oczywiście, wszyscy wiedzieli, że był wyróżniającym się
- studentem wydziału prawa Stellenbosch University i że zanim
- kandydował do parlamentu, był bardzo wziętym prawnikiem.
- Tara wiedziała także, że w rządzie nacjonalistów byli tylko
- wybitni ludzie, ale jego inteligencja była groźna i przewrotna.
- Odkryła, że jego logiczne i elokwentne wywody, za pomocą
- których przekonywał do najprzewrotniejszych idei, tak do niej
- przemawiają, że musiała otrząsnąć się z jego hipnotycznego
- czaru niczym ptak, próbujący przełamać urok rozkołysanego
- tańca kobry.
- Stosunek Manfreda do rodziny Courtneyów był dla niej
- jeszcze jedną zagadką. Wszyscy wiedzieli, że jego ojciec
- zrabował z kopalni H’ani diamenty o wartości miliona funtów i że
- Blaine, jej ojciec, i Centaine, zanim jeszcze została żoną Blaine’a,
- tropili go na pustyni i ujęli po zawziętej walce. Ojciec Manfreda
- skazany na dożywocie odsiedział piętnaście lat i został uwolniony
- w 1948 roku, gdy nacjonaliści doszli do władzy i ogłosili
- amnestię, obejmującą wielu więźniów afrykanerskich.
- Obie rodziny powinny być do siebie wrogo nastawione
- i rzeczywiście Tara dostrzegała czasami ślady nienawiści w tonie
- rzucanych uwag i nieopatrznych spojrzeniach, jakimi obrzucali się
- Manfred i Shasa. W ich demonstracyjnej przyjaźni było też coś
- kruchego i sztucznego, tak jakby w każdym momencie mogła
- zaniknąć, a oni mieli się rzucić sobie do gardeł jak wściekłe psy.
- Z drugiej strony Tara wiedziała, że właśnie Manfred
- namówił Shasę, by porzucił Partię Zjednoczoną i przyłączył się
- do nacjonalistów, obiecując mu tekę ministra, i że Shasa uczynił
- De La Reyów, ojca i syna, głównymi udziałowcami i dyrektorami
- nowej przetwórni rybnej w Walvis Bay, która, jak się
- spodziewano, miała już w pierwszym roku swej działalności dać
- pół miliona funtów zysku.
- Tajemnica ich stosunków stała się jeszcze bardziej
- intrygująca za sprawą Centaine. Gdy Shasa po raz drugi
- zapraszał Manfreda De La Reya i jego żonę na kolację
- w Welteyreden, Centaine zatelefonowała do Tary kilka dni
- wcześniej i spytała wprost, czy on i Blaine także mogą przyjść
- na przyjęcie.
- Choć Tara postanowiła, że będzie unikać Centaine i że zrobi
- wszystko, by zmniejszyć jej wpływ na dzieci i zarządzanie
- posiadłością, ta bezpośrednia prośba tak ją zaskoczyła, że nie
- potrafiła odmówić.
- – Oczywiście, mamo – zgodziła się z fałszywym
- entuzjazmem. – Zaprosiłabym ciebie i ojca, ale sądziłam, że ten
- wieczór by cię znudził, a wiem także, że tata nie może znieść
- De La Reya...
- – Dlaczego tak sądzisz, Taro? – spytała Centaine ostro. –
- Siedzą po przeciwnych stronach w parlamencie, ale Blaine
- szanuje rodzinę De La Reya i przyznaje, że Manfred dobrze
- sobie poradził z kłopotami. Dowodzona przez niego policja
- umiejętnie wyłapała prowodyrów i zapobiegła poważniejszym
- wystąpieniom i dalszym ofiarom.
- Tarze cisnęły się na usta ostre słowa i chciała rzucić je
- prosto w twarz teściowej, ale zacisnęła zęby i wziąwszy głęboki
- oddech, powiedziała słodko:
- – Dobrze, mamo, Shasa i ja oczekujemy was w piątkowy
- wieczór o wpół do siódmej; panowie będą w smokingach.
- – Oczywiście – powiedziała Centaine.
- Był to zaskakująco miły wieczór. Shasa wyznawał zasadę,
- zgodnie z którą we wspaniałej jadalni w Welteyreden nigdy nie
- mówiło się o polityce, i także tym razem, pomimo tak wielkiej
- różnicy poglądów, zgromadzeni przy wspólnym stole goście
- zachowali rozsądek. Panowie rozmawiali o wszystkim, poczynając
- od zaplanowanego tournee drużyny rugby „Ali Blacks”,
- a kończąc na stupięćdziesięciofuntowym niebieskim tuńczyku,
- największym, jakiego do tej pory złapano w False Bay. Manfred
- De La Rey i Blaine byli zapalonymi wędkarzami, więc
- perspektywa tak wspaniałej zdobyczy bardzo ich podniecała.
- Centaine mówiła dużo mniej niż zwykle. Tara posadziła ją
- koło Manfreda i Centaine przysłuchiwała się z uwagą
- wszystkiemu, co mówił, a kiedy przeszli po kolacji do
- niebieskiego salonu, trzymała się blisko Manfreda i po niedługim
- czasie pogrążyli się całkowicie w cichej rozmowie, zapominając
- o reszcie towarzystwa.
- Heidi, żonie Manfreda, postawnej blondynce, nie udało się
- zainteresować Tary długą tyradą o lenistwie i nieuczciwości
- kolorowych służących. Tara uciekła, gdy tylko nadarzyła się
- okazja, podała kieliszek koniaku ojcu i usiadła obok niego.
- – Centaine mówi, że podziwiasz De La Reya – powiedziała
- cicho i oboje spojrzeli na siedzącą w drugim końcu pokoju parę.
- – To niezwykły człowiek – mruknął Blaine. – Twardy jak
- stal i ostry jak brzytwa. Czy wiesz, że nawet jego koledzy
- nazywają go „Człowiek Panga”?
- – Dlaczego on tak intryguje Centaine? Gdy dowiedziała się,
- że on tu będzie, zadzwoniła do mnie i nalegała, bym was
- zaprosiła. Wydaje się że jest nim w pewien sposób
- zafascynowana. Czy wiesz, tato, dlaczego?
- Blaine spuścił wzrok i popatrzył na szary popiół na końcu
- cygara. Co mógł jej powiedzieć? O tym, że Manfred De La Rey
- jest synem z nieprawego łoża Centaine, wiedziały tylko cztery
- osoby. Pamiętał, że gdy się o tym dowiedział, zaszokowało go to
- i przeraziło. Nawet Shasa nie miał pojęcia, że Manfred jest jego
- przyrodnim bratem, chociaż Manfred oczywiście wiedział.
- Centaine powiedziała o tym Manfredowi w 1948 roku, chcąc
- szantażem nakłonić go, by nie niszczył kariery politycznej Shasy.
- To wszystko było tak skomplikowane i Blaine – jak wiele już
- razy w ciągu ostatnich lat – poczuł się zaniepokojony śladami
- dawnych szaleństw i nierozważnych czynów Centaine. Po chwili
- uśmiechnął się smutno. Centaine wciąż była tą samą porywczą
- i gwałtowną kobietą i on nie miał na to żadnego wpływu.
- – Sądzę, że interesuje się wszystkim, co dotyczy kariery
- Shasy. To zupełnie naturalne, gdyż De La Rey pomaga Shasy.
- Po prostu dlatego, kochanie.
- – Tak. De La Rey mu pomaga – zgodziła się Tara. – Ale
- co sądzisz, tato, o zmianie poglądów politycznych Shasy?
- Pomimo postanowienia, by nie dać się ponieść emocjom,
- Tara mówiła podniesionym głosem i Shasa, pogrążony
- w rozmowie z młodą elegancką i prowokującą drugą żoną
- ambasadora Francji, usłyszał swoje imię z drugiego końca
- pokoju i spojrzał w jej kierunku. Tara natychmiast zniżyła głos.
- – Co o tym myślisz, tato? Czy to nie było dla ciebie po
- prostu przerażające?
- – Na początku tak – przyznał Blaine. – Ale potem
- porozmawiałem o tym z Centaine, a następnie z Shasą.
- Dyskutowaliśmy o tym bardzo długo i powiedziałem, co o tym
- myślę – w końcu zrozumiałem jego punkt widzenia. Nie
- zgadzam się z nim, ale szanuję go. Shasa jest przekonany, że
- może uczynić wiele dobrego...
- Tara słuchała, jak jej własny ojciec powtarza banalne
- i oklepane usprawiedliwienia, i oburzyło ją to. Odkryła, że aż
- drży od skrywanego gniewu, i chciała rzucić wszystko w twarz
- Shasy, Centaine i własnemu ojcu, ale pomyślała o Mosesie
- i sprawie, i z najwyższym wysiłkiem zapanowała nad sobą.
- Muszę wszystko zapamiętywać, powiedziała sobie. Wszystko,
- co mówią i robią. Nawet najmniejszy szczegół może mieć
- nieocenioną wartość dla sprawy.
- Wszystko sumiennie przekazywała Molly. Przynajmniej raz
- w tygodniu wymykała się z Welteyreden pod pretekstem wizyt
- u krawcowej i fryzjera. Tara spotykała się z Molly, upewniając się
- starannie, że nie jest śledzona. Według otrzymanych instrukcji
- miała porzucić swoje lewicowe kontakty i powstrzymywać się od
- wszelkich politycznych i socjalizujących komentarzy w obecności
- innych. Molly była jedyną osobą kontaktującą ją ze światem
- walki i każda minuta spędzona z nią była niezwykle droga.
- Miriam Afrika zawsze przywoziła dziecko do Molly, tak by
- Tara mogła się z nim zobaczyć. Składała szczegółowe
- sprawozdania, trzymając dziecko na rękach i karmiąc butelką.
- W małym Benjaminie urzekały ją rzadkie, czarne loczki,
- niezwykła miękkość i odcień jego skóry przypominający starą
- kość słoniową, oraz jego bladoróżowe, niczym koral, stopy.
- W czasie jednej z takich wizyt dostała następny list od
- Mosesa i nawet przyjemność trzymania na rękach małego
- Benjamina zbladła wobec możliwości czytania napisanych przez
- jego ojca słów.
- List został napisany w Addis Abebie, stolicy Etiopii. Moses
- został tam osobiście zaproszony przez cesarza Hajle Sellasje, by
- wygłosić przemówienie na spotkaniu przywódców państw
- afrykańskich. Opisywał, jak ciepło go przyjęto i zaoferowano
- pomoc moralną, finansową i militarną dla walki w Anzanii – tak
- brzmiała nowa nazwa Południowej Afryki. Tara słyszała tę
- nazwę po raz pierwszy i kiedy powtórzyła ją na głos, jej
- brzmienie wzbudziło tak głębokie uczucia patriotyczne, jakich
- nigdy wcześniej nie odczuwała. Przeczytała resztę listu Mosesa:
- Stąd pojadę do Algieru, gdzie spotkam się z pułkownikiem
- Bumedienem, który walczy z francuskim imperializmem.
- Wielkie męstwo tego człowieka z pewnością przyniesie
- wolność i szczęście temu straszliwie ciemiężonemu krajowi.
- Potem pojadę do Nowego Jorku. Jest prawie pewne, że
- będę mógł przedstawić naszą sprawę Zgromadzeniu
- Ogólnemu Narodów Zjednoczonych. To wszystko jest bardzo
- interesujące, ale mam także inne, lepsze wiadomości
- dotyczące Ciebie i dziecka.
- Jeżeli będziesz nadal wykonywała ważne dla sprawy
- zadania, nasi potężni przyjaciele chcą Cię nagrodzić.
- Pewnego dnia Ty, ja i Benjamin spotkamy się w Londynie.
- Nie potrafię Ci powiedzieć, jak bardzo wyczekuję chwili, gdy
- będę mógł wziąć na ręce mojego syna i znów zobaczyć się
- z Tobą.
- Napiszę do Ciebie, gdy tylko będę wiedział coś więcej.
- Teraz proszę Cię o to, byś wykonywała dalej tak ważną dla
- sprawy pracę, a zwłaszcza żebyś robiła wszystko, by Twój
- mąż wygrał w wyborach w przyszłym miesiącu i objął jedno
- z najważniejszych stanowisk w rządzie. Dzięki temu stałabyś
- się niezwykle przydatna dla sprawy.
- Przez wiele dni po otrzymaniu tego listu Tara była w tak
- wspaniałym humorze, że nie umknęło to uwagi Shasy
- i Centaine, którzy uznali, że w końcu przywykła do obowiązków
- pani Welteyreden i postanowiła wypełniać układ, jaki zawarła
- z Shasą.
- Kiedy premier ogłosił datę wyborów, cały kraj natychmiast
- ogarnęła gorączka i podniecenie, jakie zawsze towarzyszyły
- wydarzeniom politycznym w Południowej Afryce, a gazety zaczęły
- drukować ostre i stronnicze artykuły.
- Odejście Shasy z Partii Zjednoczonej oraz fakt, że został
- kandydatem Partii Narodowej z okręgu South Boland, zwróciło
- uwagę wszystkich w czasie tej kampanii. Prasa angielska potępiła
- go, uznając za tchórza i zdrajcę, podczas gdy Brugier
- i Transvaler, gazety broniące dążeń nacjonalistów, okrzyknęły go
- człowiekiem przewidującym i z niecierpliwością wyczekiwały dnia,
- w którym wszyscy mieszkańcy Południowej Afryki, prowadzeni
- twardą ręką Partii Narodowej, pójdą ramię przy ramieniu ku
- „złotej republice”, marzeniu wszystkich prawdziwych patriotów
- Południowej Afryki.
- Kitty Godolphin przyleciała z Nowego Jorku, by sfilmować
- wybory i nakręcić kolejny odcinek swego słynnego serialu
- „Spojrzenie na Afrykę”, za który dostała nagrodę Emmy i dzięki
- któremu stała się jedną z najlepiej opłacanych wśród nowej
- generacji młodych, ładnych i nieustępliwych dziennikarek
- telewizyjnych.
- Gdy Kitty przyleciała na lotnisko imienia Jana Smutsa,
- polityczna zdrada Shasy zajmowała pierwsze strony gazet.
- Zadzwoniła z lotniska pod jego prywatny numer i złapała go
- w biurze, tuż po zakończeniu zebrania, któremu przewodził. Miał
- właśnie wyjść z Centaine House i polecieć do kopalni H’ani na
- comiesięczną inspekcję.
- – Cześć – powiedziała wesoło. – To ja.
- – Ty suko. – Od razu rozpoznał jej głos. – Po tym, co ze
- mną zrobiłaś, powinienem cię kopnąć w tyłek, mając na nogach
- podkute buty i biorąc pełny zamach.
- – Och, widziałeś program? Czy nie był doskonały? Sądziłam,
- że znakomicie cię uchwyciłam.
- – Tak, widziałem program w zeszłym miesiącu w BBC, gdy
- byłem w Londynie. Zrobiłaś ze mnie kogoś pomiędzy kapitanem
- Bligh’iem i Simonem Legree, tyle że byłem bardziej nadęty niż
- każdy z nich z osobna, i dużo mniej sympatyczny.
- – No, przecież mówię – przedstawiłam cię takim, jakim
- jesteś.
- – Nie wiem, po co z tobą rozmawiam – zaśmiał się cicho
- wbrew sobie.
- – Ponieważ pożądasz mojego pięknego ciała – zasugerowała.
- – Zrobiłbym mądrzej robiąc awanse gniazdu szerszeni.
- – Nie mówimy o mądrości, przyjacielu, tylko o pożądaniu.
- Tych dwóch rzeczy nie da się pogodzić.
- Przed oczyma Shasy pojawił się wyraźny obraz jej smukłego
- ciała, pięknych, drobnych piersi i z trudnością zaczerpnął tchu.
- – Gdzie jesteś? – spytał.
- – Na lotnisku w Johannesburgu.
- – Jakie masz plany na wieczór?
- Szybko obliczył w myślach. Mógł odłożyć inspekcję w kopalni
- H’ani, a do Johannesburga było cztery godziny lotu mosquito.
- – Jestem otwarta na propozycje – powiedziała – pod
- warunkiem, że będzie w nich miejsce na wywiad z prawem
- wyłączności dla stacji NABS, w którym porozmawiamy o zmianie
- twojego stanowiska politycznego, twoim zdaniu o nadchodzących
- wyborach i o tym, czym one są dla zwykłych ludzi.
- – Powinienem był się tego spodziewać – powiedział. – Ale
- będę tam za pięć godzin.
- Shasa odłożył słuchawkę i stał przez chwilę, zastanawiając się
- nad swoim postępowaniem. Zmiana planów zdziwi wszystkich
- w firmie, gdyż jego program zajęć na najbliższe tygodnie, kiedy
- zaczynała się już kampania wyborcza, był bardzo napięty. Ta
- kobieta rzuciła na niego jakiś urok. Przez ostatnie miesiące
- wspomnienie o niej, niczym senna zjawa, przesuwało się na
- krawędzi jego świadomości i teraz myśl o tym, że będzie z nią,
- nie dawała mu spokoju i czuł się jak chłopiec zdobywający
- pierwsze doświadczenia erotyczne.
- Mosquito stał zatankowany i gotowy do lotu do kopalni
- H’ani. Ułożenie nowego planu lotu i przekazanie go do wieży
- kontrolnej zajęło dziesięć minut. Potem wszedł do kokpitu
- i uśmiechając się jak uczeń idący na wagary, włączył silniki.
- Wylądował o zmierzchu. Na lotnisku czekał na niego
- samochód należący do firmy, który zawiózł go wprost do hotelu
- „Carlton” w centrum Johannesburga. Gdy wszedł przez
- obrotowe drzwi do hallu, zobaczył Kitty. Długonoga, ubrana
- w niebieskie dżinsy podkreślające szczupłość jej bioder,
- wyglądała świeżo jak nastolatka. Podeszła do niego i zarzuciła
- mu ręce na szyję, by go pocałować. Ludzie stojący w hallu
- musieli pomyśleć, że to ojciec wita się ze swoją nastoletnią
- córką, i uśmiechnęli się z pobłażaniem.
- – Pozwolili nam wejść do twojego apartamentu –
- powiedziała prowadząc go do windy. Podskakiwała chcąc
- dotrzymać mu kroku i demonstracyjnie trzymała za rękę. –
- Hank przygotował już kamerę i światła.
- – Nie dasz mi nawet czasu na zebranie myśli –
- zaprotestował Shasa i Kitty skrzywiła się.
- – Miejmy to już za sobą. Będzie więcej czasu na to, co
- zamierzasz robić później – uśmiechnęła się do niego
- szelmowsko, a Shasa niechętnie skinął głową.
- Zrobiła to oczywiście z rozmysłem. Kitty była zbyt dobrą
- dziennikarką, by dać mu czas na zebranie myśli. Do jej
- ulubionych metod należało wyprowadzanie z równowagi swoich
- rozmówców. Od ich rozmowy telefonicznej miała pięć godzin
- i dokładnie przygotowała notatki i pytania.
- Kitty zmieniła ustawienie mebli w jego apartamencie, tworząc
- miły nastrój w jednym z kątów. Hank oświetlił go i stał obok
- z kamerą Arriflex. Shasa przywitał się z nim po przyjacielsku,
- a Kitty nalała mu dużą porcję whisky z barku.
- – Zdejmij marynarkę – poprosiła podając mu szklankę. –
- Chcę, żebyś był odprężony i żeby to wyglądało jak zwykła
- rozmowa.
- Posadziła go na jednym z dwóch stojących naprzeciwko
- siebie krzeseł i podczas gdy sączył whisky, usypiała jego
- czujność wesołym opowiadaniem o locie, który był opóźniony
- o osiem godzin przez złą pogodę w Londynie. Potem Hank dał
- jej sygnał i Kitty powiedziała słodko:
- – Panie Courtney, od początku tego stulecia pańska rodzina
- była sprzymierzona z generałem Smutsem, osobistym
- przyjacielem pańskiego dziadka i pańskiej matki. Generał Smuts
- był częstym gościem w pańskim domu i to on pomógł panu
- wejść na arenę polityczną. Teraz odwrócił się pan tyłem do
- Partii Zjednoczonej, której on przewodził, i porzucił pan
- fundamentalną zasadę przyzwoitości i fair play w stosunku do
- kolorowych obywateli tego państwa, stanowiących ważną część
- ogólnej filozofii generała Smutsa. Nazwano pana dezerterem
- i zdrajcą – a nawet jeszcze gorzej. Czy sądzi pan, że są to
- właściwe określenia, a jeżeli nie, to dlaczego?
- Zaatakowała tak szybko i bezlitośnie, że na chwilę wytrąciła
- go z równowagi, ale Shasa wiedział, czego się spodziewać po
- Kitty, więc odpowiedział uśmiechem. Oczekiwał dobrej zabawy.
- – Generał Smuts był wielkim człowiekiem, ale nie tak
- niewinnym w stosunku do tubylców, jak pani sugeruje. W czasie
- gdy sprawował władzę, nie zmienił ich statusu politycznego,
- a kiedy przekraczali linię, którą im wyznaczył, nie wahał się
- wysłać przeciwko nim żołnierzy i traktować bezlitośnie. Czy
- słyszała pani o buncie w Bondelswart i masakrze w Bulhoek?
- – Sugeruje pan, że Smuts także uciskał tubylców w tym
- kraju?
- – Nie bardziej niż surowy dyrektor szkoły uciska dzieci. On
- nigdy nie sprecyzował swojego stanowiska wobec kolorowych.
- Zostawił to przyszłym pokoleniom i właśnie my jesteśmy tym
- pokoleniem.
- – Dobrze, co w takim razie zamierzacie zrobić z czarnymi,
- którzy są w tym kraju prawie czterokrotnie liczniejsi i nie mają
- żadnych praw politycznych w swojej rodzinnej ziemi?
- – Po pierwsze, należy unikać uproszczeń.
- – Czy może pan to wytłumaczyć? – skrzywiła się Kitty. Nie
- chciała, by wymknął się jej atakowi używając wykrętów. –
- Proszę podać przykład takiego uproszczenia.
- Skinął głową.
- – Pani bez zastanowienia używa określeń „biali” i „czarni”,
- dzieląc ludność na dwie oddzielne, być może nierówne, grupy.
- To jest niebezpieczne. Tak prawdopodobnie można zrobić
- w Ameryce. Gdyby wszystkim amerykańskim czarnym dać białe
- twarze, staliby się po prostu Amerykanami i myśleliby o sobie jak
- o...
- – Sugeruje pan, że w Afryce jest inaczej?
- – Tak – odrzekł Shasa. – Gdyby wszystkim czarnym w tym
- kraju dać białe twarze, nadal uznawaliby się za Zulusów, Xhosa
- czy Yendas, a my nadal bylibyśmy Anglikami czy Afrykanerami
- – bardzo mało by się zmieniło.
- Kitty to się nie podobało; chciała pokazać swojej publiczności
- coś innego.
- – A więc oczywiście wyklucza pan istnienie demokracji w tym
- kraju. Nigdy nie zaakceptuje pan zasady „jeden człowiek, jeden
- głos”, ale zawsze będzie pan dążył do dominacji białych...
- Shasa szybko przerwał.
- – Zasada „jeden człowiek, jeden głos” nie prowadziłaby do
- rządu czarnych, co, jak się wydaje, pani zakłada, ale do rządu
- Zulusów, gdyż Zulusi przewyższają liczebnością wszystkie inne
- grupy. Mielibyśmy dyktatora Zulusa, podobnego do starego króla
- Chaka i to byłoby przerażające doświadczenie.
- – A więc jakie rozwiązanie pan proponuje? – spytała,
- pokrywając zdenerwowanie niewinnym uśmiechem. – Czy to ma
- być biały baasskap, dominacja białych i okrutny ucisk czarnych
- opierający się na białej policji i armii?
- – Nie wiem, jakie rozwiązanie – uciął Shasa. – Musimy się
- do niego zbliżać, ale spodziewam się, że będzie to system,
- w którym każda grupa społeczna, czarna, brązowa czy biała
- będzie mogła utrzymać swoją tożsamość i integralność
- terytorialną.
- – Piękna idea – zgodziła się Kitty. – Ale proszę mi
- powiedzieć, czy kiedykolwiek w historii jakakolwiek grupa
- społeczna, piastująca niepodzielną władzę, ustąpiła pola innym
- bez walki zbrojnej? Czy pan naprawdę wierzy, że biali
- mieszkańcy Południowej Afryki zrobią to pierwsi?
- – Musimy tworzyć własną historię – Shasa uśmiechnął się
- równie swobodnie jak Kitty. – Ale w tym czasie standard życia
- czarnych jest w tym kraju pięć do sześciu razy wyższy niż
- w jakimkolwiek innym kraju afrykańskim. Na edukację,
- lecznictwo i budownictwo mieszkaniowe wydajemy, licząc na
- jednego czarnego mieszkańca naszego kraju, więcej niż
- gdziekolwiek indziej w Afryce.
- – A jak się mają wydatki na edukację jednego czarnego
- mieszkańca w stosunku do wydatków na edukację jednego
- białego mieszkańca? – odparowała Kitty. – Według moich
- informacji na edukację jednego białego dziecka wydaje się pięć
- razy więcej niż na edukację czarnego.
- – Razem ze wzrostem zamożności naszego społeczeństwa
- wzrośnie wydajność czarnych rolników i wysokość płaconych
- przez nich podatków, z których płacimy za edukację. Ta
- dysproporcja będzie się więc zmniejszać. W tej chwili biali płacą
- dziewięćdziesiąt pięć procent podatków...
- Kitty zamierzała rozmawiać z Shasą o czym innym i teraz
- gładko zmieniła temat.
- – A jak i kiedy prowadzone będą negocjacje z czarnymi na
- temat tych zmian? Czy można powiedzieć, że prawie wszyscy
- czarni, a z pewnością wszyscy wykształceni, ci którzy powinni być
- przywódcami, całkowicie odrzucają obecny system polityczny,
- w którym jedna szósta społeczeństwa decyduje o losie reszty?
- Zaczęli się sprzeczać, ale w pewnej chwili Hank odsunął
- głowę od kamery i przewrócił oczami.
- – Kitty, skończył się film. Powiedziałaś mi, żebym założył
- rolkę dwudziestominutową, choć przecież mamy też czterdziestki
- piątki.
- – Dobrze, Hank. Moja wina. Nie wiedziałam, że będziemy
- mieli do czynienia z tym gadatliwym zapaleńcem – uśmiechnęła
- się kwaśno do Shasy. – Wyjmij ją. Do zobaczenia jutro
- o dziewiątej w studio.
- Odwróciła się do Shasy i nawet nie spostrzegła, kiedy Hank
- wyszedł z apartamentu.
- – A więc, na czym stanęło? – spytała.
- – Na tym, że problem jest bardziej złożony, niż sądzimy
- nawet my w rządzie.
- – Nie do rozwikłania? – spytała Kitty.
- – Jeżeli nie będziemy mogli liczyć na ostrożność i dobrą wolę
- wszystkich obywateli naszego kraju i naszych przyjaciół za
- granicą, z pewnością nie do rozwiązania.
- – Rosji? – przekomarzała się z nim.
- – Anglii – powiedział wzruszając ramionami.
- – A Ameryki?
- – Nie. Anglia nas rozumie. Ameryka jest zbyt zaplątana
- w swoje własne problemy rasowe. Nie jest zainteresowana
- rozpadem Imperium Brytyjskiego. My jednak zawsze
- wspieraliśmy Anglię – i teraz Anglia będzie nas wspierać.
- – Podziwiam twoją wiarę we wdzięczność potężnych
- narodów. Jednakże sądzę, że w następnym dziesięcioleciu Stany
- Zjednoczone będą coraz silniej popierać ruchy walczące
- o przestrzeganie praw człowieka. Przynajmniej mam taką
- nadzieję – a North American Broadcasting Studios będzie robić
- wszystko, by tak się stało.
- – Twoim obowiązkiem jest przedstawienie rzeczywistości,
- a nie jej zmienianie – powiedział Shasa. – Jesteś dziennikarką,
- a nie Wyrokiem Opatrzności.
- – Jeżeli w to naprawdę wierzysz, jesteś naiwny –
- uśmiechnęła się. – Kreujemy i niszczymy władców.
- Shasa spojrzał na nią tak, jakby ją widział po raz pierwszy.
- – Boże, ty też, tak jak wszyscy inni, bierzesz udział w walce
- o władzę.
- – Bo tylko to się liczy, chłopcze.
- – Jesteś niemoralna.
- – Nie bardziej niż ty.
- – Ależ tak. My jesteśmy gotowi podejmować decyzje i brać
- za nie odpowiedzialność. Ty niszczysz, a następnie, bez żadnych
- wyrzutów sumienia, tak jak dziecko odrzucające zniszczoną
- zabawkę, zajmujesz się jakąś nową sprawą, dzięki której będzie
- można puścić więcej reklam.
- Rozzłościł ją. Jej oczy zwęziły się i rzucały groźne blaski,
- a piegi na policzkach i twarzy stały się bardziej widoczne. Shasę
- podniecała walka z tym przeciwnikiem, twardym i groźnym,
- i chciał, by całkowicie odsłoniła swoje pozycje, by mógł ją
- ostatecznie pokonać.
- – W telewizji amerykańskiej wykreowałaś się na znawcę
- Południowej Afryki tylko z jednego powodu. Nie dlatego, że
- obchodzi cię los czarnej ludności, ale po prostu dlatego, że
- czujesz w powietrzu krew i przemoc. Wyczułaś, że tu właśnie
- wiele się wydarzy i chcesz to sfilmować...
- – Ty bydlaku – warknęła. – Chcę pokoju i sprawiedliwości.
- – Kochanie, pokój i sprawiedliwość nie dają dobrych ujęć.
- Jesteś tu po to, by filmować zabijanie i krzyki, a jeżeli to się nie
- wydarzy odpowiednio szybko, no cóż, postarasz się to
- przyspieszyć.
- Zerwała się z krzesła i podeszła do niego z wargami zbielałymi
- z wściekłości.
- – Przez ostatnią godzinę sączyłeś najokropniejszą rasową
- truciznę, a teraz oskarżasz mnie o niesprawiedliwość... Twierdzisz,
- że jestem agent provocateur odpowiedzialnym za zbliżającą się
- przemoc.
- Podniósł brew i posłał jej ironiczny uśmiech, którym
- rozwścieczał swoich oponentów w parlamencie. Tego było dla
- niej za wiele. Rzuciła się na niego trzęsąc się z wściekłości,
- próbując wydrapać mu jego jedyne oko.
- Shasa złapał ją za nadgarstki i podniósł w górę. Nie
- spodziewała się, że jest taki silny; uniosła kolano, by go kopnąć
- w krocze. Shasa obrócił się szybko i jej cios trafił go w udo.
- – Gdzie taka miła dziewczyna nauczyła się brzydkich
- sztuczek? – spytał. Wykręcił jej ręce, złapał oba nadgarstki
- w lewą rękę i pochylił się nad nią. Trzymając zaciśnięte wargi
- starała się odwrócić twarz od niego, ale odnalazł jej usta
- i pocałował ją, a wolną ręką rozpiął bluzkę i pieścił jej drobne
- piersi. Jej sutki były twarde jak dojrzałe morwy, była równie
- podniecona jak on, ale kopała i szamotała się wściekle.
- Obrócił ją przerzucając jej ciało przez miękkie oparcie
- skórzanego fotela i przytrzymał za kark. Tak wykonywano
- chłostę w szkole Shasy. Kitty krzyczała i kopała, ale on
- wyciągnął pasek z jej dżinsów, ściągnął je, wraz z majtkami, do
- kostek i stanął tuż za nią. Jej białe, krągłe pośladki podniecały
- go do szaleństwa.
- Chociaż nadal walczyła i szarpała się, jednocześnie uniosła
- lekko biodra i wygięła się tak, żeby mu było łatwiej. Dopiero
- gdy w nią wszedł, przestała się opierać i przywarła do niego,
- i poruszając się w tym samym tempie co on, jęczała z wysiłku.
- Bardzo szybko oboje doszli do szczytu. Kitty przekręciła się,
- pociągnęła go na fotel i szepnęła do ucha:
- – No cóż, muszę przyznać, że to bardzo dobry sposób
- przekonywania.
- Shasa zamówił obiad. Po chwili do apartamentu wniesiono
- langustę z rusztu z sosem mornay, a następnie chateaubrianda,
- pieczone ziemniaki i szparagi. Shasa odesłał kelnera i sam
- usługiwał Kitty, gdyż dziewczyna miała na sobie tylko jeden
- z hotelowych ręczników kąpielowych.
- Otwierając butelkę chambertina powiedział:
- – Zarezerwowałem dla nas cztery dni. W ciągu ostatnich
- kilku tygodni udało mi się nabyć pięćdziesiąt tysięcy akrów ziemi
- niedaleko parku Narodowego Krugera, po drugiej stronie rzeki
- Sabi. Starałem się o to od piętnastu lat. Ta ziemia należała do
- wdowy po starym właścicielu ziemskim z Randu i by ją kupić,
- musiałem czekać, aż ta baba przeniesie się do lepszej
- rzeczywistości. To wspaniały, nie tknięty ręką ludzką kawałek
- ziemi, gdzie roi się od zwierzyny. Wspaniałe miejsce na samotny
- weekend. Polecimy tam jutro po śniadaniu i nikt nie będzie
- wiedział, gdzie jesteśmy.
- Zaśmiała się.
- – Kochanie, chyba zwariowałeś. Ja pracuję. Jutro o siódmej
- rano mam umówiony wywiad z przywódcą opozycji, De Yilliers
- Graaffem, więc z pewnością nie będę się włóczyć z tobą po
- bezdrożach, by podpatrywać lwy i tygrysy.
- – Jesteś ekspertem od Afryki, więc powinnaś wiedzieć, że tu
- nie ma tygrysów – rozzłościł się Shasa. – To podstęp.
- Przyjechałem tu taki kawał po nic – powiedział oskarżająco.
- – Po nic? – zaśmiała się znowu. – Mówisz, że to było nic?
- – Oczekiwałem, że tak będzie przez cztery dni.
- – Wywiad z tobą nie jest tyle wart. Masz jeszcze resztę
- nocy, a jutro oboje wracamy do pracy.
- Shasa zdał sobie sprawę, że zbytnio jej ulega. Ostatnim
- razem proponował jej, że się z nią ożeni, i ten pomysł wciąż
- wydawał mu się kuszący. Odkąd poznał Tarę, żadna kobieta
- tak na niego nie działała. Jednym z powodów, dla których jej
- pragnął, było to, że była tak nieosiągalna. Shasa był
- przyzwyczajony do tego, że dostawał to, czego chciał, nawet
- jeżeli była to twarda, bezlitosna mała lisica, z twarzą i ciałem
- dziecka.
- Patrzył, jak je krwisty befsztyk z tą samą zmysłową
- przyjemnością, z jaką się kochała. Siedziała ze skrzyżowanymi
- nogami na skraju fotela i brzeg ręcznika zsunął się, odsłaniając
- jej uda. Widziała, że na nią patrzy, ale nie zrobiła nic, by się
- zakryć.
- – Jedz, kochanie. – Uśmiechnęła się do niego. – Nie
- wszystko naraz.
- Propozycja Tary, że będzie pomagać mu w kampanii
- wyborczej, wzbudziła w Shasy nieufność. Jadąc na pierwsze dwa
- spotkania wyborcze przez przełęcz Sir Lowry i dalej przez góry,
- zostawiał ją w Welteyreden.
- South Boland, jego nowy okręg wyborczy, leżał na dobrych
- ziemiach, pomiędzy morzem a górami, we wschodnim Cape.
- Wyborcy bogaci farmerzy uprawiający zboże i hodujący owce,
- niemal wyłącznie Afrykanerzy, żyli na tych ziemiach od ponad
- trzystu lat. Byli to konserwatywni kalwini, ale nie tak radykalnie
- republikańscy i antyangielscy jak ich pobratymcy ze środka
- kraju, z Oranii i Transwalu.
- Wysłuchali pierwszych przemówień Shasy z uwagą i na koniec
- pożegnali go oklaskami. Jego przeciwnik, kandydat Partii
- Zjednoczonej, był, tak jak Blaine, z krwi i kości człowiekiem
- Smutsa. Utracił mandat poselski w 1948 roku, po przegranej
- z nacjonalistami. Wciąż miał jednak duże poparcie w okręgu
- wśród ludzi, którzy znali Smutsa i walczyli na północy
- z plemieniem Axis.
- Po drugim wiecu Shasy lokalni działacze Partii
- Nacjonalistycznej byli bardzo zaniepokojeni i przestraszeni.
- – Tracimy punkty – powiedział Shasy jeden z nich. –
- Kobiety patrzą podejrzliwie na mężczyznę, który występuje na
- wiecu bez swojej żony. Chcą na nią popatrzeć.
- – Widzi pan, meener Courtney, pan jest trochę za
- przystojny. To się podoba młodszym kobietom, które uważają,
- że pan wygląda jak Errol Flynn, ale starsze tego nie lubią,
- a mężczyznom nie podoba się to, że młode kobiety są w pana
- wpatrzone. Musimy im pokazać, że pan także ma rodzinę.
- – Przyjadę z żoną – obiecał im, ale przygnębiło go to. Jakie
- wrażenie zrobi Tara na tej pobożnej społeczności, gdzie wiele
- kobiet nadal nosiło czepki voortrekker, a mężczyźni uważali, że
- miejscem kobiety jest łóżko albo kuchnia?
- – Jest jeszcze jedna rzecz – odezwał się ostrożnie jeden
- z działaczy partyjnych. – Chcielibyśmy, aby jeden ze znanych
- ludzi, jeden z ministrów stał przy panu na trybunie. Widzi pan,
- ludziom trudno jest uwierzyć, że z pana nazwiskiem
- i przeszłością pańskiej rodziny jest pan prawdziwym nacjonalistą.
- – Chodzi panu o to, że potrzebny jest ktoś, dzięki komu
- nabiorą do mnie szacunku? – powiedział Shasa ukrywając
- uśmiech, a wszyscy odetchnęli.
- – Ja, o to właśnie chodzi.
- – Czy sądzą panowie, że dobrze by było, gdybym na
- piątkowy wiec przyjechał z ministrem De La Reyem, no
- i oczywiście z moją żoną?
- – Znakomicie – ucieszyli się. – Minister De La Rey świetnie
- by się do tego nadawał. Ludziom podobało się, że tak gładko
- poradził sobie z problemami. To twardy, silny człowiek. Jeżeli
- mógłby pan z nim przyjechać, nie mielibyśmy więcej problemów.
- Tara przyjęła propozycje bez komentarzy, a Shasa wykazał
- dużą powściągliwość i nie pouczał jej, jak ma się ubrać
- i zachowywać. Kiedy weszła na trybunę przed ratuszem małego
- miasta Caledon, ubrana w skromną, granatową suknię, z gęstymi,
- kasztanowymi włosami upiętymi w kok w tyłu głowy, Shasa był
- zachwycony.
- Chociaż była ładna i uśmiechała się, wyglądała dokładnie tak,
- jak powinna wyglądać oddana żona. Isabella, w białych
- podkolanówkach i ze wstążkami we włosach, usiadła obok niej.
- Urodzona aktorka, szybko dostosowała się do sytuacji
- i wyglądała tak, jakby oczekiwała na polecenia z nieba. Shasa
- spostrzegł, że organizatorzy kiwają aprobująco głowami
- i wymieniają uśmiechy ulgi.
- Minister De La Rey, występujący w towarzystwie żony
- i rodziny, przedstawił Shasę w gorących słowach. Powiedział
- także, że rząd kierowany przez nacjonalistów nie pozwoli, by
- sterowały nim obce rządy lub komunistyczni agitatorzy,
- zwłaszcza jeżeli byli czarni.
- Manfred potrafił doskonale przemawiać. Wysuwał szczękę,
- patrzył na słuchaczy swoimi żółtymi oczami i groził im palcem.
- Kiedy po jego przemowie zgotowali mu owację, stał wspierając
- się dumnie pod boki.
- Shasa przemawiał inaczej. Był rozluźniony i przyjacielski,
- a kiedy powiedział pierwszy dowcip, wybuchnęli śmiechem.
- W chwilę później zapewnił ich, że rząd będzie jeszcze bardziej
- subsydiował produkty rolne, zwłaszcza wełnę i zboże,
- a jednocześnie będzie rozwijał lokalny przemysł i badał
- możliwości poszerzenia rynków zbytu na krajowe produkty,
- w szczególności na wełnę i zboże. Zakończył stwierdzeniem, że
- wielu obywateli mówiących po angielsku zdało sobie sprawę
- z tego, iż ocalić kraj może tylko silny, bezkompromisowy rząd,
- w związku z czym przewaga nacjonalistów z pewnością wzrośnie.
- Tym razem po jego przemówieniu rozległy się huczne
- brawa. Widać było, że opowiedzieli się jednocześnie za rządem,
- Partią Zjednoczoną i kandydatem ze swojego okręgu. Wszyscy
- mieszkańcy okręgu, w tym także zwolennicy Partii Zjednoczonej,
- przyszli na urządzony przez Shasę bezpłatny piknik na boisku
- rugby. Upieczono dwa całe woły, wypito morze piwa Castle
- i mnóstwo mampoer, lokalnego brandy z moreli.
- Tara siedziała z kobietami. Wyglądała poważnie i łagodnie,
- mówiła mało i pozwalała starszym kobietom, aby traktowały ją
- jak córkę. Shasa krążył wśród ich mężów i rozmawiał ze
- znajomością rzeczy o tak ważnych sprawach, jak choroby zboża
- i owiec. Panowała miła, przyjacielska atmosfera i Shasa po raz
- pierwszy podziwiał staranne planowanie działaczy Partii
- Narodowej i ich oddanie sprawie, przejawiające się w tym, że
- dawali z siebie wszystko. Partia Zjednoczona nigdy tego nie
- osiągnie, ponieważ gdy w grę wchodziła polityka, Anglicy działali
- powoli i byli pewni siebie. Ich stary błąd polegał na tym, że
- nigdy nie chcieli, by sądzono, że bardzo im na czymś zależy.
- Polityka była rodzajem sportu, a każdy dżentelmen wie, że sport
- powinni uprawiać tylko amatorzy.
- Nie ulega wątpliwości, że straciliśmy kontrolę, pomyślał Shasa.
- Ci faceci są zawodowcami i nie możemy się z nimi równać.
- Nagle zdał sobie sprawę, że sytuacja się zmieniła. Oni działali
- dla niego, nie byli wrogami. Stał się częścią sprawnej, dobrze
- naoliwionej maszyny politycznej i świadomość tego nieco go
- odstraszała.
- W końcu Shasa i Tara zaczęli się żegnać. Działacze partyjni
- zadbali o to, by nie przeoczyć żadnego z ważniejszych lokalnych
- dygnitarzy. Zebrani uznali, że rodzina prezentuje się doskonale.
- Na nocleg zatrzymali się u najbogatszego farmera,
- a następnego ranka, w niedzielę, poszli na mszę do
- Holenderskiego Kościoła Reformowanego. Shasa nie był
- w kościele od czasu chrztu Isabelli i nieco się tego obawiał. To
- był następny wielki wiec, gdyż Manfred namówił swojego wujka,
- wielebnego Trompa Biermana, by wygłosił jedno ze swoich
- kazań, z których był znany w całym Cape. Ludzie jechali setki
- mil, by go wysłuchać.
- – Nigdy się nie spodziewałem, że swoim kazaniem będę
- pomagał przeklętemu rooinek – powiedział Manfredowi. – To,
- że się na to zgodziłem, świadczy o tym, że się robię stary, albo
- o tym, że bardzo cię kocham.
- To powiedziawszy wszedł na ambonę, a jego wielka, siwa
- broda wyglądała jak bałwan na wzburzonym morzu. Zaczął
- łajać wiernych z taką siłą, że drżeli i spuszczali oczy, a w ich
- duszach zagościł przejmujący lęk.
- Pod koniec kazania wujek Tromp ściszył nieco głos
- przypominając o zbliżających się wyborach i powiedział, że jeżeli
- ktoś będzie głosować na Partię Zjednoczoną, odda głos na
- samego szatana. Niezależnie od tego, co sądzili o Anglikach, nie
- mieli tu głosować na człowieka, ale partię pobłogosławioną przez
- Wszechmogącego, partię, w której ręce Wszechmogący złożył los
- swojego Volk. Wydawało się, że zaraz powie, iż wrota niebios
- będą zamknięte przed każdym, kto nie postawi krzyżyka przy
- nazwisku Courtney. Kiedy tak patrzył na nich groźnie, tylko
- nieliczni odważyliby się mu sprzeciwić.
- – Kochanie, trudno mi powiedzieć, jak bardzo jestem ci
- wdzięczny za pomoc – powiedział Shasa Tarze, gdy przejeżdżali
- przez górskie przełęcze Hottentots Holland. – Teraz powinno
- pójść jak po maśle.
- – Obserwowanie działania naszego systemu politycznego było
- bardzo interesujące – mruknęła Tara. – Wszyscy dżokeje zsiedli
- z koni, by cię popędzać.
- Dzień wyborów w South Boland był tylko potwierdzeniem
- pewnego zwycięstwa. Kiedy policzono głosy, okazało się, że
- Shasa przyciągnął przynajmniej pięćset głosów wyborców, którzy
- poprzednio głosowali na Partię Zjednoczoną, i ku zadowoleniu
- hierarchii partyjnej poważnie zwiększył przewagę nacjonalistów.
- Gdy nadeszły wyniki z innych regionów kraju, stało się
- oczywiste, że wszędzie działo się podobnie, po raz pierwszy
- w historii wielu mówiących po angielsku obywateli Południowej
- Afryki opuściło partię Smutsa. Nacjonaliści dostali sto trzy
- miejsca w parlamencie, a Partia Zjednoczona pięćdziesiąt trzy.
- Obietnica silnego, bezkompromisowego rządu przynosiła owoce.
- Chcąc uczuć nominację Shasy na nowe stanowisko w rządzie,
- Centaine wyprawiła w Rhodes Hill uroczyste przyjęcie na sto
- pięćdziesiąt osób.
- Gdy tańczyli na parkiecie w takt walca „Fale Dunaju’”,
- powiedziała do Shasy:
- – Cheri, po raz kolejny udało nam się zrobić to, co
- należało, w odpowiednim czasie. Wszystkie nasze marzenia mogą
- się jeszcze ziścić.
- I zaśpiewała cicho pieśń, jaką ułożył stary Buszmen przy
- narodzinach Shasy:
- Wypuszczone przez niego strzały dosięgną gwiazd,
- A kiedy ludzie będą wymawiać jego imię,
- Będzie słyszane daleko i wszędzie, gdzie pójdzie, znajdzie
- dobrą wodę.
- Język Buszmenów, podobny do dźwięku łamanych gałęzi
- i kroków na piasku, wywołał nostalgiczne wspomnienia odległej
- przeszłości, kiedy byli razem na pustyni Kalahari.
- Shasa lubił gmach parlamentu, który przypominał mu
- ekskluzywny klub męski. Podziwiał potężne białe kolumny
- i przestrzenne halle, wzorzyste kafelki na podłogach, boazerie
- i ławy pokryte zieloną skórą. Często zatrzymywał się w labiryncie
- korytarzy, by oglądać malowidła i popiersia słynnych ludzi:
- Merrimana, Louisa Bothy, Cecila Rhodesa. Leandera Starra
- Jamesona i wielu innych bohaterów i awanturników, mężów
- stanu i podróżników: oni tworzyli historię tego kraju.
- – Historia to rzeka, która nie przestaje płynąć. Dzisiejszy
- dzień także należy do historii, a ja stoję u źródła. – I wyobraził
- sobie, że pewnego dnia jego portret zawiśnie tu wśród innych.
- Zaraz go zamówię, pomyślał, gdy jeszcze jestem w sile wieku.
- Na razie zawieszę go w Welteyreden, ale w moim testamencie
- zrobię odpowiedni zapis.
- Jako minister miał teraz swoje biuro w budynku parlamentu
- usytuowane w tych samych pokojach, których używał premier
- Cecil Rhodes, kiedy urzędował w starym budynku parlamentu
- Cape, zanim go rozbudowano. Shasa odnowił pokoje
- i umeblował je na własny koszt. Thesens, firma stolarska
- z Knysny, ułożyła boazerię z drzewa miejscowych dzikich oliwek,
- ze wspaniałymi słojami, o pięknym atłasowym połysku. Na
- boazerii powiesił cztery najpiękniejsze pejzaże Pierneefa, a na
- stole pod nimi umieścił wykonaną z brązu figurkę polującego
- Buszmena Van Wouwa. Chociaż chciał utrzymać styl afrykański,
- na podłodze położył wspaniały, zielony dywan Wiltona i wstawił
- biurko w stylu Ludwika XIV.
- Gdy po raz pierwszy zasiadł w rządowych ławach po
- przeciwnej stronie niż dotychczas, czuł się dość dziwnie.
- Zignorował wrogie spojrzenia byłych kolegów, uśmiechnął się
- tylko widząc nieznaczne mrugnięcie Blaine’a i podczas gdy
- marszałek czytał modlitwę, przyglądał się ludziom, z którymi się
- związał.
- Jego zaduma została wkrótce przerwana. Gdy marszałek
- skończył czytać modlitwę, wstał De Yilliers Graaff, wysoki
- i przystojny przywódca opozycji, by tradycyjnie już zgłosić
- votum nieufności dla rządu. Członkowie rządu, pewni siebie
- i zarozumiali, upojeni zwycięstwem, krzyczeli:
- – Skande! Skandal! Siestog! Hańba!
- Dwa dni później, gdy Shasa wstał, by wygłosić swoje
- pierwsze przemówienie z ław rządowych, w parlamencie
- zapanował zgiełk. Jego dawni towarzysze wyzywali go machając
- biuletynami, tupali i gwizdali, podczas gdy członkowie jego nowej
- partii wykrzykiwali słowa otuchy i zachęty.
- Wysoki i elegancki Shasa zaczął przemawiać uśmiechając się
- szyderczo i przechodząc łatwo z angielskiego na afrikaans.
- W krótkim czasie zdołał uciszyć ławy naprzeciw siebie. Kiedy już
- go słuchali, dokładnie, niczym znający się na rzeczy chirurg,
- analizował ich partię, obnażając słabości i namawiając ich, by się
- nad nimi zastanowili, aż zaczęli się niespokojnie kręcić w ławach.
- Kiedy usiadł, byli wyraźnie przygnębieni. Premier pochylił się
- do przodu i skinął mu, publicznie wyrażając swoje uznanie,
- a większość ministrów, nawet tych, którzy pochodzili z północy
- i byli przychylni jego nominacji, przesłała mu liściki gratulacyjne.
- Manfred De La Rey zaprosił go na lunch dla starszych rangą
- ministrów w salonie członków klubu. To był pomyślny początek.
- Blaine i Centaine przyjechali na weekend do Welteyreden.
- Tak jak zwykle, całe sobotnie popołudnie rodzina spędziła na
- boisku polo. Blaine niedawno zrezygnował z pełnienia funkcji
- kapitana drużyny południowej Afryki.
- – To nieprzyzwoite, by mężczyzna po sześćdziesiątce jeszcze
- grał – wyjaśnił swoją decyzję Shasy.
- – Jesteś lepszy niż większość tych czterdziestoletnich
- młodzików i wiesz o tym.
- – Czy nie byłoby ładnie, gdyby funkcja kapitana została
- w rodzinie? – zasugerował Blaine.
- – Nie mam jednego oka.
- – Daj spokój. Uderzasz piłkę tak samo dobrze jak kiedyś.
- To tylko sprawa częstego treningu.
- – Nie mam na to czasu – zaprotestował Shasa.
- – W życiu jest czas na wszystko, czego się naprawdę chce.
- I Blaine zmuszał go do ćwiczenia, ale w głębi serca wiedział,
- że Shasa stracił zainteresowanie grami i nigdy nie będzie
- kapitanem drużyny narodowej. No, oczywiście, nadal jeździł jak
- centaur, jego ręce były silne i pewne, a gdy ogarnął go zapał,
- miał odwagę lwa, ale dzisiaj potrzebował silniejszego bodźca, by
- krew zaczęła mu żywiej krążyć w żyłach.
- To dziwny paradoks, że człowiek o tylu talentach marnuje je
- wszystkie, nie rozwijając w pełni żadnego, pomyślał Blaine
- i spojrzał na synów Shasy.
- Tak jak zawsze, Sean i Garrick nieproszeni przyłączyli się do
- nich, i chociaż było im daleko do niezwykłej szybkości i wprawy
- starszych, grali jako obrońcy i pomocnicy.
- Sean jeździł tak jak jego ojciec, gdy był w tym samym
- wieku, i patrząc na niego Blaine odczuł ukłucie żalu. Chłopiec
- stanowił z koniem jedną całość, trzymał się doskonale w siodle,
- naturalnie i wprawnie uderzał kijem, ale szybko tracił
- zainteresowanie i robił małe, wynikające z niedbalstwa błędy
- i bardziej niż wprawianiem się w grze, interesował się
- drażnieniem brata, popisywaniem i przewracaniem oczami do
- młodych dziewcząt siedzących na trybunie.
- Zupełnie inaczej było z Garrym. Pomiędzy jego pośladkami
- a siodłem było zawsze tyle wolnego miejsca, że przechodzące
- tamtędy światło słoneczne mogłoby oślepić nawet niewidomego.
- Jednakże Garrick był całkowicie skoncentrowany, morderczo
- wpatrywał się w piłkę przez okulary i uderzał w nią z wdziękiem
- robotnika kopiącego rów, trafiał jednak zadziwiająco często,
- a kiedy mu się to udawało wykonana z korzenia bambusa
- piłeczka leciała nadspodziewanie daleko. Blaine’a zadziwiła taka
- zmiana w jego wyglądzie. Jeszcze niedawno był chudym, małym
- brzdącem, a teraz, jak na dziecko w tym wieku, miał niemal
- groteskowo rozwinięte mięśnie ramion klatki piersiowej i bicepsy.
- Kiedy zsiedli z koni i szli na herbatę muskularny korpus chłopca
- w połączeniu z chudymi nogami nadawał mu śmieszny, małpi
- wygląd. Kiedy zdjął czapkę jeździecką, jego potargane włosy
- były zlepione w odstające kosmyki, i podczas gdy Sean podszedł
- do dziewcząt i zaczął je zabawiać, Garrick trzymał się blisko
- ojca. Blaine’a zaskoczyło także to, że Shasa tak często zwraca
- się bezpośrednio do syna, a nawet pokazuje mu, jak najlepiej
- uchwycić kij i ustawia mu palce na rączce. Kiedy Garrick się
- tego nauczył, klepnął go lekko po ramieniu i powiedział:
- – Właśnie tak, smyku. Któregoś dnia ubierzemy cię
- w zielonozłotą bluzę.
- Miło było patrzeć, jak Garrick cieszy się z tej pochwały
- i Blaine wymienił spojrzenie z Centaine. Niedawno rozmawiali
- o tym, że Shasa zupełnie nie interesuje się synem i że może to
- być dla niego bardzo krzywdzące. Blaine uznał, że obawy
- o Garricka były nieuzasadnione i że powinni się martwić o dwóch
- pozostałych.
- Michael nie jeździł dzisiaj. Stłukł sobie nadgarstek, chociaż
- było to dziwne uszkodzenie, gdyż choć bardzo bolało, nie było
- ani opuchlizny, ani sińca. Rzecz zadziwiająca, jak często
- dokuczał mu nadgarstek, łokieć albo kolano, gdy na horyzoncie
- pojawiała się wizja wysiłku fizycznego. Blaine popatrzył teraz na
- siedzącego razem z Tarą przy stole pod dębami Michaela
- i zmarszczył brwi. Oboje trzymali w rękach tomiki poezji. Żadne
- z nich ani razu nie podniosło wzroku, pomimo że cały czas
- wokół nich galopowały konie i było gwarno, a z boiska dobiegały
- głośne okrzyki. Blaine mocno wierzył w stare przysłowie, że
- u młodego człowieka „w zdrowym ciele zdrowy duch”, i był
- przekonany, że mężczyzna powinien być energiczny i dobrze
- sobie radzić w życiu. Rozmawiał o nim z Tarą, ale choć obiecała,
- że go zachęci do czynniejszego udziału w sporcie i grach, Blaine
- nie zauważył niczego, co by świadczyło o tym, że rozmawiała
- z nim.
- Z tyłu rozległy się śmiechy i piski i Blaine spojrzał za siebie.
- Gdziekolwiek ostatnio pojawił się Sean, zawsze otaczała go
- gromada dziewcząt. Chłopak skupiał ich uwagę tak, jak drzewo
- obsypane owocami przyciąga chmarę hałaśliwych jemiołuszek.
- Blaine nie miał pojęcia, skąd się wzięły te dziewczęta. Były
- wśród nich córki zarządców Shasy oraz Niemca, zajmującego
- się wyrobem wina. Ładna blondyneczka była córką
- amerykańskiego konsula, a dwie małe brunetki córkami
- ambasadora Francji, innych Blaine nie znał – przypuszczalnie
- były córkami polityków i członków korpusu dyplomatycznego,
- którzy zazwyczaj gościli w Welteyreden w sobotnie popołudnia.
- – Nie powinienem się wtrącać – mruknął do siebie Blaine.
- – Ale chyba pomówię z Shasą. Nie ma sensu rozmawiać z Tarą.
- Jest o wiele za łagodna, Blaine rozejrzał się wokół i spostrzegł,
- że Shasa porzucił towarzystwo przy stole pod dębami i podszedł
- do kucyków. Wraz z jednym ze stajennych nachylił się, by
- zbadać przednią pęcinę swojego ulubionego kucyka, silnego
- ogiera Kenyatta. Nazwano go tak, gdyż był czarny
- i niebezpieczny.
- – Dobra okazja – mruknął Blaine i podszedł do Shasy.
- Zastanawiali się, czy nie zabandażować konikowi nogi, gdyż była
- bardzo słaba.
- – Jak sobie Sean radzi w Bishops? – spytał spokojnie
- Blaine, ku zaskoczeniu Shasy.
- – Tara z tobą rozmawiała? – odpowiedział Sasha pytaniem
- na pytanie.
- Sean zdał do szkoły średniej na początku roku, skończywszy
- szkołę podstawową jako przewodniczący samorządu i kapitan
- drużyny sportowej.
- – Ma jakieś kłopoty? – chciał wiedzieć Blaine.
- – Przechodzi trudny okres – wzruszył ramionami Shasa. –
- Wszystko będzie w porządku. Jest bardzo zdolny i w końcu na
- pewno da sobie radę.
- – Co się stało?
- – Nic, czym trzeba by się było przejmować. Zaczął się
- trochę buntować i ma fatalne stopnie. Dałem mu niezłe lanie.
- Tylko z językiem nie ma problemów. Nie martw się, Blaine, da
- sobie radę.
- – Niektórym wiele rzeczy przychodzi zbyt łatwo – zauważył
- Blaine. – Zaczynają traktować życie bardzo swobodnie.
- Blaine spostrzegł, że Shasa skrzywił się lekko, i zdał sobie
- sprawę, że bierze tę uwagę do siebie. To dobrze, pomyślał,
- i z rozmysłem kontynuował:
- – Powinieneś o tym wiedzieć, Shasa. Masz tę samą słabość.
- – Zakładam, że jako jedyny człowiek na świecie masz
- prawo tak do mnie mówić – powiedział wolno Shasa. – Ale nie
- myśl, że mi się to podoba.
- – Spodziewam się, że młody Sean także nie może znieść
- krytyki – powiedział Blaine. – To o nim, a nie o tobie chciałem
- porozmawiać. Jak to się stało, że zaczęliśmy rozmawiać o tobie?
- Ale skoro już tak się stało, pozwól, że stary wyga powie wam
- obu parę słów przestrogi. Po pierwsze, nie lekceważ zachowania
- Seana. Jeżeli teraz czegoś z nim nie zrobisz, pewnego dnia
- możesz mieć poważne kłopoty. Niektórzy ludzie muszą być stale
- pobudzani czymś nowym, gdyż w przeciwnym razie się nudzą.
- Sądzę, że Sean może do nich należeć. Stają się nałogowcami
- podniecenia i niebezpieczeństwa. Uważaj na niego, Shasa.
- – Dziękuję, Blaine – skinął głową Shasa, ale nie odczuwał
- wdzięczności.
- – A ty, Shasa, traktujesz życie jak grę.
- – Bo z pewnością tym właśnie jest – zgodził się Shasa.
- – Jeżeli naprawdę tak sądzisz, to nie powinieneś brać na
- siebie odpowiedzialności, jaką niesie za sobą objęcie stanowiska
- ministra – powiedział cicho Blaine. – Nie, Shasa. Wziąłeś na
- siebie odpowiedzialność za dobrobyt szesnastu milionów ludzi. To
- już nie jest gra, lecz święta misja.
- Zatrzymali się i popatrzyli na siebie.
- – Przemyśl to, Shasa – powiedział Blaine. – Jestem
- przekonany, że nadchodzą trudne i ciężkie czasy, a ty nie
- będziesz grał o wzrost dywidendy firmy – będziesz grał
- o przeżycie narodu, a jeżeli przegrasz, zawali się cały świat, który
- znasz. Nie tylko ty będziesz cierpiał...
- Podbiegła Isabella i Blaine odwrócił się do niej.
- – Dziadku! Dziadku! – zawołała. – Chcę ci pokazać nowego
- kucyka, którego dał mi tatuś.
- Obaj popatrzyli na śliczną dziewczynkę.
- – Nie tylko ty, Shasa, nie tylko ty – powtórzył Blaine i dał
- dziecku rękę.
- – Dobrze, Bella – powiedział. – Chodźmy do stajni.
- Dla Shasy słowa Blaine’a były jak nasiona stepowych traw.
- Gdy przyczepiły się do ubrania, najpierw tylko lekko drapały,
- potem stopniowo wbijały się coraz mocniej w skórę, w końcu
- zadawały prawdziwy ból. Gdy w poniedziałek rano wszedł do
- sali obrad ministrów i jako najmłodszy członek rządu zajął
- swoje miejsce przy końcu stołu, słowa ojca wciąż nie dawały
- mu spokoju.
- Przed rozmową z Blaine’em Shasa traktował obrady rządu
- na równi, powiedzmy, z posiedzeniami pełnego zarządu Courtney
- Mining and Finance. Oczywiście przygotował się starannie,
- oprócz swoich obszernych i spójnych notatek miał także komplet
- wiadomości o każdym ministrze. Blaine pomógł mu w tej pracy,
- a zebrane dane umieszczono w komputerze należącym do firmy
- i stale uaktualniano. Blaine, który niemal całe życie zajmował się
- polityką, był uzdolnionym analitykiem i potrafił wykryć tajemne,
- subtelne nici lojalności i zobowiązań, łączące tę grupę ważnych
- osobistości.
- Najmocniejszym spoiwem wiążącym ich wszystkich było to,
- że wszyscy, oprócz Shasy, należeli do Broederbond, Bractwa,
- znienawidzonej, potajemnej organizacji skupiającej
- najznamienitszych Afrykanerów, której jedynym zadaniem było
- wynoszenie ich interesu ponad interesy innych, w każdy możliwy
- sposób i na wszystkich poziomach, poczynając od polityki,
- poprzez gospodarkę, aż do różnych poziomów wykształcenia
- i administracji. Żaden obcy nie mógł marzyć o zgłębieniu
- struktury tej organizacji, gdyż była okryta zasłoną milczenia,
- jakiej nikt nie ośmieliłby się zerwać. Jednoczyła ich wszystkich,
- niezależnie od tego, czy byli członkami Holenderskiego Kościoła
- Reformowanego, czy nawet jeszcze bardziej skrajnego kościoła
- Dopper, czy też kościoła Hervormde, który w artykule 3
- swojego prawa stwierdzał, że niebo jest zarezerwowane
- wyłącznie dla członków rasy białej. Broederbond jednoczyło
- nawet południowców, nacjonalistów z Cape i twardych ludzi
- z północy.
- Shasa odsunął stos notatek, których już nie potrzebował,
- gdyż ich treść znał na pamięć, i popatrzył na zgromadzonych.
- Spostrzegł, że dwie przeciwstawne grupy w gabinecie usiadły
- naprzeciw siebie niczym wrogie armie. Dla Shasy oczywistymi
- sprzymierzeńcami byli południowcy pod przywództwem doktora
- Theophilusa Dongesa, jednego z najstarszych, członka rządu od
- 1948 roku, kiedy kierowana przez doktora Malana partia objęła
- władzę. Doktorr Donges przewodził partii w Cape i Manfred Le
- La Rey był jednym z jego ludzi. Jednakże stanowili oni mniejszą
- i mniej wpływową grupę. Mieszkańcy Transwalu i Oranii tworzyli
- grupę północy i to właśnie do niej należeli najpotężniejsi politycy
- kraju.
- Dziwna rzecz, że wśród tak wielu znamienitych ludzi Shasa
- skupił uwagę na człowieku, który zasiadał w senacie tyle samo
- czasu, ile on w niższej izbie parlamentu. Zanim został
- senatorem, Yerwoerd był redaktorem gazety Die Transvaler,
- a jeszcze wcześniej profesorem na Stellenbosch University. Shasa
- wiedział, że Manfred De La Rey studiował u niego i że
- Yerwoerd miał na niego wielki wpływ. Teraz byli jednak
- w innych obozach, gdyż Yerwoerd pochodził z północy. Od 1950
- roku był ministrem bantustanów, posiadającym nieograniczoną
- władzę nad czarną ludnością, a jego imię stało się symbolem
- segregacji rasowej na wszystkich poziomach społeczeństwa.
- Jak na człowieka powszechnie znanego z nietolerancji
- rasowej, architekta gmachu apartheidu, zbudowanego
- z wzajemnie się wspierających praw, regulujących każdy aspekt
- życia milionów czarnych obywateli kraju, miał przyjemny wygląd
- i miły sposób bycia. Wstał i wykorzystując specjalnie
- przygotowaną mapę Południowej Afryki, zaczął objaśniać, jak
- zamierza przesiedlać czarną ludność. Mówił cicho i uśmiechał się
- uprzejmie, niemal łagodnie.
- Był wysoki, lekko przygarbiony, a jego kręcone włosy były
- już nieco przyprószone siwizną. Widać było, że jest zupełnie
- szczerze przekonany o absolutnej słuszności swoich wniosków.
- Shasa spostrzegł, że sam poddaje się wpływowi
- przekonywających wywodów Yerwoerda. Chociaż mówił nieco
- zbyt wysokim głosem, a od czasu do czasu w jego monologu
- słychać było ton napięcia, przykuł uwagę zgromadzonych nie
- tylko tym, że święcie wierzył w to, co mówi, ale także swoją
- osobowością. Przemawiał tak umiejętnie, że przekonał nawet
- swoich przeciwników.
- Wszakże jeden mały szczegół zaniepokoił Shasę. Niebieskie
- oczy Yerwoerda były zwężone, tak jakby cały czas patrzył na
- słońce, i choć otaczała je sieć zmarszczek wywołanych
- najprawdopodobniej częstym uśmiechem, były zimne niczym
- oczy żołnierza patrzące znad karabinu maszynowego.
- Gdy usiadł przy błyszczącym stole, Shasa przypomniał sobie
- słowa Blaine’a:
- – Nie, Shasa, to nie jest gra. Wziąłeś na siebie
- odpowiedzialność za dobrobyt szesnastu milionów ludzi. To już
- nie jest gra, ale święta misja.
- Nie zmienił jednak wyrazu twarzy do końca wystąpienia
- Yerwoerda, nawet gdy z jego ust padły słowa:
- – Nikt z nas nie wątpi dzisiaj, że Południowa Afryka to kraj
- białego człowieka. Moja propozycja zmierza do tego, by
- wewnątrz rezerwatów ludność miejscowa miała pewną
- autonomię. Jednakże, jeżeli chodzi o kraj jako całość,
- a zwłaszcza jego europejskie części, my, biali, jesteśmy
- i pozostaniemy jego panami.
- Słychać było ogólny szmer zrozumienia i aprobaty, a dwóch
- spośród zgromadzonych poprosiło o wyjaśnienie pewnych mniej
- istotnych spraw. Ponieważ wystąpienie Yerwoerda było tylko
- sprawozdaniem z działalności jego departamentu, nie odbyło się
- głosowanie i nie podjęto żadnej decyzji.
- – Sądzę, że doktor Yerwoerd omówił temat dokładnie. Jeżeli
- nikt nie ma pytań, możemy przejść do następnego punktu.
- Premier spojrzał na Shasę. Punkt drugi obrad brzmiał:
- Minister górnictwa i przemysłu. Przedstawienie potrzeb
- kapitałowych sektora przemysłu prywatnego w ciągu
- najbliższych dziesięciu lat i projektu, jakimi środkami je
- zaspokoić.
- Tego poranka Shasa miał przemawiać po raz pierwszy do
- całego gabinetu i miał nadzieję, że będzie miał choć część tej
- pewności siebie i siły perswazji, jaką posiadał Yerwoerd.
- Ponieważ przygotował się dogłębnie i szczegółowo, gdy tylko
- zaczął mówić, przestał się denerwować. Na wstępie ocenił, jakie
- będzie zapotrzebowanie gospodarki kraju na kapitał zagraniczny
- w ciągu najbliższej dekady, „by doprowadzić kraj do końca lat
- sześćdziesiątych”, a następnie oszacował, jakich sum można się
- spodziewać z tradycyjnych rynków Wspólnoty Brytyjskiej.
- – Jak panowie widzą, będzie nam brakowało kapitału,
- zwłaszcza w górnictwie, nowej gałęzi przemysłu zajmującej się
- produkcją benzyny z węgla i w przemyśle zbrojeniowym.
- Proponuję, by ten niedobór pokryć w sposób następujący:
- w pierwszym rzędzie powinniśmy popatrzeć na Stany
- Zjednoczone. To ogromny kraj, o jeszcze nie wykorzystanym
- źródle kapitału.
- Zaczął opisywać, jak jego departament zamierza przekonywać
- amerykańskich biznesmenów do tego, że Południowa Afryka jest
- obiecującym rynkiem, i zachęcać tak wielu, jak to możliwe, by ją
- odwiedzili na koszt departamentu; słuchali go w skupieniu.
- W Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii zamierzał także
- powołać promujące kraj stowarzyszenia, skupiające życzliwie do
- nich nastawionych i wpływowych biznesmenów. W tej sprawie
- porozumiał się już z lordem Littletonem, prezesem banków
- handlowych Littleton, który zgodził się być przewodniczącym
- British South Africa Club. Podobne stowarzyszenie, American
- South Africa Club, miało być powołane w Stanach
- Zjednoczonych.
- Wystąpienie Shasy zostało przyjęte bardzo dobrze, co
- skłoniło go do mówienia o tym, czego początkowo nie zamierzał
- poruszać.
- – Przed chwilą doktor Yerwoerd zapoznał nas z projektem
- budowania samorządnych okręgów dla czarnych w obrębie
- kraju. Nie chcę się spierać, że jestem wystarczająco
- kompetentny, by zwrócić panów uwagę na ostateczny koszt,
- finansowy raczej niż ludzki, wprowadzenia go w życie.
- Shasa zaczął płynnie wyliczać potężne przeszkody
- i wynikający z tego spadek produkcji.
- – Będziemy musieli wielokrotnie tworzyć podstawowe
- struktury państwa w różnych częściach kraju i musimy liczyć się
- z tym, że rachunek za to będzie opiewał na miliardy funtów. Te
- pieniądze można korzystniej zainwestować w przedsięwzięcia
- przynoszące zysk. Shasa poczuł na sobie zimne spojrzenie
- Yerwoda przyprawione wrogością. Shasa wiedział, że jest
- autokratyczny, i wyczuł, że działając przeciwko człowiekowi, który
- pewnego dnia może stanąć u steru podejmuje wielkie ryzyko,
- ale twardo kontynuował:
- – Ten projekt ma jeszcze jeden aspekt. Jeżeli
- zdecentralizujemy przemysł, stanie się on mniej efektywny
- i konkurencyjny. W dzisiejszych czasach, gdy wszystkie kraje
- konkurują ze sobą ekonomicznie, osłabimy naszą pozycję.
- Kiedy usiadł, pomyślał, że chociaż być może nikogo nie
- przekonał, będą musieli poważnie i gruntownie zastanowić się
- nad tym, co im powiedział. Kiedy obrady się skończyły, paru
- ministrów, głównie południowców, zostało, by zamienić z nim
- parę słów. Shasa wyczuł, że w czasie tego popołudnia umocnił
- swoją reputację i ugruntował pozycję w rządzie. Wracał do
- Welteyreden bardzo zadowolony z siebie.
- Postawił teczkę na biurku w swoim gabinecie i słysząc głosy
- na zewnątrz wyszedł na taras oświetlony popołudniowym
- słońcem. Tara rozmawiała z dyrektorem szkoły Bishops.
- Zazwyczaj wzywał rodziców krnąbrnych uczniów, gdy tylko
- dowiedział się o ich występkach. Nie odnosiło się to jednak do
- rodziny Courtneyow. Centaine Courtney-Malcomess, jako jedyna
- kobieta, była członkinią zarządu szkoły przez niemal trzydzieści
- lat. Przed wojną jej syn był prymusem, a teraz zasiadał
- w zarządzie razem z matką. Oboje byli głównymi sponsorami
- szkoły – ufundowali między innymi organy, witraże w nowej
- kaplicy i nowe kuchnie przy głównej sali jadalnej. Dyrektor
- szkoły przyjechał więc do Shasy, a nie odwrotnie. Jednakże
- Tara wyglądała na zmartwioną i z ulgą wstała, by powitać męża.
- – Dzień dobry, panie dyrektorze – Shasa uścisnął mu dłoń
- serdecznie, ale poważny wyraz twarzy gościa mroził atmosferę.
- – Dyrektor chce z tobą porozmawiać o Seanie – wyjaśniła
- Tara. – Sądzę, że najlepiej będzie, jeżeli panowie porozmawiają
- w cztery oczy, więc zostawię panów i każę przynieść dzbanek
- herbaty.
- Tara wyszła, a Shasa spytał pogodnie:
- – Słońce chyli się już ku zachodowi. Czy napije się pan
- whisky, dyrektorze?
- – Nie, panie Courtney, dziękuję.
- Fakt, że zwracając się do niego użył jego nazwiska, a nie
- imienia, był złowieszczy. Shasa spoważniał i zajął sąsiednie
- miejsce.
- – Sean, tak? Co ten mały chuligan znów narozrabiał?
- Tara otworzyła cicho drzwi jadalni, podeszła do okna
- i stanęła za firankami. Po chwili stwierdziła, że ton rozmowy
- prowadzony na tarasie stał się tak poważny, iż mogła mieć
- pewność, że Shasa będzie zajęty co najmniej przez następną
- godzinę. Odwróciła się szybko i wyszła z jadalni, zamknęła za
- sobą drzwi i przeszła korytarzem wykładanym białym
- marmurem, mijając bibliotekę i pokój myśliwski. Drzwi do
- gabinetu Shasy były otwarte, gdyż w Welteyreden zamykano
- jedynie piwnicę z winami.
- Teczka Shasy stała na środku biurka. Otworzyła ją
- i spostrzegła niebieską aktówkę ozdobioną godłem państwa,
- zawierające pisemne sprawozdanie z dzisiejszych obrad.
- Wiedziała, że ponumerowane kopie przekazywano wszystkim
- ministrom po cotygodniowym spotkaniu i spodziewała się, że
- znajdzie ją w teczce.
- Wyjęła aktówkę uważając, by nie przełożyć niczego innego
- w teczce z krokodylowej skóry, i położyła ją na stole obok drzwi
- balkonowych. Było tu lepsze światło, a oprócz tego patrząc przez
- firanki mogła obserwować osłonięty dzikim winem taras, na
- którym siedział Shasa pogrążony w rozmowie z dyrektorem
- szkoły.
- Szybko rozłożyła na stole niebieskie kartki, a następnie wyjęła
- z kieszeni mały aparat fotograficzny i nastawiła go. Aparat był
- rozmiarów zapalniczki. Nie znała go jeszcze zbyt dobrze, a ręce
- trzęsły się jej ze zdenerwowania. Robiła to po raz pierwszy.
- Molly dała jej aparat podczas ich ostatniego spotkania
- i powiedziała, że ich przyjaciele są tak zadowoleni z informacji,
- jakich im dostarczała, że chcą jej ułatwić pracę. Niezręcznie
- manipulowała maleńkimi pokrętłami i naciskała spust. Chcąc
- zabezpieczyć się przed ewentualnymi błędami ustawienia
- ekspozycji lub odległości sfotografowała każdą kartkę dwukrotnie.
- Następnie wsunęła aparat do kieszeni, włożyła papier do
- aktówki i ostrożnie umieściła ją w teczce Shasy, dokładnie jak ją
- znalazła.
- Była tak zdenerwowana, że nagle poczuła, iż musi oddać
- mocz. Pobiegła korytarzem do toalety i ledwie zdążyła. Pięć
- minut później zaniosła na taras herbatę w srebrnym dzbanku
- w stylu królowej Anny. Shasa nie lubił, by Tara, zwłaszcza przy
- gościach, wykonywała czynności należące do służby i normalnie
- zirytowałoby go to. Teraz jednak był zbytnio pogrążony
- w rozmowie z dyrektorem, by to zauważyć.
- – Trudno mi uwierzyć, że to coś więcej niż żywy
- temperament – powiedział Shasa marszcząc brwi. Położył ręce
- na kolanach i wyprostował się na krześle, patrząc dyrektorowi
- prosto w oczy.
- – Próbowałem na to tak spojrzeć. – Dyrektor ze smutkiem
- pokiwał głową. – Mając na względzie specjalne stosunki łączące
- pańską rodzinę ze szkołą, byłem tak wyrozumiały, jak to tylko
- możliwe. Jednakże – przerwał znacząco – nie mamy do
- czynienia z odosobnionym przypadkiem. To nie jest po prostu
- jeden lub drugi młodzieńczy wybryk, ale stan umysłu, sposób
- postępowania budzący najwyższe zaniepokojenie.
- Dyrektor przerwał, by przyjąć filiżankę herbaty, którą podała
- mu Tara ponad stołem.
- – Pani Courtney, proszę mi wybaczyć, to jest dla mnie
- równie bolesne jak dla pani.
- – Wierzę panu. Wiem, że na każdego z chłopców patrzy pan
- jak na własnego syna – powiedziała cicho Tara. Spojrzała na
- Shasę.
- – Mój mąż nie chciał przyjąć do wiadomości istnienia tego
- problemu.
- Zamaskowała swoje małostkowe zadowolenie melancholijnym,
- skromnym uśmiechem. Sean był zawsze ulubieńcem Shasy. Miał
- silną wolę i nie myślał o innych. Nigdy nie mogła zrozumieć
- i zaakceptować okrutnego rysu jego charakteru. Pamiętała, że
- okazywał egoizm i brak wdzięczności, jeszcze zanim zaczął
- mówić. Jako niemowlę często ssał długo jej pierś, a kiedy miał
- już dość, uderzał ją w sutek tak mocno, że sprawiał jej ból.
- Oczywiście, kochała go, ale nie umiała go polubić. Gdy tylko
- nauczył się chodzić, stale trzymał się przy ojcu, włócząc się za
- nim jak szczeniak, a pierwszym słowem, jakie wypowiedział, było
- „tiatia”. Bolało ją to, że to ona nosiła duże i ciężkie dziecko
- w łonie, urodziła je i dawała ssać pierś, a pierwszym słowem,
- jakie wypowiedziało, było „tiatia”. No cóż, był ulubieńcem ojca
- i teraz, gdy patrzyła, jak Shasa zastanawia się, w jaki sposób
- sobie poradzić z tym problemem, odczuwała przewrotną
- przyjemność.
- – Jest urodzonym sportowcem i przywódcą – powiedział
- Shasa. – Jest zdolny, jestem przekonany, że się pozbiera. Gdy
- przyniósł świadectwo pod koniec zeszłego semestru, sprawiłem
- mu niezłe lanie, a dzisiaj, by przywrócić mu właściwy stan
- umysłu, zrobię to samo.
- – W przypadku niektórych chłopców chłosta nie skutkuje lub
- raczej wywołuje skutek przeciwny do zamierzonego. Pański
- Sean patrzy tak na kary cielesne, jak żołnierz na rany,
- odniesione w bitwie – jak na oznaki odwagi i męstwa.
- – Zawsze byłam przeciwna temu, by mąż bił dzieci –
- powiedziała Tara, a Shasa spojrzał na nią groźnie, ale dyrektor
- mówił dalej.
- – Ja także starałem się ukarać Seana chłostą, pani
- Courtney. Wydaje się, że wita tę karę z zadowoleniem, tak jakby
- w jakiś szczególny sposób go wyróżniała.
- – Ale jest dobrym atletą – powtórzył smutno Shasa.
- – Widzę, że podobnie jak ja bym to zrobił, używa pan
- słowa „atleta”, a nie „sportowiec” – skinął głową dyrektor. –
- Sean jak na swój wiek jest bardzo rozwinięty i dojrzały. Jest
- silniejszy niż inni chłopcy w jego grupie i nie ma skrupułów, by
- używać swojej siły po to, by zwyciężyć, nie zawsze zgodnie
- z regułami gry.
- Dyrektor popatrzył na Shasę znacząco.
- – Ma bystry umysł, ale jego stopnie wskazują, że nie
- zamierza używać go w klasie. Zamiast tego stosuje go do mniej
- chwalebnych poczynań.
- Dyrektor przerwał, wyczuwając, że to nie jest dobra chwila,
- by dawać zaślepionemu ojcu konkretne przykłady. Po chwili
- mówił dalej:
- – Tak jak pan zauważył, jest urodzonym przywódcą.
- Niestety, zbiera wokół siebie najgorszych uczniów w szkole.
- Zorganizował ich w bandę, za pomocą której terroryzuje innych
- chłopców. Nawet starsi uczniowie boją się go.
- – Trudno mi w to uwierzyć – powiedział Shasa z ponurym
- wyrazem twarzy.
- – Panie Courtney, mówiąc otwarcie: Sean jest występny
- i mściwy. Oczywiście, będę próbował dopatrzyć się poprawy
- w jego postępowaniu. Jeżeli jednak jej wkrótce nie ujrzę, będę
- musiał podjąć poważną decyzję co do przyszłości Seana
- w Bishops. Panie Courtney, jeżeli do końca roku Sean nie
- zmieni postępowania, będę musiał poprosić, by zabrał go pan
- z Bishops.
- – Mój Boże – westchnął Shasa. – Chyba nie mówi pan
- poważnie?
- – Przykro mi, ale tak.
- Zupełnie nie wiadomo, dlaczego Clare East została
- zatrudniona przez dyrektora w Bishops. Jedynym
- wytłumaczeniem było to, że została przyjęta tylko na sześć
- miesięcy, by zastąpić poprzednią nauczycielkę rysunków, która
- niespodziewanie zrezygnowała z pracy z powodu złego stanu
- zdrowia. Proponowana pensja była tak niska, że zgłosiły się
- tylko dwie kandydatki, obie zupełnie nie nadające się do tej
- pracy.
- Clare przyszła na rozmowę z dyrektorem ubrana tak, jak się
- ubierała w wieku dwudziestu jeden lat, czyli przed sześciu laty.
- Na tę okazję wydobyła z kufra zapomnianą, zapinaną pod samą
- szyje szarozieloną sukienkę, odpowiadającą wyobrażeniom
- dyrektora o ubraniu nauczycielki. Długie, czarne włosy zaplotła
- starannie z tyłu głowy. Postanowiła mu pokazać pejzaże –
- pejzaże morskie i martwe natury. Tego rodzaju tematy
- interesowały ją mniej więcej wtedy kiedy kupiła ową skromną,
- wełnianą sukienkę. W Bishops rysunki nie były jednym
- z głównych przedmiotów, lecz jedynie przedmiotem dodatkowym
- dla uczniów, wykazujących niewielkie zdolności do nauk ścisłych.
- Pracownia znajdowała się w oddzielnym domu, oddalonym od
- głównego budynku szkoły, i kiedy Clare została już nauczycielką,
- mogła dzięki temu korzystać z pewnej swobody i powróciła do
- swojego zwykłego sposobu ubierania się: nosiła szerokie, luźne,
- bardzo wzorzyste i kolorowe spódnice, a do nich meksykańskie
- bluzki, podobne do tych, jakie nosiła w filmie „The Outlaw”
- Jane Rusell. Kiedy chodziła do London School of Arts,
- obejrzała ten film pięć razy i wzorowała się na Jane Rusell,
- choć oczywiście wiedziała, że ma ładniejsze piersi niż słynna
- aktorka: równie duże, lecz bardziej strome i spiczaste.
- Długie włosy czesała inaczej każdego dnia, a kiedy
- prowadziła lekcję, zawsze zrzucała sandały i chodziła po
- pracowni boso, paląc długie, portugalskie papierosy. Dostała ich
- całe mnóstwo od jednego z kochanków.
- Sean zupełnie nie interesował się sztuką. Pojawił się w tej
- klasie w wyniku procesu selekcji naturalnej. Fizyka i chemia
- wymagały zbyt dużo wysiłku, a geografia, kolejny mało ważny
- przedmiot, była jeszcze nudniejsza niż rysunki.
- Sean zakochał się w Clare East, gdy tylko weszła do klasy.
- Kiedy po raz pierwszy zatrzymała się przy jego sztalugach, by
- popatrzeć na kolorowe plamy, namalowane przez Seana na
- arkuszu papieru, zdał sobie sprawę, że jest parę cali niższa niż
- on. Kiedy wyciągnęła rękę, by poprawić jedną z narysowanych
- przez niego linii, spostrzegł, że nie goliła pach. Kępa ciemnych,
- lśniących od potu, poskręcanych włosów wywołała u niego
- najsilniejszą i najboleśniejszą erekcję, jakiej kiedykolwiek
- doświadczył.
- Starał się wywrzeć na niej wrażenie twardym, męskim
- zachowaniem, a kiedy to się nie powiodło, użył w jej obecności
- słowa, jakim zazwyczaj nazywał swoje kucyki do gry w polo.
- Clare East wysłała go z liścikiem do dyrektora, a ten wymierzył
- mu cztery uderzenia laską trzcinową, dodając parę słów
- pouczenia:
- – Musisz się nauczyć, młody człowieku, że nie zezwolę na
- twoje skandaliczne zachowanie i na używanie sprośnych słów,
- zwłaszcza w obecności pań.
- – Bardzo dziękuję, panie dyrektorze.
- Wyrażanie wdzięczności za karę i powstrzymywanie się od
- masowania zbitego miejsca w obecności dorosłego człowieka
- należało do tradycji. Kiedy Sean wrócił do klasy, jego zapał
- wcale nie ostygł; wprost przeciwnie, był tak rozpalony, że
- trudno mu było zachować spokój. Zdał sobie jednak sprawę, że
- musi zmienić taktykę.
- Omówił to ze swoim przyjacielem, Snottem Arbuthnotem, ale
- jego rady niewiele mu pomogły.
- – Zapomnij o tym. Każdy chłopak w szkole onanizuje się
- myśląc o Wielkich Melonach – w przezwisku była aluzja do
- piersi Clare East – ale Tug widział ją w kinie z jakimś
- trzydziestoparoletnim facetem, z brzuchem i własnym
- samochodem. Obrabiali się w tylnym rzędzie jak wściekłe psy.
- Może zamiast niej spotkasz się z Poodle?
- Poodle miała szesnaście lat i chodziła do szkoły do
- Rustenberg, szkoły dla dziewcząt, położonej po drugiej stronie
- ulicy kolejowej. Była młodą damą, której życiowa misja polegała
- na tym, by poznać tylu chłopców, ilu tylko mogła. Chociaż Sean
- nigdy się z nią nie umawiał, kibicowała mu ostatnio podczas
- wszystkich meczów krykieta i przez wspólnego znajomego
- przesłała list, w którym zaproponowała spotkanie w sosnowym
- lesie przy Rondeobosch.
- – Wygląda jak szczeniak – Sean pogardliwie odrzucił tę
- sugestię i zaczął dyskretnie adorować Clare East.
- Pewnego dnia grzebał w jej biurku, szukając czarnych
- portugalskich papierosów, które zaczęły mu bardzo smakować.
- To, że ją kochał, nie znaczyło, że nie miał jej okradać.
- W szufladzie, którą otworzył używając spinacza do papieru,
- znalazł sztywną kartonową teczkę, zawiązaną zielonymi
- tasiemkami. W środku znajdowało się ponad dwadzieścia
- wykonanych ołówkiem rysunków, przedstawiających nagich
- mężczyzn, wszystkie z datą i podpisem Clare East. Po pierwszym
- ukłuciu zazdrości Sean zdał sobie sprawę, że każdy rysunek
- przedstawiał kogoś innego, lecz wszystkie miały jedną wspólną
- cechę. Podczas gdy twarze modeli były tylko naszkicowane, ich
- penisy narysowano z najdrobniejszymi szczegółami, a każdy był
- w pełnym wzwodzie.
- To, co odkrył, było odpowiednikiem kolekcji skalpów. Panna
- East miała wyszukany smak, ale w swojej diecie, bardziej nawet
- niż czosnku i wina, potrzebowała mężczyzn. Jej sekretna teczka
- tak Wymownie o tym świadczyła, że nadzieje Seana znów
- odżyły i tego wieczoru namówił Michaela oferując mu pięć
- szylingów, by w jego bloku rysunkowym namalował portret
- Clare.
- Michael był w niższej klasie i udało mu się przypatrzyć
- modelowi nie zwracając uwagi Clare, a ukończona praca
- przekroczyła oczekiwania Seana. Pokazał jej portret, a gdy
- uczniowie wychodzili już po następnej lekcji, powiedziała:
- – Sean, czy mógłbyś chwilę zostać?
- Kiedy pracownia opustoszała, otworzyła jego blok na swoim
- portrecie.
- – Czy to ty namalowałeś? – spytała. – Jest naprawdę
- dobry.
- Pytanie było bardzo niewinne, ale różnica pomiędzy
- portretem a mrocznymi kompozycjami Seana była tak wyraźna,
- że nawet on zdał sobie sprawę, że niebezpiecznie będzie
- przyznać, iż to jego dzieło.
- – Chciałem powiedzieć, że to ja – przyznał otwarcie – ale
- nie mogę pani skłamać. Zapłaciłem bratu, żeby to dla mnie
- zrobił.
- – Dlaczego, Sean?
- – Chyba dlatego, że bardzo panią lubię – wymamrotał
- i zaskoczona Clare zobaczyła, że się rumieni. Była wzruszona. Aż
- do tej chwili nie lubiła tego chłopca. Był zuchwały, zaczepny
- i miał zły wpływ na klasę. Była pewna, że to właśnie on
- podkrada jej papierosy.
- Ta nieoczekiwana wrażliwość zaskoczyła ją i nagle zdała sobie
- sprawę, że jego napuszone zachowanie miało na celu zwrócenie
- jej uwagi. Stała się dla niego życzliwa i przez następne dni
- i tygodnie uśmiechając się do niego lub nieco dłużej poprawiając
- efekty jego wysiłków twórczych, okazywała, że mu przebaczyła.
- W zamian za to Sean zaczął podrzucać jej do biurka małe
- prezenty, potwierdzając tym samym podejrzenia, że otwierał je
- już wcześniej. Jednakże kradzieże papierosów skończyły się
- i przyjmowała dary z owoców i kwiatów bez komentarza,
- a jedynie uśmiechała się i kiwała głową, przechodząc koło jego
- sztalug.
- Pewnego piątkowego popołudnia otworzyła szufladę i znalazła
- w niej niebieskie, emaliowane pudełko ze złotym napisem
- „Garrard’s” na wieczku. Stojąc tyłem do klasy otworzyła je,
- a gdy zdała sobie sprawę, że znajduje się w niej broszka
- z białego złota, wzdrygnęła się i niemal upuściła pudełko. Nawet
- Clare, która nie znała się na kamieniach, spostrzegła od razu,
- że wielki szafir, otoczony gwiaździście małymi diamentami, jest
- cennym klejnotem. Clare zakręciło się w głowie z chciwości. Ta
- broszka musiała być warta setki funtów, więcej pieniędzy niż
- kiedykolwiek miała naraz w ręku, więcej niż jej obecna, nędzna
- roczna pensja.
- Sean zabrał klejnot z toaletki swojej matki i dopóki wszystko
- się nie uciszyło, ukrył go w stropie pomieszczenia na siodła za
- stajniami. Shasa, którego rozgniewało takie nadużycie zaufania,
- przesłuchał wszystkich służących. Jak dotąd żaden z jego
- pracowników nie ukradł nic oprócz alkoholu. Kiedy prowadzone
- przez niego dochodzenie zakończyło się fiaskiem, Shasa wezwał
- policję. Na szczęście dla Seana okazało się, że jedna
- z młodszych pokojówek została kiedyś skazana na sześć
- miesięcy za kradzież u pracodawcy. Oczywiście została uznana za
- winną i sąd w Wenberg skazał ją na osiemnaście miesięcy, gdyż
- okoliczności przestępstwa zaostrzył jeszcze fakt, że uparcie
- odmawiała zwrócenia skradzionej broszki. Ponieważ miała już
- ponad dwadzieścia jeden lat, wysłano ją do więzienia kobiecego
- w Pollsmoor.
- Sean odczekał jeszcze dziesięć dni, by zapomniano o tej
- sprawie, i dopiero wtedy podarował prezent wybrance. Broszka
- bardzo kusiła Clare. Zdawała sobie sprawę, że musiała być
- skradziona, ale z drugiej strony miała, jak zawsze, poważne
- kłopoty finansowe. To był jedyny powód, dla którego zatrudniła
- się w szkole. Wspomniała z nostalgią minione lata wypełnione
- ucztowaniem, piciem, malowaniem i miłością, zanim wpadła
- w obecne kłopoty. Broszka mogła je rozwiązać. Nie miała
- wyrzutów sumienia, ale przerażała ją perspektywa, że może
- zostać skazana za kradzież. Wiedziała, że jej wolna dusza
- artystki uschłaby za kratami więzienia.
- Ukradkiem włożyła broszkę do szuflady, ale przez resztę
- lekcji nie mogła odzyskać spokoju. Zapalała jednego papierosa
- od drugiego i trzymała się z dala od końca pracowni, gdzie Sean
- udawał niewiniątko, pracując niezwykle pilnie nad sztalugami.
- Nie musiała mu mówić, by został po ostatnim dzwonku.
- Podszedł do jej biurka.
- – Czy podoba się pani? – spytał cicho, gdy Clare wyjęła
- pudełko z szuflady i położyła je na środku biurka.
- – Nie mogę tego przyjąć, Sean – powiedziała. – Wiesz
- o tym dobrze.
- Nie chciała go pytać, skąd je ma. Nie chciała wiedzieć.
- Mimowolnie wyciągnęła rękę, by dotknąć pudełka po raz
- ostatni. Emaliowana powierzchnia przypominała w dotyku dopiero
- co złożone jajko, była gładka i ciepła.
- – Wszystko w porządku – powiedział cicho Sean. – Nikt nie
- wie. Myślą, że wziął ją ktoś inny. To zupełnie bezpieczne.
- Czyżby to dziecko przejrzało ją tak łatwo? Popatrzyła na
- niego. Czyżby jedna zdeprawowana dusza rozpoznała drugą?
- Zezłościło ją to, że przejrzał, odkrył jej chciwość. Zdjęła rękę
- z pudełka i położyła na kolanach.
- Zaczerpnęła powietrza i już miała powtórzyć odmowę, gdy
- Sean powstrzymał ją, otwierając swój blok rysunkowy
- i wyciągając trzy luźne arkusze. Położył je na stole, obok
- niebieskiego emaliowanego pudełka. Wciągnęła ze świstem
- powietrze. To były rysunki z teczki z aktami, z jej podpisem.
- – Wziąłem je, to uczciwa wymiana – powiedział Sean, a ona
- popatrzyła na niego, jakby widziała go po raz pierwszy.
- Sean był młody tylko wiekiem. W muzeum w Atenach
- zachwyciła ją marmurowa rzeźba bożka Pana, przedstawionego
- w postaci młodego chłopca. Nad pięknym młodzianem stał
- demon tak kuszący, jak sam grzech. Clare East nie była
- nauczycielką z powołania i nie odczuwała instynktownej niechęci
- do deprawowania młodych. Po prostu nie pomyślała o tym
- wcześniej. Miała ostry apetyt seksualny i próbowała już niemal
- wszystkiego, także partnerek swojej płci, lecz te eksperymenty
- nie powiodły się i porzuciła je dawno temu. Poznała, w sensie
- biblijnym, bardzo wielu mężczyzn różniących się wymiarami,
- budową i kolorem skóry. Brała ich i porzucała z pewnego
- rodzaju przymusem, szukając nieuchwytnego spełnienia, które,
- jak się wydawało, zawsze się jej wymykało. Często się bała,
- była naprawdę przerażona, że osiągnęła już ten stopień
- zaspokojenia, kiedy przyjemność nie może być świeża
- i zmysłowa.
- Teraz miała okazję do nowej i podniecającej perwersji,
- rozbudzającej w niej pożądanie, które – jak sądziła – utraciła
- na zawsze. Zachwycił ją przewrotny i grzeszny urok tego
- chłopca.
- Nigdy jej nie płacono, a ten chłopak chciał za nią zapłacić
- cenę, jakiej była warta królewska kurtyzana. Nigdy jej nie
- szantażowano, a on groził jej tymi niemądrymi rysunkami.
- Wiedziała, co by się stało, gdyby wpadły w ręce dyrekcji szkoły,
- a nie miała wątpliwości, że Sean wykonałby nie wypowiedzianą
- głośno groźbę. Wspomniał już, że obciążył kradzieżą broszki
- kogoś niewinnego. Najbardziej jednak dręczyło ją to, że nie
- miała dziecka. Spojrzała na niego z ciekawością. Miał jasną,
- czystą skórę, przyjemnie połyskującą młodością, złote włoski na
- rękach i gładkie policzki. Golił się już, był wyższy niż ona,
- a w jego chłopięcej figurze rysowały się ramiona i wąskie biodra
- mężczyzny. Miał długie, kształtne ręce i nogi. Dziwne, że nigdy
- dotąd nie zauważyła muskułów jego rąk. Oczy Seana były
- zielone jak szmaragdy lub creme de menthe w kryształowej
- czarce, a jego źrenice otoczone drobnymi brązowozłotymi
- gwiazdeczkami. Gdy z rozmysłem pochyliła się do przodu
- i bluzka rozchyliła się ukazując krągłość jej piersi, zobaczyła, że
- oczy chłopca lekko się powiększają. Ostrożnie wzięła emaliowane
- pudełko.
- – Dziękuję, Sean – szepnęła chrapliwie. – To wspaniały
- prezent, jest mi bardzo miło.
- Sean zebrał pikantne rysunki i włożył je do swojego bloku,
- jako gwarancję ich cichej umowy.
- – Dziękuję, panno East – powiedział szorstkim głosem, jak
- ona. – Tak się cieszę, że się pani podoba.
- Obserwowanie jego podniecenia sprawiło, że i ona zaczęła
- odczuwać, jak z wolna w dolnej części ciała narasta znany ucisk.
- Z wyrachowanym okrucieństwem wstała, skazując go na
- nieznośne męki oczekiwania. Instynktownie wiedziała, że
- wszystko to zaplanował. Nie będzie musiała nic więcej robić,
- gdyż sprytny chłopiec zadba o miejsce i czas, a to oczekiwanie
- podniecało ją.
- Nie musiała długo czekać. Choć spodziewała się czegoś
- niezwykłego, zaskoczył ją liścik zostawiony przez niego na
- biurku.
- Droga Panno East,
- Mój syn, Sean, mówi, że nie może Pani znaleźć
- odpowiedniego mieszkania. Rozumiem, jakie to musi być
- trudne, zwłaszcza w lecie, gdy wydaje się, że cały świat
- przyjeżdża na nasz mały półwysep. Tak się składa, że na
- terenie mojej posiadłości urządziłam domek, który w chwili
- obecnej stoi pusty. Jeżeli spodoba się Pani, będzie mi miło,
- gdy zechce Pani w nim zamieszkać. Opłata będzie
- symboliczna. Sądzę, że gwinea na tydzień zadowoli naszego
- zarządcę. Domek jest spokojny, cichy, a z jego okien roztacza
- się wspaniały widok na Constantia Berg i False Bay, który
- z pewnością ucieszy oko artysty. Sean mówi z uznaniem
- o Pani pracach i oczekuję z niecierpliwością, by je zobaczyć.
- Szczerze oddana Tara Courtney.
- Clare East płaciła pięć gwinei na tydzień za jeden nędzny
- pokoik na tyłach stacji kolejowej, obok torów. Kiedy sprzedała
- szafirową broszkę za trzysta funtów, co – jak sądziła – było
- ułamkiem jej wartości, postanowiła spłacić swój dług wraz
- z odsetkami. Jednakże, podobnie jak w przypadku większości jej
- dobrych intencji, zwalczyła ów impuls i zamiast tego kupiła
- używanego morrisa minor.
- Pojechała do Welteyreden rankiem następnej soboty. Instynkt
- podpowiedział jej, by nie próbowała ukryć swojej artystycznej
- natury, tak więc obie z Tarą od pierwszego spotkania rozpoznały
- w sobie pokrewne dusze. Tara wysłała ciężarówkę z kierowcą, by
- przywiózł trochę nędznych mebli i stos ukończonych płócien,
- a następnie osobiście pomogła jej wprowadzić się do domku.
- W czasie rozpakowywania rzeczy Clare pokazała Tarze kilka
- swoich obrazów, zaczynając od pejzaży i obrazów
- marynistycznych. Reakcja Tary była dość obojętna, więc raz
- jeszcze kierując się instynktem, Clare zdjęła zasłonę z jednego
- ze swoich obrazów abstrakcyjnych, kubistycznej kompozycji
- różnych odcieni niebieskiego i czerwonego i pokazała je Tarze.
- – Boże, wspaniałe! – wyszeptała Tara. – Takie gwałtowne
- i bezkompromisowe. Zachwycające!
- Kilka wieczorów później Tara przyszła ścieżką wśród sosen,
- niosąc mały koszyk. Clare siedziała na werandzie domku na
- skórzanej poduszce, boso, ze skrzyżowanymi nogami, trzymając
- na kolanach blok do rysowania.
- Podniosła wzrok.
- – Miałam nadzieję, że przyjdziesz.
- Tara usiadła przy niej i wyjęła z koszyka butelkę najlepszego,
- piętnastoletniego wina Shasy.
- Rozmawiały swobodnie, pijąc wino i patrząc na słońce
- zachodzące za góry, a Clare rysowała.
- – Dobrze jest mieć przyjaciela – powiedziała Tara pod
- wpływem nastroju chwili. – Nie możesz sobie wyobrazić, jak tu
- czasem jest samotnie.
- – A tylu tu gości i odwiedzających! – zaśmiała się Clare.
- – To nie są prawdziwi ludzie – powiedziała Tara. – To
- mówiące lalki, napuszone i wypchane pieniędzmi.
- Wyjęła z kieszeni płaską, srebrną papierośnicę i otworzyła ją.
- W środku znajdowały się arkusiki papieru ryżowego i zeschnięte,
- żółte liście.
- – Palisz? – spytała nieśmiało.
- – Kochanie, ocaliłaś mi życie! – wykrzyknęła Clare. – Proszę
- cię, skręć od razu jednego. Nie mogę się doczekać.
- Przekazywały sobie skręta, a w pewnej chwili leniwej rozmowy
- Clare zauważyła:
- – Rozejrzałam się w okolicy. Tu jest tak pięknie. Mały raj
- na ziemi.
- – Raj może być strasznie nudny – uśmiechnęła się Tara.
- – Znalazłam wodospad, a przy nim mały domek letni.
- – To miejsce na piknik. Służba nie może tam chodzić, więc
- jeżeli chcesz popływać nago, nie musisz się obawiać. Nikt cię
- nie zaskoczy.
- Clare nie widziała Seana na terenie posiadłości, odkąd się tu
- wprowadziła. Spodziewała się, że spragniony wrażeń, przyjdzie
- do niej pierwszego dnia i była nieco rozżalona, że tak się nie
- stało. Po kilku kolejnych dniach była rozbawiona tym
- zwlekaniem. Miał instynkt znacznie bardziej doświadczonego
- mężczyzny, urodzonego flirciarza, i czekała na niego z coraz
- większym podnieceniem. Potem zaczęło ją to denerwować. Nie
- była przyzwyczajona do przedłużających się okresów celibatu
- i marzenia erotyczne zakłócały jej sen.
- Wiosenne, przesycone balsamiczną wonią wieczory wydłużały
- się i Clare przypomniała sobie sugestię Tary, by odwiedzić staw
- przy wodospadzie. Każdego popołudnia po skończeniu zajęć
- w szkole jechała do Welteyreden, nakładała kostium kąpielowy,
- szorty i lekką bluzkę, a następnie szła na przełaj przez winnice
- do stóp wzgórza. Zapewnienia Tary sprawdziły się. Nad stawem
- nigdy nie było nikogo, tylko słowiki zakłócały ciszę, i Clare
- szybko zdejmowała kostium.
- Pewnego dnia, gdy odwiedzała to miejsce po raz trzeci, stała
- pod wodospadem, a długie, mokre włosy oblepiały jej ciało.
- Nagle zdała sobie sprawę, że ktoś ją obserwuje. Zanurzyła się
- szybko aż po szyję i rozejrzała czujnie dookoła.
- Sean siedział na mokrych kamieniach, tuż przy niej. Łoskot
- wodospadu zagłuszył jego kroki. Przypatrywał się jej z uwagą,
- a podobieństwo do bożka Pana było w tym dzikim i pięknym
- miejscu jeszcze bardziej uchwytne. Sean miał na sobie tylko
- szorty i koszulkę bawełnianą. Lekko rozchylone wargi odsłaniały
- jego białe, równe zęby. Podniósł rękę i odgarnął na bok
- opadający na oczy kosmyk włosów.
- Clare powoli wstała, wynurzając się aż do bioder, a jej ciało
- lśniło ociekając wodą. Zobaczyła, że spojrzał na jej piersi,
- przejechał językiem po wargach i skrzywił się, jakby z bólu.
- Chcąc przezwyciężyć jego powagę, zgięła palec i skinęła na
- niego. Szum wodospadu nie pozwalał na rozmowę.
- Sean wstał, zaczął rozpinać koszulę, ale po chwili zawahał
- się. Spostrzegła, że w końcu stracił pewność siebie i jego
- zmieszanie rozbawiło ją i podnieciło. Skinęła zachęcająco głową
- i znów kiwnęła palcem. Uspokoił się, zdjął koszulę i odrzucił ją
- na bok, a następnie rozpiął pasek i pozwolił, by szorty opadły
- do kostek.
- Zaczerpnęła głęboko powietrza i poczuła, jak twardnieją jej
- mięśnie po wewnętrznej stronie ud. Nie potrafiła określić, czego
- oczekiwała, ale widok wystającego z kępki włosów na
- podbrzuszu długiego, białego, nabrzmiałego członka zaskoczył ją.
- Także tutaj był niemal w pełni rozwinięty, a fakt, że nie był
- jeszcze zupełnie dojrzałym mężczyzną, podniecał ją.
- Stał nagi tylko przez chwilę, po czym zanurkował i wynurzył
- się tuż koło niej. Woda spływała mu po twarzy, uśmiechał się
- jak skrzat.
- Clare natychmiast zanurkowała, a Sean popłynął za nią. Był
- dobrym pływakiem, poruszał się w wodzie jak młoda wydra
- i dogonił ją na środku stawu.
- Walczyli ze sobą wzburzając wodę, śmiejąc się i łapiąc
- z trudem oddech. Nurkowali i wypływali na powierzchnię. Clare
- była zdziwiona, że jego ciało jest tak silne i twarde i chociaż
- walczyła z nim ze wszystkich sił, zdobywał przewagę. Zaczynała
- się już męczyć, zwolniła ruchy i pozwoliła mu się objąć. Zimna
- woda i wysiłek sprawiły, że nie był już tak podniecony, ale
- poczuła, że znów twardnieje i próbując instynktownie dostać się
- do niej przesuwa biodrami po jej brzuchu. Zarzuciła mu ręce
- na szyję i przycisnęła jego twarz do piersi. Ciało chłopca
- wygięło się, zastygło na chwilę i myślała, że dla niego już się to
- skończyło. Nie chcąc do tego dopuścić, sięgnęła ręką i ścisnęła
- go mocno i boleśnie.
- Gdy zaskoczony atakiem odskoczył od niej, odwróciła się
- i zwinnie dopłynęła do brzegu. Wyszła na brzeg i pobiegła, naga
- i mokra, do letniego domku. Złapała ręcznik, wytarła twarz
- i trzymając go przed sobą odwróciła się, by popatrzeć na niego
- właśnie w chwili, gdy dobiegł do domku. Sean, wściekły,
- z wypiekami na twarzy, stał w drzwiach. Ciężko dysząc patrzyli
- na siebie.
- Po chwili wolno opuściła ręcznik i rzuciła go na kanapę.
- Podeszła do niego kręcąc biodrami.
- – No dobrze, panie Sean. Wiemy już, że pędzlem niczego
- dobrego nie zrobisz. Zobaczymy, czy można cię nauczyć czegoś
- innego.
- Sean był jak czyste płótno, na którym mogła kreślić swoje
- własne wzory, choćby najbardziej dziwaczne.
- Były takie rzeczy, przed którymi inni jej kochankowie cofali
- się, oraz takie akty, o jakich tylko marzyła i nigdy nie miała
- odwagi, by je zasugerować partnerowi. Teraz mogła w końcu
- porzucić wszelkie skrępowanie. Wydawało się, że Sean odgaduje
- jej intencje. Wystarczyło, by rozpoczęła jakiś nowy eksperyment,
- podprowadziła go kawałek, a on podchwytywał go z zadziwiającą
- zachłannością i doprowadzał do zakończenia, jakiego nie mogła
- czasem w pełni przewidzieć, a które zupełnie ją oszołamiało.
- Jego siła i pewność siebie rosły z każdym ich spotkaniem. Po
- raz pierwszy odnalazła coś, co po pewnym czasie nie zaczynało
- jej nudzić. Stopniowo jej myśli opanował letni domek stojący
- obok stawu i nie mogła doczekać wieczoru, by się w nim
- znaleźć. W szkole musiała się powstrzymywać ze wszystkich sił,
- by nie dotknąć Seana. Podczas lekcji nie stawała blisko ani nie
- patrzyła wprost na niego, gdyż nie była pewna swoich reakcji.
- Potem Sean rozpoczął nową serię niebezpiecznych zabaw.
- Zostawał po lekcjach na kilka minut. Musieli to robić bardzo
- szybko, ale ryzyko, że zostaną odkryci, bardzo ich podniecało.
- Pewnego razu, gdy będąc już bardzo blisko celu, byli tak
- podnieceni, iż myślała, że za chwilę dostanie ataku serca, wszedł
- woźny. Sean stał wyprostowany za jej biurkiem, a ona klęczała
- przed nim. Chwycił ją za włosy i przycisnął jej twarz do siebie.
- – Szukam panny East – powiedział woźny, stojąc
- w drzwiach. Był emerytem, miał niemal siedemdziesiąt lat, ale
- z próżności nie nosił okularów. – Czy ona jest tutaj? – spytał
- Seana, patrząc na niego zmrużonymi oczami krótkowidza.
- – Dzień dobry, panie Brownlee. Panna East poszła już do
- pokoju nauczycielskiego – powiedział Sean spokojnie, trzymając
- Clare za włosy, tak że nie mogła się od niego odsunąć. Woźny
- zamruczał coś niezrozumiale i odwrócił się, by wyjść z pracowni.
- Wtem, ku jej przerażeniu, Sean zawołał: – Och, panie
- Brownlee, czy coś jej przekazać? – spytał.
- Rozmawiał z woźnym jeszcze minutę, która straszliwie się
- dłużyła, podczas gdy ona, osłonięta biurkiem, nie mogła
- przerwać swojej czynności.
- Kiedy zastanawiała się nad tym, wiedziała, że całkowicie ją
- zdominował. Dostrzegła w nim okrucieństwo i skłonność do
- przemocy, a jasne było, że wraz z upływem czasu jego siła
- fizyczna wzrośnie tak jak trawa na pustyni, gdy spadnie deszcz.
- Jego smukłe mięśnie przekształcały się w twarde muskuły.
- Wydawało się, że wręcz na jej oczach pierś chłopca staje się
- coraz szersza i pokrywa się ciemnymi, kręconymi włosami.
- Chociaż czasami wciąż opierała mu się i walczyła z nim, za
- każdym razem podporządkowywał ją sobie coraz łatwiej
- i zmuszał do jednej z przekazanych mu przez nią sztuczek,
- które on następnie nieco wzbogacił, nadając im swój własny,
- nieco sadystyczny odcień.
- Te upokorzenia spodobały się Clare i zaczęła go z rozmysłem
- prowokować, aż wreszcie odniosła sukces, jakiego się nie
- spodziewała. Zdarzyło się to w jej domku. Spotkali się tam po
- raz pierwszy, gdyż zawsze istniało niebezpieczeństwo, że
- niespodziewanie może przyjść tu w odwiedziny Tara, ale oboje
- byli już zaślepieni szaleństwem.
- Clare odczekała, aż był bardzo podniecony. Oczy mu
- błyszczały, wargi zacisnął w ekstazie. Odwróciła się i poruszyła,
- a kiedy z niej spadł, uklękła przy nim i zaśmiała się szyderczo.
- Rozzłościł się, ale uspokoiła go. Kilka minut później zrobiła
- to samo, ale tym razem ścisnęła go mocno, tak jak podczas
- ich pierwszego wieczoru.
- W kilka chwil później leżała na łóżku oszołomiona
- i półprzytomna. Wokół oczu ukazała się już fioletowa opuchlizna,
- usta zostały zmiażdżone, a z nosa ciekła krew. Sean stał nad
- nią. Był blady jak ściana i wciąż potrząsał z wściekłości
- pokrwawionymi, zaciśniętymi pięściami. Chwycił ją za włosy,
- ukląkł nad nią i zmusił, by go wzięła rozbitymi, pokrwawionymi
- ustami. Nie było wątpliwości, że jest jej panem.
- Clare nie była trzy dni w szkole, gdyż musiała poczekać, aż
- zejdzie jej najgorsza opuchlizna i zbledną siniaki. Gdy przyszła
- prowadzić zajęcia, założyła ciemne okulary. Przechodząc obok
- jego sztalug, otarła się o niego jak kotka i Sean został po
- lekcjach.
- Sean nie mógł już dłużej ukrywać swojego podboju, ale
- Snotty Arbuthnot nie chciał mu wierzyć.
- – Jeżeli sądzisz, że w to uwierzyłem, to znaczy, że ci się
- poprzestawiało w głowie – zaśmiał się. – Człowieku, czy sądzisz,
- że jestem tak naiwny? Ty i Wielkie Melony – chyba
- w marzeniach!
- – Dobrze, udowodnię ci to.
- – Nie próbuj mnie wykołować.
- – Już ty się nie martw – zapewnił go twardo Sean.
- W sobotę po południu Sean ukrył Snotty’ego w krzakach
- przy końcu stawu, a chcąc mu umożliwić jak najlepszą ocenę
- dał mu lornetkę, którą dostał od swojej babci na czternaste
- urodziny.
- – Zdejmijmy koc z tapczanu – zaproponował Clare, kiedy
- przyszła do letniego domku. – Położymy go na trawie, na
- brzegu. Na słońcu będzie cieplej.
- Zgodziła się skwapliwie.
- Kiedy spotkali się następnego dnia przed bramą szkoły,
- Snotty Arbuthnot ledwie zdołał wykrztusić z siebie parę słów.
- – Do diabła, człowieku, nigdy mi się nie śniło, że ludzie to
- robią. Człowieku, to było niewiarygodne. Kiedy ona – no wiesz
- – wtedy, kiedy ona – myślałem, że nie wytrzymam.
- – Mówiłem prawdę? – spytał Sean. – Czy też kłamałem?
- – Człowieku, to było niesamowite, fantastyczne. Sean,
- wieczorem zasmarowałem całe prześcieradło, założę się, że ty
- nie. Proszę, Sean, proszę cię, pozwól mi popatrzeć jeszcze raz.
- – Następnym razem będziesz musiał zapłacić – powiedział
- Sean. Chociaż występowanie przed publicznością odpowiadało
- jego ekshibicjonistycznym potrzebom, rzucając tę propozycję
- Sean sądził, że spotka się z odmową. Jednak Snotty spytał bez
- wahania:
- – Ile, Sean? Podaj swoją cenę! Sean popatrzył na niego
- badawczo.
- Zgodnie ze swoimi zasadami, odziedziczonymi po matce,
- Shasa dawał swoim synom bardzo niewielkie kieszonkowe.
- – Muszą poznać wartość pieniędzy – powtarzał maksymę
- rodzinną.
- Nawet Snotty, którego ojciec był chirurgiem, dostawał
- czterokrotnie więcej niż wynosiło groszowe kieszonkowe Seana.
- Z obejrzanego w kinie filmu George’a Rafta Sean zapożyczył ideę
- ochraniania, za odpowiednią opłatą, młodszych i to ponad
- dwukrotnie powiększyło jego dochód. Jednakże zawsze strasznie
- mu brakowało gotówki, a Snotty miał pieniądze, by zapłacić.
- – Dwa funty – zasugerował Sean, wiedząc, że tyle właśnie
- wynosi tygodniowe kieszonkowe kolegi. Snotty uśmiechnął się
- szeroko:
- – Zgoda!
- Jednakże dopiero wtedy, gdy rankiem następnej soboty
- Snotty wcisnął mu do ręki dwa pogniecione banknoty, Sean
- zdał sobie w pełni sprawę z możliwości finansowych, jakie się
- przed nim otwierały.
- Była niewielka szansa, by Clare zorientowała się, że jest na
- scenie. Krzaki były gęste, szum wodospadu zagłuszał wszystkie
- mimowolne szepty lub chichoty, a niezależnie od tego, gdy Clare
- raz zaczęła, była głucha i ślepa na wszystko inne. Sean
- mianował Snotty’ego sprzedawcą biletów i organizatorem. Jego
- wynagrodzeniem był wolny wstęp na wszystkie sobotnie
- przedstawienia. Z niechęcią zdecydowali, że ograniczą liczbę
- uczestników każdego widowiska do dziesięciu, ale nawet to
- oznaczało dochód w wysokości osiemnastu funtów tygodniowo.
- Trwało to przez trzy miesiące, co samo w sobie graniczyło
- z cudem, gdyż po wykupieniu biletów na pierwsze przedstawienie
- cała szkoła była rozgorączkowana.
- Przedstawienia cieszyły się taką sławą, że Snotty żądał, by
- mu płacono z góry, lecz nawet pomimo to wszystkie miejsca
- były zarezerwowane aż do ferii. Połowa uczniów, chcąc zapłacić
- dwa funty za bilet, tak oszczędzała, że gwałtownie spadła
- sprzedaż w sklepiku szkolnym. Snotty starał się namówić Seana
- na dodatkowe przedstawienie w środku tygodnia lub
- przynajmniej na zwiększenie sobotniej puli, kiedy pierwsze
- pogłoski dotarły do pokoju nauczycielskiego.
- Nauczyciel historii przechodząc korytarzem usłyszał, jak
- dwóch zadowolonych widzów omawia ostatni spektakl. Dyrektor
- szkoły nie mógł uwierzyć w to, co mu przekazano. To było
- zupełnie niedorzeczne. Wiedział jednak, że do jego obowiązków
- należy porozmawianie na osobności z panną East, choćby tylko
- po to, by ją uprzedzić o krążących o niej oburzających plotkach.
- W piątek po południu, po zajęciach, w najmniej odpowiednim
- czasie, poszedł do budynku, w którym mieściła się pracownia
- plastyczna. Clare porzuciła już środki bezpieczeństwa, gdyż
- chłopiec zupełnie ją opętał. Była z Seanem w magazynku
- z farbami i zanim się zorientowali, że wszedł dyrektor, minęło
- kilka sekund.
- Shasy wydawało się, że wszystko stało się w jednej chwili.
- Wiadomość o wyrzuceniu Seana z Bishops spadła na
- Welteyreden jak grom z jasnego nieba. Shasa był akurat
- w Johannesburgu na obradach Izby Górniczej, kiedy wywołano
- go do telefonu. Dyrektor nie chciał jednak podawać szczegółów
- przez telefon, więc Shasa natychmiast poleciał do Kapsztadu
- i prosto z lotniska udał się do szkoły.
- Shasę oszołomiło i rozwścieczyło to, co usłyszał od dyrektora,
- i kipiąc ze wściekłości popędził jaguarem wokół Góry Stołowej
- do Welteyreden.
- Od samego początku nie podobała mu się kobieta, którą
- Tara sprowadziła do domku. Miała w sobie wszystko to, czym
- gardził: duże, przelewające się piersi, była głupio pretensjonalna,
- choć sama uważała się za artystkę i to niezwykle awangardową.
- Jej obrazy, malowane z dziecinnej perspektywy ostrymi kolorami,
- były okropne, a brak talentu i smaku starała się zatuszować
- portugalskimi papierosami, sandałami i spódnicami w jaskrawe
- wzory. Postanowił, że upora się z nią najpierw.
- Jednakże Clare już wyjechała, pozostawiając straszny bałagan
- w domku. Shasę rozwścieczyło to jeszcze bardziej. Skierował się
- do domu, wpadł do hallu i krzyknął do Tary:
- – Gdzie jest ten mały drań? Obedrę mu tyłek ze skóry!
- Pozostała trójka dzieci, przerażona i podniecona, wyglądała
- ponad poręczą galeryjki na drugim piętrze. Isabella miała tak
- wielkie oczy, że wyglądała jak jedna z maskotek Walta Disneya.
- – W tej chwili marsz do swoich pokojów. To dotyczy także
- ciebie, młoda damo! – krzyknął Shasa w kierunku schodów.
- Dzieci rozbiegły się i zniknęły. Po chwili zastanowienia Shasa
- zawołał za nimi:
- – I powiedzcie swojemu bratu, że chcę go zaraz widzieć
- w pokoju myśliwskim.
- Popędzili ścigając się korytarzem prowadzącym do skrzydła,
- w którym znajdowały się ich pokoje, gdyż każde chciało
- dostarczyć przerażające wezwanie. Pokój myśliwski był
- w Welteyreden odpowiednikiem dziedzińca, gdzie wykonywano
- wszystkie egzekucje.
- Garrick dobiegł pierwszy i zastukał w zamknięte drzwi pokoju
- Seana.
- – Tata chce cię zaraz widzieć! – krzyknął.
- – W pokoju myśliwskim – dodał Michael, a Isabella, która od
- początku została daleko z tyłu, zapiszczała nie mogąc złapać
- tchu:
- – Chce ci obedrzeć tyłek ze skóry!
- Była zaczerwieniona, drżała z przejęcia i miała ogromną
- nadzieję, że Sean pokaże jej swój tyłek po spełnieniu groźby
- przez ojca. Nie mogła sobie wyobrazić, jak będzie wyglądał,
- i zastanawiała się, czy tata da do wyprawienia skórę i położy ją
- na podłodze, tak jak skóry zebr i lwów, w pokoju myśliwskim.
- To było prawdopodobnie najbardziej ekscytujące wydarzenie
- w jej życiu.
- – W hallu Tara próbowała uspokoić Shasę. Odkąd się
- pobrali, tak rozwścieczonego widziała go tylko dwa lub trzy
- razy, wtedy gdy narażony był na szwank honor i reputacja
- rodziny. Jej wysiłki nie odniosły jednak skutku. Spojrzał na nią
- wściekle i powiedział:
- – Do diabła, kobieto, to przede wszystkim twoja wina. To ty
- nalegałaś na to, by sprowadzić tę kurwę do Welteyreden.
- Gdy Shasa skierował się do pokoju myśliwskiego, jego głos
- niósł się po schodach i słychać go było tam, gdzie Sean zbierał
- siły, by odebrać karę. Szybki bieg wypadków tak go zaskoczył,
- że aż do tej chwili nie potrafił jasno myśleć. Schodząc teraz po
- schodach pospiesznie układał linię obrony. Przeszedł obok
- matki, która wciąż stała na środku hallu, na podłodze
- z ułożonych w szachownicę białych i czarnych marmurowych
- kwadratów.
- – Starałam się pomóc, kochanie – szepnęła, dodając mu
- odwagi uśmiechem.
- Nigdy nie byli sobie bliscy, ale teraz gniew Shasy sprawił, że
- stali się sprzymierzeńcami.
- – Dziękuję, mamo.
- Zapukał do drzwi pokoju myśliwskiego i otworzył je, gdy
- usłyszał krzyk ojca. Zamknął je ostrożnie za sobą, stanął
- wyprostowany obok leżącej na środku podłogi skóry lwa.
- Lanie w Welteyreden odbywało się wedle ustalonego rytuału.
- Na wykładanym suknem stole do czyszczenia broni leżało pięć
- szpicrut, różniących się od siebie długością, wagą i giętkością.
- Sean wiedział, że ojciec będzie starannie wybierał odpowiedni na
- tę okazję egzemplarz i że dzisiaj niemal na pewno będzie to ten
- długi i giętki, z fiszbinu. Mimowolnie popatrzył na stojący obok
- kominka wyściełany skórą fotel, na którym będzie musiał się
- wyciągnąć, trzymając rękami za jego nogi. Shasa był znanym
- graczem w polo, miał przeguby jak stalowe sprężyny, i przy jego
- uderzeniach nawet lanie dyrektora szkoły wydawało się
- pudrowaniem.
- Po chwili Sean opanował strach, podniósł brodę i spojrzał
- spokojnie na ojca. Shasa stał przy kominku ze splecionymi
- z tyłu rękami kołysząc się na boki.
- – Wylano cię z Bishops – powiedział.
- Chociaż podczas swojego długiego przemówienia dyrektor nie
- wspomniał o tym Seanowi, ta wiadomość nie zaskoczyła go.
- – Tak, ojcze.
- – Trudno mi uwierzyć w to, co mi o tobie powiedziano. Czy
- to prawda, że robiłeś z siebie przedstawienie z tą – z tą kobietą?
- – Tak, ojcze.
- – I że pozwoliłeś swoim przyjaciołom oglądać siebie?
- – Tak, ojcze.
- – I że za tę przyjemność żądałeś od nich pieniędzy?
- – Tak, ojcze.
- – Funta na głowę?
- – Nie, ojcze.
- – Co to znaczy – nie?
- – Dwa funty na głowę.
- – Jesteś Courtneyem – to, co robisz, dotyczy bezpośrednio
- wszystkich członków rodziny. Czy zdajesz sobie z tego sprawę?
- – Tak, ojcze.
- – Przestań to powtarzać. W imię wszystkiego, co święte, jak
- mogłeś to zrobić!
- – Ona to zaczęła. Gdyby nie ona, nawet bym o tym nie
- pomyślał, Shasa popatrzył na syna i nagle jego gniew
- wyparował. Pamiętał, jak będąc prawie w tym samym wieku,
- stał skruszony przed Centaine. Nie zbiła go, ale wysłała na
- kąpiel dezynfekcyjną i poniżające badania lekarskie. Pamiętał tę
- dziewczynę, zuchwałą, małą nierządnicę, starszą tylko o rok lub
- dwa od niego, z burzą spalonych słońcem włosów i nieśmiałym
- uśmiechem – i prawie sam się uśmiechnął. Drażniła go
- i prowokowała, doprowadzała do szaleństwa, ale pomimo to
- poczuł dziwne ukłucie nostalgii. To była jego pierwsza kobieta –
- mógł zapomnieć o stu innych, ale nie o niej.
- Sean dostrzegł, jak w oczach ojca zanika gniew i wyczuł, że
- właśnie teraz powinien wykorzystać zmianę nastroju.
- – Zdaję sobie sprawę, że naraziłem rodzinę na skandal
- i wiem, że muszę ponieść karę.
- Wiedział, że ojcu się to spodoba, lubił powtarzać:
- – Musisz znieść karę jak mężczyzna.
- Spostrzegł, że wyraz twarzy ojca jeszcze bardziej łagodnieje.
- – Wiem, to było bardzo głupie i zanim otrzymam karę,
- chciałbym tylko powiedzieć, że jest mi przykro. Musisz się mnie
- wstydzić.
- To nie było całkiem prawdziwe i Sean instynktownie o tym
- wiedział. Ojciec gniewał się na niego za to, że go złapano, ale
- w głębi duszy był raczej dumny z tego, że jego syn udowodnił
- swoją męskość.
- – Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć tylko to, że
- nie mogłem się oprzeć. Ona mnie doprowadzała do szału. Nie
- mogłem myśleć o niczym innym – jak tylko o tym, co chciała,
- żebym jej robił.
- Shasa doskonale go rozumiał. Mając już niemal czterdzieści
- lat wciąż miał takie problemy. Jak to powiedziała Centaine? „To
- krew de Thiry, wszyscy musimy z tym żyć”.
- Chrząknął cicho poruszony uczciwością i otwartością syna. To
- był piękny chłopiec, prosty, wysoki i silny, przystojny i męski, nie
- było wątpliwości, że ta kobieta na niego nastawała. Nie mógł
- być naprawdę zły, pomyślał Shasa, może trochę nieposłuszny,
- nieco zbyt zarozumiały, nieco zbyt chciwy życia – ale nie
- naprawdę zły. Jeżeli baraszkowanie z ładną dziewczyną jest
- śmiertelnym grzechem, nie ma zbawienia dla żadnego z nas,
- pomyślał.
- – Zamierzam sprawić ci lanie, Sean – powiedział głośno.
- – Tak, wiem.
- Ani śladu lęku, żadnych jęków. Nie, do diabła, to dobry
- chłopak. Syn, z którego można być dumnym.
- Shasa podszedł do stołu i wziął długą fiszbinową szpicrutę,
- najdoskonalszą broń w swoim arsenale, a Sean, wcale o to nie
- proszony, podszedł do fotela i przyjął przepisową pozycję.
- Szpicruta świsnęła w powietrzu i boleśnie uderzyła Seana, ale
- nagle Shasa westchnął z niesmakiem i odrzucił ją na stół.
- – Kij jest dla dzieci, a ty już nie jesteś dzieckiem, lecz
- mężczyzną – powiedział. – Wstawaj.
- Sean nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Chociaż to
- pierwsze uderzenie piekło tak, jakby go pogryzło całe gniazdo
- skorpionów, nie zmienił obojętnego wyrazu twarzy i nie starał
- się rozmasować siedzenia.
- – I co my z tobą zrobimy? – zastanawiał się Shasa,
- a przeczucie podpowiadało Seanowi, by nic nie mówić.
- – Musisz skończyć szkołę – powiedział spokojnie Shasa. –
- Musimy po prostu znaleźć kogoś, kto cię przyjmie.
- Okazało się to trudniejsze, niż Shasa początkowo sądził.
- Próbował szkół SACS i szkoły dla chłopców w Rondebosch,
- a następnie w Wynberg. Dyrektorzy znali sprawę Seana. W tym
- czasie był najbardziej znanym uczniem na Przylądku Dobrej
- Nadziei.
- W końcu został przyjęty do Costello’s Academy,
- przepełnionej szkoły mieszczącej się w zrujnowanym pałacu
- wiktoriańskim na obrzeżach Rondebosch; tu nie robiono
- żadnych problemów. Pierwszego dnia pobytu w szkole Seana
- mile zaskoczył fakt, że był powszechnie znaną osobistością.
- W przeciwieństwie do ekskluzywnej szkoły dla chłopców, którą
- właśnie opuścił, do Costello’s Academy chodziły także
- dziewczęta, a doskonałe wyniki w nauce i wysoki poziom moralny
- nie były warunkami wstępnymi przyjęcia.
- Sean odnalazł tu ostoję duchową i zaczął wyszukiwać
- najbardziej obiecujących kolegów i organizować ich w bandę,
- która w ciągu roku podporządkowała sobie całą szkołę.
- Następnie wybrał spośród uczennic kilka najurodziwszych
- i usłużnych młodych dam. Jak zauważył jego ojciec i dyrektor
- poprzedniej szkoły – Sean był urodzonym przywódcą.
- Manfred De La Rey stał na baczność na trybunie. Jako
- minister nosił prosty, ciemny garnitur w prążki i czarny filcowy
- kapelusz, a w butonierce mały stroik z goździków i liści paprotki
- – oficjalny strój nacjonalistów.
- Orkiestra policyjna grała w żywym, marszowym rytmie
- melodię ludową Die Kaapse Nooi, „Dziewczyna z Kapsztadu”,
- a szeregi kadetów z karabinami FN na ramionach energicznym
- krokiem mijały trybunę. Każdy pluton w momencie zrównania
- się z podium patrzył na prawo, gdzie stał Manfred, salutując
- w odpowiedzi.
- Prezentowali się wspaniale w zgrabnych, błękitnych
- mundurach z błyszczącymi mosiężnymi guzikami, w których
- odbijało się oślepiające białe światło słoneczne. Widok tych
- muskularnych, młodych mężczyzn, pełnych prawdziwej godności,
- zapału i patriotyzmu, doskonale wyszkolonych i gotowych na
- wszystko, napawał Manfreda poczuciem bezbrzeżnej dumy.
- Wciąż stał na baczność, gdy kolejne formacje robiły przed
- nim zwrot, a następnie ustawiały się przodem do trybuny na
- rozległym placu defiladowym, gotowe do przeglądu. Rozległy się
- ostatnie werble i orkiestra ucichła. Generał policji wyglądał
- imponująco w galowym mundurze z kompletem odznaczeń na
- piersi. Podszedł do mikrofonu i w kilku zwięzłych zdaniach
- przedstawił ministra, po czym wycofał się, oddając mu głos.
- Manfred przygotował swoje przemówienie niezwykle
- starannie, ale nim je rozpoczął, nie potrafił się powstrzymać, by
- nie spojrzeć w kierunku Heidi, która siedziała w pierwszym
- rzędzie, przeznaczonym dla gości honorowych. Ona także miała
- dziś swój dzień. W kapeluszu z szerokim rondem, ozdobionym
- monumentalną konstrukcją ze sztucznych róż, wspaniale
- harmonizującym z jej twarzą o regularnych, germańskich rysach,
- wyglądała jak złotowłosa walkiria. Niewiele było kobiet
- dostatecznie wysokich i urodziwych, by mogły nosić podobne
- nakrycia głowy, nie narażając się na śmieszność. Dla Heidi było
- ono wprost stworzone. Przechwyciła spojrzenie Manfreda
- i uśmiechnęła się.
- Co za kobieta, pomyślał. Zasługuje na to, żeby być pierwszą
- damą w tym kraju, i ja tego dopilnuję. Pewnego dnia tak się
- stanie, może szybciej, niż myśli.
- Odwrócił się do mikrofonu i przybrał stosowny wyraz twarzy.
- Wiedział, że jest świetnym mówcą i lubił skupiać na sobie
- spojrzenia tysięcy par oczu. Na podium czuł się swobodnie, był
- opanowany, rozluźniony i umiał bez reszty zawładnąć
- słuchaczami.
- – Zdecydowaliście się pracować w służbie swego Volk i swego
- kraju – zaczął. Przemawiał w afrikans i odwołanie się do Volk
- było całkiem naturalne, jako że do policji werbowano prawie
- wyłącznie Afrykanerów. Taka była polityka Manfreda De La
- Reya. Gwarancję skuteczności działania sił bezpieczeństwa
- stanowiła, według niego, obecność w jej szeregach najbardziej
- odpowiedzialnych przedstawicieli społeczeństwa, do głębi
- świadomych nadciągającego zagrożenia. Pragnął teraz ostrzec
- pełną poświęcenia młodzież przed tym, co ją czeka.
- – Będziecie musieli wykazać całą swoją odwagę i hart ducha,
- by pokonać ciemne moce, które są zwrócone przeciw nam.
- Podziękujmy Stwórcy, Bogu naszych ojców, za to, że po bitwie
- nad Blood River zawarł z nimi przymierze, na mocy którego
- otacza nas swoją opieką i wskazuje właściwą drogę. Jeżeli
- ofiarujemy Mu naszą wierność i uczciwość, cześć i zaufanie,
- sprawi, że ta droga będzie zawsze gładka i prosta.
- Zakończył swoje przemówienie aktem wiary, która wyniosła
- Afrykanerów z nędzy i ucisku na należne im miejsce na ziemi:
- Wierz w swego Boga,
- Wierz w swój Naród,
- Wierz w siebie.
- Jego głos, stukrotnie wzmocniony, rozbrzmiewał donośnie na
- placu apelowym i Manfred, patrząc na rozjaśnione twarze
- kadetów, czuł nieomal namacalnie łaskawą obecność istoty
- wyższej.
- Nadszedł moment dekoracji. Rozległy się głośne komendy
- i błękitne szeregi stanęły na baczność. Dwaj oficerowie wystąpili
- do przodu i zajęli miejsca po obu stronach Manfreda. Jeden
- z nich trzymał aksamitną poduszkę, na której leżały medale
- i odznaczenia.
- Drugi oficer odczytywał z listy kolejne nazwiska wyróżnionych
- przywołując ich do podium. Jeden po drugim występowali ze
- swoich szeregów dziarskim krokiem i zatrzymywali się przed
- okazałą postacią Manfreda. Każdemu ściskał dłoń i przypinał do
- piersi medal.
- Wreszcie nadeszła chwila, w której Manfred o mało nie pękł
- z dumy. Przez plac apelowy maszerował ku niemu ostatni
- z wyróżnionych kadetów – najwyższy, najzgrabniejszy i najlepszy
- ze wszystkich. W pierwszym rzędzie gości Heidi pochlipywała
- cicho ze szczęścia i nie kryjąc się z tym, ocierała łzy koronkową
- chusteczką.
- Lothar De La Rey stanął sztywno na baczność przed swoim
- ojcem. Bez cienia uśmiechu popatrzyli sobie w oczy, ich twarze
- były surowe i oficjalne, ale przepływał pomiędzy nimi
- niewidzialny prąd uczucia, tak silny, że wszelkie słowa czy
- uśmiechy stawały się zbyteczne.
- Manfred niechętnie zerwał tę nić milczącego porozumienia,
- odwracając się do stojącego obok pułkownika, który wręczył
- mu szpadę. Grawerowana pochwa zalśniła srebrem i złotem,
- kiedy Manfred ujął szpadę i ponownie zwrócił się do syna.
- – Oto szpada honorowa – powiedział. – Noś ją z godnością.
- Postąpił naprzód i zawiesił Lotharowi wspaniałą broń u pasa.
- Podali sobie ręce w uroczystym milczeniu, ale tym krótkim,
- powściągliwym uściskiem zapewnili się wzajemnie
- o nieprzemijającej miłości, ojcowskiej dumie i synowskim
- posłuszeństwie.
- Stał na baczność, salutując, podczas gdy orkiestra grała
- hymn narodowy:
- Pod błękitną strażą nieba,
- Pośród głębin naszych mórz...
- Na tym zakończył się uroczysty apel. Kadeci rozproszyli się
- po placu, próbując odnaleźć w tłumie gości swoich bliskich.
- Słychać było podniecone damskie głosy i radosne śmiechy.
- Rodziny padały sobie w ramiona, wymieniając długie, gorące
- uściski.
- Lothar De La Rey stał między rodzicami ze szpadą u boku,
- cierpliwie ściskając setki rąk i odpowiadając skromnie na nie
- kończącą się litanię przesadnie wylewnych gratulacji. Manfred
- i Heidi uśmiechali się promiennie. Nie potrafili już dłużej
- ukrywać przepełniającego ich szczęścia ani dumy.
- – Dobra robota, Lothie! – Do Lothara przepchał się
- wreszcie jeden z jego kolegów. Podali sobie ręce, uśmiechając się
- szeroko. – Nie ma wątpliwości, kto był najlepszy.
- – Po prostu miałem szczęście – bagatelizował swój sukces
- Lothar, zmieniając temat. – Wiesz już, dokąd cię wysyłają,
- Hannes?
- – Ja, bracie. Gdzieś na wybrzeże, do Natalu. A ciebie? Może
- będziemy razem?
- – Nic z tego – Lothar potrząsnął głową – jadę na jakiś
- mały posterunek w osiedlu czarnych koło Yereeniging. Nazywa
- się Sharpeville.
- – Sharpeville? To rzeczywiście pech – Hannes pokiwał
- głową z udanym współczuciem – nigdy o czymś takim nie
- słyszałem.
- – Ani ja. Pewnie nikt o tym nie słyszał – powiedział Lothar
- z rezygnacją – i nigdy nie usłyszy.
- 24 sierpnia 1958 roku premier Johannes Gerhardus
- Strijdom, „Lew z Warterbergu”, zmarł na atak serca. Stał na
- czele rządu zaledwie cztery lata, ale jego odejście uczyniło
- wyłom w granitowym monolicie nacjonalizmu Afrykanerów.
- Rzucili się do pracy jak termity umacniające zagrożony kopiec.
- W kilka godzin po tym, jak podano do publicznej
- wiadomości, że premier nie żyje, Manfred De La Rey,
- w towarzystwie dwóch starszych posłów Partii Narodowej Cape,
- wszedł do biura Shasy.
- – Musimy zrobić wszystko, żeby wyeliminować tych z północy
- – oświadczył bez ogródek – i wprowadzić naszego człowieka.
- Shasa skinął głową z rezerwą. Przez większość członków
- rządu był nadal uważany za outsidera. Wiedział, że
- w zbliżających się wyborach nowego przywódcy jego zdanie nie
- będzie decydujące, ale chciał zobaczyć, jak Manfred wyłoży mu
- swoją strategię, i wyciągnąć z tego wnioski.
- – Zaproponowali już Yerwoerda – kontynuował Manfred. –
- Wprawdzie dotychczas robił karierę głównie w senacie i ma
- niewielkie doświadczenie w parlamencie, ale cieszy się opinią
- twardego i rozsądnego faceta. Ludziom podoba się to, w jaki
- sposób radzi sobie z czarnymi. Sprawił, że „Yerwoerd”
- i apartheid znaczy to samo. Wiadomo, że jeżeli dojdzie do
- władzy, nie pozwoli na mieszanie ras, a Afryka Południowa
- będzie już na zawsze własnością białych.
- – Ja – zgodził się jeden z posłów – ale jest zbyt brutalny.
- Trzeba wiedzieć, jak postępować i co mówić, żeby nikogo nie
- obrazić. Nasz człowiek też jest silny. Donges zgłosił projekt
- Ustawy o Rasowej Segregacji Rezydencjonalnej i o Odrębnej
- Reprezentacji Parlamentarnej. Nikt nie może zarzucić mu, że
- jest kafferboetie, że popiera czarnuchów. Ale przy tym ma
- więcej klasy, działa bardziej finezyjnie.
- – Tym z północy nie zależy na finezji. Nie chcą
- premiera-arystokraty, ubierającego wszystko w piękne słówka,
- chcą rządów silnej ręki. A Yerwoerd to urodzony mówca, ma
- lepsze gadane niż sam diabeł i nie boi się roboty. Poza tym,
- jeżeli ktoś jest tak znienawidzony przez angielską prasę jak on,
- to wiadomo, że nie może być z gruntu zły – roześmiał się,
- patrząc na Shasę, ciekawy, jak to przyjmie. Cały czas pamiętał,
- że jest dla nich kimś obcym, rooinek, i nie zamierzał dostarczać
- im okazji do złośliwej satysfakcji. Uśmiechnął się swobodnie
- i przyznał: – Yerwoerd jest cwany jak stary pawian i szybki jak
- kobra. Będziemy się musieli napracować, jeśli chcemy, żeby
- przegrał.
- Wszyscy pracowali nad tym w pocie czoła. Zdaniem Shasy
- Donges był najbardziej umiarkowany i altruistycznie nastawiony
- spośród trzech kandydatów, którzy zdecydowali się ubiegać
- o najwyższy urząd w państwie, jakkolwiek przedłożył
- w parlamencie projekty ustaw, inspirowane polityką segregacji.
- Sam doktor Hendrik Yerwoerd przyjmując nominację
- powiedział:
- – Nie mam prawa odmówić, jeśli słyszę rozpaczliwe
- wezwanie mego narodu.
- 2 września 1958 roku Partia Narodowa spotkała się na
- zjeździe, by wybrać swojego przywódcę. Głosowało stu
- siedemdziesięciu ośmiu nacjonalistów – posłów do parlamentu
- i senatorów. Krótki staż Yerwoerda w parlamencie, uważany
- początkowo za jego słabość, okazał się plusem. Yerwoerd przez
- lata grał w senacie pierwsze skrzypce. Swoją pozycję w Wyższej
- Izbie zawdzięczał silnej osobowości i talentom oratorskim. Potulni
- i bezwolni senatorowie, którzy umożliwili partii rządzącej
- przeforsowanie rasistowskich ustaw, poczuli się ważni i głosowali
- na Yerwoerda jak jeden mąż.
- Donges zwyciężył w pierwszym głosowaniu, eliminując
- kandydata z Oranii, „Blackie’ego” Swarta. Jednak podczas drugiej
- tury, kiedy rywalizował bezpośrednio z Yerwoerdem, północ
- zwarła szeregi, co przesądziło o wygranej Yerwoerda stosunkiem
- głosów dziewięćdziesiąt osiem do siedemdziesięciu pięciu.
- Premier Hendrik Frensch Yerwoerd, przemawiając tego
- wieczoru przez radio do narodu, nie omieszkał zaznaczyć, że
- funkcję tę powierzył mu sam Wszechmogący Bóg.
- – To on zdecydował, że lud Południowej Afryki wkroczy
- w nowe czasy pod moją władzą.
- Blaine i Centaine przyjechali z Rhodes Hill do Welteyreden.
- Zgodnie z tradycją cała rodzina zbierała się zawsze wokół radia
- w błękitnym salonie, by słuchać wszystkich najważniejszych
- doniesień. Tutaj wspólnie wysłuchiwali przemówień i obwieszczeń,
- które obracały losy znanego im świata o sto osiemdziesiąt stopni,
- dowiadywali się o śmierci królów i umiłowanych przywódców,
- i o tym, kto po nich przejął władzę. O tym, że wybuchały wojny,
- zawierano pokój, i że nad japońskimi miastami wyrósł wysoko
- w niebo szatański grzyb.
- Teraz siedzieli w skupieniu, słuchając wysokiego, napiętego,
- ale starannie modulowanego głosu nowego premiera, zżymając
- się na powtarzane przez niego frazesy.
- – Z całą mocą pragnę wszystkich zapewnić, że moim
- głównym celem jest i będzie realizacja demokratycznych założeń
- naszego ustroju, jako że są to fundamentalne zdobycze
- zachodniej cywilizacji – obwieścił Yerwoerd. – Wszyscy
- obywatele o odmiennych zapatrywaniach zachowają pełną
- swobodę wyrażania swoich poglądów.
- – Pod warunkiem, że te poglądy przejdą przez sito cenzury
- rządu, Holenderskiego Kościoła Reformowanego i kliki Partii
- Narodowej – mruknął Blaine z niezwykłym u niego sarkazmem.
- Centaine trąciła go łokciem.
- – Cicho bądź, chcę spokojnie posłuchać.
- Yerwoerd sięgnął po kolejną kwestię z żelaznego repertuaru,
- ubolewając nad tym, że wrogowie państwa z rozmysłem
- opacznie interpretują jego politykę rasową. Nie on wprowadził
- pojęcie apartheidu. Były już przed nim światłe i przewidujące
- umysły, które dostrzegły, że w złożonym, wielonarodowym
- społeczeństwie istnieje konieczność umożliwienia poszczególnym
- rasom nieskrępowanego, indywidualnego rozwoju.
- – Jako minister do spraw Bantu byłem od 1950 roku
- odpowiedzialny za konsekwentne wdrażanie tej polityki –
- jedynej polityki, która gwarantuje każdemu obywatelowi i każdej
- grupie prawo do zachowania odrębności ze względu na ich
- rasową przynależność. Nie zboczymy ani o cal z obranej drogi.
- Do tej chwili Tara, słuchając Yerwoerda, uderzała nerwowo
- stopą o podłogę. Teraz jednak zerwała się z miejsca
- i wybuchnęła.
- – Przepraszam na chwilę, źle się czuję. Pójdę na taras
- zaczerpnąć świeżego powietrza. – I wybiegła z pokoju. Centaine
- rzuciła Shasy badawcze spojrzenie, ale on uśmiechnął się tylko
- i wzruszył ramionami. Właśnie zamierzał jakoś to skomentować,
- kiedy wysoki, wypełniający cały pokój głos w radiu ponownie
- przykuł ich uwagę.
- – Chciałbym teraz poruszyć temat szczególnie bliski, jeśli nie
- najbliższy naszym sercom. Mam na myśli świętą ideę stworzenia
- republiki. Zdaję sobie sprawę, jak wielu anglojęzycznych
- mieszkańców Afryki Południowej, którzy słuchają mnie
- dzisiejszego wieczora, odczuwa głęboką lojalność wobec korony
- brytyjskiej. Wiem również, że to poczucie lojalności uniemożliwia
- im trzeźwą ocenę sytuacji, nie pozwala dostrzec jej
- najistotniejszych aspektów. Przywiązanie do modelu
- monarchistycznego nazbyt często przyczyniało się do rozłamu
- w naszym społeczeństwie, pogłębiało przepaść między
- obywatelami anglojęzycznymi i Afrykanerami właśnie wtedy, kiedy
- potrzebna im była jedność. W dobie dekolonizacji wzrastają
- aspiracje czarnej ludności, powstają nowe państwa. Stanowią
- one zagrożenie dla Afryki Południowej, którą znamy i kochamy.
- Afrykanerzy i Anglicy nie mogą sobie pozwolić na dalsze spory.
- Muszą stanąć ramię przy ramieniu jak przyjaciele, zjednoczyć
- swoje siły dla dobra przyszłej, białej republiki.
- – Mój Boże – westchnął Blaine. – To coś nowego. Do tej
- pory mówiło się tylko o republice Afrykanerów i nikt nie
- traktował tego serio, a już na pewno nie Afrykanerzy. Ale tym
- razem on mówi poważnie. Wsadził kij w mrowisko. Pamiętam
- dobrze spór o flagę w latach dwudziestych. W porównaniu
- z zamieszaniem, jaki wywoła jego koncepcja republiki, to były
- dziecinne igraszki. – Przerwał, by wysłuchać ostatnich słów
- Yerwoerda.
- Kiedy premier skończył, Shasa przeszedł przez pokój
- i wyłączył radio. Odwrócił się i stał zgarbiony, z rękami głęboko
- w kieszeniach, studiując twarze obecnych. Wszyscy wyglądali na
- wstrząśniętych i zagubionych. Od stu pięćdziesięciu lat ten kraj
- należał do Brytyjczyków. Byli z tego dumni i dawało im to
- ogromne poczucie bezpieczeństwa. Teraz wszystko miało się
- zmienić. Przyszłość napawała ich lękiem. Nawet Shasa czuł się
- dziwnie niepewnie, jakby coś mu odebrano.
- – On nie mówił poważnie, po prostu podlizywał się swoim
- wyborcom. Zawsze w takich sytuacjach wygłaszają slogany na
- temat republiki – powiedziała z nadzieją Centaine, ale Blaine
- potrząsnął głową.
- – Na razie niewiele o nim wiemy. Możemy tylko wyciągnąć
- wnioski na podstawie tego, co napisał, będąc redaktorem
- Transvalera, oraz tego, z jaką energią i determinacją zabrał się
- do wprowadzania w życie polityki segregacji. I jeszcze jedno. Dał
- się poznać jako ktoś, kto mówi dokładnie to, co myśli, i kto
- usunie każdą przeszkodę, która stanie mu na drodze. – Wziął
- Centaine za rękę. – Mylisz się, moja droga. On mówił
- poważnie.
- Spojrzeli na Shasę i Centaine spytała w imieniu ich obojga:
- – Co zamierzasz zrobić, cheri?
- – Nie jestem pewien, czy w ogóle będę miał jakiś wybór. On
- nie cierpi opozycji, a ja go zwalczałem. Namawiałem posłów,
- żeby głosowali na Dongesa. Jest całkiem prawdopodobne, że
- w poniedziałek, kiedy Yerwoerd ogłosi skład nowego rządu, nie
- będzie mnie na jego liście.
- – Powrót na daleką ławę to trudna rzecz – zauważył
- Blaine.
- – Zbyt trudna – przytaknął Shasa. – I nie zamierzam tego
- robić.
- – Ależ cheri! – wykrzyknęła Centaine. – Nie zamierzasz
- chyba zrezygnować z miejsca w parlamencie – po tym
- wszystkim, co przeszliśmy. Pracowaliśmy ciężko przez lata, żeby
- spełniły się nasze nadzieje.
- – Wszystkiego dowiemy się w poniedziałek – Shasa wzruszył
- ramionami, chcąc ukryć bezmiar goryczy i rozczarowania. Krótko
- miał w ręku prawdziwą władzę, dostatecznie długo jednak, by
- docenić jej smak. Zdawał sobie ponadto sprawę, jak wiele miał
- jeszcze krajowi do zaoferowania, ile jego projektów właśnie
- dojrzało do realizacji. Nie mógł znieść myśli, że cały plon jego
- wysiłków i ambicji pójdzie na marne, nim zdąży zakosztować
- pierwszych owoców. Jednak nie wątpił ani przez chwilę, że
- Yerwoerd wykluczy go ze swojego rządu.
- – „Jeżeli potrafisz przeżyć triumf i klęskę” – zacytowała
- Centaine z ledwie dostrzegalnym drżeniem w głosie i roześmiała
- się pogodnie. – A teraz, cheri, otwórzmy szampana. To jedyny
- sposób na te dwa szalbierstwa Kiplinga.
- Shasa wszedł do swojego biura w parlamencie i z żalem
- rozejrzał się dookoła. Przez pięć ostatnich lat to miejsce
- należało do niego. Teraz będzie musiał spakować swoje książki,
- obrazy i zabrać meble. Boazerię i dywany zostawi w prezencie
- narodowi. Kiedyś miał nadzieję, że pozostawi po sobie trochę
- więcej. Skrzywił się i po raz ostatni usiadł za biurkiem, próbując
- odpowiedzieć sobie na pytanie, gdzie popełnił błąd, i czego by
- jeszcze dokonał, gdyby mógł. Zadzwonił telefon i Shasa podniósł
- słuchawkę, zanim zdążyła to zrobić sekretarka, siedząca
- w pokoju obok.
- – Tu sekretariat premiera – powiedział głos w słuchawce.
- W pierwszej chwili Shasa skojarzył tę informację z osobą
- zmarłego, a nie jego następcy. – Jeśli to możliwe, premier
- chciałby się jak najszybciej z panem zobaczyć.
- – Oczywiście, już idę – odpowiedział Shasa. – A więc nie
- odmówi sobie przyjemności dokonania egzekucji osobiście,
- pomyślał, odkładając słuchawkę.
- Yerwoerd kazał mu czekać tylko dziesięć minut. Kiedy Shasa
- wszedł do gabinetu, podniósł się zza biurka z przeprosinami.
- – Proszę mi wybaczyć, mam dzisiaj sporo spraw. – Shasa
- uśmiechnął się słysząc tę prawie naiwną aluzję. Nie był to
- wymuszony uśmiech. Yerwoerd miał rzeczywiście ogromną
- charyzmę i roztaczał przed Shasą wszystkie swoje uroki. Okrążył
- biurko i ujął go pod ramię w geście poufałości, ciągnąc miękkim,
- kojącym głosem, zupełnie niepodobnym do wysokiego,
- zgrzytliwego tonu, którego używał w publicznych wypowiedziach:
- – Ale z panem muszę koniecznie porozmawiać, tak zresztą
- jak ze wszystkimi członkami mojego nowego gabinetu.
- Shasa odwrócił się gwałtownie, uwalniając ramię z uścisku
- Yerwoerda. Stali teraz twarzą w twarz, mierząc się wzrokiem.
- – Nie przydzieliłem jeszcze teki ministra górnictwa
- i przemysłu, ale nie wyobrażam sobie nikogo bardziej
- odpowiedniego na to stanowisko niż pan. Doceniam pańską
- pracę w poprzednim rządzie. Widać, że zna się pan na tym,
- o czym pan mówi.
- – Nie potrafię ukryć, jak bardzo jestem zaskoczony, panie
- premierze – powiedział cicho Shasa. Yerwoerd zachichotał.
- – Czasami lubię być nieobliczalny.
- – Ale dlaczego? – zapytał Shasa. – Dlaczego ja? Yerwoerd
- w charakterystyczny sposób przechylił głowę, udając, że nie
- rozumie, ale Shasa był nieustępliwy.
- – Wiem, że ceni pan szczerość, panie premierze, dlatego
- powiem otwarcie: nie ma pan żadnego powodu, by mnie lubić
- lub uważać za sprzymierzeńca.
- – To prawda – zgodził się Yerwoerd. – Ale ja nie
- potrzebuję pochlebców. Mam już ich wystarczająco wielu.
- Podejmując tę decyzję, kierowałem się wyłącznie
- przeświadczeniem, że od pańskich umiejętności zależy przyszły
- dobrobyt naszego kraju, i że nie ma nikogo, kto mógłby pana
- zastąpić. Jestem pewien, że nasza współpraca ułoży się
- pomyślnie.
- – Czy to już wszystko, panie premierze?
- – Jak pan słusznie zauważył, lubię szczerość. A więc to
- jeszcze nie wszystko. Słyszał pan zapewne, od czego zacząłem
- sprawowanie swojej funkcji. W pierwszych słowach zaapelowałem
- do dwóch grup, tworzących białą ludność naszego kraju,
- o zbliżenie. Zaapelowałem do Burów i Brytyjczyków o to, by
- zapomnieli o dawnych antagonizmach i ramię przy ramieniu
- zaczęli budować republikę. Jak by to wyglądało, gdybym zaraz
- po tym zdymisjonował jedynego Anglika w rządzie?
- Roześmieli się obaj i Shasa potrząsnął głową – Nie będę
- popierał pana koncepcji, dotyczących republiki – ostrzegł
- Yerwoerda i na moment pochwycił rozbrzmiewające w jego
- beztroskim śmiechu chłodne, nieustępliwe nuty. Miał do
- czynienia z człowiekiem, który nigdy nie ugnie się przed żadną
- opozycją. Śmiech Yerwoerda przerodził się w chichot.
- – W takim razie będę musiał pana przekonać, że się pan
- myli. A tymczasem spełni pan rolę mojego sumienia – jak się
- nazywa ta postać z bajki Disneya?
- – Z której?
- – Tej o pajacyku Pinokio – dobrze mówię? Jak nazywał się
- świerszcz?
- – Gadający Świerszcz – powiedział Shasa.
- – Właśnie. Będzie pan moim Gadającym Świerszczem.
- Przyjmuje pan to stanowisko?
- – Obaj wiemy, że nie mam prawa odmówić, panie
- premierze – odrzekł Shasa myśląc cynicznie: To ciekawe, z jaką
- łatwością motywujemy poczuciem obowiązku decyzje, które
- podyktowała ambicja.
- Tego wieczora jedli poza domem. Shasa ubrał się i poszedł
- do pokoju Tary, żeby jak najszybciej przekazać jej nowiny.
- Obserwowała w lustrze jego odbicie, kiedy tłumaczył, dlaczego
- przyjął propozycję Yerwoerda. Minę miała poważną i uroczystą,
- ale w jej głosie usłyszał ledwo wyczuwalny odcień pogardy, gdy
- powiedziała:
- – Cieszę się wraz z tobą. Wiem, jak bardzo ci na tym
- zależało. Mam nadzieję, że będziesz miał mnóstwo pracy i nawet
- nie zauważysz mojej nieobecności.
- – Wyjeżdżasz? – zdziwił się.
- – Zawarliśmy pewną umowę, Shasa. Że będę mogła
- wyjechać na jakiś czas, jeśli poczuję taką potrzebę. Oczywiście
- wrócę. To także było w naszej umowie.
- Wyglądał na uspokojonego.
- – Dokąd wyjeżdżasz i na jak długo?
- – Do Londynu – odpowiedziała. – Nie będzie mnie przez
- kilka miesięcy. Chcę zrobić kurs archeologii na uniwersytecie
- w Londynie.
- Próbowała ukryć przed nim swoje dzikie, trudne do
- opanowania podniecenie. Tego popołudnia, zaraz po tym, jak
- ogłoszono skład nowego gabinetu, dostała wiadomość od Molly.
- Moses nareszcie ją wezwał. Zarezerwowała już bilety dla siebie,
- Benjamina i Miriam na statek „Pendennis Castle” do
- Southampton. Chciała zabrać dziecko i pokazać je ojcu.
- Każdy rejs statku pocztowego był radosnym wydarzeniem,
- świętowanym przez wszystkich mieszkańców macierzystego portu.
- Na pokładzie było gwarno i tłoczno. Pomiędzy smukłym
- kadłubem statku a nabrzeżem rozpościerała się wielobarwna
- pajęczyna, utkana z serpentyn i papierowych chorągiewek, które
- powiewały na południowo-wschodnim wietrze. Stojący na brzegu
- zespół murzyńskich śpiewaków rywalizował z orkiestrą ze statku,
- która grała na pokładzie spacerowym. Po odśpiewaniu starej,
- ulubionej przez mieszkańców Przylądka „Alabamy” zaintonowano
- „God be with you till we meet again”.
- Shasa nie uczestniczył w pożegnaniu. Musiał polecieć do
- Walvis Bay, żeby uporać się z jakimś nieprzewidzianym
- problemem w fabryce konserw. Nie było także Seana, który tego
- dnia miał egzaminy w Costello’s Academy. Tarę odprowadzali na
- statek tylko Blaine, Centaine oraz trójka pozostałych dzieci.
- Stali pośród tłumu zbici w gromadkę, każdy z papierową
- chorągiewką w ręce, machając do Tary, która spoglądała na
- nich z pokładu pierwszej klasy. Statek odbił od nabrzeża,
- rozległo się buczenie syren, a zerwane serpentyny poszybowały
- w dół, osiadając na ciemnej powierzchni wody. Holowniki
- zatoczyły olbrzymi łuk, aż znieruchomiały u wejścia do zatoki.
- Wprawiona w ruch gigantyczna śruba spieniła wodę za rufą
- i wyprowadziła statek na fale Zatoki Stołowej.
- Tara zbiegła lekko po schodach do swojej kabiny. Nie
- protestowała zbytnio, kiedy Shasa nalegał, by odwołała
- pierwotną rezerwację i popłynęła pierwszą klasą zamiast
- turystyczną.
- – Moja droga, na tym statku z całą pewnością będą nasi
- znajomi. Co sobie pomyślą na widok mojej żony, podróżującej
- czwartą klasą?
- – Nie czwartą, Shasa. Turystyczną.
- – Wszystko poniżej pierwszej klasy to czwarta klasa –
- odpowiedział. Teraz była mu wdzięczna za ten odruch
- snobizmu, bo w luksusowej prywatnej kabinie mogła mieć Bena
- tylko dla siebie. Z kolorowym dzieckiem wzbudziłaby na ogólnym
- pokładzie niezdrową sensację. Shasa miał słuszność. Na statku
- było pełno wścibskich oczu. Życzliwi donieśliby mu o wszystkim
- szybciej niż gołębie pocztowe. Na szczęście dobroduszna Miriam
- Afrika zgodziła się przebrać za służącą i zagrać na czas podróży
- rolę pokojówki Tary. Mąż Miriam niechętnie przystał na jej
- wyjazd do Anglii i rozłąkę z rodziną, ale Tara wynagrodziła mu
- to hojnie. Miriam wsiadła na statek z dokumentami
- stwierdzającymi, że Ben jest jej dzieckiem.
- Tara przez całą podróż prawie nie opuszczała swojej kabiny.
- Odrzuciła zaproszenie do kapitańskiego stołu, unikała przyjęć,
- nie poszła na bal maskowy. Nie mogła nacieszyć się obecnością
- dziecka Mosesa. Jej miłość była jak głód, którego nie sposób
- zaspokoić.
- Nawet gdy Benjamin zasypiał w swojej koi, wyczerpany jej
- czułością i troską, krążyła wokół niego bezustannie, szepcząc:
- – Kocham cię. Jesteś moim największym skarbem, zaraz po
- tatusiu.
- W ogóle nie myślała o pozostałych dzieciach, nawet
- o Michaelu. Wszystkie posiłki jadała z Benjaminem w kabinie,
- niemal zazdrośnie walcząc z Miriam o każdą chwilę opieki nad
- nim. Dopiero późnym wieczorem i z wielkimi oporami pozwalała
- jej zabrać dziecko na dół, do kabiny turystycznej.
- Podróż minęła szybko. Wreszcie któregoś dnia Tara zeszła
- z pomostu w dokach Southampton, trzymając Benjamina za
- rękę, i razem wsiedli do pociągu, który miał ich zawieźć do
- Londynu.
- Wynajęła, także za namową Shasy, apartament w hotelu
- „Dorchester”, z widokiem na park. Zatrzymywali się tutaj
- wszyscy członkowie rodziny. Dla Miriam i dziecka wzięła
- pojedynczy pokój od podwórka, za który zapłaciła gotówką,
- z własnej kieszeni, aby Shasa nie znalazł tej pozycji na wyciągu
- z jej konta bankowego.
- Kiedy przyszła się zameldować, w recepcji czekała już na nią
- wiadomość od Mosesa. Rozpoznała jego charakter pisma. Stojąc
- w drzwiach do apartamentu rozerwała kopertę i poczuła bolesny
- skurcz rozczarowania. List był bardzo oficjalny:
- Droga Taro!
- Przykro mi, że nie zdołałem się z Tobą zobaczyć. Niestety,
- muszę wziąć udział w ważnych rozmowach z naszymi
- przyjaciółmi w Amsterdamie. Skontaktuję się z Tobą zaraz po
- powrocie.
- Szczerze oddany Moses Gama
- Suchy ton listu i doznany zawód pogrążyły Tarę w czarnej
- rozpaczy. Jedynie obecność Miriam i dziecka dodawała jej
- otuchy. Dni oczekiwania spędzali wspólnie zwiedzając parki
- i ogrody zoologiczne, spacerując bez końca nad Tamizą lub
- penetrując piękne aleje i kręte uliczki Londynu. Tara robiła dla
- Benjamina zakupy w sklepach Marksa & Spencera oraz C & A,
- celowo omijając Harrodsa i Selfridges, do których lubił zaglądać
- Shasa.
- Zapisała się na uniwersytet, na kurs archeologii afrykańskiej.
- Nie była pewna, czy Shasa nie zechce skontrolować jej
- poczynań. Także ze względu na niego zmusiła się do złożenia
- grzecznościowej wizyty Wysokiemu Komisarzowi do spraw Afryki
- Południowej. Ubrana w nobliwą garsonkę, ze skromnym
- sznurem pereł na szyi, pojechała taksówką do jego siedziby
- przy Trafalgar Square. Nie udało się jej uniknąć zaproszenia na
- lunch, który pod względem doboru potraw win
- i współbiesiadników stanowił wierną kopię posiłków
- w Welteyreden. Tara z pogodną twarzą wysłuchiwała opowieści
- siedzącego obok redaktora Daily Telegraph, ale jej wzrok raz po
- raz wędrował ku widocznej za oknem wysokiej kolumnie
- Nelsona i otaczającej ją chmarze gołębi. Spełniła już swój
- obowiązek i chciała być wolna tak jak one. W końcu udało jej
- się wymknąć. Z trudem zdążyła do hotelu, żeby wykąpać Bena.
- Kupiła mu w sklepie zabawkarskim Hamleya plastikową
- łódeczkę-holownik. Był to bardzo udany prezent. Siedząc
- w wannie Ben chichotał uszczęśliwiony, kiedy holownik pływał
- wokół niego.
- Tara ze śmiechem wycierała ręce. W tym momencie do
- łazienki weszła Miriam.
- – Taro, masz gościa.
- – Kto to taki? – zapytała Tara, nie podnosząc się z klęczek.
- – Nie podał nazwiska – odparła Miriam z kamienną twarzą.
- – Dokończę kąpać Bena.
- Tara zawahała się. Nie miała ochoty ani na chwilę go
- opuszczać.
- – No dobrze, idę – powiedziała i wyszła z ręcznikiem do
- przedpokoju. W drzwiach zatrzymała się gwałtownie.
- Szok był tak silny, że cała krew odpłynęła jej z twarzy.
- Poczuła zawrót głowy i zachwiała się. Musiała chwycić się
- framugi, by nie upaść.
- – Moses – wyszeptała, wpatrując się w niego.
- Miał na sobie długi, brązowy, wojskowy trencz. Na
- ozdobionych epoletami ramionach widniały ślady deszczu. Krój
- płaszcza jeszcze uwydatniał jego potężną budowę. Zdążyła
- zapomnieć, jak bardzo jest przystojny. Nie uśmiechnął się, tylko
- spoglądał na nią swoim charakterystycznym, uważnym
- wzrokiem, od którego serce zamierało jej w piersi.
- – Moses – powtórzyła i zrobiła chwiejnie krok w jego stronę.
- – Boże, gdybyś wiedział, co się ze mną działo przez te
- wszystkie lata, odkąd widziałam cię po raz ostatni.
- – Taro – jego głos przyprawiał całe jej ciało o drżenie. –
- Moja żono – powiedział i wyciągnął do niej ramiona. Rzuciła się
- naprzód. Moses chwycił ją w objęcia i mocno przytulił. Przywarła
- kurczowo do jego piersi, rozkoszując się bijącym od niego
- silnym, męskim zapachem, który przypominał podniecającą woń
- afrykańskiej roślinności rozgrzanej słońcem. Przez dłuższą chwilę
- trwali tak w całkowitym bezruchu i milczeniu, tylko od czasu do
- czasu ciałem Tary wstrząsały dreszcze, a z jej gardła wydobywał
- się mimowolnie cichy jęk.
- W końcu Moses odsunął ją od siebie delikatnie i ujął jej
- twarz w dłonie, by spojrzeć w oczy.
- – Myślałem o tobie codziennie – powiedział.
- Tara nieoczekiwanie wybuchnęła płaczem. Łzy spływały jej
- po policzkach i zatrzymywały się w kącikach ust. Całując ją
- Moses czuł na języku metaliczny smak soli.
- Miriam przyprowadziła im Benjamina. Chłopiec był wykąpany
- i ubrany w nową, błękitną piżamę. Przyglądał się ojcu poważnie.
- – Witam cię, synu – szepnął Moses. – Gdy urośniesz,
- będziesz silny i piękny jak twoja ojczyzna.
- Tara po raz pierwszy w życiu widziała ich razem i jej serce
- niemal pękało ze szczęścia i dumy.
- Choć różnili się kolorem skóry – u Benjamina był to jasny
- odcień przypominający karmel lub mleczną czekoladę, podczas
- gdy u Mosesa przeważały barwy brązu i bursztynu, typowe dla
- Afrykanów – Tara dostrzegała między nimi wyraźne
- podobieństwo w kształcie głowy, układzie szczęk i brwi. Obaj
- mieli szeroko rozstawione oczy, takie same uszy i nosy, i byli dla
- niej najpiękniejszymi istotami na świecie.
- Tara wprowadziła się do mieszkania Mosesa niedaleko
- Bayswater Road, ale zatrzymała apartament w hotelu
- „Dorchester” na wypadek, gdyby Shasa próbował się z nią
- skontaktować. Wiedziała też, że korespondencja z uniwersytetu
- oraz wszystkie zaproszenia z Przedstawicielstwa Południowej
- Afryki będą przychodziły na adres hotelu.
- Mieszkanie należało do cesarza Etiopii i było przeznaczone
- dla jego służby dyplomatycznej, ale Hajle Sellasje oddał je do
- dyspozycji Mosesa na tak długo, jak okaże się to konieczne.
- Był to wielki, ciemny, chaotycznie urządzony apartament.
- Podłogę i ściany pokrywały ręcznie tkane etiopskie dywany
- i kilimy, podczas gdy pośród mebli przeważały zniszczone
- kanapy i klubowe fotele w stylu zachodnim. Dekorację stanowiły
- afrykańskie wyroby artystyczne – figurki rzeźbione w hebanie,
- skrzyżowane na ścianach obosieczne miecze, somalijskie tarcze
- z brązu, ikony i krzyże koptyjskie z rodzimego srebra
- wysadzanego kamieniami półszlachetnymi. Wszystko razem
- tworzyło przedziwną mieszankę.
- Afrykańskim obyczajem spali na podłodze, na cienkim
- materacu z włókna kokosowego. Moses używał nawet małego
- drewnianego wałka zamiast poduszki, ale Tara nie mogła się do
- tego przyzwyczaić. Benjamim spał z Miriam w sypialni na końcu
- korytarza.
- Miłość fizyczna była dla Mosesa Gamy czynnością równie
- naturalną jak jedzenie, picie czy sen. Jego cudowna sprawność
- i troska o doznania Tary stanowiły dla niej niewyczerpane źródło
- przyjemności. Bardziej niż czegokolwiek na świecie pragnęła
- kolejnego dziecka. W trakcie stosunku całą siłę woli wkładała
- w to, by jak najszerzej rozewrzeć wejście do macicy i niczym
- rozwinięty pąk kwiatu przyjąć jego nasienie. Kiedy Moses
- zasypiał, Tara jeszcze długo leżała z udami ściśniętymi i kolanami
- uniesionymi do góry, bojąc się uronić choćby kroplę
- drogocennego płynu i wyobrażając sobie, że jej ciało wchłania
- go i wsysa głęboko w siebie jak gąbka lub mech.
- Jednak chwile, które spędzali we dwoje, wydawały się Tarze
- o wiele za krótkie. Drażniło ją, że w mieszkaniu bez przerwy
- kręci się tłum obcych ludzi. Nienawidziła dzielić się Mosesem
- z kimkolwiek, chciała go mieć wyłącznie dla siebie. Rozumiał to
- doskonale, ale kiedy stawała się nieprzyjemna i posępna wobec
- gości, upominał ją surowo.
- – Moje życie to walka, Taro. Wszystko inne będzie zawsze
- na drugim miejscu. Nawet moje sprawy osobiste, moje
- najskrytsze pragnienia tracą znaczenie w obliczu misji, którą
- mam do spełnienia. Jeśli chcesz być ze mną, musisz myśleć tak
- samo.
- Żeby złagodzić brutalność tych słów, wziął ją w ramiona,
- zaniósł na materac i kochał się z nią dopóty, dopóki nie zaczęła
- szlochać i rzucać się na poduszce, obezwładniona rozkoszą.
- Wtedy powiedział:
- – Daję ci z siebie więcej, niż mógłbym dać komukolwiek
- innemu na świecie. Postaraj się to docenić i nie żądaj więcej.
- Nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie nam stracić nawet to, co
- mamy. Dlatego proszę cię, Taro, żyj dniem dzisiejszym i kochaj
- mnie, póki możesz, bo kto wie, czy w ogóle czeka nas jakieś
- jutro.
- – Wybacz mi, Mosesie – szepnęła. – Byłam taka
- małostkowa. Już nigdy nie sprawię ci zawodu.
- Od tej chwili postanowiła poskromić swoją zazdrość i wejść
- w jego świat. Przestała uważać pojawiających się w mieszkaniu
- ludzi za wrogów i intruzów. Zaczęła traktować ich jak
- towarzyszy, nieodłączny składnik ich życia i walki. Dopiero wtedy
- zauważyła, że stanowią fascynujący odłam rasy ludzkiej.
- Większość pochodziła z Afryki. Byli wśród nich wysmukli
- członkowie kenijskiego plemienia Kikuyu, młodzi podopieczni
- Jomo Kenyatty, bojownicy z ugrupowania Mau Mau. Raz nawet
- odwiedził ich wieczorem Hastings Banda – maleńki człowieczek
- o wielkim sercu i umyśle. Przychodzili Rodezyjczycy z plemion
- Shona i Shangaan, a także ludzie z Xhosa i Zulusowie, urodzeni
- w Afryce Południowej, podobnie jak przybysze z plemienia
- Mosesa, z kraju Ovambo. Wszyscy oni utworzyli niedawno
- wspólny ruch niepodległościowy pod nazwą Organizacja
- Ludności Afryki Południowo-Zachodniej i chcieli, aby Moses
- udzielił im poparcia, co też chętnie uczynił. Tara z trudem
- mogła uwierzyć, że Moses pochodzi z jednego, konkretnego
- plemienia. Wydawało się jej, że cała Afryka należy do niego –
- znał prawie wszystkie języki, którymi się posługiwali, rozumiał
- ich wszystkie, nierzadko sprzeczne ze sobą, nadzieje i obawy.
- Gdyby na miano Afrykanina zasługiwał tylko jeden człowiek na
- ziemi, byłby to Moses Gama.
- Na Bayswater Road przychodzili także hindusi, muzułmanie
- i mieszkańcy krajów północnych, Etiopii, Sudanu i Afryki
- Środkowej. Niektórzy z nich żyli nadal w szponach kolonializmu,
- inni, świeżo wyzwoleni spod tyranii, rwali się do walki, chcąc
- pomóc swym cierpiącym afrykańskim pobratymcom.
- Pojawiali się również biali – robotnicy mówiący z silnym
- akcentem, rodem z fabryk i kopalń Liverpoolu i północnej Anglii
- oraz cudzoziemcy, którzy żarliwością i zapałem pokrywali
- niedostatki swojej angielszczyzny – patrioci z Polski, Wschodnich
- Niemiec i innych krajów sowieckiego bloku, czasem nawet
- z samej Rosji. Łączyło ich wszystkich umiłowanie wolności
- i nienawiść do ciemięzców.
- Shasa otworzył Tarze nieograniczony kredyt w swoim
- londyńskim banku, z czego korzystała teraz z mściwą satysfakcją,
- wydając jego pieniądze na alkohole i różne przysmaki. Znosiła
- do domu sole, skarpie i homary, najdroższą polędwicę
- i najdelikatniejszą jagnięcinę.
- Po raz pierwszy w życiu sprawiało jej przyjemność
- zamawianie najszlachetniejszych marek burgunda i innych win,
- o których przedtem słyszała tylko z ust Shasy podczas
- wystawnych kolacji i jego napuszonych wykładów na ten temat.
- Zanosiła się radosnym śmiechem na widok tych wszystkich ludzi
- uważanych przez niego za „ciemną masę” i stanowiących
- zagrożenie dla jego najświętszych ideałów, którzy teraz wypijali
- łapczywie te wspaniałości, jakby to była coca-cola.
- Od bardzo dawna nie zajmowała się gotowaniem. Szef
- kuchni w Welteyreden czułby się upokorzony, gdyby odważyła
- się wtrącać w jego sprawy. Teraz cieszyła się, mogąc pracować
- w kuchni wraz z innymi kobietami. Hinduski nauczyły ją
- przygotowywać przepyszne odmiany curry, Arabki – przyrządzać
- jagnię na kilkanaście różnych sposobów. Każdy posiłek stawał
- się świętem i zarazem wielką przygodą. Do domu schodzili się
- zarówno biedni studenci, jak i przywódcy rewolucyjnych rządów
- i zniewolonych narodów, przebywający na wygnaniu, by przy
- jedzeniu dyskutować wspólnie o swoich planach. Idee, które
- wymieniali, szły do głowy i oszałamiały szybciej niż wypite wino.
- W centrum całego zamieszania znajdował się zawsze Moses
- Gama. Jego przytłaczająca obecność i majestatyczna, zamyślona
- postawa wyraźnie inspirowały pozostałych i ukierunkowywały
- odpowiednio ich energię. Tara zdawała sobie sprawę, że Moses
- stara się zbudować między nimi więź, opartą na lojalności
- i przyjaźni, więź, która zjednoczy ich przed następnym etapem
- walki. Była nieprawdopodobnie dumna z niego i trochę także
- z siebie, szczęśliwa, że ma swój mały udział w tym wielkim
- przedsięwzięciu. Po raz pierwszy poczuła się ważna i użyteczna.
- Jej dotychczasowe życie było płytkie i jałowe. Dzięki Mosesowi,
- który dopuścił ją do swoich spraw, stała się nareszcie w pełni
- dojrzałym człowiekiem. Choć wydawało się to niemożliwe,
- podczas tych kilku czarownych miesięcy jej miłość do niego
- wyogromniała jeszcze po stokroć.
- Czasami wyruszali w podróż, kiedy Mosesa zapraszało jakieś
- ważne ugrupowanie lub kiedy musiał się spotkać
- z przedstawicielami któregoś z obcych mocarstw. Byli w Sheffield
- i w Oxfordzie, gdzie Moses przemawiał do dwóch przeciwnych
- żywiołów działających na arenie politycznej – Brytyjskiej Partii
- Komunistycznej i związku studentów – zwolenników Partii
- Konserwatywnej. Kiedyś polecieli na weekend do Paryża, żeby
- zobaczyć się z przedstawicielami francuskiego departamentu
- spraw zagranicznych. W miesiąc później wyjechali razem aż do
- Moskwy. Tara podróżowała z paszportem brytyjskim i dzięki
- temu przez całe dnie mogła zwiedzać miasto w towarzystwie
- przewodnika z radzieckiego biura podróży „Intourist”, podczas
- gdy Moses prowadził tajne rozmowy w siedzibie czwartego
- departamentu, którego okna wychodziły na Prospekt Gorkiego.
- Kiedy wrócili do Londynu, Moses wraz z grupą przyjaciół –
- wygnańców z Południowej Afryki – zorganizował zbiorowy
- protest na Trafalgar Square, dokładnie naprzeciw głównego
- wejścia do okazałego gmachu Przedstawicielstwa, ozdobionego
- kolumnadą i szeregiem rzeźbionych zwierzęcych głów. Tara nie
- mogła uczestniczyć w demonstracji. Moses ostrzegł ją, że będą
- fotografowani z budynku przez teleskopowe obiektywy i zabronił
- jej wystawiać się na pożarcie rasistowskim agentom. Jej
- działalność była zbyt ważna dla sprawy. Zamiast tego wykonała
- ironiczne i przewrotne posunięcie, telefonując do Wysokiego
- Komisarza, który zaprosił ją znów na lunch. Wygodny fotel
- w jego wspaniałym biurze, wykładanym boazerią z wonnego,
- egzotycznego drewna, był świetnym punktem obserwacyjnym.
- Tara widziała Mosesa, stojącego pod transparentem z napisem:
- „Apartheid to zbrodnia przeciwko ludzkości” i przemawiającego
- do pięciusetosobowej grupy demonstrantów. Żałowała jedynie, że
- szum wiatru oraz uliczny hałas zagłuszają jego słowa. Powtórzył
- je dla niej raz jeszcze tego wieczora, gdy leżeli razem z swojej
- sypialni na materacu. Ich treść przyprawiała ją o dreszcze.
- Pewnego pięknego wiosennego poranka trzymając się za ręce
- spacerowali po Hyde Parku. Benjamin rzucał pływającym po
- Serpentine kaczkom okruchy bułki. Po drodze na Speaker’s
- Corner przyglądali się jeźdźcom galopującym po Rotten Row
- i podziwiali wiosenne bujnie kwitnące ogrody.
- Na trawnikach leżały tłumy rozleniwionych ludzi w niedbałych
- pozach. Korzystając z pierwszych, niecodziennych o tej porze
- roku promieni słońca wielu mężczyzn zdjęło koszule, zaś
- dziewczęta podwinęły wysoko spódnice, odsłaniając uda.
- Zakochani obejmowali się bezwstydnie i Moses zmarszczył brwi.
- Publiczne demonstrowanie intymnych uczuć obrażało jego
- afrykańską moralność.
- Kiedy doszli na Speaker’s Corner, ominęli wojowniczych
- homoseksualistów i irlandzkich republikanów, którzy przemawiali
- stojąc na odwróconych skrzyniach po mleku, i przyłączyli się do
- grupy czarnych mówców. Mosesa natychmiast rozpoznano, był
- już znaną postacią w tych kręgach. Pół tuzina mężczyzn i kobiet
- – kolorowych emigrantów z Południowej Afryki zbliżyło się, by
- go powitać i podzielić się z nim czym prędzej wielką nowiną:
- – Uniewinnili ich...
- – Wszystkich wypuszczono...
- – Nokwe, Makgatho, Nelson Mandela – wszyscy są na
- wolności!
- – Sędzia Rumpff uwolnił ich od zarzutu zdrady stanu...
- Moses Gama stanął w miejscu jak wryty i popatrzył groźnie
- na otaczających go synów i córki Afryki, którzy tańczyli i śmiali
- się radośnie w bladych promieniach angielskiego słońca.
- – Nie wierzę w to – warknął gniewnie i ktoś podsunął mu
- wymiętoszony egzemplarz Observera.
- – Przeczytaj sam! To prawda!
- Moses chwycił gazetę i łapczywym wzrokiem przebiegł artykuł
- znajdujący się na pierwszej stronie. Z ponurą i zaciętą twarzą
- wcisnął pismo gwałtownym ruchem do kieszeni i przepchnął się
- przez skupionych wokół niego ludzi. Jego wielka, dystyngowana
- postać oddalała się szybko asfaltową alejką. Tara i Benjamin
- musieli biec, by za nim nadążyć.
- – Zaczekaj na nas, Moses.
- Nawet za nią nie spojrzał, ale jego nieruchome, ściągnięte
- usta i charakterystyczny ruch ramion zdradzały autentyczną
- furię.
- – O co chodzi, Mosesie? Co cię tak zdenerwowało?
- Powinniśmy się cieszyć, że nasi przyjaciele są wolni. Odezwij się
- do mnie, proszę!
- – Naprawdę nie rozumiesz? – zapytał. – Czy jesteś aż tak
- tępa, że nie widzisz, co się stało?
- – Przykro mi, ale nie rozumiem...
- – Wychodząc z tego umocnili niebywale swoją pozycję,
- zwłaszcza Mandela. A miałem nadzieję, że do końca życia będzie
- gnił w więzieniu, albo jeszcze lepiej, że wkrótce zadynda na
- szubienicy.
- – Moses! – Tara była wstrząśnięta. – Jak możesz tak
- mówić? Przecież Nelson Mandela to nasz towarzysz.
- – Póki żyję, Nelson Mandela jest moim największym
- rywalem. Afryką Południową może władać tylko jeden człowiek
- – on albo ja.
- – Nie wiedziałam.
- – Bardzo mało jeszcze wiesz, kobieto. I nie musisz wiedzieć
- więcej. Musisz się tylko nauczyć bezwzględnego posłuszeństwa
- wobec mnie.
- Drażniła go i irytowała swoimi wiecznymi humorami
- i napadami zazdrości, coraz częściej czuł odrazę do jej
- miękkiego, białego ciała i coraz trudniej przychodziło mu
- symulowanie miłosnych uniesień. Z utęsknieniem oczekiwał chwili,
- kiedy będzie się mógł jej wreszcie pozbyć, ale wiedział, że na
- to jeszcze za wcześnie.
- – Wybacz mi, Mosesie, jeśli byłam niemądra i niepotrzebnie
- cię zdenerwowałam.
- Szli dalej w milczeniu, ale gdy znaleźli się znów w pobliżu
- Serpentine, Tara spytała nieśmiało:
- – Co zamierzasz teraz zrobić?
- – Muszę upomnieć się o swoje prawa i zająć należne mi
- miejsce na czele naszego ludu. Nie pozwolę, by Mandela mnie
- ubiegł.
- – Co zamierzasz zrobić? – powtórzyła.
- – Muszę wrócić do Afryki.
- – Proszę, nie! – Z trudem złapała oddech. – Nie możesz
- tam jechać. To zbyt niebezpieczne, Mosesie. Aresztują cię, ledwie
- zdążysz postawić stopę na afrykańskiej ziemi.
- – Nie – zaprzeczył. – Nie stanie się tak, jeśli mi pomożesz.
- Zamierzam się nadal ukrywać i dlatego będziesz mi potrzebna.
- – Oczywiście, kochany, zrobię, co tylko zechcesz. Ale powiedz
- mi, na co liczysz, podejmując tak straszliwe ryzyko?
- Udało mu się powstrzymać kolejny wybuch gniewu i spojrzeć
- na nią.
- – Czy pamiętasz miejsce, gdzie się poznaliśmy
- i rozmawialiśmy ze sobą po raz pierwszy?
- – Na korytarzu w gmachu parlamentu – odparła
- natychmiast. – Nigdy tego nie zapomnę. Skinął głową.
- – Zapytałaś mnie, co tam robię, a ja obiecałem, że pewnego
- dnia ci to wyjaśnię. Ten dzień właśnie nadszedł.
- Moses mówił przez następną godzinę cichym,
- przekonywającym tonem. Tara słuchała go w napięciu, jej
- emocje wzrastały i opadały na przemian, wahając się pomiędzy
- szalonym entuzjazmem i przemożnym lękiem.
- – Pomożesz mi? – spytał na koniec.
- – Tak się o ciebie boję!
- – Zrobisz to?
- – Nie ma takiej rzeczy, której potrafiłabym ci odmówić –
- szepnęła. – Po prostu nie ma.
- Tydzień później Tara zadzwoniła do Rhodes Hill, do
- Centaine. Zdumiało ją, jak wyraźnie słychać z tej odległości.
- Rozmawiała z każdym z dzieci po kolei. Sean odpowiadał
- monosylabami i z wyraźną ulgą przekazał słuchawkę Garry’emu.
- Po pierwszym roku spędzonym w szkole handlowej Garry stał
- się bardzo poważny i pedantyczny, wyrażał się jak młody
- staruszek, a jedyną nowiną, którą miał do przekazania, było to,
- że Shasa zezwolił mu wreszcie na zatrudnienie się na pół etatu
- w Courtney Mining and Finance, w charakterze gońca.
- – Ojciec płaci mi dziennie dwa funty i dziesięć szylingów –
- oznajmił z dumą – i już niedługo będę miał własne biuro
- i tabliczkę ze swoim nazwiskiem na drzwiach.
- Kiedy przyszła kolej na Michaela, odczytał Tarze przez
- telefon swój wiersz o morzu i rybitwach. Wiersz był naprawdę
- dobry, a jej zachwyty szczere.
- – Tak bardzo cię kocham – szepnął Michael. – Wracaj
- szybko do domu.
- Isabella była rozdrażniona.
- – Jaki prezent mi przywieziesz? – zapytała. – Tatuś kupił
- mi złoty medalion z prawdziwym brylantem.
- Tara odetchnęła, kiedy jej córka oddała wreszcie słuchawkę
- Centaine.
- – Nie martw się o Bellę – uspokajała ją Centaine. –
- Miałyśmy małą sprzeczkę i nasza mademoiselle dostała troszkę
- po nosie.
- – Chciałabym przywieźć dla Shasy coś na powitanie –
- zwierzyła jej się Tara. – Znalazłam przepiękny średniowieczny
- ołtarz przerobiony na skrzynię. Pomyślałam, że wyglądałby
- wspaniale w jego gabinecie w parlamencie. Czy mogłabyś
- zmierzyć wysokość tej ściany po prawej stronie jego biurka, od
- ziemi do obrazów Pierneefa, które tam wiszą? Chciałabym mieć
- pewność, że ołtarz się zmieści.
- Po głosie można było poznać, że Centaine jest trochę
- zaintrygowana. Tara nigdy nie interesowała się antykami.
- – Oczywiście, że zmierzę – zgodziła się z powątpiewaniem. –
- Ale pamiętaj, że Shasa ma bardzo konserwatywny gust. Na
- twoim miejscu starałabym się uniknąć czegoś zbyt... – zawahała
- się lekko nie chcąc kwestionować dobrego smaku swojej
- synowej – zbyt rzucającego się w oczy.
- Tara zignorowała tę uwagę.
- – Zadzwonię do ciebie jutro wieczorem, żebyś mogła
- przedyktować mi te dane.
- Dwa dni później Tara w towarzystwie Mosesa pojawiła się
- ponownie w sklepie z antykami na Kensington High Street.
- Razem zrobili skrupulatne pomiary ołtarza od zewnątrz i od
- środka. Było to prawdziwe dzieło sztuki, z wiekiem wyłożonym
- mozaiką z kamieni półszlachetnych. Na jego rogach czuwały
- figurki wyobrażające apostołów, wyrzeźbione z kości słoniowej
- oraz rzadkich gatunków drewna i ozdobione płatkami złota. Na
- kasetonach przedstawiono mękę Chrystusa, od biczowania aż po
- śmierć na krzyżu. Dopiero po starannym obejrzeniu ołtarza
- Moses skinął głową z aprobatą.
- – Tak, to się świetnie nadaje.
- Tara wręczyła sprzedawcy czek na sześć tysięcy funtów.
- – Dla Shasy miernikiem wartości artystycznej jest cena –
- wyjaśniła Mosesowi, kiedy czekali na jego przyjaciół, którzy mieli
- zająć się transportem. – Nie odmówi postawienia w swoim
- biurze czegoś, co kosztowało sześć tysięcy funtów.
- Sprzedawca z bólem serca oddawał skrzynię w ręce trzech
- młodych Murzynów, którzy przyjechali rozklekotaną furgonetką,
- wezwani przez Mosesa.
- – To bardzo delikatny i cenny mebel, prawdziwe dzieło
- mistrza – protestował. – Byłbym dużo spokojniejszy, gdyby
- państwo powierzyli pakowanie i załadunek jakiejś doświadczonej
- firmie. Mogę polecić...
- – Proszę się nie martwić. Od tej chwili ja za to
- odpowiadam – zapewniła go Tara.
- – To taka piękna rzecz – powiedział jeszcze. – Przysięgam
- pani, że umarłbym ze zgryzoty, gdyby ktoś ją choć zadrasnął.
- Stał z opuszczonymi żałośnie rękami, kiedy wynosili ołtarz
- i ładowali go do furgonetki.
- Tydzień później Tara odleciała do Kapsztadu.
- Nazajutrz po tym, jak skrzynia szczęśliwie przeszła przez
- kontrolę celną w dokach Kapsztadu, Tara zaaranżowała w biurze
- Shasy małe, elitarne przyjęcie. Chciała zrobić mu niespodziankę
- i pokazać prezent. Premier nie mógł przyjść, ale zjawiło się
- trzech ministrów, Blaine, Centaine i około tuzina innych gości.
- Wszyscy tłoczyli się w gabinecie, popijając szampana i podziwiając
- ołtarz.
- Tara usunęła spod ściany georgiański, palisandrowy stolik
- i na jego miejscu ustawiła skrzynię. Shasa częściowo domyślał
- się, co go czeka. Centaine dyskretnie uchyliła rąbka tajemnicy,
- a dodatkową wskazówkę stanowił ostatni wyciąg z jego konta
- w Lloyds Bank.
- – Sześć tysięcy funtów! – Shasa był przerażony. – Tyle
- kosztuje nowy rolls!
- – Co, u licha, ta przeklęta kobieta sobie myśli? Przecież to
- idiotyczne, żeby kupowała mu ekstrawaganckie prezenty za jego
- własne pieniądze. Znając jej gust, miał jak najgorsze przeczucia.
- Kiedy wszedł do biura, ołtarz był jeszcze zasłonięty kapą
- z weneckiej koronki. Shasa przyglądał mu się pełen obaw,
- podczas gdy Tara wygłaszała zgrabną mówkę na temat tego,
- jakim Shasa jest wspaniałym mężem i ojcem, i jak wiele ona,
- Tara, mu zawdzięcza.
- Ceremonialnym gestem ściągnęła ze skrzyni koronkową
- płachtę. Wszyscy obecni mimowolnie wydali z siebie pełne
- podziwu westchnienie. Figurki z kości słoniowej z wiekiem
- nabrały szlachetnej, żółtej barwy, a warstewka złota okrywała je
- iście królewską patyną. Goście podeszli bliżej, żeby dokładnie
- obejrzeć ołtarz, i Shasa poczuł, że jego bezsensowna niechęć
- wobec prezentu gwałtownie topnieje. Nigdy by się nie
- spodziewał po Tarze tak wspaniałego wyboru. Zamiast
- przeładowanego ozdobami szkaradzieństwa miał przed sobą
- autentyczne i piękne dzieło sztuki, a ponadto – wyśmienitą lokatę
- kapitału. W tych sprawach instynkt zawodził go niezwykle
- rzadko.
- – Mam nadzieję, że ci się podoba? – zapytała Tara
- z zaskakującą niepewnością w głosie.
- – Jest niezrównany – odparł szczerze.
- – Nie uważasz, że powinien raczej stać pod oknem?
- – Sądzę, że wygląda doskonale tu, gdzie go postawiłaś –
- powiedział, po czym, zniżając głos, żeby nikt go nie usłyszał,
- dokończył: – Czasami mnie zaskakujesz, moja droga. Jestem
- naprawdę wzruszony twoją troskliwością.
- – Ty też postąpiłeś bardzo ładnie, pozwalając mi wyjechać
- do Londynu – odparła.
- – Mógłbym wyrwać się dziś po południu z posiedzenia
- i wrócić do domu wcześniej – zaproponował, zerkając w dół, na
- jej dekolt.
- – Och, wolałabym nie – odpowiedziała pośpiesznie, zdziwiona
- natychmiastową reakcją swego ciała na tę propozycję. –
- Wieczorem będę na pewno wykończona. Tyle wrażeń...
- – A więc nasza umowa obowiązuje nadal w całej
- rozciągłości? – zapytał.
- – Myślę, że tak będzie najrozsądniej. A ty?
- Prosto z Londynu Moses poleciał do Delhi, gdzie odbył kilka
- przyjacielskich rozmów z Indirą Gandhi, przewodniczącą
- indyjskiej Partii Kongresowej. Udzieliła mu gorącego poparcia,
- wyraziła uznanie dla jego misji i obiecała wszelką pomoc.
- W Bombaju wszedł na pokład trampowego parowca
- pływającego pod banderą liberyjską i dowodzonego przez
- polskiego kapitana. Zaciągnął się jako majtek na rejs do
- Lourenco Marques w Portugalskim Mozambiku. Statek zawinął
- po drodze do portu Victoria na Seszelach, żeby zostawić
- ładunek ryżu, po czym popłynął prosto do Afryki.
- W Lourenco Marques Moses pożegnał jowialnego polskiego
- kapitana i zszedł na ląd w towarzystwie pięciu innych członków
- załogi, którzy wybierali się do dzielnicy słynącej z licznych
- burdeli. Łącznik czekał na Mosesa w obskurnym nocnym klubie.
- Był jednym z czołowych działaczy podziemnej organizacji
- wyzwoleńczej, która dopiero niedawno rozpoczęła zbrojną walkę
- z portugalskim kolonializmem.
- Zamówili wielkie, soczyste krewetki, które były specjalnością
- tego lokalu, młode i cierpkie wino portugalskie. Przy jedzeniu
- przedyskutowali stopień zaawansowania działalności i przyrzekli
- sobie nawzajem wsparcie w przyszłej walce.
- Kiedy skończyli, agent dał znak jednej z dziewcząt siedzących
- przy barze. Przysiadła się do nich i po kilku minutach figlarnego
- przekomarzania wzięła Mosesa za rękę i tylnym wyjściem
- wyprowadziła z sali. Jej pokój znajdował się po drugiej stronie
- podwórka.
- Agent dołączył do nich po krótkiej chwili. Dziewczyna została
- na czatach, żeby w razie potrzeby ostrzec ich przed
- niespodziewanym nalotem miejscowej policji. Mężczyzna wręczył
- Mosesowi przygotowane dokumenty podróżne, niewielki tobołek
- z używaną odzieżą i sumę eskudów wystarczającą, by zdołał
- przedostać się przez granicę i dotrzeć do złotonośnych rejonów
- Witwatersrandu.
- Następnego popołudnia Moses wmieszał się w ponad
- stuosobowy tłum robotników na dworcu kolejowym. Mozambik
- był ważnym źródłem siły roboczej, a pieniądze zarobione przez
- jego mieszkańców w kopalniach złota w znacznym stopniu
- napędzały miejscową gospodarkę. Moses, ubrany tak jak
- wszyscy i z prawdziwymi dokumentami w kieszeni, niczym się nie
- różnił od ludzi drepczących po peronie. Bez kłopotów wsiadł do
- wagonu trzeciej klasy; znudzony portugalski urzędnik nie
- obdarzył go nawet jednym spojrzeniem.
- Późnym popołudniem pociąg opuścił rejon wybrzeża,
- wydostał się ze strefy dusznego tropikalnego upału i wjechał
- w górzyste lasy niskiego veldu. Wczesnym rankiem następnego
- dnia zbliżali się już do przejścia granicznego w Komatipoort.
- Kiedy pociąg turkocząc przetaczał się wolno po niskim, żelaznym
- moście, Moses miał wrażenie, że przekracza nie rzekę, lecz
- ogromny ocean. Miotały nim sprzeczne uczucia: śmiertelny
- strach na przemian z radosnym oczekiwaniem. Wracał do domu,
- ale dla niego i dla jego ludu dom ten był jednocześnie
- więzieniem.
- Czuł się obco i dziwnie, słysząc znów język afrykanerski –
- szorstki, gardłowy, jeszcze wstrętniejszy dla ucha przez to, że
- mówili nim ciemięzcy. Tutejsi urzędnicy w niczym nie
- przypominali leniwych i nieudolnych Portugalczyków. Przerażająco
- sprawni i dociekliwi, skrupulatnie przestudiowali papiery Mosesa,
- zadając mu mnóstwo obcesowych pytań w tym znienawidzonym
- języku. Ale Moses zdążył już przybrać barwy ochronne
- typowego Afrykanina – miał puste oczy i twarz całkowicie
- pozbawioną wyrazu. Była to po prostu jeszcze jedna czarna
- twarz, podobna do miliona innych, i wróg dał się oszukać.
- Hendrick Tabaka początkowo nie rozpoznał zgarbionego,
- ociężałego przybysza, który wszedł do jego sklepu w osiedlu
- Drake’s Farm. Moses miał na sobie luźne, znoszone ubranie
- i starą czapkę golfową nasuniętą na oczy. Dopiero kiedy się
- wyprostował i podniósł daszek, Hendrick skoczył na równe nogi
- i wydał zdumiony okrzyk. Potem chwycił brata za ramię
- i rozglądając się nerwowo na boki szybko pociągnął go w stronę
- zaplecza i wepchnął do maleńkiej izdebki, która służyła mu jako
- biuro.
- – To miejsce jest stale obserwowane – wyszeptał ze
- wzburzeniem. – Czyś już zupełnie postradał rozum, że zjawiasz
- się tutaj w biały dzień?
- Dopiero gdy znaleźli się na zapleczu, bezpiecznie zamknięci
- od wewnątrz, Hendrick odzyskał wreszcie spokój i objął Mosesa
- na powitanie:
- – Część mojej duszy odeszła wraz z tobą i wraz z tobą
- szczęśliwie powróciła. – Przez cienką, obitą skórą nosorożca
- ścianę oddzielającą biuro od sklepu zawołał syna. – Raleigh,
- przyjdź tu natychmiast!
- Chłopak przez chwilę wpatrywał się ze zdumieniem
- w sławnego stryja, po czym ukląkł przed nim i umieścił na
- swojej głowie jego stopę, składając w ten sposób hołd wielkiemu
- wodzowi. Moses z uśmiechem podniósł go na nogi, uściskał
- i wypytał dokładnie o szkołę i studia.
- – Idź teraz do matki – polecił chłopcu ojciec. – Powiedz,
- żeby przygotowała posiłek. Całego kurczaka, dużo
- kukurydzianego budyniu i galon mocnej, słodkiej herbaty. Twój
- stryj jest głodny.
- Siedzieli zamknięci w biurze do późnej nocy. Musieli omówić
- mnóstwo spraw. Hendrick zdał Mosesowi szczegółową relację,
- jak idą ich wszystkie interesy, jak rozwija się tajny związek
- zawodowy górników i organizacja Buffaloes. Na koniec przekazał
- mu nowiny o rodzinie i najbliższych przyjaciołach.
- W końcu opuścili biuro i przeszli do domu. Tam Hendrick
- wziął Mosesa za ramię i zaprowadził do małej sypialni, zawsze
- przygotowanej na wypadek jego wizyty. W środku, na niskim
- łóżku, siedziała Victoria, czekając cierpliwie na tę chwilę. Kiedy
- Moses wszedł, podniosła się, zbliżyła do niego i tak samo jak
- przedtem chłopiec padła przed nim na twarz i umieściła jego
- stopę na swojej głowie.
- – Jesteś moim słońcem – wyszeptała. – Od kiedy cię nie
- ma, żyję pogrążona w ciemnościach.
- – Posłałem jednego z naszych, żeby ją przyprowadził ze
- szpitala – wyjaśnił Hendrick.
- – Mądrze zrobiłeś – Moses schylił się i podniósł młodą
- Zuluskę z kolan. Onieśmielona dziewczyna stała ze spuszczoną
- głową.
- – Wrócimy do naszej rozmowy jutro rano. – Hendrick
- Tabaka delikatnie zamknął za sobą drzwi. Moses wsunął palec
- wskazujący pod brodę Vicky i uniósł jej twarz, by móc na nią
- popatrzeć.
- Była jeszcze piękniejsza niż w jego wspomnieniach –
- afrykańska madonna o twarzy jak czarny księżyc. Pomyślał
- przez moment o kobiecie, którą zostawił w Londynie, i wzdrygnął
- się z obrzydzeniem porównując jej wilgotne, białe ciało, miękkie
- i sflaczałe, z gładką, lśniącą skórą dziewczyny stojącej przed nim,
- twardą i chłodną w dotyku niczym polerowany onyks. Jego
- nozdrza poruszyły się, reagując na ostrą, afrykańską, piżmową
- woń, jakże inną od mdłego, kwaśnego zapachu białej kobiety,
- nieudolnie maskowanego przez nią kwiatowymi perfumami. Kiedy
- Vicky podniosła wzrok i uśmiechnęła się, białka jej oczu
- i nieskazitelne jak kość słoniowa zęby rozbłysły jak kość
- słoniowa w ślicznej, ciemnej twarzy.
- Zaspokoiwszy pierwszą namiętność ułożyli się pod ciężką
- derką ze skór antylop i resztę nocy spędzili rozmawiając.
- Moses wysłuchał przechwałek na temat bohaterskich
- wyczynów Vicky podczas jego nieobecności. Wraz z innymi
- kobietami pomaszerowała do Pretorii, żeby wręczyć petycję
- nowemu ministrowi do spraw Bantu, który zastąpił na tym
- stanowisku obecnego premiera, doktora Yerwoerda.
- Nie udało im się jednak dotrzeć do siedziby ministra. Drogę
- zagrodziła im policja, aresztując główne organizatorki marszu.
- Vicky spędziła w więzieniu trzy dni i trzy noce. Swoje
- upokarzające przeżycia relacjonowała z takim poczuciem humoru,
- że gdy chichocząc zaczęła przytaczać absurdalne dialogi z sędzią,
- Moses zawtórował jej śmiechem. W końcu zarzuty o udział
- w nielegalnym zgromadzeniu oraz podburzanie do publicznych
- zamieszek oddalono, a Vicky i pozostałe kobiety zostały zwolnione
- z aresztu.
- – Ale teraz jestem już zaprawiona w boju – śmiała się. –
- Umoczyłam swoją włócznię we krwi, tak jak wojownicy starego
- króla Zulusów, Chaki.
- – Jestem z ciebie dumny – pochwalił ją Moses. – Ale
- prawdziwa walka dopiero się zaczyna – dodał i odsłonił przed
- Vicky zaledwie część tego, co czekało ich wszystkich
- w najbliższej przyszłości. Obserwowała jego twarz w żółtym,
- migotliwym świetle lampy, chłonęła chciwie każde słowo. Jej
- oczy błyszczały.
- Nim wreszcie zapadli w sen, przez małe, pojedyncze okno
- zaczął się już przedostawać pierwszy brzask. Vicky zamruczała
- z wargami wtulonymi w jego nagą pierś:
- – Jak długo zostaniesz tym razem, mój panie?
- – Krócej niżbym chciał.
- Spędził w Drake’s Farm jeszcze trzy doby. Vicky była z nim
- każdej nocy.
- Na wieść o tym, że Moses Gama wrócił, w domu zaczęli się
- pojawiać liczni goście, głównie młodzi zapaleńcy z Umkhonto we
- Sizwe, wojownicy rwący się do walki.
- Niektórzy ze starszych członków Kongresu, przybyli, aby
- porozmawiać z Mosesem, opuszczali dom poważnie zaniepokojeni
- tym, co usłyszeli. Nawet Hendrick Tabaka był zdenerwowany.
- Jego brat się zmienił. Hendrick nie potrafił dokładnie określić,
- na czym polegała ta zmiana, ale widział ją wyraźnie. Moses
- zrobił się niecierpliwy i wybuchowy. Przyziemne problemy
- związane z prowadzeniem interesów, codzienna praca w komitecie
- związku zawodowego i kierowanie działalnością Buffaloes
- przestały go interesować.
- – Zachowuje się jak ktoś, kto zapatrzył się w odległy
- wierzchołek wysokiej góry i nie dostrzega niczego, co jest niżej.
- Bez przerwy mówi o jakichś obcych ludziach z dalekich krajów,
- a ja się pytam: cóż mądrego oni mogą powiedzieć na temat
- naszej sytuacji? – gderał zwierzając się matce bliźniaków,
- jedynej osobie, której naprawdę ufał. – Gardzi zarobionymi
- i zaoszczędzonymi przez nas pieniędzmi twierdząc, że po
- rewolucji nie będą już miały żadnej wartości, że wszystko
- będzie należeć do ludu. – Hendrick przerwał na chwilę, żeby
- pomyśleć o wszystkim, co posiadał, o swoich sklepach
- i nielegalnych lokalach z wyszynkiem, o piekarniach i trzodach
- w rezerwatach, o pieniądzach, które zgromadził na książeczce
- oszczędnościowej w banku białego człowieka, a także o gotówce
- schowanej w wielu sekretnych miejscach, między innymi
- zakopanej pod podłogą w pokoju, w którym teraz siedział
- popijając świeże piwo uwarzone przez ulubioną żonę. – Nie
- jestem wcale pewien, czy chciałbym, żeby wszystko należało do
- ludu – mruknął w zamyśleniu. – Lud jest jak bydło – leniwy,
- bezwolny i głupi. Niby czym zasłużył sobie na to, żeby przejąć
- wszystko, na co pracowałem w pocie czoła przez tyle długich
- lat?
- – Może to choroba. Może twój wielki brat ma robaki
- w swoich wnętrznościach – zasugerowała kobieta. – Przyrządzę
- mu muti, to oczyści jego jelita i rozjaśni mu umysł.
- Hendrick ze smutkiem potrząsnął głową. Szczerze wątpił, czy
- nawet najbardziej zabójczy środek przeczyszczający, sporządzony
- według przepisu jego żony zdoła wyplenić te mroczne idee
- z mózgu brata.
- To prawda, że kiedyś, dawno temu, rozmawiali o wielu
- dziwnych rzeczach, wspólnie snuli szalone plany. Moses był
- wówczas młody, a takie pomysły stanowią przecież przywilej
- młodości. Jednak teraz skronie Hendricka przyprószył szron
- dojrzałej mądrości, jego brzuch był syty i okrągły, dom zapełnił
- się synami, a zagrody – stadami bydła. Nigdy dotąd Hendrick
- nie zastanawiał się nad tym poważnie, lecz niewątpliwie posiadł
- wszystko, czego potrzeba człowiekowi do szczęścia. Prawda, że
- nie był wolny, ale też nie do końca zdawał sobie sprawę z tego,
- czym w istocie jest wolność. Chociaż głęboko kochał brata i czuł
- przed nim respekt, miał poważne wątpliwości, czy jest gotów
- zaryzykować utratę wszystkiego, co zdobył, w imię tego mglistego
- pojęcia.
- – Musimy spalić i zrównać z ziemią cały ten zbrodniczy
- system – powiedział Moses, a Hendrick zaczął podejrzewać, że
- brat uznaje także jego sklepy i piekarnie za część owego
- systemu.
- – Musimy sprowokować ludzi, przemienić nasz kraj
- w dzikiego, wspaniałego, nieposkromionego ogiera, który swoimi
- kopytami stratuje ciemięzców. – Pod wpływem tych słów
- Hendrick z niepokojem wyobraził sobie, jak on sam wraz ze
- swoim bezpiecznym światem ginie miażdżony z równą
- bezwzględnością.
- – Gniew ludu to rzecz piękna i święta. Musimy spowodować,
- by wreszcie się wyzwolił – mówił dalej Moses, a Hendrick
- pomyślał o tłumach plądrujących bezkarnie jego zasobne
- w towar sklepy. Był już kiedyś świadkiem buntu Zulusów
- w Durbanie, dobrze pamiętał, że wszyscy uczestnicy zamieszek
- w pierwszym rzędzie rabowali hinduskie sklepy, żeby zaopatrzyć
- się w nowe ubrania i radia.
- – Policja to wróg ludu. Ona także zginie w płomieniach. –
- Słysząc to Hendrick przypomniał sobie wydarzenia z listopada
- zeszłego roku, kiedy przez Drake’s Farm przetoczyła się fala
- krwawych zamieszek pomiędzy zwalczającymi się ugrupowaniami
- Zulu i Xhosa, w wyniku których zginęło czterdzieści osób. Tylko
- policja zdołała ich rozdzielić i powstrzymać dalszy rozlew krwi.
- Także dzięki policji sklepy Hendricka ocalały przed rabunkiem
- w trakcie rozruchów. Zastanawiał się teraz, kto w przyszłości
- będzie pilnował, by odwieczni przeciwnicy nie powyrzynali się
- nawzajem, i jak będzie wyglądało codzienne życie w osiedlach,
- jeżeli policja zostanie wyeliminowana, a każdy zechce ustanawiać
- swoje własne prawa.
- Jednak pomimo tych refleksji Hendrick Tabaka wstydził się
- przed sobą owej zdradzieckiej ulgi, którą poczuł trzy dni
- później, kiedy Moses opuścił Drake’s Farm i przeniósł się do
- domu w Rivonii. W gruncie rzeczy sam delikatnie zasugerował
- bratu, że jego dłuższe pozostawanie w osiedlu pociąga za sobą
- poważne niebezpieczeństwo. Prawie wszyscy mieszkańcy wiedzieli
- o jego powrocie, tłumy nierobów całymi dniami gromadziły się
- pod domem w nadziei, że choć na chwilę ujrzą uwielbianego
- przywódcę, Mosesa Gamę. Nie trzeba było dużo czasu, by
- policja dowiedziała się o tym za pośrednictwem swoich
- informatorów.
- Młodzi członkowie Umkhonto we Sizwe przez następne
- tygodnie ochoczo służyli Mosesowi jako łącznicy, organizując
- tajne zebrania, na których spotykały się małe grupki najbardziej
- zbuntowanych i wojowniczych uczestników ruchu. Kiedy
- wysłuchali, co Moses ma im do powiedzenia, tłumiony dotąd
- sprzeciw wobec konserwatywnych i pokojowo nastawionych
- przywódców Kongresu przerodził się w gotowość do
- natychmiastowej rebelii.
- Moses odszukał kilku członków Kongresu, którzy pomimo
- podeszłego wieku mieli radykalne poglądy i rwali się do walki.
- Spotkał się także potajemnie z przywódcami komórek
- organizacyjnych Buffaloes, nie informując o tym Hendricka
- Tabaki, ponieważ czuł, że nastawienie brata uległo zmianie, że
- jego polityczny zapał, który zresztą nigdy nie dorównywał
- płomiennej pasji Mosesa, wyraźnie osłabł. Po raz pierwszy
- w życiu Moses przestał ufać mu bez zastrzeżeń. Hendrick był
- jak zbyt długo używany topór – jego ostrze stępiło się
- i zmatowiało. Moses zdał sobie sprawę, że powinien znaleźć na
- jego miejsce kogoś nowego i skuteczniejszego.
- – Walkę muszą kontynuować młodzi – powiedział do Vicky.
- – Tacy jak Raleigh, a także ty. Teraz wszystko jest w waszych
- rękach.
- Na każdym spotkaniu zarówno sam przemawiał, jak
- i uważnie przysłuchiwał się temu, co mówią inni. Wyłapywał
- ledwo dostrzegalne zmiany w układzie sił, które nastąpiły
- podczas jego wieloletniego pobytu za granicą. Dopiero teraz
- zaczynał rozumieć, jak znacznie zmniejszyła się strefa jego
- wpływów. W gronie liderów Afrykańskiego Kongresu
- Narodowego i w oczach całego narodu pozostał daleko w tyle za
- Mandelą.
- – Zrobiłem poważny błąd schodząc do podziemia
- i wyjeżdżając z kraju – zadumał się. – Gdybym pozostał tutaj
- i zajął swoje miejsce na ławie oskarżonych, obok Mandeli
- i pozostałych...
- – Ryzyko było zbyt wielkie – usprawiedliwiła go Vicky. –
- Jeśli rozprawa potoczyłaby się inaczej, jeśli sądziłby ich nie
- Rumpff, ale ktoś inny spośród Burów, mogliby wszyscy zawisnąć
- na szubienicy. A gdybyś i ty zawisnął razem z nimi, nasza
- sprawa przepadłaby wraz z waszą śmiercią. Nie wolno ci zginąć,
- mój mężu, bo kiedy ciebie zabraknie, będziemy wszyscy jak
- dzieci bez ojca.
- – A jednak Mandela stanął przed sądem – warknął
- gniewnie Moses. – I wykorzystał to jako okazję do
- zaprezentowania światu swojej osobowości. Miliony ludzi, które
- przedtem nie miały pojęcia o jego istnieniu, codziennie oglądały
- jego twarz w gazetach i cytowały jego słowa – Moses potrząsnął
- głową. – Dwa proste słowa: Amandla i Ngawethu – i słuchał go
- cały kraj.
- – Ciebie także wszyscy znają, mój panie. I twoje słowa
- również. Moses spiorunował ją wzrokiem.
- – Nie próbuj mi schlebiać, kobieto. Oboje wiemy, że w czasie
- procesu, kiedy siedzieli w więzieniu, a ja byłem na wygnaniu,
- mianowali Mandelę swoim oficjalnym przywódcą. Nawet stary
- Luthuli dał mu swoje błogosławieństwo. Kiedy go uniewinnili,
- zaczął ostro działać. Wiem, że podróżuje po całym kraju
- w pięćdziesięciu różnych przebraniach, umacniając swoją pozycję.
- Muszę się z nim spotkać, stawić mu czoło i odebrać jak
- najszybciej władzę, póki jeszcze nie jest za późno. Inaczej
- przestanę się liczyć i wszyscy o mnie zapomną.
- – Co zamierzasz zrobić, mój panie? W jaki sposób chcesz go
- wysadzić z siodła? Zajechał już bardzo daleko. Czy potrafimy go
- powstrzymać?
- – Mandela ma jeden słaby punkt. Jest zbyt uległy, zbyt
- pojednawczy wobec Burów. Muszę to wykorzystać.
- Moses mówił cicho, ale w jego oczach płonęła taka
- zawziętość, że Victorię przeszedł mimowolny dreszcz. Zaraz
- potem jednak z wysiłkiem odegnała od siebie ponure wizje,
- które pojawiły się w jej umyśle pod wpływem tych słów. On
- jest moim mężem, powtarzała sobie żarliwie. Jest moim panem
- i władcą, więc cokolwiek mówi lub robi, musi być słuszne
- i prawe.
- Konfrontacja odbyła się w kuchni domu w Puck’s Hill. Na
- niebie wisiały ciężkie, ołowiane, burzowe chmury, przez co
- w pomieszczeniu panował siny, nienaturalny półmrok i Marcus
- Archer musiał zapalić elektryczne lampy, które wisiały nad
- długim stołem osadzone w mosiężnych, pseudozabytkowych
- żyrandolach.
- Potężny grzmot rozdarł ciszę i przetoczył się po niebie
- niczym huk artylerii. Za oknami błyskawice wybuchały co chwila
- oślepiająco białym światłem. Z okapu spływał deszcz tworząc na
- szybach srebrzystą, falującą zasłonę. Zgromadzeni w kuchni,
- zamiast normalnie rozmawiać, musieli do siebie krzyczeć, by
- usłyszeć się nawzajem poprzez gniewne odgłosy natury.
- Stanowili naczelne dowództwo Umkhonto we Sizwe – było ich
- w sumie dwunastu, wszyscy z wyjątkiem Archera i Joe Cicero
- czarni, ale tak naprawdę w tej grupie liczyło się tylko dwóch –
- Moses Gama i Nelson Mandela. Pozostali siedzieli w milczeniu,
- zadowalając się rolami obserwatorów, podczas gdy ci dwaj jak
- potężne czarnogrzywe lwy walczyli ze sobą o to, kto zostanie
- przywódcą stada.
- – Jeżeli zgodzę się na twoje propozycje – Mandela stał za
- stołem pochylony do przodu, wsparty zaciśniętymi pięściami
- o blat – utracimy poparcie całego świata.
- – Zgodziłeś się już ze mną co do konieczności zbrojnego
- powstania, do którego przekonywałem cię przez te wszystkie
- lata – Moses odchylił się na drewnianym, kuchennym krześle
- balansując na jego dwóch tylnych nogach. – Ale zignorowałeś
- moje wezwanie do walki i zamiast tego trwonisz nasze siły
- w żałosnych, nic nie znaczących demonstracjach, które Burowie
- z uśmiechem pogardy rozpędzają na cztery wiatry.
- – Nasze akcje pomogły ludziom się zjednoczyć – krzyknął
- Mandela. Od czasu, gdy widzieli się po raz ostatni, zapuścił
- krótką, gęstą brodę, dzięki czemu wyglądał teraz jak prawdziwy
- rewolucjonista, i Moses musiał w duchu przyznać, że prezentował
- się świetnie – wysoki, emanujący pewnością siebie mężczyzna,
- potężny i groźny przeciwnik.
- – Pomogły ci również zwiedzić więzienie białego człowieka –
- powiedział Moses szyderczo. – Dosyć już tych dziecinnych
- igraszek. Pora uderzyć bez litości w samo serce wroga.
- – Przecież doszliśmy do porozumienia – Mandela nadal stał.
- – Dobrze wiesz, że zaakceptowałem, choć niechętnie, używanie
- siły...
- Teraz Moses zerwał się na równe nogi tak gwałtownie, że
- jego krzesło odskoczyło do tyłu i grzmotnęło w ścianę.
- – Niechętnie! – przechylił się nad stołem, aż jego oczy
- znalazły się zaledwie o kilka cali od oczu Mandeli. – Owszem,
- jesteś niechętny jak stara baba i bojaźliwy jak dziewica. To, co
- proponujesz, nazywasz używaniem siły – wysadzenie
- w powietrze paru słupów telegraficznych albo centrali
- telefonicznej? – głos Mosesa był pełen miażdżącej wzgardy. –
- Następnym razem wysadzisz publiczny szalet i będziesz czekał,
- aż Burowie przyczołgają się pokornie na kolanach, żeby
- negocjować z tobą warunki. Jesteś naiwny, mój przyjacielu,
- chodzisz z głową w chmurach i śnisz słodkie sny na jawie.
- Ludzie, z którymi grasz, są twardzi. Tylko w jeden sposób
- możesz zwrócić ich uwagę – musisz zadać im cios i sprawić, by
- poczuli zapach własnej krwi.
- – Atakujemy wyłącznie cele nieożywione – powiedział
- Mandela. – Nie będziemy zabijać ludzi. Nie jesteśmy
- mordercami.
- – Jesteśmy wojownikami – Moses mówił teraz ciszej, ale
- jego głos nie stracił przez to na sile. Jego słowa zdawały się
- rozświetlać ponure wnętrze kuchni. – Walczymy o wolność
- naszego ludu. Nie możemy sobie pozwolić na skrupuły, za
- pomocą których usiłujesz nas powstrzymać.
- Po tych słowach wśród młodych mężczyzn siedzących przy
- końcu stołu zapanowało gwałtowne ożywienie. Joe Cicero
- uśmiechnął się nieznacznie, ale jego oczy pozostały puste
- i niezgłębione, a w twarzy czaiło się okrucieństwo.
- – Nasze akty przemocy powinny mieć wyłącznie charakter
- symboliczny – próbował wyjaśnić Mandela, ale Moses przerwał
- mu lekceważąco.
- – Symbole! Nie mamy już czasu na symboliczne akty.
- W Kenii wojownicy Mau Mau złapali dzieci białych osadników,
- powiesili je głowami w dół i rozpłatali maczetami ostrymi jak
- brzytwy, tnąc między nogami, a to, co zostało, wrzucili do dołów
- kloacznych. Tak się zmusza białych do podjęcia dialogu. Tylko
- takie symbole są w stanie zrozumieć.
- – Nigdy nie pogrążymy się w takim barbarzyństwie –
- zaprotestował stanowczo Mandela. Moses pochylił się jeszcze
- bardziej w jego stronę i ich spojrzenia się spotkały. Przez chwilę
- mierzyli się wzrokiem, Moses myślał intensywnie. Zmusił
- przeciwnika, żeby jasno określił swoje stanowisko. Sprowokował
- go do złożenia jednoznacznej deklaracji w obecności wojowniczo
- nastawionego dowództwa naczelnego. Wiadomość o tym, że
- Mandela odmówił udziału w bezpośredniej walce, rozejdzie się
- szybko, dotrze do członków Ligi Młodych, do młodych zuchów
- Buffaloes i do wszystkich, którzy tworzyli silną grupę popierającą
- Mosesa.
- Postanowił nie naciskać Mandeli mocniej, jeszcze nie teraz.
- Wiedział, że w przeciwnym razie może tylko stracić część tego,
- co już udało mu się zyskać. Nie chciał ryzykować i dawać mu
- okazji do wyjaśnienia, że w przyszłości byłby jednak skłonny
- użyć bardziej radykalnych metod. Udało mu się sprawić, że
- Nelson Mandela wyszedł w oczach wojowników na pacyfistę,
- a sam, dla kontrastu, okazał im własną, nieposkromioną żądzę
- walki.
- Odsunął się z pogardą od Mandeli, zaśmiał się cicho, ale
- znacząco, i posłał mężczyznom siedzącym w końcu stołu krótkie,
- wymowne spojrzenie, potrząsając głową jak ktoś, kto traci
- cierpliwość w dyskusji z upartym i niezbyt rozgarniętym dzieckiem.
- Potem usiadł z założonymi rękami, opuścił brodę na piersi
- i wyłączył się z dalszej rozmowy, zastygając na krześle jakby
- w zadumie. Swoją przytłaczającą osobowością i demonstracyjnym
- milczeniem torpedował wszelkie wysiłki Mandeli, który
- proponował ograniczony sabotaż instytucji państwowych.
- Mandela ofiarowywał im tylko zręczne slogany, ale Moses
- wiedział, że dopóki słowa nie zamienią się w czyny, ludzie nie
- zaakceptują Mandeli jako swojego prawdziwego wodza.
- Ja im pokażę, co to znaczy czyn – zrobię coś, co nie
- pozostawi w ich sercach ani cienia wątpliwości, pomyślał
- z ponurym i nieubłaganym wyrazem twarzy.
- Motocykl był prezentem od ojca – wielki Harley Davidson
- z siedzeniem jak kowbojskie siodło i dźwignią zmiany biegów
- obok srebrzystego baku. Sean nie wiedział dokładnie, czemu
- Shasa mu go podarował. Jego końcowe oceny w Costello’s
- Academy nie uzasadniały aż takiej rodzicielskiej hojności. Być
- może Shasa odetchnął z ulgą, że Sean w ogóle zdołał dobrnąć
- do końca szkoły. Z drugiej strony mógł uznać, że chłopakowi
- potrzeba teraz przede wszystkim zachęty, lub też w ten sposób
- chciał się pozbyć poczucia winy, które miał wobec swojego
- najstarszego syna. Sean nie zamierzał analizować tego zbyt
- głęboko. Była to wspaniała maszyna, lśniąca od chromu i lakieru
- z pięknymi, rubinowymi reflektorami, dostatecznie ekstrawagancka
- aby przyciągnąć wzrok każdej młodej dziewczyny w okolicy.
- Sean wycisnął z harleya już dobrze ponad sto mil na godzinę
- na prostym odcinku drogi za lotniskiem.
- Teraz jednak motocykl drżał łagodnie między jego kolanami,
- a gdy dotarli na szczyt wzgórza, Sean zgasił światła, po czym,
- kiedy ciężka maszyna poddała się sile grawitacji, zredukował
- bieg i zjechali bezgłośnie w dół. Poruszali się w kompletnych
- ciemnościach. Ulice na tym eleganckim przedmieściu były
- nieoświetlone, a każda z działek otaczających ogromne domy
- miała powierzchnię małej farmy.
- U podnóża góry Sean skierował harleya na pobocze.
- Przedostali się przez płytki rów do kępy drzew rosnących po
- drugiej stronie. Za drzewami stanęli i Sean unieruchomił
- motocykl.
- – W porządku? – zapytał swojego towarzysza. Nie był
- zaprzyjaźniony z Rufusem na tyle, by móc go zaprosić do
- Welteyreden i przedstawić rodzinie. Łączyła ich tylko wspólna
- miłość do motocykli. Rufus był niższy od Seana co najmniej
- o cztery cale, chudy i na pierwszy rzut oka niepozorny. Miał
- ziemistą cerę, zupełnie jakby jego skóra nasiąknęła pyłem dróg
- i olejem napędowym, oraz osobliwy, irytująco nieśmiały sposób
- bycia, polegający na ustawicznym spuszczaniu głowy i unikaniu
- wszelkiego kontaktu wzrokowego. Minęło trochę czasu, nim
- Sean się zorientował, że szczupłe ciało Rufusa składa się
- z twardych muskułów, że chłopak jest szybki i zwinny jak chart,
- a jego skamlący głos i rozbiegane spojrzenie skrywają błyskotliwą
- inteligencję dziecka ulicy oraz zuchwałe poczucie humoru. Po
- tym odkryciu Rufus szybko awansował w gangu Seana do rangi
- jego głównego zastępcy.
- Od czasu, gdy Sean bez specjalnego wyróżnienia ukończył
- Akademię, ojciec nalegał, by rozpoczął praktykę zawodową
- celem wejścia w przyszłości do grona członków Instytutu
- Dyplomowanych Księgowych. Rewidenci spółki Courtney Mining
- and Finance, firma Rifkin & Markovitch nie bez pewnych obaw
- ulegli naciskom Shasy i przyjęli Seana jako praktykanta. Praca
- nie okazała się aż taką zmorą, jak przewidywał Sean. Bez
- skrupułów posługiwał się swoim nazwiskiem i nieodpartym
- urokiem, żeby uzyskać dostęp do najatrakcyjniejszych zajęć –
- przede wszystkim interesowała go kontrola ksiąg tych firm,
- które zatrudniały głównie płeć piękną. Żaden z wieloletnich
- partnerów Shasy w interesach nie miał odwagi donieść mu, co
- wyprawia jego ukochany syn. Zyski spółki sięgały ćwierć miliona
- funtów rocznie.
- Sean nigdy nie spóźniał się do pracy więcej niż godzinę.
- Jego złote gogle i olśniewający uśmiech zręcznie skrywały kaca
- lub niedospanie. Rano, nie przeciągając struny, fundował sobie
- krótki odpoczynek, flirtował niezobowiązująco z którąś
- z maszynistek lub urzędniczek, po czym jechał na lunch do
- Mount Nelson lub do Kevina Grove’a. Wypady te kończyły się
- dostatecznie wcześnie, by mógł jeszcze wrócić do biura
- i wręczyć swojemu przełożonemu przekonywający raport
- z wykonanej pracy. Od tego momentu był wolny i jechał do
- Weltevreden, żeby przez godzinę pograć w squasha albo w polo.
- Kolacje zwykle jadał w domu, ponieważ wychodziło to taniej
- niż na mieście. Choć Shasa dorzucał mu sporo do skromnej
- pensji, którą wypłacała firma Rifkin & Markovitch, Sean był bez
- przerwy w tarapatach finansowych. Po kolacji mógł wreszcie
- zrzucić z siebie smoking i czarną muszkę. Przebierał się
- w skórzaną kurtkę motocyklową, podkute buty i zaczynało się
- jego drugie życie – jakże inne od tego, które prowadził za
- dnia, niebezpieczne i podniecające, w towarzystwie barwnych
- i fascynujących ludzi, niezaspokojonych kobiet i wiernych
- kompanów, życie, które polegało na wiecznym prowokowaniu
- ryzyka i było szaloną przygodą – tak jak tego wieczora.
- Rufus rozpiął suwak swojej skórzanej kurtki i uśmiechnął się
- do Seana. Był ubrany od stóp do głów na czarno – kurtka,
- golf, spodnie i czapeczka.
- – Jestem silny, zwarty i gotowy, jak powiedział biskup do
- pewnej aktorki.
- Dalsza dyskusja była zbędna. Robili razem podobny numer
- już cztery razy i plan mieli dopracowany w najdrobniejszych
- szczegółach. Mimo to w świetle gwiazd twarz Rufusa była blada
- i napięta. To przedsięwzięcie miało być najbardziej brawurowe
- z dotychczasowych. Sean odczuwał jednocześnie strach
- i podniecenie – mieszankę, pobudzającą jego krew do szybszego
- krążenia, wywołującą rozkoszny, pierwotny dreszcz
- i dostarczającą niespożytej energii.
- Tylko dlatego to robił – żeby poczuć raz jeszcze nieopisaną
- euforię, której zawsze doznawał w obliczu niebezpieczeństwa.
- Wiedział, że na razie to dopiero przygrywka – przyjemność
- rosła i obezwładniała go coraz bardziej, w miarę jak wzrastał
- stopień ryzyka. Często się zastanawiał, gdzie może być kres tej
- rozkoszy – szczytowy punkt, ponad który nie można się już
- wznieść. Wiedział, że w przeciwieństwie do swoich doznań
- seksualnych, które były intensywne, lecz bardzo ulotne,
- w dziedzinie niebezpieczeństwa nie zdołał się nawet zbliżyć do
- tej ostatecznej granicy emocji. Zadawał sobie pytanie, co
- mogłoby ją stanowić. Zabicie człowieka gołymi rękami? Zabicie
- w ten sam sposób leżącej pod nim kobiety w trakcie zespolenia,
- w chwili, gdy będzie osiągała orgazm? Na samą myśl o czymś
- takim miał za każdym razem bolesną erekcję, ale wiedział, że
- dopóki nie nadarzy się stosowna okazja, muszą mu wystarczyć
- słabsze przeżycia, takie jak to, które czekało go teraz.
- – Szluga? – Rufus podsunął mu metalowe pudełko
- z papierosami, ale Sean potrząsnął głową. Nie chciał, by
- cokolwiek, alkohol czy nikotyna, stępiło jego doznania. Pragnął
- czerpać z każdej chwili maksimum przyjemności.
- – Wypal pół i idź za mną – polecił Rufusowi i zniknął
- bezszelestnie między drzewami.
- Szedł ścieżką wzdłuż niskiego brzegu strumienia. W miejscu,
- gdzie było płytko, przedostał się na drugą stronę, stąpając
- lekko po kamieniach wystających z wody. Zbliżył się do
- wysokiego ogrodzenia z drucianej siatki i przykucnął. Nie musiał
- długo czekać. Po kilku sekundach z mroku po przeciwnej
- stronie ogrodzenia wyłonił się wilkowaty kształt. Na widok
- Seana pies natychmiast skoczył do przodu i rzucił się na grubą
- siatkę.
- – Cześć, Prince – powiedział cicho Sean, pochylając się
- w stronę zwierzęcia i nie okazując śladu strachu. – Daj spokój,
- mały, przecież mnie znasz.
- Pies w końcu go rozpoznał. Zdążył szczeknąć tylko raz, nie
- dość głośno, by zaalarmowało to domowników. Sean powoli
- wsunął palce w otwory siatki, przemawiając do niego łagodnym,
- kojącym głosem. Pies obwąchał mu rękę i zaczął przyjaźnie
- machać ogonem na powitanie. Sean umiał się świetnie dogadać
- ze wszystkimi żywymi stworzeniami, nie tylko z ludźmi. Wilczur
- polizał jego palce.
- Sean cicho zagwizdał i Rufus wgramolił się na brzeg zaraz
- za nim. Pies natychmiast zesztywniał, sierść zjeżyła mu się na
- grzbiecie. Warknął głucho, ale Sean powiedział do niego
- szeptem: – Nie wygłupiaj się, Prince. Przecież Rufus to
- przyjaciel.
- Przekonanie tych dwóch do zawarcia znajomości zajęło
- Seanowi następne pięć minut. Wreszcie przynaglany przez niego
- Rufus ostrożnie wetknął palce przez siatkę. Pies obwąchał jego
- rękę i zamerdał ogonem – Idę pierwszy – powiedział Sean
- i wspiął się na ogrodzenie. Na górze było zabezpieczone
- potrójnym drutem kolczastym, ale Sean sprawnie przedostał się
- na drugą stronę najpierw przekładając nogi, wyginając ciało
- w łuk jak gimnastyk i miękko zeskakując na ziemi? Pies stanął
- na tylnych łapach, a przednie oparł mu na piersi. Sean
- przytrzymał go, pieszcząc jego łeb, podczas gdy Rufus z jeszcze
- większą zręcznością pokonał ogrodzenie.
- – Chodźmy – szepnął Sean. Skierowali się w stronę domu,
- a pies spokojnie podreptał za nimi. Skradali się szybko, kucając
- co parę kroków i przemykając się cały czas w cieniu ozdobnych
- krzewów, aż dopadli ściany. Przywarli do niej płasko i skryli się
- pod osłoną gęstego bluszczu.
- Był to dwupiętrowy dworek, niemal równie okazały jak
- Welteyreden. Należał do jednej z najznakomitszych rodzin na
- Przylądku. Westonowie przyjaźnili się blisko z Courtneyami, Mark
- Weston chodził z Shasą do jednej szkoły, potem ukończyli ten
- sam Wydział Inżynierii na Uniwersytecie, byli nawet razem
- w grupie. Jego żona Marjorie była rówieśnicą Tary. Mieli dwie
- nastoletnie córki, z których starszą Sean pozbawił dziewictwa rok
- temu, po czym porzucił bez słowa wyjaśnienia.
- Niedojrzała siedemnastolatka przeżyła załamanie nerwowe.
- Tak długo odmawiała przyjmowania posiłków, groziła
- samobójstwem i płakała w poduszkę, że rodzice zmuszeni byli
- zabrać ją ze szkoły. Marjorie wezwała Seana do siebie na
- poważną rozmowę. Zamierzała udzielić mu nagany za to, co się
- stało, po czym namówić go, by zobaczył się z dziewczyną
- i spróbował jakoś załagodzić sytuację. Spotkanie zaaranżowała
- bez wiedzy córki w dniu, kiedy Mark przebywał służbowo
- w Johannesburgu, co zdarzało się dość często.
- Zamknęła się z Seanem na parterze, w pokoju do szycia.
- Było czwartkowe popołudnie – służba miała wychodne, młodsza
- córka nie wróciła jeszcze ze szkoły, a starsza, Veronica, siedziała
- jak zwykle na górze, w swojej sypialni, cierpiąc i usychając
- z tęsknoty za Seanem.
- Marjorie poklepała miejsce obok siebie na sofie.
- – Proszę, podejdź tu i usiądź przy mnie. – Chciała za
- wszelką cenę odbyć tę rozmowę w przyjaznej atmosferze.
- Dopiero gdy Sean znalazł się blisko niej, zdała sobie sprawę,
- jak szalenie jest atrakcyjny, bardziej nawet niż jego ojciec,
- chociaż Shasa Courtney zawsze ogromnie się jej podobał.
- Przyłapała się na tym, że w trakcie rozmowy z Seanem jej
- oddech stał się trochę nierówny, ale dopiero kiedy położyła
- dłoń na jego odsłoniętym przedramieniu i wyczuła napięte
- mięśnie pod gładką, młodą skórą, dotarło do niej, co się
- naprawdę dzieje.
- Sean posiadał wrodzony i nieomylny instynkt podrywacza,
- odziedziczony zapewne po ojcu. Nigdy dotąd nie myślał o matce
- Veroniki w ten sposób. Na Boga, była przecież w tym samym
- wieku, co jego własna matka! Ale od czasu przygody z Clare
- East czuł wyraźny – pociąg do dojrzałych kobiet, a Marjorie
- Weston dzięki pływaniu i grze w tenisa miała nadal szczupłą,
- zgrabną, wysportowaną sylwetkę, zaś kurze łapki w kącikach
- oczu i pierwsze zmarszczki na szyi ukrywała skrzętnie pod
- opalenizną. Podczas gdy Veronica była trzpiotowata i bezmyślna,
- matka emanowała zrównoważeniem i doświadczoną kobiecością,
- a na dodatek miała te same fiołkowe oczy, które najpierw
- zachwyciły go u jej córki, i równie wspaniałe, gęste, ciemne
- włosy, tylko jeszcze bardziej wypielęgnowane.
- Sean wyraźnie wyczuł jej podniecenie – zauważył rumieniec
- przebijający spod opalenizny, przyśpieszony oddech i piersi
- falujące gwałtownie pod sweterkiem z angory i sznurem pereł;
- jego nozdrza wychwyciły też subtelną zmianę w zapachu jej
- ciała. Była to różnica niedostrzegalna dla przeciętnego
- mężczyzny, ale Sean odczytywał ją niczym zaproszenie
- wydrukowane starannie na tłoczonym papierze, a jego własne
- podniecenie wzrosło dodatkowo, kiedy uświadomił sobie
- perwersyjność sytuacji.
- Podwójna zdobycz, pomyślał, matka i córka... coś takiego
- jeszcze mi się nie zdarzyło.
- Nie musiał się specjalnie wysilać, po prostu zdał się na swój
- niezawodny instynkt.
- – Żadna z twoich córek nie będzie nigdy równie pociągająca
- jak ty – zaczął. – Właśnie z tego powodu musiałem zerwać
- z Ronny. Nie potrafiłem już dłużej znosić faktu, że jestem blisko
- ciebie, ale nie wolno mi robić z tobą tego... – Pochylił się nad
- nią i pocałował ją rozchylonymi wargami.
- Marjorie była przekonana, że całkowicie panuje nad sytuacją
- – aż do momentu, gdy poczuła jego usta na swoich. Nie padło
- między nimi już ani jedno słowo. Dopiero kiedy Sean ukląkł
- przed nią, obiema rękami rozwierając szeroko jej kolana,
- Marjorie leżąc bezwładnie na sofie z fałdzistą spódnicą zadartą
- do góry i skręconą wokół talii, wybuchnęła łamiącym się
- głosem:
- – Chryste, to się nie dzieje naprawdę! Ja chyba oszalałam.
- Teraz siedziała u podnóża schodów w atłasowym szlafroku.
- Pod spodem była naga i co kilka sekund wstrząsały nią
- gwałtowne dreszcze. Noc była ciepła, a dom pogrążony
- w ciemnościach. Dziewczęta spały na górze, Mark znowu
- wyjechał w interesach. Dziś miała szansę zobaczyć się z Seanem
- po prawie dwutygodniowej przerwie i jej ciało drżało nie
- z zimna, lecz z niecierpliwości. Zgodnie z umową, o dziewiątej
- wieczorem wyłączyła alarm przeciwwłamaniowy, ale Sean był już
- spóźniony prawie o pół godziny. Może coś go zatrzymało i nie
- zamierzał wcale przyjść. Wzdrygnęła się żałośnie na tę myśl
- i ciasno oplotła ramionami kolana. Nagle od strony francuskich
- okien, które wychodziły na patio z basenem, usłyszała ciche
- pukanie. Zerwała się na nogi i pobiegła przez ciemny pokój.
- Mocując się z klamką poczuła, że jej serce bije jak szalone.
- Sean wszedł do środka i chwycił ją w ramiona. Był tak
- wysoki i potężny, że dosłownie miażdżył jej ciało w swoim
- uścisku. Żaden mężczyzna na świecie nigdy nie całował jej
- w ten sposób – władczo i gwałtownie, a zarazem z taką wprawą.
- Czasami zastanawiała się, kto go tego nauczył, i wtedy czuła
- przypływ bolesnej zazdrości. Pragnęła go tak mocno. Dreszcze
- pożądania wstrząsały nią raz po raz i mąciły jej umysł do tego
- stopnia, że ledwo mogła utrzymać się na nogach i byłaby
- upadła, gdyby Sean jej nie podtrzymał. Wreszcie szarpnął za
- pasek jej szlafroka, rozwiązał węzeł, po czym wsunął dłoń
- pomiędzy rozchylone poły. Marjorie wsparła się o niego,
- rozstawiając szerzej nogi, by ułatwić mu dostęp. Kiedy poczuła,
- że Sean wsuwa w nią palec wskazujący, wydała stłumiony jęk
- i mocno naparła ciałem na jego rękę.
- – Cudownie – zaśmiał się cicho do jej ucha. – Zupełnie jak
- rzeka Zambezi w czasie powodzi.
- – Ciii... – szepnęła. – Obudzisz dziewczęta. – Marjorie
- zawsze uważała się za kobietę z klasą, elegancką i wyrafinowaną,
- jednak brutalna bezpośredniość słów Seana rozpaliła ją do
- szaleństwa. – Zamknij drzwi – rozkazała mu schrypniętym,
- drżącym głosem. – Chodźmy na górę.
- Puścił ją i odwrócił się do drzwi. Docisnął je tak, że się
- zatrzasnęły, po czym przekręcił klucz i niemal w tym samym
- momencie wykonał nim odwrotny ruch.
- – W porządku – zwrócił się do Marjorie. – Wszystko
- załatwione.
- Pocałowali się znów. Gorączkowo przesunęła dłońmi po jego
- ciele i sięgnęła w dół. Pod cienką tkaniną spodni wyczuła
- pulsującą twardość. Wreszcie oderwała się od niego.
- – Boże, nie mogę się już doczekać. – Wzięła go za rękę
- i pociągnęła na marmurowe schody. Pokoje dziewcząt
- znajdowały się we wschodnim skrzydle i Marjorie zamknęła na
- klucz ciężkie, mahoniowe drzwi prowadzące do małżeńskiej
- sypialni. Tutaj nikt nie mógł ich zaskoczyć.
- Nie musiała już dłużej panować nad sobą.
- Marjorie Weston była mężatką od ponad dwudziestu lat
- i miała w tym czasie mniej więcej tylu kochanków. Niektórzy
- z nich pojawiali się w jej życiu zaledwie na jedną, szaloną noc,
- z innymi wiązała się na dłużej. Był też jeden romans, który
- trwał z przerwami niemal przez całe te dwadzieścia lat –
- dziwny, zwariowany układ, nieustanny ciąg odejść i powrotów,
- długich okresów rozłąki przeplatanych wybuchami szalonej
- namiętności. Jednak żaden mężczyzna nie dorównywał temu
- chłopakowi urodą ani umiejętnościami, seksualną wydolnością ani
- diabelską wręcz inwencją w tej dziedzinie – nawet Shasa
- Courtney, który był właśnie ową najdłuższą przygodą w jej
- życiu. Syn wykazywał się równie bezbłędną intuicją
- w odgadywaniu jej pragnień.
- Wiedział kiedy ma być szorstki i gwałtowny, kiedy zaś
- delikatny i czuły, ale pod innymi względami znacznie przewyższał
- ojca. Nigdy nie była w stanie go wyczerpać lub powstrzymać
- choć na chwilę. Miał w sobie jakiś rys okrucieństwa, głęboko
- zakorzenionego zła, które chwilami ją przerażało. Poza tym
- odczuwała coś na kształt kazirodczej rozkoszy przyjmując go
- w siebie ze świadomością, że przedtem robiła to samo z jego
- ojcem.
- Tej nocy Sean również jej nie zawiódł. Kiedy była już bliska
- pierwszego szczytowania, sięgnął nagle do nocnego stolika.
- – Zadzwoń do męża – polecił, wciskając jej do ręki
- słuchawkę telefonu.
- – Chyba postradałeś zmysły! – Straciła na chwilę oddech. –
- Co mam mu powiedzieć?
- – Zrób to – powiedział i Marjorie uświadomiła sobie, że jeśli
- odmówi, Sean trzaśnie ją w twarz. Już się to kiedyś zdarzyło.
- Wciąż trzymając go między udami, obróciła się niezdarnie na
- łóżku i wykręciła numer hotelu „Carlton” w Johannesburgu.
- Kiedy zgłosił się recepcjonista, powiedziała:
- – Poproszę z panem Markiem Westonem, apartament 1750.
- – Łączę panią – odparł głos w słuchawce. Mark odebrał po
- trzecim sygnale.
- – Witaj, kochanie – powiedziała i wtedy leżący na niej Sean
- zaczął się znowu poruszać. – Nie mogłam zasnąć, więc
- pomyślałam, że do ciebie zadzwonię. Przepraszam, jeśli cię
- obudziłam.
- Rozpoczęła walkę z Seanem, który próbował zmusić ją do
- westchnienia lub krzyku, podczas gdy ona sama robiła
- wszystko, by jej głos w rozmowie z Markiem brzmiał naturalnie.
- W końcu Sean ją pokonał i wydała z siebie krótki, mimowolny
- jęk.
- – Co to było? – zapytał ostro Mark.
- – Zrobiłam sobie filiżankę czekolady, ale jest trochę za
- gorąca. Sparzyłam się w usta.
- Zauważyła teraz, jak bardzo ta sytuacja podnieciła również
- Seana. Jego twarz nie była już piękna, lecz czerwona
- i obrzmiała, a rysy wydawały się grube i pospolite. Czuła, jak
- jego męskość rośnie i twardnieje w niej coraz bardziej,
- popychając ją nieuchronnie do punktu kulminacyjnego. Wreszcie
- zaczęła tracić kontrolę nad sobą i gwałtownie zakończyła
- rozmowę. – Dobranoc Mark, śpij dobrze. – Z trzaskiem
- odłożyła słuchawkę na widełki, dokładnie w momencie, kiedy jej
- gardło zaczęło eksplodować krzykiem.
- Potem leżeli przez pewien czas nieruchomo, próbując
- odzyskać oddech, ale gdy Sean chciał zsunąć się z niej, napięła
- silniej mięśnie ud i przytrzymała go w uścisku. Wiedziała, że jeśli
- zdoła go zmusić do pozostania w niej, po kilku minutach będzie
- znów gotowy.
- Na zewnątrz przed frontem domu zaszczekał pies.
- – Czy tam ktoś jest? – zapytała Marjorie.
- – Nie, to tylko Prince próbuje nam przeszkodzić –
- zamruczał sennie Sean; w rzeczywistości nasłuchiwał bacznie,
- choć zaplanowali wszystko w najdrobniejszych szczegółach i miał
- pewność, że Rufus jest zbyt dobry, by dać się nakryć. Obaj
- wiedzieli dokładnie, po co tu przyszli.
- Żeby uczcić pierwszy miesiąc ich znajomości, Marjorie kupiła
- Seanowi komplet wiktoriańskich, platynowych spinek do
- kołnierzyka i mankietów, wysadzanych onyksami i brylantami.
- W pewne czwartkowe popołudnie zaprosiła go do domu
- i wprowadziła do wykładanego boazerią gabinetu Marka na
- parterze. Na biurku stała fotografia Marjorie z dziewczętami,
- oprawiona w srebrną ramkę, w rogu której wygrawerowana była
- kombinacja szyfru, otwierającego ścienny sejf Westonów.
- Marjorie na oczach Seana sprawdziła cyfry, po czym odsunęła
- część regału z książkami zakrywającą sejf i obracając zamkiem
- wybrała kombinację.
- Przyniosła mu prezent zostawiając drzwi do sejfu otwarte.
- Żeby zademonstrować swoją wdzięczność, Sean podciągnął jej
- spódnicę, zsunął w dół brzoskwiniowe, atłasowe majteczki, po
- czym posadził ją na brzegu mężowskiego biurka, uniósł jej
- kolana i umieścił jej stopy w rogach oprawionego w skórę
- bibularza. Kochając się z nią na stojąco spoglądał ponad jej
- ramieniem i oceniał zawartość sejfu.
- Kiedyś słyszał opowieść swego ojca o należącej do Marka
- Westona kolekcji złotych monet angielskich
- i południowoafrykańskich. Z tego, co zrozumiał, był to jeden
- z dziesięciu najcenniejszych na świecie zbiorów tego typu, jakie
- znajdowały się w prywatnych rękach. Poza dwunastoma
- grubymi, oprawnymi w skórę klaserami, w których znajdowały
- się monety, Sean zauważył na środkowej półce sejfu księgi
- rachunkowe oraz niewielką kasetkę na męską biżuterię, zaś na
- górnej – ciasno ułożone pliki starych banknotów w banderolach
- i duży płócienny worek z nadrukiem „Standard Bank Ltd.”,
- z całą pewnością zawierający srebro. Na oko w sejfie leżało co
- najmniej pięć tysięcy funtów w samej gotówce.
- Sean wyjaśnił Rufusowi dokładnie, gdzie ma szukać
- kombinacji szyfru, jak otworzyć fałszywą półkę z książkami
- i czego się za nią spodziewać.
- Teraz świadomość obecności Rufusa na dole i ryzyka
- związanego z ewentualnym odkryciem całego podstępu
- podniecała Seana tak mocno, że w pewnej chwili Marjorie
- wyrwało się spontaniczne wyznanie:
- – Ty nie jesteś człowiekiem. Jesteś maszyną.
- W końcu zostawił ją w wielkim łóżku, leżącą niczym
- woskowa lalka, która roztopiła się na słońcu. Jej ciało było
- miękkie i zwiotczałe, gęsta grzywa włosów pociemniała i wilgotna
- od potu, wargi wyczerpane namiętnością, opuchnięte
- i bezkształtne. Spała jak katatoniczka.
- Sean był wciąż niezaspokojony i podekscytowany. Wychodząc
- zajrzał do gabinetu Marka Westona. Fałszywa część regału była
- odsunięta, drzwi od sejfu szeroko otwarte, rejestry i księgi
- rachunkowe zrzucone na podłogę w bezładny stos. Sean poczuł
- ciężką woń własnego ciała i ogarnęła go kolejna fala
- erotycznego podniecenia. Znów miał pełną erekcję.
- Wiedział, że szaleństwem było pozostawać w tym domu
- choćby minutę dłużej i ta świadomość uczyniła jego pożądanie
- wręcz nieznośnym. Spojrzał w górę marmurowych schodów
- i dopiero wtedy wpadł na pomysł. Pokój Veroniki znajdował się
- we wschodnim skrzydle, drugie drzwi z korytarza. Nagle
- obudzona mogła zacząć krzyczeć. W każdym razie pewnie
- nienawidziła go tak bardzo, że zaczęłaby krzyczeć rozpoznawszy
- go. Z drugiej strony – kto wie, może zareagowałaby inaczej?
- Ryzyko graniczyło z obłędem. Sean uśmiechnął się do siebie
- w ciemnościach, zawrócił i zaczął się wspinać po schodach.
- Wąska srebrzysta smuga księżycowego blasku przedostawała
- się przez szparę w zasłonach i oświetlała włosy Veroniki wijące
- się na poduszce. Sean pochylił się nad nią i ręką zakrył jej
- usta. Obudziła się przerażona i próbowała się wyrwać.
- – To ja – szepnął. – Nie bój się, Ronny, to ja. Przestała
- walczyć, wyraz lęku zniknął z jej wielkich, fiołkowych oczu
- i wyciągnęła do niego ramiona. Kiedy zdjął dłoń z jej ust,
- powiedziała:
- – Ach, Sean, w głębi duszy zawsze wiedziałam, że nadal
- mnie kochasz.
- Rufus był wściekły.
- – Myślałem, że dałeś się nakryć! Człowieku, co ty tam
- wyprawiałeś przez tyle czasu?
- – Ciężko pracowałem. – Sean kopnął starter i harley
- zawarczał budząc się do życia. Kiedy wjechali na drogę, poczuł,
- że ciężkie sakwy przytroczone do siodełka przechylają maszynę
- na boki, ale szybko ją wyczuł i odzyskał równowagę.
- – Nie pędź tak, chłopie – ostrzegł siedzący za nim Rufus
- pochylając się do przodu. – Obudzisz całą dolinę! –
- W odpowiedzi usłyszał tylko głośny, pełen euforii śmiech Seana
- przebijający się przez wściekłe podmuchy wiatru, kiedy pędzili
- pod górę z prędkością stu mil na godzinę.
- Sean zaparkował harleya przy drodze do Kraaifontein.
- Zsunęli się niezdarnie po zboczu i przycupnęli na dnie
- biegnącego poniżej suchego kanału, żeby w świetle latarki
- podzielić łup.
- – Mówiłeś, że będzie pięć kawałków – jęknął oskarżycielsko
- Rufus. – Stary, przecież tu jest najwyżej stówa!
- – Widocznie staruszek Weston zapłacił niedawno swoim
- niewolnikom. – Sean zachichotał beztrosko, dzieląc niewielki stos
- banknotów. Większą kupkę popchnął w kierunku Rufusa. –
- Bierz, mały. Potrzebujesz ich bardziej niż ja.
- W kasetce z biżuterią znaleźli spinki do mankietów i do
- kołnierzyka, szpilkę do krawata z brylantem, który Sean ocenił
- na pełne pięć karatów, emblematy masońskie, komplet
- miniaturowych odznaczeń – Mark Weston zdobył Krzyż
- Wojenny pod El Alamein i cały szereg różnych medali – a także
- złoty zegarek firmy Patek Philip i kilka innych osobistych
- przedmiotów.
- Rufus szybko przejrzał je fachowym okiem i powiedział:
- – Zegarek ma wygrawerowane inicjały. Wszystkie te rzeczy
- są trefne, nie dadzą się upłynnić, to zbyt niebezpieczne. Musimy
- się ich zaraz pozbyć.
- Otworzyli klasery z monetami. Pięć z nich zawierało wyłącznie
- suwereny.
- – Dobra,– mruknął Rufus. – Tę drobnicę mogę opchnąć,
- ale takie, jak te – nie ma mowy. Gorący towar, można sobie
- poparzyć palce! – Z lekceważeniem wyciągał z klaserów ciężkie
- monety o nominałach pięciu funtów lub pięciu gwinei,
- z wizerunkami monarchów brytyjskich.
- Wysadziwszy przyjaciela w Szóstej Dzielnicy zamieszkanej
- przez kolorowych, pod nielegalną knajpą z alkoholem, gdzie
- Rufus przed wyprawą zostawił swój motocykl, Sean pojechał
- samotnie krętą szosą opasującą stromy masyw Chapman’s
- Peak. Zaparkował harleya na brzegu urwiska. Pięćset stóp
- poniżej miejsca, w którym stał, zielone fale Atlantyku rozbijały
- się o skały. Jedną po drugiej Sean rzucał ciężkie, złote monety
- ze szczytu daleko w morze, prztykając palcami tak, że każda
- najpierw leciała do góry, lśniła przez chwilę w słabym blasku
- budzącego się świtu, po czym opadając znikała w cieniu skalnej
- ściany. Nie widział, kiedy gdzieś tam w dole uderzała
- o powierzchnię wody. Wreszcie skończył z monetami i w ślad za
- nimi cisnął puste klasery, których karty zatrzepotały na wietrze.
- Potem rzucił w przepaść zegarek i szpilkę z brylantem. Medale
- zostawił na sam koniec. Poczuł mściwą satysfakcję na myśl, że
- najpierw przeleciał żonę i córkę Marka Westona, a teraz topi
- w morzu jego cenne odznaczenia.
- Wsiadł na harleya i zawrócił w dół wijącą się, spadzistą
- drogą. Przesunął gogle na czoło, pozwalając, by wiatr smagał
- mu twarz i wyciskał z oczu strumienie łez, które spływały na
- boki po jego skroniach. Jechał brawurowo, brał zakręty prawie
- kładąc lśniącą maszynę na boku, tak że podnóżki tarły
- o nawierzchnię i wzniecały snopy iskier.
- – Niewielki zarobek, jak na całą noc pracy – powiedział
- sam do siebie. Wiatr porywał ze sobą słowa, ledwo zdążyły
- wydobyć się z jego ust. – Chryste, ale ten dreszcz emocji!
- Kiedy stało się jasne, że zarówno Sean, jak i Michael na
- wszelkie próby wtajemniczenia ich w zawiłą strukturę rodzinnego
- imperium reagują nikłym i kiepsko udawanym entuzjazmem lub
- wręcz jawną obojętnością, Shasa nie potrafił dojść do ładu
- z własnymi emocjami. Był zdumiony i całkowicie zbity z tropu.
- Nie mieściło mu się w głowie, jak ktokolwiek, tym bardziej
- wybitnie inteligentny młody człowiek, a konkretnie – jego własny
- syn, może oprzeć się fascynacji z imponującą i skomplikowaną
- machiną, która jest źródłem bogactwa i potęgi, stanowi ciągle
- wyzwanie i hojnie wynagradza zwycięzców. Uznał, że to jego
- wina. Nie zadbał we właściwym momencie, by synowie zaczęli
- utożsamiać się z firmą, niesłusznie założywszy, że jest to
- zrozumiałe samo przez się. Przeoczył pewne sprawy i teraz
- poniósł klęskę.
- Dla niego samego spółka stanowiła sens życia. Każdego dnia
- pierwszą myśl po przebudzeniu i ostatnią przed zaśnięciem
- poświęcał temu, jak pomnożyć jej majątek i zabezpieczyć jej
- egzystencję. Dlatego nie dawał za wygraną. Cierpliwie
- i gruntownie tłumaczył synom, w czym rzecz, ale czuł się jak
- ktoś, kto próbuje objaśnić ślepemu kolory. Wtedy w miejsce
- zdumienia pojawił się gniew.
- – Niech to diabli! – wybuchnął któregoś dnia, siedząc
- z Centaine na stoku, w jej ulubionym zakątku z widokiem na
- ocean. – Ich to w ogóle nie obchodzi!
- – Garry’ego też nie? – spytała spokojnie Centaine.
- – Och, Garry! – Shasa prychnął lekceważąco. –
- Gdziekolwiek się obrócę, potykam się o niego. Plącze się pod
- nogami jak szczeniak.
- – Zdaje się, że dostał od ciebie własne biuro na trzecim
- piętrze – zauważyła łagodnie.
- – Owszem, jedną starą, rozlatującą się szafkę – powiedział
- Shasa. – To miał być żart, ale widać ten gałgan potraktował to
- serio. Nie miałem sumienia...
- – Garrick większość rzeczy traktuje serio – stwierdziła
- Centaine – w przeciwieństwie do reszty twoich synów. To
- bardzo poważny chłopak.
- – Daj spokój, Garry?
- – Ucięłam sobie z nim niedawno dłuższą pogawędkę.
- Powinieneś zrobić to samo. Myślę, że parę rzeczy by cię
- zaskoczyło. Wiedziałeś, że był jednym z trzech najlepszych
- uczniów na swoim roku?
- – Oczywiście, że wiedziałem, ale przecież on dopiero od
- roku studiuje zarządzanie. Nie ma sensu przywiązywać do tego
- zbyt wielkiej wagi.
- – Czyżby? – spytała niewinnie Centaine. Shasa
- nieoczekiwanie zamilkł i pogrążył się w myślach.
- W następny piątek zajrzał do małej dziupli na końcu
- korytarza, która służyła Garry’emu, zatrudnionemu w Courtney
- Mining na okres wakacji, jako biuro. Na widok ojca Garry
- poderwał się służbiście z miejsca i poprawił okulary na nosie.
- – Cześć, prymusie! Co porabiasz? – zagadnął Shasa,
- obrzucając wzrokiem biurko zasłane formularzami.
- – Przeprowadzam kontrolę – Garry, kompletnie zaskoczony,
- próbował zebrać myśli. Niepokoiło go i onieśmielało nagłe
- zainteresowanie ojca jego pracą, a jednocześnie pragnął za
- wszelką cenę to zainteresowanie podtrzymać i uzyskać aprobatę.
- – Czy wiesz, że w zeszłym miesiącu na same materiały biurowe
- wydaliśmy ponad sto funtów? – Tak strasznie chciał zrobić na
- ojcu wrażenie, że z przejęcia zaczął się znów jąkać, ostatnio
- zdarzało mu się to tylko w chwilach wyjątkowego
- podekscytowania. Shasa wsunął się do mikroskopijnego pokoiku.
- Ledwo starczało w nim miejsca dla nich obu.
- – Weź głęboki oddech, prymusie. Staraj się mówić wolno.
- Opowiedz mi o wszystkim.
- Do obowiązków Garry’ego należało między innymi
- zaopatrywanie całego biura w papier. Na półkach piętrzyły się
- ryzy papieru maszynowego i pudełka z kopertami.
- – Według moich wyliczeń możemy bez problemu
- zredukować koszty do osiemdziesięciu funtów miesięcznie. W ten
- sposób oszczędzamy dwadzieścia.
- – Pokaż – Shasa przycupnął na brzegu biurka i zagłębił się
- w analizie problemu. Robił to z takim namaszczeniem, jakby
- chodziło o rozbudowę nowej kopalni. – Masz rację –
- potwierdził wreszcie po zapoznaniu się z danymi przedstawionymi
- przez Garry’ego. – Upoważniam cię do wdrożenia nowego
- systemu kontroli wydatków w firmie. – Shasa wstał. – Dobra
- robota – dodał.
- Garry rozpromienił się ze szczęścia. Shasa odwrócił się
- w stronę drzwi, żeby ukryć uśmieszek rozbawienia. Przystanął
- jednak i spojrzał na syna ponownie.
- – Byłbym zapomniał. Lecę jutro do Walvis Bay. Spotykam
- się w terenie z architektami i inżynierami, żeby omówić kwestię
- rozbudowy fabryki konserw. Może masz ochotę wybrać się ze
- mną?
- Straciwszy zaufanie do własnego głosu, Garry ograniczył się
- w odpowiedzi do energicznego skinienia głową.
- Shasa pozwolił Garry’emu usiąść za sterami. Garry miał
- licencję pilota od dwóch miesięcy, ale wciąż jeszcze brakowało
- mu kilku godzin w powietrzu, by uzyskać uprawnienia do
- pilotażu maszyn dwusilnikowych. O rok starszy Sean zdobył
- licencję za pierwszym podejściem, gdy tylko osiągnął
- pełnoletniość. Latał dokładnie tak samo, jak strzelał czy jeździł
- konno – efektownie, ale zbyt beztrosko. Należał do tych pilotów,
- którzy mają wrodzony talent i dużo szczęścia – zdają się na
- własną intuicję i boską opatrzność. Garry wręcz przeciwnie –
- był pilotem metodycznym, skrupulatnym, zdyscyplinowanym
- i w rezultacie, co Shasa musiał niechętnie przyznać, dużo
- lepszym od Seana. Sporządził plan lotu z taką pieczołowitością,
- jakby to był konspekt jego pracy doktorskiej. Przed startem tak
- długo sprawdzał wszystkie wskaźniki, że Shasa dosłownie wił się
- na siedzeniu obok i tylko nadludzkim wysiłkiem woli udało mu
- się powstrzymać i nie krzyknąć: „Garry, na litość boską,
- ruszajmy wreszcie!”
- Powierzenie samolotu Garry’emu było dowodem wielkiego
- zaufania ze strony Shasy. W razie jakichkolwiek problemów
- zamierzał natychmiast przejąć stery, ale szybko się przekonał, że
- dotychczasowa cierpliwość i powściągliwość opłaciły się
- z nawiązką. W oczach Garry’ego dostrzegł iskierki niekłamanej
- radości, kiedy chłopak pruł w górę piękną maszyną i przez
- warstwę srebrzystych obłoków wyprowadzał ją na błękitne,
- afrykańskie niebo, gdzie połączyło ich obu rzadkie uczucie
- całkowitej, wzajemnej harmonii.
- Kiedy znaleźli się w Walvis Bay, obecność Garry’ego była dla
- Shasy czymś, tak naturalnym, że niemal przestał ją zauważać.
- Zdążył już przyzwyczaić się do tego, że średni syn bez przerwy
- depcze mu po piętach i chociaż specjalnie się nad tym nie
- zastanawiał, jego ciągła bliskość stała się dla niego nie tylko
- oczywista, ale też i bardzo pomocna. Garry zdawał się uprzedzać
- wszystkie życzenia ojca, czy to podając mu ogień, czy
- podsuwając papier i ołówek, by mógł naszkicować architektowi
- swój projekt. Był przy tym dyskretny i małomówny, nie zadawał
- głupich pytań ani nie wtrącał przemądrzałych czy żartobliwych
- uwag.
- Fabryka konserw w szybkim tempie zbliżała się do czołówki
- przedsiębiorstw współtworzących imperium Courtneyów. Przez
- trzy sezony z rzędu odławiali cały dozwolony kontyngent sardeli,
- po czym nieoczekiwanie nastąpił znaczny rozwój. Manfred De
- La Rey w prywatnej rozmowie zasugerował Shasy, że jeśli
- spółka wyemituje dziesięć tysięcy dodatkowych akcji w imieniu
- pewnej osoby w Pretorii, wszyscy mogą na tym skorzystać.
- Trzymając Manfreda za słowo, Shasa puścił akcje w obieg
- zgodnie z instrukcją. W dwa miesiące później Departament
- Rolnictwa i Rybołówstwa zrewidował wysokość ich kontyngentu,
- niemal ją podwajając. Uzyskali zgodę na odławianie dwustu
- tysięcy ton sardeli rocznie.
- Przez trzysta lat Afrykanerzy nie mieli dostępu do wielkich
- interesów – Shasa uśmiechnął się cynicznie, kiedy dotarły do
- niego pomyślne wieści. Ale błyskawicznie nadrabiają zaległości.
- Weszli do gry nie przebierając w środkach. Żydzi i Anglicy
- powinni mieć się na baczności i zacząć lepiej pilnować tego, co
- już zdobyli. Naród dochodzi do głosu. – Shasa pogrążył się
- znowu w planach dotyczących rozbudowy fabryki.
- Dopiero późnym popołudniem skończył konferować
- z architektami, ale o tej porze roku do zmierzchu brakowało
- jeszcze kilku godzin.
- – Co powiesz na przejażdżkę do Pelican Point? –
- zaproponował Garry’emu. Wzięli jednego z firmowych
- land-roverów i ruszyli wzdłuż zatoki, po twardym, wilgotnym
- piasku. Zalatywało siarką i rybimi odpadami, ale widok był
- piękny – w oddali złociste wydmy i nagie, posępne szczyty gór
- wznosiły się ku niebu w milczącym majestacie, zaś chmary
- flamingów na atłasowych wodach zatoki miały tak cudowną,
- intensywnie różową barwę, że wydawały się wręcz nierealne.
- – A więc – zagadnął Shasa, kiedy mknęli land-roverem po
- plaży, a wiatr rozwiewał im włosy – czy dowiedziałeś się dzisiaj
- czegoś nowego?
- – Dowiedziałem się, że kiedy chce się pociągnąć kogoś za
- język i pozwolić mu się wygadać, należy milczeć, przybierając
- sceptyczny wyraz twarzy – odparł Garry.
- Shasa zaskoczony zerknął na syna. Rzeczywiście, była to
- taktyka postępowania, którą wypracował już dawno temu, ale
- nigdy nie przypuszczał, że ktoś tak młody i niedoświadczony
- może ją w jednej chwili rozszyfrować.
- – Nie odzywając się ani słowem zmusiłeś architekta do
- przyznania, że nie ma jeszcze jasnej koncepcji, gdzie najlepiej
- byłoby usytuować kotłownię – ciągnął Garry. – Nawet ja się
- zorientowałem, że rozwiązanie, które zaproponował, to
- kosztowny kompromis.
- – Tak uważasz? – zapytał Shasa. Spędził cały dzień na
- dyskusjach, nim doszedł do identycznego wniosku, ale nie miał
- najmniejszego zamiaru się do tego przyznawać. – Czy to
- znaczy, że masz lepszy pomysł?
- – Nie jestem pewien, ojcze – odparł Garry. Wyrażał swoje
- opinie w sposób niezwykle pedantyczny, co początkowo Shasę
- irytowało, ale z czasem zaczęło mu się wydawać dość zabawne,
- tym bardziej że były to na ogół opinie warte wysłuchania. –
- Ale może zamiast instalować po prostu kolejny kocioł, warto by
- pomyśleć o nowym systemie Pattersona.
- – A co ty wiesz na temat tego systemu? – zapytał Shasa
- ostro. Sam usłyszał o nim dopiero niedawno. Nagle zdał sobie
- sprawę, że spiera się z synem jak z równorzędnym partnerem.
- Okazało się, że Garry przestudiował już wszystkie broszury
- reklamowe i oferty handlowe dotyczące nowego wynalazku i teraz
- przytaczał z pamięci konkretne dane. Widać było, że starannie
- przemyślał wszystkie wady i zalety tradycyjnej metody
- przetwórstwa i produkcji konserw.
- Dyskutując zawzięcie, dotarli do końca piaszczystego łuku
- zatoki i zatrzymali się pod latarnią morską, na pustej, białej
- plaży, która wąskim pasem ciągnęła się aż po horyzont. Ocean
- w tym miejscu był dziki i wzburzony. Zimna, przejrzysta woda
- miała piękny, zielony kolor, a o brzeg uderzały co chwila
- spienione fale.
- Szybko zdjęli ubrania i nadzy wypłynęli w morze nurkując
- głęboko pod każdą wściekle atakującą falą. Wreszcie, po długiej
- i szalonej kąpieli, wrócili zmęczeni na brzeg. Ich ciała były sine
- z zimna, ale śmiali się radośnie jak dzieci.
- Kiedy stanęli przy samochodzie, by się wytrzeć, Shasa
- obrzucił syna uważnym, krytycznym spojrzeniem. Niesforne
- włosy Garry’ego, choć ociekające słoną wodą, sterczały mu
- sztywno na głowie jak kolce. Był krótkowidzem, więc bez
- okularów wyglądał trochę głupkowato i bezradnie. Tors miał
- potężny, jego klatka piersiowa przypominała solidną beczkę,
- a gęstwina ciemnego owłosienia skrywała niczym kolczuga twarde
- wypukłości mięśni na brzuchu.
- Patrząc na niego, trudno uwierzyć, że jest jednym
- z Courneyów. Gdybym nie znał Tary, pomyślałbym, że zrobiła
- w tajemnicy jakiś skok w bok – Shasa wiedział doskonale, że
- Tara byłaby zdolna do wielu rzeczy, ale na pewno nie do
- wiarołomstwa. Ten chłopiec nie odziedziczył absolutnie nic po
- swoich przodkach, dumał dalej. Nagle zerknął nieco niżej
- i uśmiechnął się pod nosem.
- – No cóż, Garry, nie jest tak źle – powiedział. – Dostałeś
- w spadku przynajmniej jeden z naszych rodowych skarbów.
- Masz takiego kutasa, że sam stary generał Courtney
- z pewnością przewraca się w grobie z zawiści.
- Garry pośpiesznie okrył się ręcznikiem i sięgnął do
- land-rovera po slipy, ale słowa ojca sprawiły mu przyjemność.
- Dotychczas traktował tę część swojego ciała z dużą
- podejrzliwością. Było to dla niego obce, tajemnicze stworzenie,
- obdarzone wolną wolą, żyjące własnym życiem i robiące
- wszystko, by go ośmieszyć oraz upokorzyć w najbardziej
- nieoczekiwanej i nieodpowiedniej chwili. Pamiętał kilka takich
- koszmarnych momentów – na przykład, gdy w szkole handlowej
- stał na podium przed całą klasą wygłaszając swój referat i nagle
- dziewczęta siedzące w pierwszych ławkach zaczęły chichotać, albo
- kiedy odwiedził pokój maszynistek w Centaine House
- i zawstydzony musiał salwować się ucieczką, ponieważ „obcy”
- nagle zaczął zdradzać bardzo wyraźne zainteresowanie
- otoczeniem. Ale skoro ojciec wyrażał się o tym wybryku natury
- z szacunkiem, sugerując także coś więcej niż aprobatę ze strony
- ducha legendarnego generała, Garry doszedł do wniosku, że
- pora zrewidować swój stosunek do tego czegoś i zawrzeć z nim
- rozejm.
- Następnego ranka polecieli do H’ani Mine. W tej kopalni
- odbyli praktykę wszyscy trzej młodzi Courtneyowie, tak jak
- przed wieloma laty ich ojciec. Shasa wymagał, by przeszli
- wszystkie szczeble górniczego rzemiosła, począwszy od wiercenia
- i podkładania ładunków wybuchowych w głębokiej, amfiteatralnej
- niecce kopalni, a skończywszy na pracy w sortowniach, gdzie
- cenne kamienie wyłuskiwano z okruchów błękitnej ziemi.
- Zarówno Sean, jak i Michael mieli po uszy tej przymusowej
- harówki. Po zakończeniu stażu żaden z nich nigdy więcej nie
- pojawił się w H’ani Mine. Garry był wyjątkiem. Wydawało się,
- że zapałał do tego dzikiego, odległego, górzystego zakątka
- równie silną miłością, co Shasa i Centaine. Upierał się, by
- towarzyszyć ojcu w trakcie każdej inspekcji. Po kilku latach znał
- na wylot wszystkie tajniki funkcjonowania kopalni, a od czasu do
- czasu chętnie podejmował pracę na poszczególnych odcinkach.
- Tak więc wieczorem, ostatniego dnia wizyty w H’ani, Shasa
- i Garry stali razem na brzegu ogromnego dołu. Słońce znikało
- powoli nad pustynią, a oni obaj wpatrywali się w ciemną czeluść.
- – I pomyśleć, że to wszystko wzięło się właśnie stąd –
- powiedział cicho Garry. – Wszystko, co ty i babcia zbudowaliście
- do tej pory. Ta świadomość powoduje, że człowiek czuje się
- dziwnie mały – trochę tak jak w kościele. – Milczał przez
- dłuższą chwilę, po czym dodał: – Kocham to miejsce. Szkoda,
- że musimy już wracać.
- Shasę głęboko poruszyły te słowa, ponieważ zabrzmiały jak
- echo jego własnych myśli. Garry jako jedyny spośród trzech
- jego synów zdawał się rozumieć i podzielać niemal religijne
- uczucie grozy, którego Shasa doznawał, ilekroć patrzył na tę
- potężną wyrwę w ziemi i myślał o bogactwie, którego była
- źródłem. Ich źródłem. Tylko Garry potrafił to należycie ocenić.
- Shasa objął syna ramieniem, ale nie umiał znaleźć
- odpowiednich słów, by wyrazić swoje wzruszenie. Powiedział po
- prostu:
- – Wiem, co czujesz, prymusie, ale pora jechać do domu.
- W poniedziałek muszę przedstawić w Izbie swój budżet.
- Zamierzał wprawdzie powiedzieć coś zupełnie innego, ale
- miał pewność, że Garry i tak go zrozumiał. Po raz pierwszy
- połączyło ich tak silne pokrewieństwo dusz. Idąc krętą ścieżką
- w ciemnościach, czuli się sobie bliscy jak nigdy przedtem.
- W tym roku budżet Ministerstwa Górnictwa i Przemysłu
- został niemal podwojony i Shasa spodziewał się ostrego ataku ze
- strony opozycji. Nigdy nie wybaczyli mu zmiany partii. Sytuacja
- ta działała na niego jeszcze bardziej mobilizująco. Gotów do
- starcia, wstał i poszukał wzrokiem przewodniczącego, po czym
- odruchowo spojrzał na galerię dla gości.
- Centaine siedziała w samym środku pierwszego rzędu.
- Zjawiała się zawsze, jeśli w Izbie przemawiał Shasa lub Blaine.
- Miała mały, płaski kapelusik nasunięty nisko na czoło,
- ozdobiony filuternie i jakby od niechcenia jednym żółtym piórem
- rajskiego ptaka. Kiedy napotkała spojrzenie Shasy, uśmiechnęła
- się dodając mu otuchy skinieniem głowy.
- Obok Centaine dostrzegł Tarę i to dla odmiany było dość
- zaskakujące. Nie pamiętał już, kiedy ostatnim razem przyszła
- tutaj, by go posłuchać. „Nasza umowa nie przewiduje, że mam
- umierać z nudów” – oznajmiła mu kiedyś. Mimo to siedziała tu
- dzisiaj i wyglądała niezwykle elegancko w gustownym,
- słomkowym kapeluszu z różową wstążką i białych rękawiczkach
- do łokcia. Dotknęła ronda w żartobliwym salucie. Shasa
- zdziwiony uniósł brew, po czym powędrował wzrokiem w stronę
- galerii dla dziennikarzy, która znajdowała się wysoko nad
- tronem przewodniczącego. Siedzieli tam, z ołówkami w pogotowiu,
- wysłannicy wszystkich anglojęzycznych gazet. Shasa był ich
- ulubioną ofiarą, ale wszystkie oszczerstwa rzucane przez prasę
- pod jego adresem, zamiast mu szkodzić, zdawały się jeszcze
- umacniać jego pozycję w Partii Narodowej; poprzez swoją
- małostkowość i subiektywizm napaści te uwydatniały także zalety
- Shasy jako kompetentnego i biegłego ministra.
- Shasa uwielbiał burzliwe i chaotyczne debaty w parlamencie,
- cały ten bałagan, dlatego, teraz jego jedyne oko zapłonęło
- żądzą walki. Przybrał charakterystyczną dla siebie, niedbałą
- pozę, wcisnął obie ręce do kieszeni i rozpoczął wystąpienie.
- Rzucili się na niego natychmiast, ujadając jak wściekłe psy.
- Zewsząd dobiegały okrzyki niedowierzania i oburzenia:
- – Wstyd, sir! To skandal!
- Jego ironiczny uśmieszek doprowadzał ich do furii
- i prowokował dalsze ekscesy, które Shasa jak zwykle pogardliwie
- ignorował, nie dając się ani na chwilę zbić z pantałyku.
- Stopniowo zapanował nad sytuacją i zaczął odpowiadać
- swoim przeciwnikom w tym samym tonie, płacąc szyderstwem
- za szyderstwo. Jego koledzy uśmiechali się z podziwem
- i zachęcali głośno Shasę do jeszcze bardziej kąśliwych uwag,
- wołając:
- Hoor, hoor – „Brawo, brawo!”
- Kiedy przyszło do głosowania, zgodnie z przewidywaniami,
- jego partia udzieliła mu silnego poparcia i w rezultacie
- proponowany przez niego budżet został zatwierdzony
- większością głosów. Tym wystąpieniem jeszcze raz potwierdził
- swoją klasę. Udowodnił, że już dawno przestał być szeregowym
- członkiem gabinetu. Doktor Yerwoerd przesłał mu liścik:
- Miałem rację stawiając na pana. Dobra robota.
- Centaine uchwyciła na moment jego wzrok i złączyła dłonie
- w triumfalnym geście, który wykonuje bokser po zwycięstwie
- nad przeciwnikiem, ale w jej interpretacji był to gest iście
- królewski i po kobiecemu wytworny. Potem Shasa zauważył, że
- miejsce obok Centaine jest puste. Domyślił się, że Tara wyszła
- w trakcie debaty i uśmiech na jego twarzy zgasł. Sam się
- zdziwił, jak bardzo go to rozczarowało. Wolałby, żeby Tara była
- do końca świadkiem jego triumfu.
- Zbliżał się następny punkt programu, który go nie dotyczył.
- Pod wpływem impulsu Shasa wstał i opuścił salę. Szerokimi
- schodami dostał się na górę i poszedł długim korytarzem,
- wyłożonym boazerią, do swojego biura. Znalazłszy się już
- niemal przed głównym wejściem, zatrzymał się nagle, po czym,
- znów wiedziony jakimś impulsem, minął je, skręcił za róg
- i podszedł do nie rzucających się w oczy ani nie opatrzonych
- żadnym napisem drzwi na końcu korytarza.
- Było to tylne wyjście z biura – wygodna droga ucieczki
- przed nieproszonymi gośćmi. Korzystając z niego omijało się
- frontową poczekalnię. Drzwi były pomysłem starego Cecila
- Johna Rhodesa, który potrzebował ich w zgoła odwrotnym celu
- – by móc przyjmować szczególnych gości w całkowitej
- tajemnicy. Oba zastosowania okazały się dla Shasy równie
- przydatne. Od czasu do czasu używał tych drzwi premier lub
- Manfred De La Rey, ale głównie korzystały z nich kobiety,
- których wizyty u Shasy niezwykle rzadko miały charakter
- służbowy.
- Zamiast jak zwykle hałaśliwie wepchnąć klucz do zamka,
- Shasa wsunął go po cichu i tak samo obrócił, po czym
- brutalnie pchnął drzwi otwierając je na oścież. Boazeria po ich
- wewnętrznej stronie zastała tak precyzyjnie dopasowana do
- boazerii zdobiącej cały pokój, że mało kto domyślał się ich
- istnienia. Tara, odwrócona do Shasy plecami, pochylała się nad
- skrzynią ołtarza. Była jedną z tych osób, które nie wiedziały nic
- o drzwiach. Poza podarowaniem Shasy ołtarza prawie w ogóle
- nie interesowała się wystrojem ani umeblowaniem biura.
- Dopiero po paru sekundach zorientowała się, że nie jest
- sama. Zareagowała z przesadną gwałtownością. Błyskawicznie
- odskoczyła od skrzyni, wykonała półobrót i stanęła oko w oko
- z Shasą, ale kiedy zobaczyła, że to on, na jej twarzy zamiast
- ulgi odmalowała się panika. Tara zbladła i zaczęła się bezładnie
- tłumaczyć.
- – Chciałam sobie tylko na niego popatrzeć – powiedziała
- pośpiesznie. – To taka misterna robota... Jest piękny. Już
- zdążyłam zapomnieć, jak bardzo.
- Shasa natychmiast zauważył, że Tara zachowuje się jak
- winowajca przyłapany na gorącym uczynku, ale nie mógł pojąć,
- co wywołało z jej strony aż tak silną reakcję – miała przecież
- prawo przebywać w jego biurze, dysponowała nawet własnym
- kluczem do frontowych drzwi, a poza tym sama ofiarowała mu
- ten ołtarz w prezencie, mogła więc go podziwiać, kiedy tylko
- chciała.
- Milcząc wpatrywał się w nią oskarżycielsko. Miał nadzieję, że
- sprowokuje ją w ten sposób do dalszych wyjaśnień, ale Tara
- odsunęła się od skrzyni, okrążyła biurko Shasy i stanęła przy
- oknie.
- – Byłeś dzisiaj w świetnej formie, tam na dole –
- skomentowała. Głos miała wciąż lekko zdyszany, ale na jej
- twarz powróciły już rumieńce. Powoli odzyskiwała zimną krew.
- Zresztą jak zawsze.
- – Czy dlatego wyszłaś przed końcem? – spytał. Zamknął za
- sobą drzwi i energicznym krokiem podszedł do skrzyni.
- – Ach, wiesz przecież, jak męczą mnie wszelkie liczby. Pod
- koniec już się zgubiłam i przestałam cokolwiek rozumieć.
- Shasa uważnie przypatrywał się ołtarzowi. Czego ona tu
- chciała? – zastanawiał się gorączkowo. Skrzynia wyglądała na
- nietkniętą. Rzeźba z brązu przedstawiająca Buszmena stała na
- swoim miejscu, więc Tara z pewnością nie otwierała wieka.
- – Tak, to prawdziwe dzieło sztuki – powiedział głaszcząc
- narożną figurkę wyobrażającą świętego Łukasza.
- – Nie miałam pojęcia, że w boazerii są ukryte drzwi. – Tara
- najwyraźniej usiłowała za wszelką cenę odwrócić uwagę Shasy
- od skrzyni, ale jej wysiłki spotęgowały tylko jego ciekawość. –
- Nieźle mnie przestraszyłeś. Shasa nie podjął tematu i nadal
- pieścił palcami wieko pokryte mozaiką.
- – Powinienem zaprosić tutaj doktora Findlaya z National
- Gallery – kontynuował. – Jest ekspertem w dziedzinie
- średniowiecznej i renesansowej sztuki sakralnej.
- – Ach, byłabym zapomniała! Obiecałam zawiadomić Tricię,
- kiedy tylko się pojawisz. – Głos Tary brzmiał już niemal
- desperacko. – Ma dla ciebie pilną wiadomość.
- Tara podbiegła do drzwi łączących gabinet Shasy
- z sekretariatem i otworzyła je.
- – Tricio, pan Courtney już przyszedł. Sekretarka Shasy
- zajrzała do gabinetu.
- – Czy zna pan pułkownika Louisa Nela? – spytała. –
- Próbował skontaktować się z panem przez cały ranek.
- – Nel? – Shasa nadal przyglądał się skrzyni. – Nel? Nie,
- chyba nie przypominam sobie nikogo takiego.
- – Ale on twierdzi, że pana zna. Mówił, że pracowaliście
- razem w czasie wojny.
- – Boże drogi, ależ oczywiście! – Shasa przestał wreszcie
- interesować się ołtarzem. – To dawne czasy... Ale faktycznie,
- znam go bardzo dobrze. Wtedy nie był jeszcze pułkownikiem.
- – Jest teraz szefem oddziału CID na Przylądku Dobrej
- Nadziei – poinformowała go Tricia. – Prosił, żeby zatelefonował
- pan do niego możliwie jak najszybciej. Twierdzi, że to bardzo
- pilne, „sprawa życia i śmierci” – tak się wyraził.
- – Mogę sobie wyobrazić – uśmiechnął się Shasa. – Pewnie
- chce pożyczyć ode mnie pieniądze. – Proszę połącz mnie z nim,
- Trish.
- Usiadł za biurkiem i przyciągnął do siebie telefon. Wskazał
- Tarze kanapę, ale ona potrząsnęła głową.
- – Umówiłam się na lunch z Sally i Jenny – powiedziała
- kierując się w stronę drzwi. Z jej twarzy znikło wreszcie napięcie,
- ale Shasa nawet nie zwrócił na to uwagi. Patrzył w zamyśleniu
- przez okno na wierzchołki dębów i odległe zbocza Signal Hill.
- Nie zauważył ani nie usłyszał, kiedy Tara wyślizgnęła się
- z gabinetu i cicho zamknęła za sobą drzwi.
- Pod wpływem telefonu Nela w pamięci Shasy odżyły
- wydarzenia sprzed niemal dwudziestu lat. Czy to możliwe, że
- minęło już tyle czasu, zadumał się. Tak, możliwe, Boże, jak to
- szybko zleciało.
- Dwadzieścia lat temu Shasa był młodym dowódcą eskadry
- i walczył z Włochami w Abisynii. W jednym ze starć stracił oko
- i odesłano go z frontu do domu. Bezczynność podziałała na
- niego fatalnie. Uznał, że jest kaleką i ciężarem dla swojej
- rodziny oraz przyjaciół, a jego życie już się skończyło. Zaczął
- pić, izolował się od wszystkich i popadał w coraz głębszą
- depresję. Ze stanu całkowitej apatii wyrwał go wreszcie Blaine
- Malcomess. Odnalazł go i po męsku, w cierpkich słowach,
- podsumował jego postępowanie, a następnie zaproponował mu
- zajęcie – pomoc w tropieniu i unieszkodliwianiu członków
- Ossewa Brandwag, czyli Straży Wozów – tajnego ugrupowania
- wojowniczych Afrykanerów-nacjonalistów, którzy robili wszystko,
- by udaremnić plany wojenne Brytyjczyków i feldmarszałka Jana
- Christiana Smutsa.
- Wtedy właśnie rozpoczęła się bliska współpraca Shasy
- z Louisem Nelem. Wspólnie demaskowali liderów pronazistowskiej
- konspiracji, zbierali dowody, przygotowywali nakazy aresztowania
- i internowania. Rozpracowując siatkę Ossewa Brandwag Shasa
- wszedł w układ z tajemniczym informatorem – kobietą, która
- kontaktowała się z nim wyłącznie telefonicznie i przedsiębrała
- nadzwyczajne środki ostrożności, by utrzymać swoją tożsamość
- w sekrecie. Shasa do dziś nie wiedział, kim była, nie wiedział
- nawet, czy jeszcze żyje.
- Informatorka ta wyjawiła mu szczegóły dotyczące
- zaplanowanej przez Ossewa Brandwag kradzieży broni
- z zakładów zbrojeniowych w Pretorii, dzięki czemu mogli zadać
- wywrotowcom decydujący cios. Potem ta sama osoba ostrzegła
- ich przed Białym Mieczem. Powiedziała, że istnieje zuchwały
- spisek, mający na celu zamordowanie feldmarszałka Smutsa
- i zamach stanu. Po wyeliminowaniu Smutsa spiskowcy planowali
- przejąć, korzystając z powstałego zamieszania, kontrolę nad
- wojskiem, ogłosić Południową Afrykę republiką i połączyć swe
- siły z Hitlerem oraz innymi państwami Osi.
- Shasa zdołał udaremnić ten spisek dosłownie w ostatniej
- chwili, nadludzkim wręcz wysiłkiem i niestety – kosztem życia
- swojego własnego dziadka. Morderca zastrzelił sir Garricka
- Courtneya biorąc go omyłkowo za feldmarszałka Smutsa. Poza
- wieloletnią, gorącą przyjaźnią łączyło ich jeszcze fizyczne
- podobieństwo.
- Shasa już od wielu lat nie wracał pamięcią do tamtych
- niebezpiecznych czasów. Teraz wszystko stanęło mu jak żywe
- przed oczami. W oczekiwaniu na dzwonek telefonu przeżywał od
- nowa każdą minutę swojej szaleńczej wspinaczki stromym
- zboczem Table Mountain, kiedy usiłował dogonić i ostrzec
- dziadka i Smutsa, nim dotrą na szczyt, gdzie czekał już na nich
- morderca. Shasa przypomniał sobie to potworne uczucie
- bezradności, które opadło go na dźwięk wystrzału,
- zwielokrotniony przez echo odbijające się od skał, kiedy
- zrozumiał, że przybył za późno. Przypomniał sobie też swoje
- przerażenie i ból na widok dziadka leżącego na drodze z raną,
- która tworzyła w jego klatce piersiowej ogromną wyrwę,
- i klęczącego obok zrozpaczonego starego feldmarszałka.
- Shasa ruszył w pogoń za zabójcą. Znając okolicę jak własną
- kieszeń, pobiegł skrótami i odciął mu drogę ucieczki. Walczyli
- zajadle, na śmierć i życie. Biały Miecz okazał się silniejszy –
- zdołał wyrwać się i uciec, ale przedtem Shasa wpakował mu
- w pierś kulę ze swojej beretty. Plan obalenia rządu Smutsa nie
- powiódł się, ale morderca zniknął i nigdy nie udało się postawić
- go przed sądem. Shasa jeszcze raz poczuł dręczący ból na
- wspomnienie tamtej ohydnej zbrodni. Bardzo kochał dziadka, na
- jego cześć dał średniemu synowi imię Garrick.
- Wreszcie telefon zadzwonił. Shasa niecierpliwie chwycił
- słuchawkę.
- – Louis? – zapytał.
- – Shasa! – Tak, to był ten sam głos. – Dawno się nie
- widzieliśmy, co?
- – Miło cię słyszeć.
- – Wiem, dlatego wolałbym mieć dla ciebie trochę lepsze
- wieści. Przykro mi.
- – Co się stało? – Shasa natychmiast spoważniał.
- – Nie przez telefon. Jak szybko mógłbyś zjawić się u mnie,
- na Caledon Square?
- – Za dziesięć minut – powiedział Shasa i odłożył słuchawkę.
- Tyle czasu wystarczało, żeby dotrzeć pieszo z Izby Zgromadzeń
- do kwatery głównej CID. Zaintrygowany Shasa szedł żwawym
- krokiem.
- Incydent z Tarą i ołtarzem zupełnie wyleciał mu z pamięci.
- Teraz próbował zgadnąć, cóż za złe wieści ma dla niego Louis
- Nel.
- Sierżant przy wejściu został uprzedzony i rozpoznał Shasę
- natychmiast.
- – Pułkownik oczekuje pana, panie ministrze. Wyślę kogoś,
- żeby wskazał panu drogę do jego gabinetu – powiedział
- i skinieniem przywołał jednego z policjantów.
- Louis Nel urzędował w samej koszuli. Powitał Shasę
- w drzwiach, po czym usadził go w jednym z wygodnych
- klubowych foteli.
- – Masz ochotę na drinka?
- – Dla mnie jest jeszcze za wcześnie – odparł Shasa,
- przyjmując tylko papierosa.
- Nel był szczupły, jak zawsze, ale utracił już większość
- włosów, zaś te, które pozostały, były śnieżnobiałe. Miał głębokie
- cienie pod oczami, a z jego ust bardzo szybko zniknął powitalny
- uśmiech, wargi ściągnęły się na powrót w cienką, nerwową linię.
- Wyglądał jak ktoś, kto jest przepracowany, ma dużo zmartwień
- i źle sypia.
- Biorąc pod uwagę wiek, mógłby już chyba pójść na
- emeryturę, pomyślał Shasa.
- – Jak się miewa twoja żona? – spytał. Spotkał ją raz, może
- dwa razy w życiu, ale nie pamiętał ani jej imienia, ani jak
- wyglądała.
- – Rozwiedliśmy się pięć lat temu.
- – Przykro mi z tego powodu – powiedział Shasa. Louis
- wzruszył ramionami.
- – Wtedy mnie również było przykro. – Pochylił się do
- przodu. – A co u ciebie? Masz trzech synów i córkę, zgadza się?
- – O, widzę, że zrobiłeś już wywiad na mój temat –
- uśmiechnął się Shasa, ale Louis nie zareagował na żart ani nie
- zmienił posępnego wyrazu twarzy, tylko ciągnął dalej:
- – Twój najstarszy syn ma na imię Sean – to też się
- zgadza, prawda? Shasa skinął głową. Teraz on również
- spoważniał, bo tknęło go jakieś złe przeczucie.
- – Chcesz mówić ze mną na temat Seana? – zapytał
- spokojnie. Louis nieoczekiwanie wstał i podszedł do okna. Nie
- patrząc na Shasę powiedział:
- – Rozmawiam z tobą nieoficjalnie. Nie mamy takiego
- zwyczaju, ale ze względu na szczególne okoliczności
- postanowiłem zrobić wyjątek. Nasza wspólna przeszłość, pozycja,
- którą obecnie zajmujesz... – odwrócił się od okna. –
- Prawdopodobnie w ogóle nie zainteresowałbym się całą sprawą,
- w każdym razie jeszcze nie na tym etapie śledztwa, gdyby nie
- pewne detale, które przykuły moją uwagę.
- Słowo „śledztwo” podziałało na Shasę jak sygnał alarmowy.
- Chciał jak najszybciej usłyszeć, co Louis ma mu do
- zakomunikowania i mieć to już za sobą. Zapanował jednak nad
- wzburzeniem i cierpliwie czekał, przygotowany na najgorsze.
- – Mieliśmy ostatnio całą serię włamań do najbogatszych
- domów w okolicy. To głośna sprawa, na pewno czytałeś o tym
- w gazetach. Prasa nazywa złodzieja „przylądkowym
- dżentelmenem-włamywaczem”.
- – Oczywiście, że czytałem. Wśród poszkodowanych jest kilku
- moich bliskich przyjaciół – Simpsonowie, Westonowie. Mark
- Weston stracił swoją słynną kolekcję złotych monet.
- – A pani Simpson swoje słynne szmaragdy – dodał Louis. –
- Kolczyki z tego kompletu odzyskaliśmy podczas nalotu na
- siedzibę pewnego pasera w Szóstej Dzielnicy. Dostaliśmy cynk od
- naszego informatora. Strzał w dziesiątkę. Znaleźliśmy u faceta całe
- tony skradzionych rzeczy. To kolorowy. Jako przykrywkę
- prowadził sklep z artykułami elektrycznymi, ale prawdziwy handel
- odchodził na zapleczu. Gość siedział u nas dwa tygodnie, aż
- w końcu zaczął sypać. Podał nam całą listę swoich dostawców.
- Jest na niej między innymi taki jeden przyjemniaczek, niejaki
- Rufus Constantine. Mówi ci coś to nazwisko?
- Shasa przecząco pokręcił głową.
- – Co to ma wspólnego z moim synem?
- – Zaraz do tego dojdę. To właśnie Constantine opchnął
- paserowi te szmaragdy, a także kilka innych przedmiotów
- skradzionych twoim przyjaciołom. Przyskrzyniliśmy go
- i zaprosiliśmy do nas na rozmowę. To kawał twardziela, ale
- znaleźliśmy sposób, żeby zmiękł. Wyśpiewał nam wszystko. Nie
- sądzę, żeby spodobał ci się tekst jego piosenki.
- – Sean? – zapytał krótko Shasa. Louis skinął głową.
- – Przykro mi, ale wygląda na to, że jest szefem świetnie
- zorganizowanej szajki.
- – Nie wierzę. To do niego nie pasuje.
- – Obawiam się, że nie masz racji. Twój syn nigdy nie
- cieszył się najlepszą opinią.
- – Owszem, ma na koncie kilka nieodpowiedzialnych
- wybryków – przyznał Shasa. – Ale to już przeszłość.
- Ustatkował się i wziął solidnie do roboty. A poza tym, dlaczego
- miałby dać się wciągnąć w coś takiego? Przecież nie dla
- pieniędzy. Ma ich dosyć.
- – Z tego co wiem, pracownicy biurowi na stażu nie zarabiają
- zbyt dużo.
- – Dorzucam mu spore kieszonkowe. – Shasa jeszcze raz
- potrząsnął głową z niedowierzaniem. – Nie, to niemożliwe.
- Zresztą Sean nie jest włamywaczem. Nie ma o tym pojęcia.
- – Oczywiście, że nie. On tylko nadaje robotę. Resztę odwala
- Rufus i jego pomagierzy.
- – Co rozumiesz przez „nadawanie roboty”?
- – O ile się nie mylę, Sean jako twój syn jest wszędzie mile
- widzianym gościem.
- – Tak sądzę – powiedział Shasa ostrożnie.
- – Z relacji Rufusa wynika, że Sean bierze pod lupę każdy
- dom, w którym bywa. Szacuje zamożność gospodarzy
- i potencjalną wartość posiadanej przez nich gotówki oraz
- kosztowności. Uważnie studiuje rozkład domu i rozmieszczenie
- takich elementów jak ścienne sejfy czy skrytki. Jeśli uzna, że
- sprawa jest warta zachodu, typuje którąś kobietę z rodziny –
- matkę lub córkę – i nawiązuje z nią romans, by mieć pretekst
- do częstszych wizyt oraz poznać szczegóły, na przykład
- kombinację szyfru. Wreszcie aranżuje skok. Podczas kolejnej
- schadzki, gdy on zabawia wybrankę swego serca w sypialni na
- górze, wspólnik, zgodnie z wcześniej ustalonym planem, zakrada
- się do domu.
- Shasa w milczeniu słuchał tych rewelacji.
- – System sprawdza się doskonale – ciągnął Louis. – W kilku
- przypadkach poszkodowane damy nie zameldowały nam nawet
- o kradzieży, ponieważ bardziej niż na odzyskaniu biżuterii
- zależało im na ocaleniu własnej reputacji i uniknięciu
- mężowskiego gniewu.
- – Czy jedną z tych dam nie była przypadkiem Marge
- Weston? – zapytał Shasa zimno.
- – Z naszych informacji wynika, że tak.
- – A to sukinsyn! – wyrwało się Shasy. Choć był
- wstrząśnięty, nie miał już cienia wątpliwości co do tego, że
- Louis zrelacjonował mu fakty, nie domysły. Wszystko ułożyło
- się nagle w logiczną całość. Marge i Sean! Shasa po prostu nie
- potrafił znieść myśli, że Sean uwiódł jedną z jego kochanek.
- – Tym razem posunął się za daleko – wycedził.
- – Zgadzam się z tobą – odparł Louis. – Za daleko co
- najmniej o milę. Nawet jeśli nie był jeszcze nigdy karany, grozi
- mu pięć albo sześć lat.
- Zraniona duma na chwilę odebrała Shasy zdolność
- logicznego myślenia i przewidywania konsekwencji prawnych tego,
- co usłyszał, ale pod wpływem ostatniego zdania błyskawicznie
- odzyskał zimną krew. Nie potrafił wyobrazić sobie najstarszego
- syna na ławie oskarżonych, a tym bardziej – skazanego na
- wieloletnie więzienie. Spontaniczny gniew ustąpił chłodnej analizie
- sytuacji.
- – Przygotowaliście już akt oskarżenia? – zapytał Louisa. –
- Jest nakaz aresztowania?
- – Na razie nie – powiedział Louis z lekkim ociąganiem. –
- Dostaliśmy te informacje dopiero przed kilkoma godzinami.
- Podszedł do swojego biurka i jakby od niechcenia wziął do
- ręki niebieską teczkę zawierającą akta.
- – Co mam robić? – zapytał Shasa spokojnie. – Czy da
- radę jeszcze coś zdziałać w tej sprawie?
- – Ja zrobiłem już wszystko co mogłem – oznajmił Louis. –
- A nawet więcej, niż mogłem i powinienem. Nie mam prawa
- opóźniać śledztwa ani tym bardziej udzielać ci poufnych
- informacji na temat jego przebiegu. Ale nie potrafiłem zataić ich
- przed tobą. Nie wybaczyłbym sobie tego. Znamy się od wielu
- lat, Shasa, ale nigdy nie zapomnę jak wiele zrobiłeś, by
- udaremnić spisek Białego Miecza. Ryzykuję wyłącznie przez
- wzgląd na ciebie i na pamięć tamtych czasów. Już i tak bardzo
- poważnie nadstawiłem karku.
- Przerwał i wziął głęboki oddech. Shasa w milczeniu czekał na
- dalszy ciąg.
- – Powtarzam, nie mogę zrobić nic więcej ponad to, co już
- zrobiłem. Ani ja, ani nikt inny. Nie na tym etapie. – Louis
- położył szczególny nacisk na trzy ostatnie słowa, po czym
- dodał, pozornie bez związku: – W przyszłym miesiącu odchodzę
- na emeryturę. Ktoś inny zajmie moje miejsce.
- – Ile mam czasu? – zapytał Shasa nie tracąc czasu na
- zbędne komentarze. Rozumieli się bez słów.
- – Mogę posiedzieć nad tymi aktami jeszcze przez kilka
- godzin, powiedzmy do piątej po południu. Potem muszę nadać
- sprawie bieg. Shasa wstał.
- – Jesteś prawdziwym przyjacielem.
- – Odprowadzę cię na dół – powiedział Louis. Shasa
- odezwał się ponownie dopiero w windzie, kiedy udało mu się
- uspokoić i zebrać myśli.
- – Już od dawna nie myślałem o Białym Mieczu – zagadnął,
- chcąc zmienić na chwilę temat. – Aż do dzisiaj. To wszystko
- wydaje mi się tak odległe, choć przecież dotyczyło mnie
- osobiście.
- – Ja nigdy nie przestałem o tym myśleć – odparł cicho
- Louis. – Ten człowiek był mordercą. Gdyby powiodła się jego
- zbrodnicza misja, bylibyśmy dziś w o wiele gorszej sytuacji. Ten
- kraj również.
- – Ciekawe, co się z nim stało – rozmyślał głośno Shasa. –
- Kim był wtedy i kim jest teraz? A może już od dawna nie żyje?
- – Mam powody, by w to wątpić – odparł Louis. – Kilka lat
- temu chciałem jeszcze raz przejrzeć akta tamtej sprawy... –
- urwał, kiedy winda zatrzymała się na parterze. W milczeniu
- przeszli przez hall. Na dworze świeciło słońce. Przystanęli na
- schodach przed głównym wejściem.
- – No i? – ponaglił Shasa. – Co z tymi aktami?
- – Nie ma żadnych akt – odpowiedział spokojnie Louis.
- – Nie rozumiem.
- – Po prostu. Ani śladu sprawy Białego Miecza – powtórzył
- Louis. – Ani w rejestrach policyjnych, ani w kartotekach
- Departamentu Sprawiedliwości, ani w centralnym archiwum.
- Oficjalnie ktoś taki w ogóle nie istniał.
- – To niemożliwe. – Shasa wpatrywał się w Louisa
- z niedowierzaniem. – Te akta muszą gdzieś być. Przecież obaj
- mieliśmy je w rękach setki razy. Były takie grube – pokazał
- palcami. – Nie mogły tak po prostu zniknąć.
- – Ale znikły. Daję ci słowo, że sprawdziłem wszędzie. –
- Louis wyciągnął rękę na pożegnanie. – Pamiętaj, do piątej.
- Gdyby ktoś chciał do mnie zatelefonować, do piątej czekam
- w biurze. Ale ani minuty dłużej.
- – Nigdy ci tego nie zapomnę – powiedział Shasa ściskając
- mu dłoń.
- Odwrócił się i zerknął na zegarek. Do południa brakowało
- kilku minut. Szczęśliwym trafem był umówiony na lunch
- z Manfredem De La Reyem. Punktualnie o dwunastej znalazł się
- z powrotem w parlamencie. Na dźwięk odległego armatniego
- wystrzału, który oznaczał południe, wszyscy obecni w głównym
- hallu, łącznie z oddźwiernym, odruchowo sprawdzili zegarki.
- Shasa od razu skręcił w stronę jadalni, chociaż wiedział, że
- jest o wiele za wcześnie. Nie licząc ubranych na biało kelnerów,
- sala była zupełnie pusta. Poszedł do baru i zamówił gin. Do
- spotkania z Manfredem zostało jeszcze prawie pół godziny. Co
- parę sekund niecierpliwie spoglądał na zegarek, ale zdawał sobie
- sprawę, że szukanie Manfreda w ogromnym labiryncie
- parlamentu nie jest najlepszym pomysłem. O tej porze cały
- gmach tętnił życiem, a Manfred mógł być dosłownie wszędzie.
- Żeby zabić czas, Shasa zajął się pielęgnowaniem i podsycaniem
- swojej wściekłości.
- Co za gnojek, rozmyślał. Przez tyle lat robił ze mnie durnia,
- a ja na to pozwalałem. Nie docierało do mnie, co się dzieje.
- Przymykałem na wszystko oczy. Może nie chciałem znać
- prawdy, bo bałem się, że jej nie zniosę? On jest całkowicie
- pozbawiony skrupułów. Zepsuty do szpiku kości. Nagle
- przypomniało mu się coś jeszcze.
- Przecież Marge Weston mogłaby być jego matką! Ciekawe,
- iloma kobietami musiałem się z nim podzielić? Dla tego
- sukinsyna nie ma chyba nic świętego!
- Manfred De La Rey zjawił się parę minut przed czasem.
- Kroczył przez salę rozdając na prawo i lewo szerokie uśmiechy,
- uściski dłoni i porozumiewawcze mrugnięcia. Zachowywał się jak
- rasowy polityk, w związku z czym dotarcie do Shasy zajęło mu
- dłuższą chwilę. Shasa siedział przy barze jak na szpilkach, ale
- z kamienną twarzą. Nie chciał, by ktokolwiek domyślił się
- kipiących w nim emocji.
- De La Rey zamówił piwo. Nigdy nie pijał niczego
- mocniejszego. Shasa odczekał, aż Manfred pociągnie pierwszy
- łyk, i najspokojniej jak mógł powiedział:
- – Mam problem. Bardzo poważny problem.
- Twarz Manfreda nadal promieniała niewymuszonym
- uśmiechem. Był zbyt przebiegły, aby zdradzić swoje myśli
- i uczucia w obecności całego tłumu adwersarzy i potencjalnych
- wrogów. Ale jego oczy momentalnie stały się zimne, przenikliwe
- i jasne jak u bazyliszka.
- – Nie tutaj – rzucił i pociągnął Shasę do toalety. Stanęli
- obok siebie nad rynną urynału. Cichym, lecz napiętym głosem
- Shasa wyjaśnił, o co chodzi. Kiedy skończył mówić, Manfred stał
- ze spuszczoną głową zaledwie przez kilka sekund, wpatrując się
- w białe wnętrze urynału. Wyprostował się i powiedział krótko:
- – Daj mi ten numer.
- Shasa pośpiesznie wetknął mu do ręki wizytówkę Louisa
- Nela.
- – Muszę skorzystać ze specjalnej linii w moim biurze.
- Spotkajmy się znowu w barze za kwadrans. – Manfred zasunął
- rozporek i wyszedł z toalety.
- Wrócił już po dziesięciu minutach i dołączył do Shasy, który
- zabawiał rozmową czterech wpływowych posłów. Kiedy wszyscy
- dopili swoje drinki, Shasa zaproponował przejście do jadalni. Po
- drodze Manfred wziął go mocno pod ramię i uśmiechając się
- dwuznacznie, jakby opowiadał słony dowcip, szepnął mu do
- ucha:
- – Załatwione, ale chłopak ma się wynieść z tego kraju
- w ciągu dwudziestu czterech godzin. I nie chcę go tu widzieć
- z powrotem. Umowa stoi?
- Shasa skinął głową.
- – Jestem ci bardzo wdzięczny – powiedział. Zobowiązanie,
- które złożył i musiał wypełnić, ciążyło mu teraz dużo bardziej
- niż świadomość skandalicznych wyczynów Seana. Wiedział, że
- właśnie zaciągnął wielki dług i kiedyś będzie go musiał spłacić,
- prawdopodobnie z odsetkami.
- Harley Seana stał przed halą sportową, którą Shasa kazał
- wybudować dwa lata temu i podarował synom jako wspólny
- prezent na Gwiazdkę. Była tam sala gimnastyczna, kort do
- squasha, kryty basen o wymiarach półolimpijskich oraz szatnie.
- Shasa z daleka usłyszał twarde, rytmiczne dźwięki odbijanej piłki
- i skierował się od razu na galerię dla widzów.
- Sean grał z jednym ze swoich bliskich kolegów. Był w białych
- satynowych spodenkach, ale bez koszulki. Miał też białe
- tenisowe pantofle, a na czole – białą opaskę. Jego opalony,
- złocisto-brązowy tors lśnił od potu.
- Chłopak był nieprawdopodobnie piękny, jakby dopiero co
- wyskoczył z ram swojego wyidealizowanego, romantycznego
- portretu. Poruszał się z leniwą gracją polującego lamparta, ale
- ten wdzięk i lekkość były złudne; uderzał w małą, czarną piłkę
- z tak potworną siłą, że każde odbicie brzmiało jak huk
- karabinowego wystrzału.
- Kiedy zobaczył Shasę, błysnął radośnie w jego kierunku
- równymi, białymi zębami. Napotkawszy spojrzenie zielonych,
- roziskrzonych oczu syna, Shasa poczuł nagle w okolicach serca
- bolesne szarpnięcie. Pomimo gniewu nie pogodził się jeszcze
- z myślą, że za chwilę muszą się rozstać, być może na zawsze.
- W przebieralni Shasa bezceremonialnie pożegnał partnera
- Seana:
- – Muszę pilnie pomówić z synem. Na osobności. Kiedy
- zostali sami, powiedział bez wstępów:
- – Masz na karku policję. Wiedzą o tobie wszystko. –
- Przerwał, czekając na jakąś reakcję, ale spotkał go zawód. Sean
- spokojnie wycierał twarz i szyję ręcznikiem.
- – Przepraszam, ojcze, ale chyba nie bardzo rozumiem,
- o czym mówisz. Cóż takiego wie policja na mój temat? – spytał
- niewinnie. Jego opanowanie wyprowadziło Shasę z równowagi.
- – Przestań wreszcie grać ze mną w kotka i myszkę. Wiedzą
- dosyć, żeby wsadzić cię za kratki na dziesięć lat.
- Sean wstał z ławki upuszczając ręcznik. Teraz był już
- poważny.
- – Kto mnie sypnął?
- – Rufus Constantine.
- – Nędzny skurwiel. Przy najbliższej okazji skręcę mu kark!
- Aż do tego momentu Shasa żywił irracjonalną nadzieję, że
- być może jednak Sean jest niewinny. Ale syn nie zadał sobie
- nawet trudu, by czemukolwiek zaprzeczyć i to pozbawiło Shasę
- reszty złudzeń.
- – Ja też z rozkoszą skręciłbym komuś kark! – odparował.
- – Co teraz zrobimy? – zapytał Sean całkowicie ignorując tę
- groźbę. Jego bezczelność po raz kolejny zbiła Shasę z tropu.
- – My? – wykrztusił wreszcie. – Co ci przyszło do głowy?
- Miałbym narażać na szwank swoje dobre imię, żeby ratować
- skórę pospolitego złodzieja?
- – Nie. Żeby ratować honor rodziny – wyjaśnił Sean
- z niezmąconym spokojem. – Nie pozwolisz nigdy na to, żebym
- stanął przed sądem. To zaszkodziłoby naszej reputacji o wiele
- bardziej. Wiem, że do tego nie dopuścisz.
- – Pomyślałeś o wszystkim zawczasu, prawda? – spytał
- sarkastycznie Shasa. Ponieważ Sean zbył to wzruszeniem
- ramion, dodał: – Nie powinieneś używać takich słów jak honor
- czy przyzwoitość. Nie masz pojęcia, co znaczą.
- – To tylko słowa – odparł Sean. – Puste słowa. A ja nie
- lubię gadać. Lubię, kiedy coś się dzieje.
- – Nie znam sposobu, żeby ci udowodnić, jak bardzo się
- mylisz – szepnął Shasa. – Najchętniej pozwoliłbym ci zgnić
- w celi pełnej szczurów, ale nie mogę.
- Jego furia sięgnęła zenitu i poczuł, że musi się wyładować
- w brutalnej, męskiej walce. Mimowolnie zacisnął pięści, gotów do
- pierwszego ciosu. Sean natychmiast przybrał postawę obronną,
- ale w jego oczach czaiła się żądza mordu. Shasa wydał setki
- funtów na jego treningi, załatwił mu najlepszych instruktorów
- w Afryce. Każdy z nich przyznawał w końcu, że nie jest w stanie
- go niczego więcej nauczyć. Walka była żywiołem i drugą naturą
- Seana. Bił się instynktownie. W kraju bardzo szybko zabrakło
- mu przeciwników. Shasa, uszczęśliwiony, że chłopak znalazł
- wreszcie coś, co go naprawdę interesuje i w czym się spełnia,
- jeszcze przed rozpoczęciem przez Seana stażu w firmie wysłał
- go do Japonii. Przez trzy miesiące Sean trenował pod okiem
- mistrza walk wschodnich.
- Shasa nieoczekiwanie uświadomił sobie, na co się porywa.
- Stał przed nim młody, wojowniczy, wysportowany i gotowy na
- wszystko mężczyzna, zawodnik w szczytowej formie. Poczuł
- nagle, że każda kość w jego własnym ciele ma dokładnie
- czterdzieści jeden lat. Zdał sobie także sprawę, że syn będzie
- chciał zabawić się jego kosztem, maksymalnie go upokorzyć.
- Drapieżny wyraz oczu Seana mówił sam za siebie. Shasa
- rozluźnił pięści i zrobił krok do tyłu.
- – Spakuj się – powiedział nie podnosząc głosu. –
- Wyjeżdżasz stąd. Na zawsze.
- Polecieli samolotem na północ. Wylądowali tylko na moment
- w Johannesburgu, żeby uzupełnić zapas paliwa, po czym
- dopiero w Messynie, niedaleko granicy z Rodezją.
- Shasa był właścicielem trzydziestu procent udziałów
- w tamtejszej kopalni miedzi. Skontaktował się przez radio
- z lotniskiem. Kiedy wylądowali, przy pasie startowym czekał już
- na nich ford pikap. Shasa usiadł za kierownicą. Mogli
- wprawdzie minąć granicę i polecieć dużo dalej – do Salisbury
- lub Loureneo Marques – ale wolał, by ich rozstanie miało
- charakter symboliczny i ostateczny. Wymyślił sobie, że jeśli Sean
- przekroczy granicę na własnych nogach, będzie to bardzo
- podniosły i oczyszczający akt. Na razie jednak, kiedy pokonywali
- ostatnie mile suchego, rozgrzanego veldu, zbliżając się
- nieubłaganie do mostu na rzece Limpopo, nastrój Seana nie
- wydawał się zbyt uroczysty. Chłopak siedział obok w niedbałej
- pozie, z rękami w kieszeniach, opierając jedną stopę na desce
- rozdzielczej.
- – Zastanawiałem się – powiedział ugrzecznionym,
- bezosobowym tonem, jak na lekcji konwersacji – co
- powinienem teraz zrobić. Doszedłem do wniosku, że najlepiej
- będzie, jeśli zatrudnię się w jednej z firm organizujących safari –
- w Rodezji, Kenii albo w Mozambiku. Zaraz po odbyciu stażu
- postaram się o koncesję i zostanę wolnym strzelcem. Myśliwi
- zarabiają kupę forsy, a poza tym nie wyobrażam sobie
- ciekawszego życia. Pomyśl tylko – polowanie od rana do nocy!
- Shasa obiecywał sobie, że przez całą drogę będzie
- zachowywał się chłodno i z rezerwą. Prawie mu się to udało.
- Odkąd opuścili Kapsztad, odezwał się najwyżej dwa-trzy razy
- i to bardzo zwięźle. Ale brak jakichkolwiek oznak skruchy ze
- strony Seana i jego awanturnicze, totalnie beztroskie, egoistyczne
- plany na przyszłość zirytowały go do tego stopnia, że
- w ostatniej chwili był zmuszony wprowadzić istotne zmiany
- w misternym scenariuszu pożegnania.
- – Z tego, co słyszałem, nie wytrzymałbyś nawet tygodnia bez
- kobiety – zauważył złośliwie. Na twarzy Seana pojawił się
- lubieżny uśmiech.
- – Dam sobie radę, ojcze. Tam będzie na pęczki tego
- towaru. Część napiwku dostaje się w naturze. Na safari
- przyjeżdżają starzy, nadziani faceci i zazwyczaj przywożą ze sobą
- swoje córki albo najnowsze, bardzo młode żony...
- – Na litość boską, Sean! Jesteś kompletnie amoralny!
- – Uważam to za komplement.
- – A twoje plany co do zdobycia koncesji i założenia własnej
- firmy? W jaki sposób zamierzasz tego dokonać bez pieniędzy?
- Sean wyglądał na zaskoczonego.
- – Tato, jesteś przecież jednym z najbogatszych ludzi
- w Afryce. Nie chciałbyś mieć własnej firmy i polować sobie ile
- dusza zapragnie? Miałem nadzieję, że rozkręcimy ten interes
- wspólnie.
- Przez moment Shasa wbrew sobie czuł silną pokusę, żeby
- powiedzieć „tak”. Sam już od jakiegoś czasu rozważał
- sensowność takiego przedsięwzięcia. Jego przewidywania
- dotyczące ewentualnych zysków zgadzały się dokładnie z tym, co
- mówił Sean. Dziewicze piękno Afryki i jej dzika, niepowtarzalna
- fauna były wspaniałym towarem, który można było
- rozreklamować i sprzedać jak wszystko inne, robiąc na tym
- fortunę. Problem polegał na znalezieniu człowieka godnego
- zaufania – fachowca rozumiejącego specyfikę tej branży, który
- mógłby z powodzeniem poprowadzić taką firmę, Shasa odwlekał
- realizację tego planu, ponieważ dotychczas nie znalazł nikogo
- odpowiedniego...
- Do licha, przywołał się do porządku. Spłodziłem potwora.
- Przed egzekucją zdążyłby jeszcze sprzedać używany samochód
- sędziemu, który skazał go na śmierć.
- Złapał się na tym, że wciąż czuje wobec syna bezkrytyczny
- podziw i w głębi duszy jest z niego dumny. Wziął się jednak
- w garść i powiedział twardo:
- – Sean, widzę, że ty nadal nic nie rozumiesz. Nasze drogi
- rozchodzą się definitywnie.
- Znajdowali się u celu. Przed nimi roztaczał się widok na
- rzekę Limpopo, ale wbrew temu co pisał Kipling, jej wody nie
- były ani oleiste, ani szarozielone. Normalnie rzeka miała pół mili
- szerokości, ale teraz, w porze suszy, środkiem koryta snuł się
- zaledwie wąski, niemrawy strumień. Długi betonowy most
- prowadził prosto na północ. W dole rozpościerały się połacie
- pomarańczowego piasku, porośnięte gdzieniegdzie kępkami
- rachitycznych trzcin.
- Przejechali przez most w całkowitym milczeniu. Shasa
- zatrzymał samochód po drugiej stronie, przed barierką.
- Posterunek straży granicznej mieścił się w małym kwadratowym
- budynku krytym falistą blachą. Shasa nie wyłączył silnika. Sean
- wygramolił się z forda i obszedł go od tyłu, żeby wyjąć swoją
- walizkę. Potem wrócił i stanął przy otwartym oknie od strony
- Shasy. Schylił się i powiedział:
- – Mylisz się, tato. Nasze drogi nigdy się nie rozejdą. Jestem
- częścią ciebie i zbyt mocno cię kocham, by do tego dopuścić.
- Nikogo ani niczego nie kocham na tym świecie i nigdy nie
- kochałem. Poza tobą.
- Shasa próbował doszukać się w jego twarzy choćby śladu
- fałszu, ale niczego takiego nie znalazł. Pod wpływem impulsu
- wyciągnął rękę i przygarnął Seana do siebie. Nie planował tego,
- przeciwnie, chciał do końca zachować twarz. Skapitulował
- jednak po raz drugi i sięgnął do wewnętrznej kieszeni
- marynarki, skąd wyciągnął gruby plik banknotów oraz kilka
- kopert. Miał je przygotowane, choć przyrzekał sobie solennie, że
- nie zrobi z nich użytku i zostawi Seana bez grosza przy duszy.
- – Masz tu parę funtów na przetrwanie – powiedział
- burkliwie. – I trzy listy polecające do moich znajomych
- w Salisbury. Może zechcą ci pomóc.
- Sean niedbale wetknął listy i pieniądze do kieszeni, po czym
- wziął do ręki walizkę.
- – Dziękuję, ojcze. Nie zasłużyłem na to.
- – Zgadza się – odparł Shasa. – Ale nie rób sobie
- wyrzutów, więcej nie będzie. Nic i nigdy. Skończyłem z tobą,
- Sean. Właśnie wypłaciłem ci pierwszą i zarazem ostatnią część
- twojego rodzinnego majątku.
- Sean posłał ojcu jeden ze swoich najbardziej olśniewających
- uśmiechów. Przez całe lata każdy taki uśmiech był dla Shasy
- jak wschód słońca lub mały cud. Znów targnęły nim
- wątpliwości. Na przekór oczywistym faktom pomyślał, że to
- jednak niemożliwe, by Sean był z gruntu zły.
- – Napiszę do ciebie, ojcze. Zobaczysz, któregoś dnia
- będziemy się obaj śmiać z tej całej historii. Kiedy znów
- będziemy razem.
- Wlokąc za sobą walizkę Sean minął barierkę. Kiedy zniknął
- w baraku odprawy celnej, Shasę ogarnęło uczucie nieznośnej
- pustki i bezradności. Nie mógł pogodzić się z myślą, że tyle lat
- jego troski i czułości poszło na marne.
- Shasa z rozbawieniem zauważył, z jaką łatwością Isabella
- oduczyła się szczebiotania. Już po dwóch tygodniach nauki
- w Rustenberg Girl’s Senior School mówiła i wyglądała jak
- prawdziwa dama. Najwyraźniej zarówno nauczycielki, jak
- i koleżanki ze szkoły okazały się odporne na jej paplaninę.
- Nadal jednak stosowała stare sztuczki w postaci przymilania
- się lub dąsów, gdy chciała zjednać sobie ojca i coś uzyskać.
- Teraz przycupnęła obok niego na brzeżku fotela i pieszcząc siwe
- włosy na jego skroniach zagruchała:
- – Mam najpiękniejszego tatę na świecie. – Nie kłamała.
- Srebrne skronie Shasy wspaniale harmonizowały z resztą
- gęstych, ciemnych włosów i opaloną twarzą o męskich rysach,
- wciąż nietkniętych przez czas. – Mam najcudowniejszego
- i najukochańszego tatę na świecie.
- – A ja mam najbardziej podstępną i jędzowatą córkę pod
- słońcem – odgryzł się.
- Isabella roześmiała się uszczęśliwiona. Czuł jej dziecięcą
- jeszcze, słodką woń przywodzącą na myśl sennego, opitego
- mlekiem kotka. Kiedy była w pobliżu, serce topniało mu jak
- wosk. Wyczuwając zbliżające się niebezpieczeństwo, postanowił
- wzmocnić fortyfikacje.
- – Córkę, która ma dopiero czternaście lat... – dodał surowo.
- – Piętnaście – poprawiła go Isabella.
- – Czternaście i pół – odparował.
- – Prawie piętnaście – nalegała.
- – Niespełna piętnastoletnią córkę, która jest dla mnie zbyt
- wielkim skarbem, bym pozwolił jej przebywać poza domem po
- dziesiątej wieczorem...
- – Mój groźny, kudłaty niedźwiedź – szepnęła mu do ucha
- obejmując go mocno i przytulając jedwabisty policzek do jego
- twarzy. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że jego córka jest już
- kobietą.
- Zawsze podziwiał pełne i kształtne piersi Tary. Nadal budziły
- w nim pożądanie. Isabella odziedziczyła piękny biust po matce
- i Shasa przez ostatnie kilka miesięcy z dumą i ciekawością
- obserwował jego gwałtowny rozkwit. Teraz jędrne i ciepłe
- krągłości dotykały ramienia Shasy.
- – Czy będą tam jacyś chłopcy? – zapytał wrogo. Isabella
- natychmiast dostrzegła lukę w barykadzie.
- – Chłopcy mnie nie interesują – odparła, po czym mocno
- zacisnęła powieki na wypadek, gdyby Pan Bóg zesłał piorun
- chcąc ją ukarać za tak bezczelne kłamstwo. Ostatnio myślała
- prawie wyłącznie o chłopcach, wypełniali nawet jej sny.
- Zajmowały ją zwłaszcza szczegóły męskiej anatomii – do tego
- stopnia, że Michael i Garry zabronili jej wstępu do swoich pokoi
- bez pukania. Podglądała braci przy każdej nadarzającej się
- okazji, z jawną fascynacją, która zaczęła wprawiać ich
- w zakłopotanie.
- – Kto cię odwiezie i przywiezie? Chyba nie myślisz, że matka
- będzie czekać na ciebie do północy? Ja będę wtedy
- w Johannesburgu – powiedział Shasa.
- Isabella otworzyła oczy.
- – Stephen może pojechać.
- – Stephen? – powtórzył Shasa ostro.
- – To nowy szofer mamy. Jest bardzo miły i krystalicznie
- uczciwy. Sama tak mówi.
- Shasa nie wiedział nawet, że Tara zatrudniła szofera. Zawsze
- prowadziła sama, ale jakiś czas temu jej ukochany, wysłużony
- packard rozpadł się ostatecznie i Shasa namówił ją na
- chevroleta. Widocznie szofer pojawił się przy okazji nowego
- samochodu. Wprawdzie mogła to z nim skonsultować, ale
- przyzwyczaił się już do tego, że pewne decyzje dotyczące spraw
- domowych Tara podejmuje samodzielnie. Przez kilka ostatnich
- lat bardzo oddalili się od siebie.
- – Nie zgadzam się – powiedział stanowczo. – Nie życzę
- sobie, żebyś włóczyła się samochodem po nocy bez opieki.
- – Przecież Stephen będzie ze mną – zaoponowała błagalnie
- Isabella.
- Shasa zignorował jej protesty. Nie wiedział nic o nowym
- szoferze, z żyjątkiem tego, że jest mężczyzną oraz że jest
- czarny.
- – Mam inny pomysł. Jeśli dostanę pisemną gwarancję od
- rodziców którejś z twoich koleżanek – oczywiście od kogoś,
- kogo znam – że przyjadą po ciebie i odstawią cię z powrotem
- przed północą – wtedy zgoda, możesz pójść.
- – Ach, tatusiu! – Isabella obsypała go pocałunkami, po
- czym zeskoczyła z fotela i wykonała kilka triumfalnych piruetów
- wokół gabinetu. Shasa z przyjemnością obserwował jej mały,
- zgrabny tyłeczek w koronkowych majteczkach i długie, smukłe
- nogi widoczne spod rozkloszowanej spódnicy.
- Mam chyba... – pomyślał, po czym szybko się poprawił:
- Mam na pewno najpiękniejszą córkę na świecie.
- Isabella zatrzymała się raptownie i przybrała wyjątkowo
- nieszczęśliwy wyraz twarzy.
- – Byłabym zapomniała! – jęknęła żałośnie.
- – Cóż znowu? – Shasa rozparł się wygodnie w fotelu
- z nieprzejednaną miną, powstrzymując śmiech.
- – Patty i Lenora mają na pewno nowe sukienki. Będę
- wyglądała przy nich jak wieśniaczka!
- – Wieśniaczka! To by dopiero było! Nie możemy chyba na
- to pozwolić, prawda?
- Isabella rzuciła się do fotela i znów objęła Shasę mocno za
- szyję.
- – Czy to znaczy, że mam sobie sprawić nową sukienkę,
- tatku? Warkot samochodu na podjeździe przerwał ich idyllę.
- – Mamusia przyjechała! – Isabella zeskoczyła z kolan ojca
- i pociągnęła go za rękę do okna. – Powiemy jej o przyjęciu
- i o sukience, prawda, tatku?
- Nowy chevrolet zatrzymał się naprzeciw frontowych schodów.
- Najpierw wysiadł szofer – wysoki, postawny, barczysty
- mężczyzna w popielatej liberii i czapce ze skórzanym daszkiem.
- Otworzył tylne drzwi i pomógł wysiąść Tarze. Poklepała go
- przyjaźnie po ramieniu. Było to irytujące, ale typowe dla Tary,
- która zdaniem Shasy zbytnio spoufalała się ze służbą.
- Weszła na schody i zniknęła mu z pola widzenia. Szofer
- usiadł z powrotem za kierownicą i ruszył wolno w kierunku
- garaży. Przejeżdżając pod oknem gabinetu Shasy zerknął
- przelotnie w górę.
- Jego twarz przesłaniał do połowy daszek czapki, ale Shasa
- dostrzegł coś dziwnie znajomego w linii jego szczęki i podbródka,
- a także w zarysie potężnych ramion.
- Zmarszczył brwi próbując sobie przypomnieć, gdzie i kiedy
- mógł spotkać tego człowieka, niestety bez rezultatu. Musiało to
- być bardzo dawno, a może wziął go za kogoś innego? W tym
- momencie usłyszał za plecami podejrzanie słodki głos Isabelli:
- – Mamusiu, ja i tatuś mamy ci coś ważnego do powiedzenia!
- Shasa odwrócił się od okna. W myślach przygotowywał się
- do odparcia nieuchronnego ataku ze strony Tary. Wiedział, że
- za chwilę po raz kolejny oskarży go o zbytnie faworyzowanie
- córki i uleganie wszystkim jej zachciankom.