Facebook
From Subtle Bison, 3 Years ago, written in Plain Text.
This paste is a reply to Re: Syntezator mowy ,Online. from Toxic Terrapin - go back
Embed
Aby móc  cieszyć się rezultatami morsowania należy rozpocząć od wizyty u lekarza, aby wykluczyć przeciwskazania. Zimnych kąpieli i zabiegów krioterapii ogólnej powinny unikać osoby  z niewydolnością krążeniowo-oddechową, ciężkimi przypadkami dusznicy bolesnej spontanicznej, przeciekami żylno-tętniczymi w płucach, ostrymi schorzeniami dróg oddechowych, destabilizacją układu krążeniowego oraz mózgowego, cierpiący na padaczkę,  kobiety w ciąży oraz i osoby powyżej 65 roku życia.Wilbur Smith
Płomienie gniewu
Tom I
(Rage)
Przekład
Paweł Józefowicz
Monika Szymanowska
Tara Courtney nie ubierała się na biało od dnia swojego
ślubu. Jej ulubionym kolorem był zielony, gdyż najlepiej
podkreślał gęste, kasztanowe włosy.
Była lekko zaniepokojona, ale cieszyła się i wierzyła
w słuszność tego, co robi. Rękawy i dekolt sukni były delikatnie
przyozdobione kremową koronką, a na gładko uczesanych
włosach słońce zapalało czerwone błyski. Podniecenie zaróżowiło
jej policzki, a choć była matką czworga dzieci, miała talię
smukłą jak młoda dziewczyna. Przez ramię przewiesiła szeroką,
żałobną czarną szarfę, ostro kontrastującą z młodością i pięknem
jej twarzy. Pomimo niepokoju, jaki odczuwała, stała cicho
i spokojnie z założonymi rękoma i opuszczoną głową.
Była jedną z blisko pięćdziesięciu ubranych na biało
i przepasanych czarnymi szarfami kobiet, stojących w żałobnym
milczeniu, w ściśle odmierzonych odstępach na chodniku
naprzeciw głównego wejścia do parlamentu Związku Południowej
Afryki.
Prawie wszystkie kobiety należały do tej samej
uprzywilejowanej sfery, co Tara: były bogate i znudzone łatwym
trybem życia. Wiele z nich przyłączyło się do protestu, gdyż
podniecało je sprzeciwianie się władzy i występowanie przeciwko
ludziom z własnej sfery. Niektóre chciały ponownie zwrócić na
siebie uwagę własnych mężów, którym, po na przykład –
dziesięciu latach, znudziło się pożycie małżeńskie i teraz
zajmowali się raczej interesami, golfem lub czymkolwiek innym.
Ruch miał jednak swoich przywódców – parę starszych kobiet,
a także kilka młodszych, jak Tara i Molly Broadhurst. Kierował
nimi wyłącznie wstręt do niesprawiedliwości. Rano, na
konferencji prasowej Tara starała się wyrazić swoje uczucia, gdy
na pytanie reporterki „Dlaczego pani to robi?” odpowiedziała:
„Bo nie lubię tyranów i nie znoszę oszustw”. Jej zdaniem taka
postawa była teraz szczególnie uzasadniona.
– Nadjeżdża duży, zły wilk – powiedziała cicho kobieta
stojąca o pięć kroków na prawo od Tary. – Trzymajcie się
dziewczyny!
Molly Broadhurst, jedna z założycielek Czarnej Szarfy, była
niską, trzydziestoparoletnią kobietą o twardym charakterze. Tara
podziwiała ją i starała się naśladować.
Czarny chevrolet z rządową tablicą rejestracyjną wjechał na
Parliament Square. Wysiadło z niego czterech mężczyzn. Jeden
z nich był fotografem policyjnym. Wyposażony w aparat
Hasselblad szedł szybko wzdłuż szeregu ubranych na biało,
przepasanych szarfami kobiet, robiąc każdej zdjęcie. Zaraz za
nim szło dwóch następnych, wymachując notatnikami. Byli
ubrani w ciemne garnitury o nie najlepszym kroju, mieli na sobie
ciężkie buty policyjne. Przechodząc wzdłuż szeregu i pytając
protestujące kobiety o nazwiska oraz adresy, zachowywali się
rzeczowo i szorstko. Tara miała już pewne doświadczenie
i domyślała się, że to sierżanci z wydziału specjalnego. Jednak,
podobnie jak większość kobiet, znała zarówno twarz, jak
i nazwisko czwartego mężczyzny.
Miał na sobie jasnoszary, letni garnitur, brązowe trzewiki,
ciemnobrązowy krawat i szary kapelusz. Był średniego wzrostu
i niczym się nie wyróżniał, a kiedy uchylając kapelusza zwrócił
się do Molly, uśmiechał się szeroko i przyjaźnie.
– Dzień dobry, pani Broadhurst. Jesteście wcześnie.
Kawalkada nie przyjedzie wcześniej niż za godzinę.
– Czy zamierza pan nas znów zaaresztować, inspektorze? –
spytała cierpko Molly.
– Ani mi to w głowie – inspektor uniósł lekko brew. – Wie
pani, że to wolny kraj.
– Prawie w to uwierzyłam.
– Ależ pani Broadhurst! – potrząsnął głową. – Chce mnie
pani sprowokować.
Mówił doskonale po angielsku, z ledwie wyczuwalnym
akcentem afrykanerskim.
– Nie, panie inspektorze. Protestujemy przeciwko coraz
liczniejszym manipulacjom tego przewrotnego rządu, upadkowi
prawa i odmawianiu podstawowych praw ludzkich naszym
południowoafrykańskim współobywatelom tylko na podstawie
koloru skóry.
– Wydaje mi się, że pani się powtarza, pani Broadhurst.
Powiedziała mi to pani podczas naszego poprzedniego spotkania
– roześmiał się inspektor. – Zaraz pani zażąda, bym znów
panią aresztował. Nie zakłócajmy tej wspaniałej uroczystości...
– Otwarcie sesji parlamentu popierającego niesprawiedliwość
i ucisk powinno być opłakiwane, a nie świętowane.
Inspektor dotknął rąbka kapelusza, ale pod jego kpiącym
sposobem bycia krył się prawdziwy szacunek, a może nawet
nieco podziwu.
– Tylko tak dalej, pani Broadhurst – mruknął. –
Z pewnością niedługo się spotkamy.
Przeszedł dalej i zatrzymał się przed Tarą.
– Dzień dobry, pani Courtney.
Tym razem jego podziw był nie ukrywany.
– A co sądzi o pani zdradzieckim zachowaniu pani wybitny
małżonek?
– Czy jest zdradą sprzeciwianie się nadużyciom Partii
Narodowej oraz wprowadzonym przez nią prawom opierającym
się na rasie i kolorze skóry, inspektorze?
Musnął wzrokiem jej duży, kształtny, okryty białą koronką
biust, po czym zwrócił spojrzenie na jej twarz.
– Jest pani zbyt ładna, żeby zajmować się takimi
głupstwami – powiedział. – Niech pani to zostawi starszym
i brzydszym babom. Niech pani idzie do swego domu i opiekuje
się dziećmi.
– Jest pan wyjątkowo arogancki, inspektorze – wybuchnęła,
zarumieniona z gniewu, nie zdając sobie sprawy, że stała się
przez to jeszcze ładniejsza.
– Chciałbym, żeby wszystkie zdrajczynie tak wyglądały. Moja
praca byłaby wtedy dużo przyjemniejsza. Dziękuję, pani
Courtney. – Uśmiechnął się prowokująco i odszedł.
– Nie daj się wyprowadzić z równowagi, moja droga –
powiedziała cicho Molly. – On jest specjalistą w tej dziedzinie.
Protestujemy biernie. Pamiętaj o tym, co głosił Mahatma Gandhi.
Tara z trudem odzyskała panowanie nad sobą i powiedzmy,
pokorę. Na chodniku za nią zaczął się gromadzić tłum gapiów.
Rząd biało odzianych kobiet wzbudzał zaciekawienie,
rozbawienie, nieco życzliwego zainteresowania, lecz przede
wszystkim wrogość.
– Przeklęte komunistki – warknął zjadliwie mężczyzna
w średnim wieku. – Chcecie oddać władzę w kraju bandzie
dzikusów. Powinni was zamknąć. Wszystkie!
Był dobrze ubrany i mówił z dobrym akcentem. W klapę
marynarki miał nawet wpięty mały miedziany hełm, oznakę, że
w czasie wojny walczył ochotniczo przeciw faszystom. Jego
postawa przypominała o tym, jak wielkie poparcie miała
rządząca Partia Narodowa, nawet pośród anglojęzycznej białej
społeczności.
Tara zagryzła wargi i stojąc ze spuszczoną głową zmusiła się,
by zachować spokój, nawet wtedy, gdy obelgi wywołały
ironiczne uwagi niektórych kolorowych znajdujących się wśród
rosnącego tłumu.
Robiło się już gorąco, słońce miało biały, śródziemnomorski
blask i choć wał chmur zbliżał się od strony spłaszczonych Gór
Stołowych, zwiastując nadejście wiatru południowo-wschodniego,
w mieście powietrze było jeszcze nieruchome. Wokół gromadziło
się już coraz więcej ludzi, narastał zgiełk i Tara czuła, że jest
popychana, jak podejrzewała, celowo. Zachowała jednak spokój
i całą swoją uwagę skupiła na budynku stojącym po przeciwnej
stronie ulicy.
Zaprojektowany przez Sir Roberta Bakera, wybitnego
architekta Imperium, masywny, imponujący budynek z czerwonej
cegły z białą kolumnadą był perłą architektury kolonialnej.
Odbiegał daleko od gustu Tary, która lubiła otwarte przestrzenie
i linie, szkło i jasne sosnowe meble skandynawskie. Budynek
wydawał się symbolizować wszystko to, co niezmienne
i przestarzałe, wszystko to, co Tara chciałaby zburzyć i zmienić.
Jej zadumę przerwał wzmagający się zgiełk oczekującego
tłumu.
– Nadjeżdżają – zawołała Molly.
Tłum zafalował, zakołysał się i zaczai wiwatować. Rozległ się
szczęk podków końskich na twardej nawierzchni i oddział policji
przekłusował aleją z wesołym trzepotem chorągiewek
powiewających na czubkach lanc. Wspaniali jeźdźcy na
dobranych wierzchowcach o bokach lśniących w słońcu jak
polerowany metal.
Za nimi jechały otwarte powozy. W pierwszym z nich
znajdowali się gubernator generalny i premier. Oto on, Daniel
Malan, przywódca Afrykanerów, człowiek o odpychającej, niemal
żabiej twarzy, którego jedyną troską i deklarowanym celem było
zachowanie przez tysiąc lat nadrzędnej pozycji swojego Volk
w Afryce. Gotów był zapłacić za to każdą cenę.
Tara patrzyła na niego z jawną nienawiścią, gdyż uosabiał
wszystko to, co było dla niej wstrętne w rządzie władającym
teraz krajem i ludźmi, których tak kochała. Gdy powóz
przejeżdżał koło niej, ich oczy spotkały się na chwilę i starała
się przekazać siłę swoich uczuć. W jego zamyślonym, jakby
nieobecnym spojrzeniu nie było cienia zawstydzenia. Patrzył na
nią, ale jej nie widział. Jej wściekłość zmieniła się w rozpacz.
– Co trzeba zrobić, żeby ci ludzie zaczęli chociaż słuchać? –
zastanawiała się.
Dygnitarze wysiedli już z powozów i stali poważni, słuchając
hymnów narodowych. I choć wtedy nie mogła tego wiedzieć,
hymn „Boże zachowaj króla” był grany po raz ostatni na
otwarciu sesji parlamentu Południowej Afryki.
Orkiestra zakończyła grę dźwiękami trąbek i gabinet
ministrów, poprzedzany przez gubernatora generalnego
i premiera, wszedł do parlamentu przez potężne drzwi
wejściowe. Za nimi szli przywódcy opozycji. Tara bała się tej
chwili, gdyż byli wśród nich członkowie jej bliskiej rodziny. Za
przywódcą opozycji szedł ojciec Tary z jej macochą; byli
najbardziej wyróżniającą się parą w długim rzędzie ludzi. Ojciec
był wysoki i pełen godności, o dostojnym wyglądzie patriarchy,
a u jego boku Centaine de Thiry Courtney-Malcomess, szczupła,
delikatna, w żółtej, połyskliwej sukni odpowiedniej na te okazję
i w lekkim kapeluszu bez ronda z woalką przesłaniającą jedno
oko. Można by sądzić, że była rówieśnicą Tary, choć wszyscy
wiedzieli, że nadano jej imię Centaine, dlatego że urodziła się
pierwszego dnia dwudziestego wieku.
Tara sądziła, że jej nie zauważono, gdyż żadne z nich nie
wiedziało, iż zamierza przyłączyć się do protestu, ale u szczytu
schodów wchodzący zostali na chwilę zatrzymani i Centaine,
zanim weszła do środka, odwróciła się z rozmysłem i spojrzała
w tył. Z tej wysokości mogła patrzeć ponad głowami strażników
i dostojników i przez chwilę popatrzyła Tarze prosto w oczy.
Choć nie zmieniła wyrazu twarzy, Tara nawet z tej odległości
dojrzała ostrą naganę w jej wzroku. Dla Centaine honor,
godność i dobre imię rodziny były rzeczami najważniejszymi.
Niejednokrotnie ostrzegała Tarę przed publicznymi wystąpieniami,
a przeciwstawianie się Centaine było sprawą niebezpieczną, gdyż
była nie tylko macochą Tary, ale także teściową i głową rodziny
Courtney.
Z wysokości połowy schodów Shasa Courtney dostrzegł ostre
spojrzenie matki. Podążając za jej wzrokiem odwrócił się.
Pośród przepasanych czarnymi szarfami kobiet zobaczył swoją
żonę, Tarę. Kiedy rano przy śniadaniu powiedziała mu, że nie
będzie z nim na ceremonii otwarcia parlamentu, ledwie podniósł
głowę znad gazety.
– Jak sobie życzysz, kochanie; to będzie dość nudne –
mruknął. – Gdybyś mogła, chciałbym jeszcze filiżankę kawy.
Teraz, gdy ją rozpoznał, uśmiechnął się lekko i kpiąco
potrząsnął głową tak, jakby przyłapał niegrzeczne dziecko na
psocie. Po chwili odwrócił się i wszedł z innymi po schodach.
Był wyjątkowo przystojny, a czarna opaska przykrywająca
jedno oko nadawała mu wygląd pirata, co dla większości kobiet
było intrygującym wyzwaniem. Razem tworzyli najpiękniejszą
młodą parę w Kapsztadzie. Lecz w dziwny sposób w ciągu kilku
krótkich lat ich płomienna miłość przemieniła się w kupkę
popiołu.
– Jak sobie życzysz, kochanie – powiedział, powtarzając to,
co mówił ostatnio bardzo często.
Ostatni posłowie zniknęli w drzwiach parlamentu, oddział
policji i puste powozy odjechały i ludzie zaczęli się rozchodzić.
Demonstracja była skończona.
– Idziesz, Taro? – spytała Molly, ale Tara potrząsnęła
głową.
– Muszę się spotkać z Shasą – powiedziała. – Do
zobaczenia w piątek.
Tara zdjęła przez głowę czarną szarfę, złożyła ją i,
przeciskając się wśród rozchodzącego się tłumu, schowała ją do
torebki. Przeszła na drugą stronę ulicy.
Pokazała przepustkę do parlamentu strażnikowi przy wejściu
dla gości, nie dostrzegając ironii w tym, że wchodzi do budynku
instytucji, przeciwko której przed chwilą tak żywo protestowała.
Weszła bocznymi schodami i rzuciła wzrokiem na galerię dla
gości. Siedziało tam wiele żon posłów i ważnych osobistości;
spojrzała w dół ponad ich głowami, do wyłożonej boazerią sali
parlamentu, gdzie poważnie ubrani posłowie siedzieli na
pokrytych skórą, zielonych ławach, uczestnicząc w uroczystości
otwarcia sesji. Wiedziała jednak, że przemówienia będą banalne
i śmiertelnie nudne, a już cały ranek spędziła stojąc przed
parlamentem. Musiała teraz szybko udać się do toalety.
Uśmiechnęła się do woźnego i wymknęła ukradkiem, po
czym odwróciła i odeszła szybko szerokim korytarzem. Kiedy
opuściła toaletę, skierowała się do biura swego ojca.
Wychodząc zza rogu, niemal zderzyła się z mężczyzną idącym
z przeciwka. Omijając go w ostatniej chwili zobaczyła, że był to
wysoki Murzyn ubrany w strój służby parlamentu. Już chciała
przejść obok niego z uśmiechem, gdy nagle zdała sobie sprawę,
że służący nie powinien przebywać w tej części budynku
w trakcie obrad parlamentu, gdyż na końcu korytarza
znajdowały się biura premiera i przywódcy opozycji. Poza tym,
chociaż niósł szczotkę i kubeł, w jego twarzy nie było śladu
uniżoności ani służalczości. Przyjrzała mu się uważnie.
Poznała go. To było dawno temu, ale nie mogła zapomnieć
tej twarzy o rysach egipskiego faraona, dostojnej i dzikiej,
z ciemnymi oczami ożywionymi inteligencją. Był jednym
z najpiękniejszych mężczyzn, jakich kiedykolwiek spotkała.
Pamiętała jego głos, tak głęboki i przejmujący, że teraz lekko
zadrżała na samo wspomnienie. Pamiętała nawet jego słowa:
– Nadchodzi pokolenie o zębach ostrych jak miecze... by
oczyścić ten świat z nędzy.
Dzięki niemu zdała sobie sprawę, co to znaczy urodzić się
czarnym w Południowej Afryce. To odległe spotkanie było
początkiem jej zaangażowania. Ów człowiek kilkoma słowami
zmienił jej życie.
Zatrzymała się zagradzając mu drogę i chcąc przekazać jakoś
swe uczucia, ale on był już bardzo blisko i poczuła, że jest zbyt
poruszona, by mówić. W chwili, gdy odkrył, że go rozpoznano,
stał się niczym leopard, który dostrzegł myśliwych. Na jego
twarzy pojawił się wyraz afrykańskiego okrucieństwa i Tara
wyczuła, że jest w niebezpieczeństwie, ale nie bała się.
– Jestem przyjaciółką – powiedziała cicho i zeszła mu
z drogi. – Walczymy za tę samą sprawę.
Przez chwilę patrzył na nią i nie ruszał się. Jego badawcze
spojrzenie paliło ją, wiedziała, że zapamięta ją na zawsze. Po
chwili skinął głową.
– Znam panią – odrzekł. Zadrżała słysząc jego głęboki
melodyjny głos, w którym brzmiała Afryka. – Spotkamy się
jeszcze.
Przeszedł koło niej i nie odwracając się zniknął za zakrętem
korytarza. Stała nieruchomo, patrząc w ślad za nim z bijącym
mocno sercem.
– Moses Gama – wyszeptała jego imię. – Mesjasz
i wojownik Afryki – przerwała i potrząsnęła głową. – Co ty tu,
właśnie tu, robisz?
Odpowiedź na to pytanie intrygowała ją i podniecała, gdyż
teraz instynktownie wiedziała już, że walka się toczy i że ona
weźmie w niej udział. Chciała robić więcej, niż tylko stać na
rogu ulicy z przewieszoną przez ramię czarną szarfą. Wiedziała,
że wystarczy, by Moses Gama skinął palcem, a pójdzie za nim,
podobnie jak miliony innych.
– Spotkamy się jeszcze – obiecał. Uwierzyła mu.
Uradowana poszła dalej korytarzem. Miała własny klucz do
biura ojca i otwierając drzwi bezwiednie spojrzała na
umieszczoną na nich, wykonaną z brązu tabliczkę:
PUŁKOWNIK BLAINE MALCOMESS ZASTĘPCA
PRZYWÓDCY OPOZYCJI
Drzwi nie były zamknięte na klucz. Zdziwiona tym popchnęła
je i weszła do środka.
Centaine Courtney-Malcomess odwróciła się od okna
i spojrzała na nią.
– Czekałam na ciebie, młoda damo.
Sztuczny akcent francuski Centaine irytował Tarę. Centaine
była we Francji tylko raz w ciągu trzydziestu pięciu lat,
pomyślała. Wyzywająco podniosła głowę.
– Tara, cherie, nie kręć głową – mówiła dalej Centaine. –
Skoro zachowujesz się jak dziecko, musisz zdawać sobie
sprawę, że będziesz traktowana jak dziecko.
– Nie, matko, nie masz racji. Nie życzę sobie, by mnie
traktowano jak dziecko, ani teraz, ani w przyszłości. Mam
trzydzieści trzy lata, jestem mężatką, matką czworga dzieci
i panią domu.
Centaine westchnęła.
– No, dobrze – skinęła głową. – Przepraszam, że w trosce
o ciebie stałam się nieuprzejma. Ta rozmowa i tak będzie dla
nas trudna, więc nie utrudniajmy jej bardziej.
– Nie wiedziałam, że mamy coś do omówienia.
– Usiądź, Taro – rozkazała Centaine; Tara instynktownie
posłuchała, i zaraz ją to rozzłościło. Centaine usiadła w fotelu
ojca Tary i to ją także rozgniewało – to było miejsce ojca i ta
kobieta nie miała do niego prawa.
– Właśnie powiedziałaś mi, że jesteś żoną i matką czworga
dzieci – powiedziała spokojnie Centaine. – Zgodzisz się chyba,
że masz obowiązki.
– Moje dzieci są pod dobrą opieką – ostro przerwała Tara.
– Nie możesz mnie o nic oskarżyć.
– A co z twoim mężem i waszym małżeństwem?
– Co takiego z Shasą? – Tara zaczęła się bronić.
– Proszę, powiedz mi – zachęciła Centaine.
– To nie twoja sprawa.
– A jednak to moja sprawa – zaprotestowała Centaine. –
Poświęciłam mu całe życie. Dążę do tego, by był jednym
z przywódców tego narodu. – Przerwała i na chwilę przymknęła
oczy o rozmarzonym spojrzeniu.
Tara widywała u niej wcześniej taki wyraz twarzy zawsze
wtedy, gdy Centaine była głęboko zamyślona. Teraz chciała
zakłócić ten nastrój tak gwałtownie, jak tylko mogła.
– To niemożliwe i zdajesz sobie z tego sprawę. Centaine
spojrzała na Tarę przytomnym już wzrokiem.
– Nic nie jest niemożliwe – nie dla mnie, nie dla nas.
– Owszem, to jest niemożliwe – upierała się Tara. – Wiesz
tak samo dobrze, jak ja, że nacjonaliści manipulują elektoratem
i że nawet w senacie mają swoich popleczników. Na zawsze
pozostaną przy władzy. Już nigdy nikt, kto nie jest jednym
z nich, nie jest afrykanerskim nacjonalistą, nie będzie przywódcą
tego kraju – nigdy, aż do rewolucji, a po rewolucji przywódcą
będzie czarny.
Tara przerwała i pomyślała o Mosesie Gamie.
– Jesteś naiwna – powiedziała ostro Centaine. – Nie
rozumiesz tych spraw. To, co mówisz o rewolucji, jest dziecinne
i nieodpowiedzialne.
– Niech tak będzie, matko. Ale w głębi i ty masz
świadomość, że tak jest. Twój ukochany Shasa nigdy nie spełni
twoich marzeń. Nawet on zaczyna odczuwać bezsens tego, że
wiecznie jest w opozycji. To, co niemożliwe, przestaje go
interesować. Nie byłabym zdziwiona, gdyby wycofał swoją
kandydaturę w następnych wyborach, porzucił zaszczepione mu
przez ciebie aspiracje polityczne i po prostu zajął się robieniem
następnego tryliona funtów.
– Nie – Centaine potrząsnęła głową. – On się nie podda.
Lubi walczyć, podobnie jak ja.
– Nie tylko nie zostanie premierem, ale nawet ministrem –
odrzekła spokojnie Tara.
– Jeżeli tak sądzisz, nie jesteś odpowiednią żoną dla mojego
syna – powiedziała Centaine.
– To ty powiedziałaś – odparła cicho Tara. – Ty, nie ja.
– Och, Taro, kochanie, przepraszam – Centaine sięgnęła
przez biurko, zbyt szerokie, by mogła dotknąć ręki Tary. –
Wybacz mi. Straciłam panowanie nad sobą. To wszystko jest
dla mnie bardzo ważne. Głęboko to odczuwam, ale nie chcę cię
urazić. Chcę ci tylko pomóc – tak się martwię o ciebie i Shasę.
Chcę pomóc, Taro. Czy pozwolisz sobie pomóc?
– Nie sądzę, byśmy potrzebowali pomocy – skłamała gładko
Tara. – Shasa i ja jesteśmy szczęśliwi. Mamy czwórkę
cudownych dzieci. Centaine wykonała gest zniecierpliwienia.
– Taro, nigdy nie zgadzałyśmy się ze sobą. Ale mimo
wszystko naprawdę jestem twoją przyjaciółką. Chcę tylko dobra
twojego, Shasy i dzieci. Czy pozwolisz sobie pomóc?
– Jak, matko? Dając nam pieniądze? Już nam dałaś
dziesięć czy dwadzieścia, a może to było trzydzieści milionów
funtów. Czasami już się w tym gubię.
– Czy pozwolisz, że podzielę się z tobą moimi
doświadczeniami? Czy wysłuchasz moich rad?
– Tak, matko, wysłucham. Nie obiecuję, że się im
podporządkuję, ale wysłucham.
– Po pierwsze, kochana Taro, musisz porzucić tę
zwariowaną działalność lewicową. Narażasz na szwank reputację
całej rodziny. Przebierając się i wychodząc na ulicę robisz
z siebie – a także z nas – przedstawienie. Poza tym, to
naprawdę niebezpieczne. Ustawa o zwalczaniu komunizmu jest
obowiązującym prawem. Możesz być uznana za komunistkę
i objęta tym prawem. Pomyśl o tym, staniesz się nikim,
zostaniesz pozbawiona wszelkich praw i godności. A kariera
polityczna Shasy? To, co robisz, odbija się na nim.
– Matko, obiecałam, że cię wysłucham – powiedziała Tara
lodowatym tonem. – Ale wycofuję obietnicę. Wiem, co robię.
Podniosła się, podeszła do drzwi i odwróciła się.
– Czy kiedykolwiek pomyślałaś o tym, Centaine
Courtney-Malcomess, iż moja matka zmarła dlatego, że twój
bezwstydny romans z moim ojcem złamał jej serce? I jeszcze
masz czelność radzić mi, jak postępować w życiu, by nie okryć
hańbą ciebie i twojego bezcennego syna!
Wyszła i delikatnie zamknęła za sobą ciężkie drewniane
drzwi.
Shasa Courtney rozsiadł się wygodnie w pierwszej ławie
opozycji, z rękami głęboko w kieszeniach i wysuniętymi nogami.
Uważnie słuchał ministra spraw wewnętrznych, tłumaczącego
ustawę, którą chciał poddać pod głosowanie podczas tej sesji.
Minister spraw wewnętrznych, najmłodszy członek gabinetu,
miał mniej więcej tyle samo lat, co Shasa. Było to rzadkością,
gdyż Afrykanerzy szanowali wiek i nie dowierzali brakowi
doświadczenia i zapalczywości młodych. Shasa zdał sobie sprawę,
że średni wiek pozostałych członków gabinetu nie może być
mniejszy niż sześćdziesiąt pięć lat, ale oto stał przed nimi
Manfred De La Rey, człowiek, który nie przekroczył
czterdziestki, i przedstawiał ogólne zarysy Poprawki do Prawa
Karnego, którą zaproponuje i będzie się starał prowadzić przez
wszystkie etapy.
– Żąda ustanowienia prawa do ogłaszania stanu
wyjątkowego, stawiającego policję ponad prawem, bez
odwoływania się do sądów – mruknął siedzący obok Blaine
Malcomess. Shasa skinął głową, nie patrząc na teścia. Patrzył
na mężczyznę stojącego przed nim.
Manfred De La Rey przemawiał, tak jak zwykle, w języku
afrykanerskim. Po angielsku mówił z silnym akcentem,
niewprawnie, i niechętnie go używał robiąc jedynie niezbędne
gesty, dla podkreślenia dwujęzyczności parlamentu. Natomiast
gdy mówił w swoim ojczystym języku, był elokwentny, potrafił
przekonywać, i wysławiał się tak umiejętnie i naturalnie, że
podczas jego wystąpień nieraz rozlegał się śmiech zakłopotania
ze strony ławy opozycji i okrzyki Hoor, hoor! jego własnej
partii.
– Ten facet ma tupet – Blaine Malcomess potrząsnął głową.
– Chce, by rządząca partia mogła na każde życzenie zawieszać
prawo i wprowadzać stan wyjątkowy. Będziemy musieli z tym
walczyć wszystkimi siłami.
– Racja – gładko zgodził się Shasa. Manfred De La Rey
budził jego zazdrość, ale przyciągał ku sobie jakąś tajemniczą
siłą. Zastanawiające było, jak silnie splotły się ich losy.
Pierwszy raz spotkał Manfreda De La Reya dwadzieścia lat
temu. Bez żadnych wyraźnych powodów skoczyli sobie do oczu
jak dwa koguty i zaczęli się bić. Shasa skrzywił się
przypominając sobie, jak się to skończyło: dostał takie lanie, że
pamiętał je do dziś. Odtąd ich drogi często się przecinały.
W 1936 roku, w czasie zorganizowanej przez Hitlera
olimpiady w Berlinie obaj byli członkami drużyny narodowej, ale
to Manfred De La Rey wywalczył na ringu bokserskim jedyny
złoty medal dla drużyny, a Shasa powrócił z pustymi rękoma.
Zapalczywie i zaciekle walczyli o ten sam mandat w wyborach
1948 roku, kiedy Partia Narodowa zyskała przygniatające
poparcie i to Manfred De La Rey wszedł do parlamentu. Shasa
musiał natomiast poczekać na wybory dodatkowe w okręgu
zdominowanym przez Partię Zjednoczoną i dopiero potem zajął
miejsce w ławie opozycji, by z tego miejsca znów stanąć oko
w oko ze swoim rywalem. Teraz Manfred piastował stanowisko
ministra, tak bardzo pożądane przez Shasę, co razem
z niezaprzeczalną inteligencją, umiejętnościami oratorskimi,
wzrastającym doświadczeniem politycznym i silnym poparciem
własnej partii rokowało mu dobrą przyszłość.
Zawiść, podziw i wrogość – te uczucia gościły w sercu Shasy,
gdy przysłuchiwał się mężczyźnie stojącemu przed nim.
Przyglądał mu się uważnie.
Manfred De La Rey wciąż wyglądał jak bokser. Był szeroki
w ramionach, miał silny kark, lecz zaczynał już mieć wydatny
brzuch i tłusty podbródek. Nie dbał o formę i twarde niegdyś
mięśnie z wolna wiotczały. Shasa popatrzył z zadowoleniem na
własną szczupłą sylwetkę, po czym znów skoncentrował uwagę
na przeciwniku.
Złamany nos, biała blizna przecinająca ciemną brew, to
ślady, jakie na twarzy Manfreda De La Reya zostawiła walka
na ringu bokserskim. Jego oczy miały dziwny, jasny kolor, były
niczym żółte topazy, okrutne jak oczy kota, z błyskami bystrej
inteligencji. Podobnie jak inni ministrowie, poza premierem, był
człowiekiem bardzo wykształconym i mądrym, gorliwym
i oddanym, całkowicie przekonanym o boskim posłannictwie
swojej partii i swojego Volk. „Oni naprawdę wierzą, że są
boskimi narzędziami na ziemi. Właśnie dlatego są tak cholernie
niebezpieczni”. Shasa uśmiechnął się ponuro, gdy Manfred De
La Rey skończył mówić i usiadł, a część sali, w której siedzieli
jego zwolennicy, oklaskiwała go z zapałem. Premier pochylił się
do Manfreda i poklepał go po ramieniu, a z tylnych ław
przesłano mu kilkanaście liścików gratulacyjnych.
Shasa wykorzystał tę przerwę i szepnął do teścia:
– Nie będziesz mnie potrzebował przez resztę dnia, ale
gdyby coś się stało, to wiesz, gdzie mnie szukać.
Wstał, dyskretnie skłonił się marszałkowi parlamentu
i skierował się ku wyjściu. Jednak Shasa miał sześć stóp i jeden
cal wzrostu. Czarna opaska na oku, ciemne falujące włosy
i piękna twarz skupiły na nim wzrok młodszych kobiet z galerii
dla gości i wrogie spojrzenia posłów z ław rządowych.
Gdy Shasa przechodził obok Manfreda De La Reya, ten
podniósł wzrok znad liściku, który czytał, i wymienili czujne,
enigmatyczne spojrzenia. Po chwili Shasa był już poza izbą
parlamentu, skinął kłaniającemu się odźwiernemu, zdjął
marynarkę i przewiesiwszy ją sobie przez ramię wyszedł
z gmachu na ulicę zalaną jasnym światłem słonecznym.
Shasa nie miał biura w gmachu parlamentu, gdyż
siedmiopiętrowy Centaine House, siedziba Courtney Mining and
Finance Co. Ltd. był odległy zaledwie o dwie minuty spaceru
przez park. Idąc pod dębami zdjął w myślach cylinder polityka,
zamieniając go na filcowy kapelusz biznesmena. Shasa trzymał
różne dziedziny swojego życia w oddzielnych przegródkach
i nauczył się koncentrować kolejno na każdej z nich, nie
marnując energii na myślenie o kilku sprawach jednocześnie.
Przechodząc ulicę przed katedrą Świętego Jerzego i wchodząc
przez szklane obrotowe drzwi do Centaine House, myślał już
o finansach i górnictwie, żonglował liczbami i możliwościami,
przeciwstawiał raporty swoim instynktom i ta gra pociągała go
równie silnie, co uroczystości i spory w parlamencie.
Dwie ładne dziewczyny w recepcji wykładanego marmurem
hallu wejściowego uśmiechnęły się do niego promiennie.
– Dzień dobry panu – powiedziały jednocześnie, a on
uśmiechnął się do nich uwodzicielsko, podchodząc do wind.
Jego zachowanie było instynktowne. Lubił, by go otaczały ładne
kobiety, choć nigdy nie tknąłby żadnej z tych, które u niego
pracowały. Byłoby to bliskie kazirodztwa i niesportowe, podobne
do strzelania do siedzącego ptaka, gdyż żadna z nich nie
mogłaby go odtrącić. Pomimo to, gdy zamykały się już za nim
drzwi windy, dziewczyny westchnęły.
Jego sekretarka, Janet słyszała windę i gdy otworzyły się
drzwi, już czekała. Była bardziej w typie Shasy – dojrzała
i zrównoważona, wypielęgnowana i sprawna, i choć nie starała się
ukryć swojego uwielbienia dla Shasy, narzucone przez niego
reguły obowiązywały także w tym przypadku.
– Co tam mamy, Janet? – spytał, a ona, idąc za nim do
jego gabinetu przez pokój recepcyjny, czytała, co miał do
zrobienia przez resztę popołudnia.
Podszedł do telegrafu w rogu gabinetu i odczytał kursy
giełdowe. Akcje firmy Anglos spadły o dwa szylingi, już niedługo
znów będzie można kupować.
– Zadzwoń do Allena i odłóż spotkanie. Nie jestem jeszcze
przygotowany do rozmowy z nim – powiedział Janet i podszedł
do biurka. – Za piętnaście minut połącz mnie z Davidem
Abrahamsem.
Gdy Janet wyszła z gabinetu, Shasa zaczął przeglądać plik
teleksów i pilnych wiadomości, jakie zostawiła mu na biurku.
Przeglądał je szybko, nie zwracając uwagi na wspaniały widok
Gór Stołowych, jaki roztaczał się za oknem. Gdy zadzwonił
telefon, był już gotów do rozmowy z Davidem.
– Dzień dobry, Davie, co słychać w Johannesburgu? – Było
to pytanie retoryczne, gdyż dobrze wiedział, co się dzieje
w Johannesburgu i jak zamierza na to zareagować. Dzienne
raporty i oceny leżały pośród innych papierów na biurku, lecz
słuchał uważnie sprawozdania Davida.
David był dyrektorem firmy. Znali się od czasów studenckich
i był mu bliższy niż ktokolwiek inny, poza Centaine.
Kopalnia diamentów H’ani, znajdująca się na północy kraju,
koło Windhoek, była podstawą potęgi firmy od momentu, kiedy
złoże zostało odkryte przez Centaine Courtney trzydzieści dwa
lata temu. Jednak pod rządami Shasy firma się rozwinęła,
rozszerzyła swoją działalność i trzeba było przenieść dyrekcję
firmy z Windhoek do Johannesburga, który był najważniejszym
ośrodkiem handlowym w kraju. Jednak było to miasto ponure
i nieatrakcyjne, więc Centaine Courtney-Malcomess nie chciała się
tam przenieść z pięknego Przylądka Dobrej Nadziei. Zarząd
finansowy i administracyjny firmy musiał więc pozostać
w Kapsztadzie. Było to bardzo niewygodne i kosztowne, ale
Centaine potrafiła postawić na swoim. Co więcej, sąsiedztwo
parlamentu było dla Shasy wygodne, a ponieważ on także lubił
Kapsztad, nie próbował jej od tego odwodzić.
Shasa i David rozmawiali przez dziesięć minut, po czym
Shasa powiedział:
– Dobrze, nie możemy podjąć decyzji, rozmawiając przez
telefon. Przyjadę do ciebie.
– Kiedy?
– Jutro po południu. Sean będzie grał w rugby o dziesiątej
rano. Nie mogę nie pójść na mecz. Obiecałem mu.
David nic nie mówił przez chwilę, zastanawiając się, co jest
ważniejsze – osiągnięcia sportowe chłopca, czy zainwestowanie
ponad dziesięciu milionów funtów w kopalnie złota w Oranii.
– Zadzwoń do mnie, zanim wystartujesz – zgodził się
niechętnie. – Wyjadę po ciebie na lotnisko.
Shasa odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. Chciał wrócić
do Welteyreden na tyle wcześnie, by spędzić godzinę z dziećmi,
zanim pójdą się kąpać i zjedzą kolację. Mógł dokończyć pracę
po kolacji. W chwili, gdy zaczął pakować leżące na biurku
papiery do teczki z krokodylowej skóry, Janet zapukała i weszła
do gabinetu.
– Przepraszam, że przeszkadzam. Przed chwilą goniec
z parlamentu doręczył mi pismo i powiedział, że jest bardzo
pilne.
Shasa wziął od niej elegancką kopertę, jakich używali tylko
członkowie gabinetu. Na odwrocie miała wytłoczone godło
Związku: antylopy podtrzymujące przedzieloną na czworo tarczę.
Niżej znajdowała się wstęga z napisem Ex Unitate Vires – Siła
w Jedności.
– Dziękuję, Janet – otworzył kopertę i wyjął pojedynczą
kartkę. Na papierze firmowym ministra spraw wewnętrznych
napisano odręcznie w języku Afrykanerów:
Szanowny Panie!
Znając pańskie zamiłowanie do polowania, ważna
osobistość zwróciła się do mnie, bym zaprosił pana na
polowanie na gazele w najbliższy weekend. Na terenie
posiadłości jest lądowisko o współrzędnych 28°32’S 26°16’E.
Zapewniam Pana, że zarówno polowanie, jak
i towarzystwo będą interesujące. Proszę mnie powiadomić,
czy będzie pan mógł przybyć.
Łączę wyrazy szacunku Manfred De La Rey
Shasa uśmiechnął się i cicho gwizdnął przez zęby. Podszedł
do dużej mapy wiszącej na ścianie. List należało traktować jak
polecenie i mógł się tylko domyślać, kim była ta „ważna
osobistość”. Posiadłość leżała w Oranii, nieco na południe od
złóż złota w Welkom, więc wracając z Johannesburga będzie
musiał tylko nieznacznie zboczyć z trasy, by tam dotrzeć.
Ciekawe, co oni knują, zastanawiał się i bardzo go to
zaciekawiło.
Lubił tego rodzaju zagadki. Napisał odpowiedź na papierze
z wydrukowanym swoim nazwiskiem:
Dziękuję za zaproszenie na polowanie w czasie tego
weekendu. Proszę przekazać, że przybędę. Do zobaczenia na
polowaniu.
Zaklejając kopertę mruknął:
– Musiałbyś mnie przykuć do ziemi, żebym tam nie
pojechał.
Do Welteyreden prowadziła pomalowana na biało brama,
prawdziwe dzieło sztuki, zaprojektowane i wykonane w 1790
roku przez Antona Anreitha, architekta i rzeźbiarza
Holenderskich Indii Wschodnich, znakomicie pasująca do reszty
posiadłości. Shasa wjechał do środka swoim zielonym,
sportowym jaguarem SS.
Odkąd Centaine, przenosząc się do Blaine’a Malcomessa na
drugą stronę gór Constantia Berg, oddała im Welteyreden,
Shasa pokochał posiadłość równie mocno jak ona, i otoczył ją
równie staranną opieką. Nazwa „Welteyreden” znaczy po
holendersku „Bardzo zadowolony” i tak właśnie czuł się Shasa.
Zwolnił, by nie wzbijać kurzu – jechał przez winnice.
Winobranie było w pełni. Wśród rzędów niezbyt wysokich
winorośli barwne plamy chustek pracujących kobiet odróżniały
się kolorami od czerwonych i złotych liści. Gdy Shasa
przejeżdżał koło nich, kobiety prostowały się i machały do
niego, a mężczyźni, zgięci pod ciężarem koszy wypełnionych
czerwonymi winogronami, witali go uśmiechem.
Mały Sean jechał powoli środkiem pola, jednym
z zaprzężonych w konie pociągowe wozów, starając się nie
wyprzedzać pozostałych. Wóz był już wypełniony dojrzałymi
winogronami, lśniącymi niczym rubiny w miejscach, gdzie ze
skórki starł się pyłek.
Gdy Sean zobaczył ojca, oddał lejce woźnicy, który
dyskretnie go pilnował, zeskoczył z wozu i pobiegł przez rzędy
winorośli, by przeciąć drogę zielonemu jaguarowi. Miał tylko
jedenaście lat, lecz jak na swój wiek był wysoki. Po matce
odziedziczył jasną karnację, ale był podobny do ojca; miał silne
nogi i biegł lekko i szybko, niczym antylopa. Patrząc na niego
Shasa poczuł, jak serce przepełnia mu duma.
Sean gwałtownie otworzył drzwi jaguara i wskoczył na
siedzenie.
– Dobry wieczór, tato – powiedział poważnie i Shasa objął
go i przytulił.
– Cześć, smyku. Co się dzisiaj działo?
Minęli magazyn, w którym składowano winogrona, i stajnie.
Shasa zaparkował samochód w zamienionej na garaż szopie,
gdzie stało kilka jego starych, cennych samochodów. Jaguar był
prezentem od Centaine i wolał go nawet od rolls-royce’a
phantoma z 1928 roku, koło którego zaparkował.
Pozostałe dzieci spostrzegły jego przyjazd z okna pokoju
dziecinnego i pędziły przez trawnik, by się z nim przywitać.
Pierwszy biegł Michael, najmłodszy, a w sporej odległości za nim
Garrick, starszy od Michaela o niecały rok i młodszy o niecały
rok od Seana. Michael był rodzinnym marzycielem,
romantykiem, który w wieku dziewięciu lat mógł godzinami
zaczytywać się Wyspą Skarbów, lub, zapominając o reszcie
świata, spędzać całe popołudnia malując akwarelami. Shasa
przytulił go równie czule jak najstarszego. Potem, sapiąc
astmatycznie, podszedł Garrick, blady i chudy, z rzadkimi,
sterczącymi kosmykami włosów.
– Dzień dobry, tato – wyjąkał.
To naprawdę mały, wstrętny dzieciak, pomyślał Shasa, i gdzie
się nabawił tej astmy i jąkania?
– Cześć, Garrick.
Shasa nigdy nie mówił do niego, tak jak do dwu
pozostałych, „synku”, „mój chłopcze” czy „smyku”. Jak zawsze
powiedział po prostu „Garrick” i poklepał go po głowie. Nigdy
nie przyszło mu do głowy, by go przytulić. Maluch miał już
dziesięć lat, a wciąż moczył łóżko!
Shasa odwrócił się z ulgą, by powitać córeczkę.
– Chodź, aniołku, chodź do taty!
Rzuciła mu się w ramiona, pisnęła głośno, gdy ją podniósł,
objęła rękami za szyję i obsypała pocałunkami.
– Czego chce mój aniołek? – spytał Shasa trzymając ją na
rękach.
– Chcę psejazdzki – powiedziała Isabella. Miała już na sobie
nowe bryczesy.
– No to pojedziemy na psejazdzkę – zgodził się Shasa. Gdy
Tara tłumaczyła mu, że jeśli będzie tak robił, Isabella będzie
nadal seplenić, protestował:
– To tylko małe dziecko.
– To mała, wyrachowana spryciara, która doskonale wie, jak
owinąć sobie ciebie dookoła palca, a ty jej na to pozwalasz.
Podniósł ją do góry powyżej ramion i posadził sobie na
karku, a ona trzymając go za włosy podskakiwała i wołała:
– Kocham mojego tatusia!
– Jedziemy wszyscy na psejazdzkę przed kolacją – rozkazał
Shasa.
Sean, już zbyt duży, by trzymać ojca za rękę, zazdrośnie
szedł tuż przy jego prawym boku; Michael szedł po prawej
stronie Shasy, trzymając go za rękę, a Garrick podążał za nimi
kilka kroków z tyłu, patrząc z uwielbieniem na ojca.
– Tato, byłem dzisiaj najlepszy z arytmetyki – powiedział
cicho Garrick, ale Shasa nie usłyszał go wśród ogólnego zgiełku.
Stajenni osiodłali już konie, gdyż wieczorna przejażdżka była
rodzinnym rytuałem. W pomieszczeniu, w którym trzymano
siodła, Shasa zdjął półbuty i założył starannie wyglansowane
buty do konnej jazdy, po czym posadził Isabellę na jej małym,
tłustym kucyku. Wsiadł na swojego ogiera i wziął od stajennego
lonżę kucyka Isabelli.
– Kompania! Naprzód kłusem marsz!
Wydał kawaleryjską komendę i podniósł rękę do góry, co
zawsze wywoływało piski zachwytu Isabelli, i wyjechali ze stajni.
Zrobili dobrze znaną rundę po posiadłości, zatrzymując się,
by porozmawiać ze spotkanymi ciemnoskórymi rządcami
i wymieniając głośne pozdrowienia z powracającymi z winnic
grupami robotników. Sean, siedząc prosto w siodle, poważnie
rozmawiał z ojcem o winobraniu, aż Isabella, widząc, że o niej
zapomniano, przerwała im i Shasa natychmiast pochylił się, by
uważnie wysłuchać, co ma do powiedzenia.
Chłopcy jak zwykle skończyli przejażdżkę szalonym galopem
przez boisko do polo, pod górę do stajen. Sean, jadąc niczym
centaur, wysunął się do przodu. Michael był zbyt delikatny, by
używać pejcza, a Garrick niezgrabnie podskakiwał w siodle.
Pomimo lekcji udzielanych mu przez Shasę, fatalnie trzymał się
na koniu, a stopy i łokcie latały mu na wszystkie strony.
– Jeździ jak worek kartofli – pomyślał Shasa z irytacją,
jadąc za nimi w tempie określonym przez kucyka Isabelli. Shasa
był międzynarodowym graczem w polo i to, że Garrick był tak
marnym jeźdźcem, stanowiło dla niego osobistą obrazę.
Gdy całą gromadą weszli do domu, Tara nadzorowała
ostatnie przygotowania do kolacji. Spojrzała na Shasę
i przywitała się z nim zdawkowo:
– Co słychać?
Shasa nie lubił okropnych, wytartych dżinsów, jakie miała na
sobie. Lubił, by kobiety podkreślały swoją kobiecość.
– W porządku – odpowiedział, starając się uwolnić od
Isabelli, która znów obejmowała go za szyję. Oderwał ją od
siebie i podał niani.
– Na kolacji będzie dwanaście osób – Tara powróciła do
rozmowy z malajskim kucharzem, czekającym na polecenia.
– Dwanaście? – spytał szorstko Shasa.
– W ostatniej chwili zaprosiłam Broadhurstów.
– O Boże – jęknął Shasa.
– Chciałam, byśmy dla odmiany porozmawiali przy stole
o czymś bardziej interesującym niż konie, polowanie czy interesy.
– Gdy ostatni raz Molly była na kolacji, wasza interesująca
rozmowa przerwała przyjęcie przed dziewiątą. Shasa spojrzał na
zegarek.
– Chyba już się przebiorę.
– Tatusiu, nakarmisz mnie? – zawołała Isabella z jadalni dla
dzieci znajdującej się za kuchnią.
– Jesteś już za dużą dziewczynką, skarbie – odpowiedział. –
Musisz się nauczyć jeść sama.
– Umiem jeść sama, ale lubię, gdy ty mnie karmisz. Tatusiu,
proszę cię trylion razy.
– Trylion? – spytał Shasa. – Proponują mi trylion, a gdzie
zaliczka?
Jednak podszedł do niej.
– Psujesz ją – powiedziała Tara. – Robi się niemożliwa.
– Wiem – powiedział Shasa. – Ciągle mi to powtarzasz.
Shasa ogolił się szybko, a ciemnoskóry służący przygotował
w garderobie jego smoking i ozdobił wieczorową koszulę
platynowymi spinkami z szafirami. Pomimo gwałtownych
protestów Tary, do kolacji zawsze ubierał się uroczyście.
– To takie nadęte, staromodne i próżne.
– To cywilizowane – odpowiadał.
Kiedy się ubrał, przeszedł szerokim korytarzem w kierunku
sypialni Tary. Korytarz był wyścielony wschodnimi dywanami,
a na ścianach wisiały akwarele Thomasa Bainesa. Zapukał
i wszedł do środka, gdy zaprosiła.
Tara przeniosła się do tego pokoju, gdy spodziewała się
Isabelli. W zeszłym roku zmieniła jego wystrój: usunęła
aksamitne zasłony, meble z okresu Jerzego II i Ludwika XIV,
wschodnie kilimy i wspaniałe obrazy olejne pędzla de Jonga
i Naude, zerwała wzorzystą tapetę i wycyklinowała ściemniały ze
starości parkiet z drzewa satynowego, dzięki czemu wyglądał jak
zwykła sosna.
Teraz nic nie zdobiło białych ścian, poza jednym ogromnym
obrazem powieszonym naprzeciwko łóżka. Przedstawiał on
jakiegoś kolorowego potwora o geometrycznych kształtach.
Przypominał stylem obrazy Miro, lecz namalował go jakiś
nieznany student z Cape Town University Art School; nie
przedstawiał żadnej wartości rynkowej. Zdaniem Shasy obrazy
powinny nie tylko cieszyć oko, lecz być także lokatą kapitału.
Ten nie spełniał żadnego z wymagań.
Tara wstawiła do swojej sypialni trochę mebli z nierdzewnej
stali i szkła. Niskie łóżko leżało niemal na gołych deskach
podłogi.
– To szwedzki styl – wyjaśniła.
– Odeślij je do Szwecji – doradził.
Teraz przysiadł na stalowym krześle i zapalił papierosa.
Ujrzał w lustrze, że zmarszczyła brwi.
– Wybacz mi – wstał, podszedł do okna i wyrzucił
papierosa. – Będę pracował do późna w nocy – odwrócił się
do niej – i chcę cię uprzedzić, zanim zapomnę, że jutro po
południu jadę do Johannesburga i nie będzie mnie przez pięć,
sześć dni.
– Dobrze.
Wysunęła wargi malując je szminką w bladoróżowym
odcieniu, którego tak nie lubił.
– Tara, jeszcze jedno. Bank lorda Littletona przygotowuje się
do wypuszczenia pakietu akcji w związku z naszym zamiarem
eksploatacji złóż złota w Oranii. Byłbym ci niezwykle
zobowiązany, gdybyście, ty i Molly, powstrzymały się od
machania mu przed nosem czarnymi szarfami i nie opowiadały
bajeczek o niesprawiedliwości białych i krwawej rewolucji
czarnych.
– Nie mogę mówić w imieniu Molly, ale obiecuję być
grzeczna.
– Dlaczego nie nałożyłaś diamentów? – zmienił temat. –
Tak dobrze w nich wyglądasz.
Tara nie nosiła naszyjnika z żółtych diamentów z kopalni
H’ani, odkąd zaangażowała się w ruch Sash. Czuła się w nich
jak Maria Antonina.
– Nie dzisiaj. Są dość krzykliwe, a to właściwie kolacja
rodzinna. Upudrowała nos i spojrzała na jego odbicie w lustrze.
– Kochanie, może zejdź już na dół. Twój bezcenny lord
Littleton przyjedzie lada chwila.
– Chciałem jeszcze powiedzieć Belli dobranoc.
Stanął za nią.
Poważnie popatrzyli na siebie w lustrze.
– Co się z nami stało, Tara? – spytał cicho.
– Nie wiem, o co ci chodzi, kochanie – odpowiedziała, ale
spuściła wzrok i zaczęła uważnie poprawiać suknię.
– Do zobaczenia na dole – powiedział. – Przyjdź niedługo
i bądź uprzejma dla Littletona. On jest ważny i lubi dziewczynki.
Gdy zamknął drzwi, patrzyła przez chwilę na nie, a potem
powtórzyła głośno pytanie Shasy.
– Co się z nami stało, Shasa? To zupełnie proste. Po prostu
dorosłam i mam już dość tych bzdur, jakimi wypełniasz swoje
życie.
Idąc na dół do gości zajrzała do dzieci. Isabella spała ze
swoim misiem na twarzy. Tara uratowała dziewczynkę od
uduszenia i przeszła do pokoju chłopców. Tylko Michael jeszcze
nie spał. Czytał.
– Zgaś światło! – poleciła.
– Och, mamo, tylko do końca rozdziału.
– Zgaś!
– Do końca strony!
– Powiedziałam zgaś!
I pocałowała go czule.
Schodząc na dół wzięła głęboki oddech jak nurek na
trampolinie, uśmiechnęła się promiennie i weszła do niebieskiego
salonu, gdzie pierwsi goście sączyli już sherry.
Lord Littleton okazał się znacznie bardziej interesujący, niż
przypuszczała. Był wysoki, siwawy i dobrotliwy.
– Czy lubi pan polować? – spytała przy pierwszej
nadarzającej się okazji.
– Nie mogę znieść widoku krwi, droga pani.
– Czy lubi pan jazdę konną?
– Konie? – prychnął. – Głupie bydlaki.
– Chyba będziemy dobrymi przyjaciółmi – powiedziała.
W Welteyreden było dużo pokojów, których Tara nie lubiła.
Jadalni natomiast wprost nienawidziła, gdyż na ścianach wisiały
głowy zwierząt, zastrzelonych dawno temu przez Shasę
i patrzących z góry szklanymi oczami. Dziś wieczór zaryzykowała
i posadziła Molly po drugiej stronie Littletona i już po kilku
minutach Molly rozbawiła go do łez.
Gdy po kolacji zostawiły panów ze szklaneczkami porto
i cygarami, a same przeszły do innego pokoju, Molly, kipiąc
z podniecenia, wyszeptała:
– Nie mogłam się doczekać, by porozmawiać z tobą na
osobności. Nie zgadniesz, kto jest teraz w Kapsztadzie.
– Powiedz.
– Sekretarz Afrykańskiego Kongresu Narodowego, sam
Moses Gama.
Tara, pobladła i znieruchomiała, spojrzała na Molly.
– Przyjdzie do mojego domu, by porozmawiać z nami
w ścisłym gronie. Zaprosiłam go, a on nalegał na to, żebyś ty
była obecna. Nie wiedziałam, że go znasz.
– Spotkałam go raz... dwa razy – poprawiła się.
– Możesz przyjść? – nalegała Molly. – Rozumiesz, że
byłoby dobrze, gdyby Shasa o tym nie wiedział.
– Kiedy?
– W sobotę, o ósmej wieczorem.
– Shasy nie będzie w domu, przyjdę. Nie opuściłabym tego
spotkania za nic.
Sean Courtney był rozgrywającym pierwszej drużyny
Western Province Preparatory School, czyli Mokrych
Szczeniaków, jak nazywano szkołę. Był szybki i silny.
Dopingowany okrzykami ojca i młodszych braci, stojących na
linii boiska, samotnie okiwał czterech przeciwników, chłopców
z Rondenbosch.
Po końcowym gwizdku Shasa pozostał tylko na chwilę, by
pogratulować synowi. Z trudem powstrzymał się, by nie uściskać
ubrudzonego trawą i podrapanego, lecz roześmianego chłopaka.
Takie publiczne okazywanie uczuć naraziłoby go na straszną
hańbę. Zamiast tego po męsku uścisnął mu dłoń.
– Wspaniale grałeś, smyku. Jestem z ciebie dumny. Przykro
mi, że mnie nie będzie w weekend. Wynagrodzimy to sobie
kiedy indziej.
Chociaż rzeczywiście było mu trochę żal, w drodze na
lotnisko rozpierała go radość życia. Jego pracownik Dick już
wyprowadził samolot z hangaru i przygotował do lotu.
Wyskoczył z jaguara, wsadził ręce do kieszeni i trzymając
papierosa w kąciku ust patrzył z zachwytem na lśniącą maszynę.
Był to myśliwiec bombardujący Mosquito DH 98. Shasa
kupił go na jednej z wyprzedaży RAF-u w Biggin Hill. Następnie
samolot został rozłożony na części i gruntownie sprawdzony
przez świetnych mechaników De Havillanda. Rozebrali nawet
drewnianą konstrukcję kadłuba i ponownie ją zmontowali
używając nowego, znakomitego kleju Araidite. Fabryczny klej
Rodux nie zdawał egzaminu w warunkach tropikalnych.
Pozbawiony wyposażenia mosquito stał się jeszcze zwrotniejszy
i szybszy. Nawet taka firma jak Courtney Mining nie mogła
sobie pozwolić na kupno pasażerskiego odrzutowca, ale
mosquito znakomicie go zastępował. Wspaniała maszyna stała
na płycie lotniska niczym gotujący się do lotu sokół. Dwa silniki
Rolls-Royce’a Merlin mogły w każdej chwili obudzić się do życia
i wznieść go wysoko w powietrze. Był niebieski jak niebo,
a gdzieniegdzie połyskiwał srebrem. Na kadłubie, w miejscu gdzie
niegdyś umieszczono okrągły znak RAF-u, teraz widniał symbol
Courtney Company, stylizowany srebrny diament z inicjałami
firmy.
– Co z drugim przepustem w iskrowniku? – spytał Shasa
Dicka podchodzącego do samolotu w zabrudzonym
kombinezonie. Dick wzruszył ramionami.
– Chodzi jak maszyna do szycia – odpowiedział. Kochał
samolot jeszcze mocniej niż Shasa i każde, nawet najdrobniejsze
uszkodzenie sprawiało mu osobistą przykrość. Gdy Shasa coś
zgłaszał, Dick był bardzo zmartwiony. Załadowali walizkę, torbę
podróżną i futerał z bronią do luku bombowego,
przekształconego w komorę bagażową.
– Wszystkie zbiorniki napełnione – powiedział Dick patrząc
dumnie, jak Shasa sprawdza wszystko sam.
– W porządku – zgodził się w końcu Shasa i dotknął
skrzydła z taką czułością, jakby to była ręka pięknej kobiety.
Shasa włączył tlen na wysokości dziesięciu tysięcy stóp
i wyrównał na dwudziestu tysiącach, komentując to w żargonie
pilotów wojskowych. Sprawdził temperaturę spalin i obroty
silnika, wszedł na właściwy kurs i rozsiadł się wygodnie, by
cieszyć się lotem.
To nie była zwykła radość. Dla niego latanie było czymś
znacznie więcej, triumfem ducha, wrzeniem krwi. Ogromny,
płowy, spalony słońcem, wysmagany wiatrami kontynent
przesuwał się pod nim. Jego powierzchnia, poryta wąwozami,
kanionami i wyschniętymi korytami rzek wyglądała niczym
pomarszczona, pocięta, wiekowa skóra. Dopiero tu, w górze,
Shasa zdawał sobie sprawę, jak bardzo należał do tej ziemi, jak
bardzo ją kochał. Jednak była to ziemia okrutna i twarda,
rodziła twardych ludzi, białych i czarnych, Shasa wiedział, że jest
jednym z nich. Nie ma tu miejsca dla mięczaków, pomyślał,
tylko silni mogą przeżyć.
Możliwe, że było to działanie czystego tlenu, którym
oddychał, wzmocnione uniesieniem, jakie dawał lot, ale
wydawało mu się, że unosząc się w powietrzu myśli jaśniej.
Sprawy, które były skomplikowane, stawały się proste, znikały
niepewności, godziny mijały tak szybko, jak szybko jego
wspaniała maszyna przecinała błękit i gdy wylądował na lotnisku
cywilnym w Johannesburgu, wiedział już dokładnie, co trzeba
zrobić. Oczekiwał go David Abrahams, chudy i blady,
z przerzedzonymi włosami. Złote okulary, które zwykle nosił,
nadawały mu wygląd wiecznie zdziwionego. Shasa zeskoczył ze
skrzydła samolotu i przywitał się z nim serdecznie. Byli sobie
bliżsi niż bracia.
– Kiedy będę mógł nim znów polatać? – spytał tęsknie
David poklepując skrzydło samolotu.
David został odznaczony DFC – Distinguished Flying Cross
na pustyni zachodniej, a później zdobył jeszcze belkę we
Włoszech. Miał dziewięć pewnych zestrzeleń na swoim koncie
i skończył wojnę jako podpułkownik, natomiast Shasa, który
stracił oko w Abisynii i został odesłany do domu jako inwalida,
był tylko dowódcą eskadry.
– Szkoda go dla ciebie – powiedział Shasa i włożył bagaż
do bagażnika cadillaca Davida.
Wyjeżdżali z lotniska dzieląc się wiadomościami rodzinnymi.
David był mężem Mathildy Janine, młodszej siostry Tary,
„Shasa był więc jego szwagrem. Shasa opowiadał z dumą
o Seanie i Isabelli, nie wspominając słowem o pozostałych synach.
Później zaczęli rozmawiać o tym, co stanowiło właściwy cel ich
spotkania.
Najważniejszą sprawą było podjęcie decyzji, czy nabyć opcję
na nową kopalnię w Silver River, w Oranii. Następnie były
pewne problemy z należącą do firmy fabryką chemiczną na
wybrzeżu Natal. Lokalna społeczność protestowała przeciwko
zatruwaniu dna morskiego i rafy w miejscu, gdzie spuszczano
ścieki z fabryki. I wreszcie było to wariackie przekonanie Davida,
od którego trudno go było odwieść, że powinien kupić jeden
z tych ogromnych kalkulatorów elektrycznych za ponad ćwierć
miliona funtów.
– Konstruując bombę atomową Amerykanie zrobili wszystkie
obliczenia na jednym z nich – przekonywał David. – I nazywają
je komputerami, a nie kalkulatorami – poprawił Shasę.
– Daj spokój, David, co chcesz wysadzić w powietrze? –
zaprotestował Shasa. – Nie buduję bomby atomowej.
– Ale firma Anglo-American ma komputer. W tym leży
przyszłość, Shasa. Musimy go mieć.
– Przyjacielu, ta przyszłość kosztuje ćwierć miliona funtów –
przypomniał Shasa. – I to teraz, gdy potrzebujemy każdego
grosza na Silver River.
– Gdyby jedno z tych urządzeń analizowało dane z wierceń
geologicznych w Silver River, oszczędzilibyśmy już niemal cały
jego koszt i mielibyśmy dużo więcej danych do podjęcia
ostatecznej decyzji, niż mamy teraz.
– Czy maszyna może być sprawniejsza niż ludzki umysł?
– Zobacz chociaż – prosił David. – Uniwersytet właśnie
zainstalował IBM 701. Na dzisiejsze popołudnie przygotowałem
dla ciebie pokaz.
– Dobrze, zobaczę – zgodził się Shasa – ale to nie znaczy,
że kupuję.
Pracownica obsługująca komputer stojący w suterenie
wydziału inżynierii miała nie więcej niż dwadzieścia sześć lat.
– To wszystko dzieciaki – wyjaśnił David. – To nauka,
którą zajmują się młodzi.
Dziewczyna przywitała się z Shasa i zdjęła okulary w rogowej
oprawie. Jego zainteresowanie komputerami nagle wzrosło. Miała
jasnozielone oczy i włosy koloru miodu. Była ubrana w obcisły
zielony sweter z angory i szkocką spódniczkę, odsłaniającą
smukłe, opalone łydki. Bez wahania odpowiadała na pytania
Shasy i od razu było widać, że doskonale zna się na
komputerach. Mówiła z prowokacyjnym, południowym akcentem.
– Marylee ma dyplom MIT z elektroniki – mruknął David
i Shasa, oprócz zainteresowania poczuł dla niej także podziw.
– Jest bardzo duży – zaprotestował. – Zajmuje całą
piwnicę. To cholerne urządzenie jest wielkości sporego domu.
– To systemy chłodzące – wyjaśniła. – Strasznie się
nagrzewa. Większość objętości to olejowe systemy chłodzące.
– Co pani teraz opracowuje?
– Dane archeologiczne profesora Dartas z jaskiń Sterfontem.
Porównujemy około dwustu tysięcy obserwacji z ponad milionem
innych z wykopalisk we Wschodniej Afryce.
– Ile czasu to zajmie?
– Zaczęliśmy dwadzieścia minut temu, a skończymy przed
zamknięciem, to znaczy przed piątą.
– Czyli za piętnaście minut – zaśmiał się Shasa. – Chyba
mnie macie!
– Nie miałabym nic przeciwko temu – mruknęła wolno
i uśmiechnęła się, jej usta były duże, wilgotne, kuszące.
– Powiedziała pani, że kończycie o piątej? – spytał. –
A kiedy zaczynacie?
– Jutro rano o ósmej.
– I maszyna stoi bezczynnie całą noc?
Marylee rozejrzała się. David stał w drugim końcu pokoju
i obserwował wydruki, a szum komputera zagłuszał ich głosy.
– Tak. Będzie stała bezczynnie całą noc. Zupełnie jak ja.
Widać było, że ta kobieta dokładnie wie, czego chce i jak to
zdobyć. Patrzyła mu wyzywająco prosto w oczy.
– Nie możemy go kupić – Shasa poważnie potrząsnął
głową. – Moja mama zawsze mi mówiła: „Nie trwoń, a nie
będziesz w biedzie”. Znam tu pewien lokal, nazywa się
„Stardust”. Mają tam znakomitą orkiestrę. Stawiam funta
przeciwko weekendowi w Paryżu, że będę z panią tańczył tak
długo, aż będzie pani błagać o litość.
– To zakład – zgodziła się niby poważnie. – Ale czy pan
żartuje?
– Oczywiście – odpowiedział.
David zbliżył się do nich, więc Shasa gładko wrócił do
interesów:
– Jakie są koszty eksploatacji?
– Nieco poniżej czterech tysięcy funtów miesięcznie, wliczając
ubezpieczenie i amortyzację – odpowiedziała fachowo.
Gdy żegnając się uścisnęli sobie ręce, wsunęła karteczkę
w dłoń Shasy.
– To mój adres – mruknęła.
– O ósmej? – spytał.
– Dobrze – zgodziła się.
W samochodzie Shasa zapalił papierosa i wypuścił kółko
dymu, które po chwili zderzyło się z szybą samochodu.
– No dobrze, Davie, jutro rano porozmawiaj z dziekanem
inżynierii. Zaproponuj, że wydzierżawimy tego potwora od piątej
po południu do ósmej rano i w weekendy. Zaoferuj mu cztery
tysiące funtów i powiedz, że w ten sposób będzie mógł go
używać za darmo. Będziemy płacić wszystkie koszty.
David odwrócił się do niego zaskoczony i wjechaliby na
chodnik, gdyby w ostatniej chwili nie skręcił wykonując
gwałtowny ruch kierownicą.
– Dlaczego o tym nie pomyślałem? – zastanawiał się, gdy
już odzyskał kontrolę nad samochodem.
– Musisz wstawać wcześniej – zaśmiał się Shasa. – Kiedy
już będziemy wiedzieli, na jak długo potrzebujemy tej maszyny,
pozostały czas będziemy mogli wydzierżawiać innym, nie
konkurującym z nami firmom, które też muszą myśleć o kupnie
komputera. W ten sposób sami będziemy go używać za darmo,
a kiedy IBM poprawi konstrukcję i zmniejszy to piekielne
urządzenie, kupimy je.
– Szatan – David potrząsnął głową z podziwem. – Szatan. –
Po czym powiedział z ożywieniem: – Wciągnę młodą Marylee
na naszą listę płac.
– Nie – powiedział David. – Weź kogoś innego. David
zerknął na niego i jego podniecenie znikło. Zbyt dobrze znał
szwagra.
– Nie przyjmiesz zaproszenia Matty na kolację dzisiejszego
wieczora? – spytał cierpko.
– Dzisiaj nie – zgodził się Shasa. – Przeproś ją i przekaż jej
moje pozdrowienia.
– Uważaj. To małe miasto, a ty jesteś znaną postacią –
ostrzegł go David podjeżdżając do hotelu „Carlton”, gdzie firma
na stałe wynajmowała apartament. – Sądzisz, że będziesz jutro
gotów do pracy?
– Punktualnie o ósmej – odpowiedział Shasa.
Obie strony uznały, że konkurs taneczny w „Stardust”
zakończył się remisem i nieco po północy Shasa wrócił
z Marylee do swojego apartamentu w „Carltonie”.
Miała młode, smukłe, twarde ciało. Leżąc obok niego
z gęstymi włosami koloru miodu rozrzuconymi na jego piersi
szepnęła tuż przed zaśnięciem:
– To chyba jedyna rzecz, jakiej nie może zrobić mój IBM
701.
Następnego ranka Shasa był w biurze piętnaście minut przed
Davidem. Lubił utrzymywać dyscyplinę w firmie. Biuro zajmowało
całe piętro w budynku Standard Bank na Commissioner Street.
Choć Shasa był właścicielem dużej parceli położonej na rogu
Diagonal Street, naprzeciwko giełdy, w odległości paruset jardów
od siedziby Anglo-American Company, nie zaczął tam jeszcze
budować. Wszystkie pieniądze w firmie zawsze były inwestowane
w górnictwo, rozbudowę kopalni lub innego rodzaju działalność
przynoszącą zyski.
W zarządzie firmy Courtney młoda krew była w rozsądny
sposób wymieszana ze starymi wyjadaczami. Członkiem zarządu
był nadal Twentyman-Jones. Nosił staromodną marynarkę
z alpaki i wąski krawat i maskował poważną miną przywiązanie
do Shasy. Kierował pracami na pierwszej działce złotonośnej
kopalni H’ani w początkach lat dwudziestych, kiedy firma
należała do Centaine, i był jednym z najbardziej doświadczonych
konsultantów górniczych w Południowej Afryce, a tym samym
i na świecie.
Ojciec Davida, Abraham Abrahams, był głównym doradcą
prawnym firmy. Siedział obok syna, żywy i bystry niczym mały,
srebrny wróbel. Na stole przed nim piętrzyły się sterty
papierów, ale rzadko do nich zaglądał. Oprócz nich przy stole
siedziało jeszcze sześciu młodszych ludzi, starannie dobranych
przez Centaine i Shasę, był to bardzo sprawny zespół.
– Zajmijmy się najpierw sprawą fabryki chemicznej w Chaka
Bay – rozpoczął Shasa. – Abe, czego oni właściwie od nas
chcą?
– Wypuszczamy od jedenastu do szesnastu ton dziennie
gorącego kwasu siarkowego o stężeniu jeden do dziesięciu
tysięcy – powiedział rzeczowo Abe Abrahams. – Zamówiłem
niezależny raport o stanie skażenia morza. – Położył rękę na
dokumencie. – Nie wygląda to dobrze. Zmieniliśmy współczynnik
pH wody na długości pięciu mil wzdłuż wybrzeża.
– Nie ujawniłeś raportu?
– Co ty sobie myślisz? – oburzył się Abe.
– Dobrze. David, ile kosztowałoby zmodyfikowanie procesu
produkcyjnego wydziału nawozów sztucznych tak, by w jakiś
inny sposób pozbywać się kwasu?
– Są dwie możliwości – powiedział David. – Łatwiejsza
i tańsza to pompowanie ścieków do tankowców, ale wtedy
musimy znaleźć jakieś inne miejsce, gdzie moglibyśmy je
spuszczać. Idealnym rozwiązaniem byłoby ponowne używanie
kwasu.
– Jakie koszty?
– Tankowce kosztowałyby sto tysięcy funtów rocznie,
a drugie rozwiązanie prawie trzysta tysięcy jednorazowo.
– Roczny zysk wyrzucony w błoto – powiedział Shasa. – To
nie do przyjęcia. Kim jest ta Pearson, która przewodzi
protestującym? Czy nie możemy się z nią dogadać?
Abe potrząsnął głową.
– Próbowaliśmy. Trzyma w garści cały komitet. Bez niej
poszliby w rozsypkę.
– Kim ona jest?
– Jej mąż jest właścicielem miejscowej piekarni.
– Kupmy ją – powiedział Shasa. – Jeżeli nie sprzeda,
dajmy mu dyskretnie do zrozumienia, że otworzymy
konkurencyjną piekarnię i będziemy sprzedawać poniżej kosztów.
Nie chcę, żeby ta kobieta wchodziła nam w drogę. Czy są jakieś
pytania?
Popatrzył na zebranych. Wszyscy pracowicie coś notowali
i nikt na niego nie spojrzał. Chciał, by się nad tym zastanowili.
– No dobrze, panowie, czy chcecie kosztem trzystu tysięcy
funtów zapewnić spokojne życie ostrygom i innym morskim
jeżowcom w Chaka’s Bay? Nie ma pytań? – Skinął głową. –
Dobrze, przejdźmy do sprawy najważniejszej. Silver River.
Wszyscy się wyprostowali i słychać było, jak odetchnęli z ulgą.
– Panowie, wszyscy pilnie przeczytaliśmy raport geologiczny
doktora Twentyman-Jonesa sporządzony na podstawie wierceń
w tej posiadłości. Doktor Twentyman-Jones wykonał kawał
świetnej roboty i nie muszę chyba was przekonywać, że to
najbardziej wiarygodna opinia na całej Harley Street. Chcę,
byście panowie, jako szefowie działów, powiedzieli, co o tym
sądzicie. Czy możemy zacząć od pana, Rupert?
Rupert Horn był najmłodszym członkiem zarządu. Ponieważ
był skarbnikiem i głównym księgowym, przedstawił sytuację
finansową.
– Jeżeli dopuścimy do tego, żeby opcja wygasła, spiszemy
na straty dwa i trzy dziesiąte miliona, jakie wydaliśmy na
badania przez ostatnie półtora roku. Biorąc opcję, musimy
zapłacić cztery miliony.
– Możemy zapłacić z funduszu rezerwowego – przerwał
Shasa.
– Mamy cztery i trzy dziesiąte miliona rezerw – zgodził się
Rupert. – W tej chwili trzymamy je na siedmioprocentowym
koncie Escom, ale jeżeli je wypłacimy, będziemy w bardzo
ryzykownej sytuacji.
Przedstawiali kolejno swoje poglądy, od najmłodszych
w hierarchii zaczynając, wypowiadali się jako szefowie
poszczególnych działów firmy. Na końcu wszystko podsumował
David:
– Do wygaśnięcia opcji mamy jeszcze dwadzieścia sześć dni,
a jeżeli zdecydujemy się ją wykupić, musimy zapłacić cztery
miliony. Zostaniemy bez grosza, a chcąc za cztery lata, w 1956
roku, rozpocząć produkcję, będziemy jeszcze musieli zapłacić
trzy miliony za sam główny szyb, pięć milionów za fabrykę,
procenty i koszty eksploatacji.
Skończył i wszyscy spojrzeli uważnie na Shasę, a on wyjął
papierosa i lekko postukał nim w złotą papierośnicę.
Był bardzo poważny. Wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, że
decyzja, jaką podejmie, może zniszczyć firmę lub doprowadzić
ją do rozkwitu i że nikt nie może za niego zadecydować. Stał
samotnie na stanowisku dowodzenia.
– Wiemy, że tam jest złoto – zaczął w końcu. – Duże,
bogate złoże. Jeżeli się do niego dostaniemy, starczy go na
pięćdziesiąt lat. Jednakże cena złota na giełdzie wynosi
trzydzieści pięć dolarów za uncję. Amerykanie utrzymują ją na
tym poziomie i zapowiedzieli, że od tego nie odejdą. Trzydzieści
pięć dolarów, a wydobycie złota z takiej głębokości będzie nas
kosztowało od dwudziestu do dwudziestu pięciu dolarów za
uncję. Zostaje mały margines, panowie, zbyt mały.
Zapalił papierosa, a wszyscy odetchnęli i odprężyli się. Byli
rozczarowani, ale i uspokojeni. Byłoby wspaniale wygrać, ale
przegrana oznaczałaby klęskę. Nie musieli się już denerwować.
Lecz Shasa jeszcze nie skończył. Wypuścił wirujące kółko dymu
wzdłuż stołu i mówił dalej:
– Nie sądzę jednak, by Amerykanie mogli dłużej
utrzymywać tak niską cenę złota. Ich niechęć do złota jest
irracjonalna, nie ma podstaw ekonomicznych. Jestem głęboko
przekonany, że już niedługo złoto będzie kosztowało
sześćdziesiąt dolarów, a pewnego dnia, szybciej niż możemy się
tego spodziewać, będzie kosztowało sto pięćdziesiąt dolarów,
może nawet dwieście!
Kręcili głowami z niedowierzaniem, a Twentyman-Jones
wyglądał, jakby się miał załamać i wybuchnąć płaczem w obliczu
takiego optymizmu. Shasa nie zwracał jednak na niego uwagi
i powiedział do Abe Abrahamsa:
– Abe, osiemnastego następnego miesiąca, w południe, na
dwanaście godzin przed wygaśnięciem opcji, wręczysz
właścicielom farm Silver River czek na cztery miliony i weźmiesz
je w posiadanie w imieniu firmy, jaką utworzymy.
Shasa zwrócił się teraz do Davida.
– W tym samym czasie otworzymy na giełdach
w Johannesburgu i Londynie subskrypcję dziesięciu milionów
jednofuntowych akcji kopalni złota w Silver River. Dzisiaj
zaczniesz z doktorem Twentyman-Jonesem przygotowywać
prospekt. Courtney Mining zarejestruje posiadłość na nową
firmę, w zamian za przekazanie nam pięciu milionów akcji.
Będziemy także odpowiedzialni za zarządzanie i rozwój. Shasa
przedstawił szybko i sprawnie strukturę, finanse i sposób
zarządzania nową firmą. Schemat, jaki im przedstawił, był tak
spójny i dopracowany w szczegółach, że ci doświadczeni, chytrzy
gracze kilkakrotnie podnosili wzrok znad notatników, by
popatrzeć na niego z podziwem.
– Czy coś opuściłem? – spytał na koniec Shasa, a gdy
zaprzeczyli, uśmiechnął się. Ta scena przypominała Davidowi
„The Sea Hawk”, film, jaki widział z Matty i dziećmi poprzedniej
soboty, choć Shasa z opaską na oku bardziej przypominał pirata
niż Errol Flynn w roli tytułowej.
– Założycielka naszej firmy, pani Centaine de Thiry
Courtney-Malcomess, nigdy nie zezwalała na spożywanie
alkoholu w sali konferencyjnej. Jednakże... – Shasa uśmiechając
się, skinął na Davida, by otworzył główne drzwi sali. Sekretarka
wtoczyła barek, na którym pobrzękiwały kieliszki, a w srebrnych
wiaderkach z lodem lśniły zielono butelki szampana Dom
Perignon. – Stare zwyczaje ustępują nowym – powiedział Shasa
i ze stłumionym wystrzałem korka otworzył pierwszą butelkę.
Shasa zwolnił obroty silników rolls-royce’a i mosquito
pomknął w dół przez porozrzucane po niebie strzępy chmur na
spotkanie z bezkresnymi, złotymi płaskowyżami Afryki. Na
zachodzie widać było teraz ciasno stłoczone budynki miasta
górniczego Welkom, znajdującego się w centrum złóż złota
w Oranii. Miasto powstało zaledwie kilka lat temu, gdy
Anglo-American Corporation zaczęła eksploatować te złoża,
a teraz miało już ponad sto tysięcy mieszkańców.
Shasa zdjął maskę tlenową, opuścił ją wolno na piersi,
wychylił się do przodu tak daleko, jak mu na to pozwalały
pasy, i wpatrywał się w przestrzeń przed niebieskim dziobem
mosquito.
Wypatrzył wysoką stalową wieżę wiertniczą, niemal zagubioną
wśród pokrytych pyłem budynków i używając jej jako
drogowskazu odszukał pajęczą nić parkanów odgradzających
farmy Silver River – jedenaście tysięcy akrów, z czego większość
stanowiły prawie nie zagospodarowane nieużytki. Trudno było
uwierzyć, że geologowie z wielkich firm przeoczyli ten mały
skrawek ziemi, ale nikt nie przypuszczał, by mogło się tam
znajdować złoto. Nikt oprócz Twentyman-Jonesa i Shasy
Courtneya.
Jednakże złoże było tak głęboko pod ziemią, jak wysoko
ponad nią krążył teraz mosquito. Wydawało się, że wkopanie
się tak głęboko w ziemię leży poza zasięgiem ludzkich
możliwości, ale Shasa widział już oczyma wyobraźni, jak nad
wcinającym się ku podziemnej rzece cennego metalu, głębokim
na pięćdziesiąt stóp szybem, stoi ponad dwudziestostopowa
wieża.
A Jankesi nie mogą wiecznie utrzymywać ceny złota, będą
zmuszeni wypuścić ją spod kontroli.
Przechylił mosquito na skrzydło i żyroskop na tablicy
zegarowej obrócił się powoli. Wyprostował samolot i postawił na
kursie sto dwadzieścia pięć stopni.
– Piętnaście minut przy tym wietrze – mruknął patrząc na
dokładną mapę rozłożoną na kolanach. Przez resztę lotu czuł
się wspaniale. W pewnej chwili dostrzegł w oddali samotny słup
dymu, znak, który miał go prowadzić.
Przed hangarem z błyszczącej, stalowej blachy stała dakota
ze znakami lotnictwa wojskowego. Pas startowy był zrobiony
z żółtej, starannie wywalcowanej gliny. Shasa wylądował gładko.
Po utracie oka musiał bardzo wiele ćwiczyć, by nauczyć się tak
dobrze oceniać odległość.
Opuścił osłonę kabiny i skierował samolot w stronę hangaru.
Przy maszcie z rękawem stała półciężarówka Forda, a koło niej,
przy stojaku ze świecą dymną, stał samotny mężczyzna ubrany
w szorty i koszulę koloru khaki. Z rękoma wspartymi na biodrach
patrzył, jak samolot kołuje w kierunku hangaru i staje. Shasa
zgasił silniki, wyskoczył z maszyny, podszedł parę kroków
i wyciągnął rękę. Z tym przyjaznym gestem kontrastował wyraz
jego twarzy, uroczysty i poważny.
– Dzień dobry, panie ministrze – powiedział bez uśmiechu
Shasa i wymienili krótki, mocny uścisk dłoni. Gdy Shasa spojrzał
uważnie w jasne oczy Manfreda De La Reya, miał dziwne
uczucie deja vu, jakby już kiedyś w jakichś dramatycznych
okolicznościach patrzył w te oczy. Musiał lekko potrząsnąć
głową, by się go pozbyć.
– Miło mi, że mógł pan przyjechać. Myślę, że będzie to
korzystne dla nas obu. Czy mogę panu pomóc wyładować
bagaże? – spytał Manfred De La Rey.
– Dziękuję, dam sobie radę.
Shasa cofnął się do samolotu, zabezpieczył go i wyjął bagaże
z komory bombowej. Manfred zgasił świecę dymną.
– Przywiózł pan swoją broń – zauważył Manfred. – Co to
jest?
– Remington magnum, siedem milimetrów.
Shasa wrzucił bagaż na tył samochodu i usiadł w szoferce.
– Znakomita do tego rodzaju polowania – pochwalił
Manfred, uruchamiając samochód. – Dalekie strzały w płaskim
terenie.
Ruszył i przez kilka minut jechali w milczeniu.
– Premier nie mógł przyjechać. Zamierzał tu być, ale
przysłał do pana list. Potwierdza w nim, że mówię z jego
upoważnienia.
– Doskonale – powiedział Shasa, nie zmieniając wyrazu
twarzy.
– Jest tu minister finansów, a naszym gospodarzem jest
minister rolnictwa, to jego farma. Jedna z największych w Oranii.
– Robi wrażenie.
– Tak – skinął głową Manfred – myślę, że ma pan rację.
– Popatrzył twardo na Shasę. – Czy nie wydaje się panu
dziwne, że zawsze musimy ze sobą walczyć?
– Także o tym myślałem – przyznał Shasa.
– Czy sądzi pan, że ma to jakieś podstawy, z których nie
zdajemy sobie sprawy? – dopytywał Manfred. Shasa wzruszył
ramionami.
– Nie sądzę, to chyba tylko przypadek. Odpowiedź nie
zadowoliła Manfreda.
– Czy pańska matka nigdy panu o mnie nie mówiła? Shasa
był zaskoczony.
– Moja matka? Na Boga, nie! Możliwe, że wspomniała coś
o panu przypadkiem, ale dlaczego pan pyta?
Manfred patrzył prosto przed siebie udając, że nie dosłyszał
pytania.
– Tam jest dom – uciął rozmowę.
Droga wspinała się teraz ku brzegowi płytkiej doliny, gdzie
był położony dom. Woda musiała się znajdować tuż pod
warstwą gruntu, gdyż pastwiska były zielone i bujne. Kilkanaście
stalowych wiatraków stało w różnych miejscach doliny. Dom
otoczony był ogrodem eukaliptusowym, za nim widać było
porządne, świeżo odmalowane zabudowania gospodarskie. Przed
jednym z długich garaży stało ze dwadzieścia nowych traktorów,
a na pastwiskach pasły się stada pięknych owiec. Rozciągająca
się od domu aż po horyzont równina była już zaorana; tysiące
akrów ciemnej, ciężkiej ziemi, przygotowanej pod zasiew
kukurydzy. To było samo serce ziemi Afrykanerów, to właśnie
tu Partia Narodowa miała całkowite poparcie, co spowodowało,
że za jej rządów tak zmieniono granice obwodów wyborczych,
żeby osłabić wpływy dużych miast, a wzmocnić okręgi rolnicze.
I właśnie dlatego nacjonaliści pozostaną na zawsze u władzy,
uśmiechnął się kwaśno Shasa. Manfred spojrzał na niego, ale
Shasa nic nie powiedział. Podjechali pod dom i zatrzymali się na
dziedzińcu.
Przy długim sosnowym stole kuchennym siedziało kilkunastu
mężczyzn. Palili, pili kawę i rozmawiali; usługiwały im kobiety. Na
widok przyjeżdżających wstali i Shasa przywitał się z każdym
z nich, pozdrawiając uprzejmie, niemal serdecznie.
Znał wszystkich obecnych przy stole. Wielu z nich oskarżał
w parlamencie, przez każdego był atakowany i obwiniany. Teraz
jednak zrobili mu miejsce przy stole, a pani domu nalała mu
mocnej, czarnej kawy i postawiła przed nim talerz ze słodkimi
ciasteczkami i mocno wypieczonymi sucharami. Wszyscy
traktowali go z wyszukaną kurtuazją i gościnnością, tak
charakterystyczną dla Afrykanerów. Ubrani w proste ubrania
myśliwskie udawali prostodusznych, rubasznych farmerów, lecz
w rzeczywistości byli zręcznymi i przebiegłymi politykami
należącymi do grupy najbogatszych i najpotężniejszych ludzi
w kraju.
Shasa doskonale mówił ich językiem, rozumiał najbardziej
zawoalowane aluzje i śmiał się z ich żartów, ale nie był jednym
z nich. Był rooinek, tradycyjnym wrogiem, i dawało się wyczuć,
że zwarli przeciw niemu szeregi.
Kiedy wypił kawę, gospodarz, minister rolnictwa, zwrócił się
do niego:
– Zaprowadzę pana do pańskiego pokoju. Będzie się pan
mógł przebrać i rozpakować broń. Pójdziemy na polowanie, gdy
tylko się ochłodzi.
Trochę po czwartej wyjechali kilkoma półciężarówkami. Starsi,
wyżsi rangą mężczyźni zajęli miejsca w kabinach, a inni stali
z tyłu w otwartej części samochodów. Sznur pojazdów wyjechał
z doliny, minął zaoraną połać ziemi i skierował się ku linii
wzgórz na horyzoncie.
Zobaczyli teraz zwierzynę: małe stadka gazeli tańczących na
równinie niczym pyłki cynamonu na płowej ziemi. Samochody
jechały jednak dalej, aż do chwili gdy zbliżyli się do podnóża
skalistych wzgórz. Pierwszy samochód zatrzymał się na chwilę
i zeskoczyło z niego dwóch myśliwych, kierując się w stronę
płytkiego wąwozu.
– Powodzenia – wołali do nich mężczyźni z przejeżdżających
samochodów. Kilkaset jardów dalej konwój znów się zatrzymał
i następna para zajęła swoje stanowisko.
W ciągu pół godziny wszyscy myśliwi zostali rozstawieni,
tworząc nieregularną linię poniżej poszarpanego pasma wzgórz.
Manfred De La Rey i Shasa zajęli stanowisko pośród
popękanych, szarych głazów. Usadowili się wygodnie z bronią na
kolanach, obserwując bacznie równinę pokrytą plamami
ciemnych zarośli.
Samochody, kierowane przez synów gospodarza, zawróciły,
zatoczyły szerokie koło i po chwili były tylko małymi punkcikami
na horyzoncie; za każdym z nich wznosił się tuman kurzu.
Potem zawróciły ku wzgórzom i jadąc teraz znacznie wolniej
płoszyły przed sobą stada gazeli.
Shasa i Manfred mieli niemal godzinę oczekiwania na chwilę,
gdy zwierzyna zbliży się do ich stanowiska na odległość strzału.
Gawędzili swobodnie, pozornie bez żadnego celu, początkowo
ocierając się tylko o politykę, mówiąc głównie o gospodarzu,
ministrze rolnictwa i o gościach. Potem Manfred delikatnie zmienił
kierunek rozmowy rzucając uwagę, iż między rządzącą Partią
Narodową a opozycyjną Partią Zjednoczoną Shasy nie ma
istotnych różnic.
– Jeżeli przyjrzy się pan temu uważnie, dostrzeże pan, że
różnimy się tylko stylem i poziomem. Zarówno wy, jak i my,
chcemy, by Afryka Południowa była bezpiecznym schronieniem
dla białych i cywilizacji europejskiej. Apartheid jest dla nas
sprawą życia i śmierci, bez niego utonęlibyśmy w czarnym
morzu. Od śmierci Smutsa stanowisko pańskiej partii bardzo
zbliżyło się do naszego, a lewicowcy i liberałowie zaczęli od was
odchodzić.
To, co powiedział Manfred, było bolesną prawdą, ale Shasa
zachował spokój. W jego partii rysowały się liczne i wyraźne
podziały, każdego dnia stawało się coraz bardziej oczywiste, że
już nigdy nie utworzą rządu. Był jednak bardzo ciekaw, dokąd
zmierza Manfred. Nauczył się doceniać swojego przeciwnika
i wyczuł, że Manfred zaczyna stopniowo przedstawiać prawdziwy
cel zaproszenia Shasy na polowanie. Było oczywiste, że
gospodarz celowo umieścił ich razem i że wszyscy inni goście
byli wtajemniczeni w całą sprawę. Shasa mówił niewiele, do
niczego się nie przyznawał, i czekał z rosnącym zniecierpliwieniem
na moment, w którym bestia pokaże pazury.
– Wie pan, że chronimy język i kulturę anglojęzycznych
mieszkańców Południowej Afryki. Nigdy nie będziemy próbowali
tego zmienić, wszyscy nasi rodacy dobrej woli mówiący po
angielsku są naszymi braćmi. Nasze losy są połączone stalowymi
łańcuchami.
Manfred przerwał i podniósł lornetkę do oczu.
– Zbliżają się – wyszeptał – przygotujmy się. Opuścił
lornetkę i z uśmiechem spojrzał na Shasę.
– Słyszałem, że jest pan dobrym strzelcem. Mam nadzieję,
że będę się mógł o tym przekonać.
Shasa był rozczarowany. Chciał wiedzieć, jaki jest cel tego
starannie przygotowanego przedstawienia, ale teraz pokrył
irytację swoim ujmującym uśmiechem i otwierając zamek
sztucera powiedział:
– Co do jednego ma pan rację, panie ministrze. Jesteśmy
połączeni stalowymi łańcuchami. Miejmy nadzieję, że ich ciężar
nie pociągnie nas w dół.
W żółtawych oczach Manfreda zobaczył dziwny błysk, nie
wiadomo, gniewu czy triumfu, lecz ponieważ trwał tylko chwilę,
Shasa nie był pewien, czy wyrażał gniew, czy satysfakcję.
– Będę strzelał do zwierząt, które znajdują się po prawej
stronie linii idącej ku horyzontowi, a pan do tych, które będą
po lewej, zgoda?
– Zgoda – skinął Shasa, choć był nieco zły, gdyż Manfred
od razu wyznaczył sobie łatwiejsze zadanie. Prawą stronę,
korzystniejszą dla praworęcznego strzelca, z rozmysłem
przeznaczył dla siebie.
Potrzebujesz ułatwień, pomyślał Shasa zjadliwie, a głośno
powiedział:
– Słyszałem, że pan także jest znakomitym strzelcem.
A może się założymy, kto więcej upoluje?
– Nie zakładam się. To pomysł szatana; ale będę uważnie
patrzył, jakie będą wyniki – Manfred spokojnie przypomniał
Shasy, jak bardzo purytański był kalwinizm, który wyznawał.
Shasa uważnie załadował broń. Własnoręcznie przygotował
ładunki, których używał, gdyż nie dowierzał seryjnie
produkowanej amunicji. Lśniące miedziane łuski były nabite
prochem Norma, wystrzeliwującym rozpryskowy pocisk Noslera
z prędkością ponad tysiąca metrów na sekundę. Specjalna
konstrukcja pocisku sprawiała, że przy trafieniu jego działanie
było piorunujące.
Zaryglował zamek, podniósł sztucer do ramienia i przez
celownik optyczny zlustrował równinę. Odległe o milę
półciężarówki jechały szerokimi zakosami i nie pozwalały
wymknąć się zwierzynie kierując ją w stronę wzgórz, ku
ukrytym u ich stóp myśliwym. Shasa zmrużył oko, by lepiej
widzieć, i mógł teraz rozróżnić pojedyncze zwierzęta w biegnącym
przed samochodami stadzie gazeli.
Były zwiewne jak dym i mknęły przez równinę niczym cień
rzucany przez chmurę. Biegły zgrabnie, trzymając wysoko głowy
ozdobione rogami w kształcie doskonałych lir, pełne wdzięku
i nieopisanie piękne.
Dla Shasy ocena odległości nie była łatwa, gdyż był
pozbawiony stereoskopowego widzenia, lecz nauczył się określać
wielkość różnych przedmiotów, a oprócz tego wyrobił w sobie
szósty zmysł, dzięki któremu mógł pilotować samolot, grać
w polo i strzelać równie dobrze jak każdy, kto widział normalnie.
Najbliższa gazela była już niemal w zasięgu strzału, gdy nagle
rozległy się strzały pierwszej pary myśliwych i stado rozpierzchło
się w powietrznej gonitwie. Skakały w górę i tańczyły na długich
nogach, nie grubszych niż kciuk mężczyzny. Wydawało się, że
nie są skrępowane prawem ciążenia. Opadały w dół i odbijając
się od spękanej ziemi śmigały w rozedrgane powietrze płynnymi
susami, dając wspaniały popis zręczności, z której były znane.
Sierść na ich grzbietach nastroszyła się i połyskiwała w słońcu.
Polowanie na gazele było trudniejsze niż strzelanie do
zrywających się kuropatw, gdyż uchwycenie w celowniku
śmigających, zwiewnych kształtów było prawie niemożliwe.
Należało raczej mierzyć w pustą przestrzeń przed nimi, gdzie
znajdą się w ułamek sekundy później, w chwili, gdy dosięgnie je
lecący z ponaddźwiękową prędkością pocisk.
Niektórzy mężczyźni opanowują sztukę strzelania dzięki
długim ćwiczeniom i koncentracji. Dla Shasy natomiast była to
umiejętność wrodzona. Kiedy obracał się górną częścią ciała,
długa lufa sztucera była skierowana dokładnie tam, gdzie
patrzył, a krzyżyk celownika optycznego przesuwał się gładko na
środek pola widzenia i znajdował się na skaczącym wysoko
w powietrze gibkim ciele gazeli. Shasa nie zdawał sobie sprawy,
że naciska spust, wydawało się, że sztucer strzela sam z siebie,
a odrzut uderza go w ramię dokładnie wtedy, kiedy powinien.
Pocisk trafił kozła w serce, gdy był w powietrzu. Impet małej
bryłki metalu obrócił go i biały jak śnieg brzuch zalśnił przez
moment w słońcu, po czym martwe już zwierzę spadło na
ziemię, uderzając rogami o delikatne kopyta i znieruchomiało.
Wprowadził następny nabój do komory, zaryglował zamek,
wybrał następne pędzące zwierzę, strzelił, i poczuł ostry zapach
spalonego prochu. Strzelał do momentu, gdy lufa była tak
gorąca, że aż parzyła, a uszy bolały go od huku wystrzałów.
Ostatnie stadko antylop schowało się za wzgórzami i strzały
umilkły. Shasa wyjął z magazynka naboje, których nie zużył,
i spojrzał na Manfreda.
– Osiem – powiedział Manfred – i dwie zranione.
Te delikatne zwierzęta mogły biec zaskakująco długo, ranione
niecelnym strzałem. Będą musieli za nimi podążyć. Nie do
pomyślenia było, by zwierzęta zranione cierpiały niepotrzebnie.
– Osiem to dobry wynik – odpowiedział Shasa. – Może pan
być zadowolony.
– A pan ile upolował? – spytał Manfred.
– Dwanaście – odpowiedział Shasa beznamiętnie.
– A ile pan zranił?
Manfred umiejętnie maskował upokorzenie.
– Och – uśmiechnął się w końcu Shasa – nie ranie
zwierząt. Trafiam tam, gdzie mierzę.
To wystarczyło. Nie chciał drażnić Manfreda.
Shasa zostawił go i podszedł do najbliższej sztuki. Martwa
gazela leżała na boku, z postawioną sierścią. Shasa przykucnął
i pogładził wspaniałe futro. Gruczoły ukryte w fałdach skóry
wydzielały ciemnoczerwone piżmo. Shasa odsunął długie pasmo
białego futra, dotknął wydzieliny palcem, zbliżył go do nosa
i delektował się miodowym aromatem. Był to raczej zapach
kwiatu, nie zwierzęcia. Spłynął na niego smutek myśliwego i żal
mu było pięknego stworzenia, które sam zabił.
– Dziękuję, że umarłeś dla mnie – wyszeptał pradawną
modlitwę Buszmenów, jakiej nauczyła go wiele lat temu
Centaine. Napawał się tym smutkiem w głębi duszy
i atawistyczna namiętność myśliwska owładnęła nim całkowicie.
W chłodzie wieczoru mężczyźni zebrali się przed domem
wokół ognisk żarzących się przed frontem. Zawsze po
polowaniu odbywało się rytualne braaivleis, pieczenie mięsa.
Mężczyźni zajmowali się przyrządzaniem pieczeni, podczas gdy
kobiety przygotowywały sałatki i deser na ustawionych na
werandzie prostych stołach. Mięso ubitej zwierzyny marynowano,
zatapiano w tłuszczu lub przerabiano na ostre kiełbasy. Wątroby,
nerki i flaki przyrządzano wedle zazdrośnie strzeżonych recept,
a następnie kładziono na żarzących się węglach,
a kucharze-amatorzy nie pozwalali, by przypaliły się zbyt mocno,
i popijali powoli mampoer, mocną nalewkę z brzoskwiń.
Grupa ciemnoskórych robotników grała tradycyjne ludowe
melodie na banjo i harmonii i niektórzy goście zaczęli tańczyć na
dużej werandzie. Kilka spośród młodszych kobiet było naprawdę
ładnych, Shasa uważnie się im przyjrzał. Były opalone, tryskały
zdrowiem i naturalną zmysłowością, tym bardziej ujmującą, że
otrzymały zgodne z zasadami kalwinizmu wychowanie. Cnotliwość
oraz to, że prawdopodobnie były dziewicami, budziło w Shasie
namiętność, gdyż cenił sobie walkę na równi ze zwycięstwem.
Jednakże stawka była zbyt duża, by ryzykować
w najmniejszym nawet stopniu. Unikał nieśmiałych, choć
znaczących spojrzeń, jakie niektóre z dziewcząt rzucały w jego
kierunku. Wystrzegał się także nalewki i napełniał szklankę
piwem imbirowym. Wiedział, że tego wieczoru musi zachować
trzeźwość umysłu.
Kiedy już zaostrzone polowaniem apetyty gości zostały
zaspokojone pieczoną na ogniu dziczyzną, a resztki wyniesione
do pomieszczeń dla służby, Shasa zajął miejsce przy dużym
stole ustawionym daleko od orkiestry. Naprzeciw niego usiadł
Manfred De La Rey, a w fotelach po bokach rozsiadło się
wygodnie dwóch innych ministrów. Z ich swobodnym
zachowaniem kontrastowały baczne spojrzenia, jakie rzucali
w jego kierunku.
– Teraz wszystko się wyjaśni – domyślił się Shasa i niemal
w tej samej chwili Manfred zaczął mówić:
– Mówiłem, meneer Courtney, że pod wieloma względami
jesteśmy sobie bardzo bliscy – powiedział cicho, a jego koledzy
skinęli głowami. – Wszyscy chcemy chronić ten kraj i zachować
wszystko, co cenne i piękne. Bóg wybrał nas na strażników,
naszym obowiązkiem jest troszczyć się o wszystkich ludzi
żyjących w tym kraju i dbać o to, by tożsamość każdej grupy
i kultury nie była zagrożona, by trzymały się oddzielnie.
Pojęcie wiecznej separacji było częścią oficjalnej linii partii,
doskonale znanej Shasy. Choć potakująco kiwał głową, zaczynał
się już niecierpliwić.
– Wiele jeszcze trzeba zrobić – mówił dalej Manfred. – Po
wyborach czeka nas trudna praca. Jesteśmy budowniczymi
społeczeństwa, które przetrwa tysiąc lat. Będzie to społeczeństwo
wzorcowe, w którym każda grupa będzie miała swoje miejsce
i nie będzie naruszała przestrzeni należącej do innych.
Niepowtarzalne społeczeństwo będzie podobne do wielkiej,
stabilnej piramidy.
Manfred zamilkł i przez chwilę wszyscy zachwycali się w ciszy
pięknem tej wizji, a Shasa, choć nie zmienił wyrazu twarzy,
śmiał się w duchu z trafności tego porównania. Nikt z obecnych
nie miał bowiem żadnych wątpliwości co do tego, która grupa
miała po wsze czasy znajdować się na czubku piramidy.
– A jednak są jacyś wrogowie – zagadnął Manfreda minister
rolnictwa.
– Tak, są wrogowie, zarówno wewnętrzni, jak i zewnętrzni.
W miarę postępów naszej pracy będą coraz bardziej hałaśliwi
i niebezpieczni. Im bliżej będziemy zwycięstwa, tym bardziej będą
się starali nam przeszkodzić.
– Już się organizują.
– Tak – zgodził się Manfred. – I nawet starzy, wypróbowani
przyjaciele ostrzegają nas i chcą nas zastraszyć. Na przykład
Ameryka, choć właśnie tam wygórowane aspiracje Murzynów
przywiezionych z Afryki jako niewolnicy stwarzają poważny
problem. Nawet Wielka Brytania, która sama nie może przecież
dać sobie rady z ludem Mau Mau w Kenii i uniezależnieniem się
Indii, chce nam rozkazywać, jak mamy postępować i chce nas
zawrócić z obranego kursu.
– Myślą, że jesteśmy słabi i nieodporni.
– Wprowadzili już embargo na dostawy broni, przez co nie
możemy się bronić przeciw podstępnemu wrogowi,
ukrywającemu się w cieniu.
– Mają rację – przerwał Manfred ostro. – Jesteśmy słabi
i nie mamy sprawnej armii. Jesteśmy zdani na ich łaskę.
– Musimy to zmienić – powiedział surowo minister finansów.
– Musimy być mocni.
– W przyszłym roku wydamy na armię pięćdziesiąt milionów
funtów, a do końca dekady miliard.
– Musimy uniezależnić się od gróźb nałożenia na nas
sankcji, bojkotu czy embarga.
– Siła w jedności, ex unitate vires – powiedział Manfred De
La Rey. – Szanujący tradycję Afrykanerzy są farmerami, ludźmi
prostymi. Ponieważ dyskryminowano nas przez ponad sto lat,
nie mieliśmy styczności z handlem i przemysłem i nie mamy tych
umiejętności, które tak łatwo przychodzą naszym rodakom
mówiącym po angielsku.
Manfred przerwał i jakby szukając poparcia spojrzał na
swoich dwóch towarzyszy, po czym mówił dalej:
– Ten kraj rozpaczliwie potrzebuje środków, by nasza wizja
mogła zostać zrealizowana. Do przeprowadzenia tak ogromnego
przedsięwzięcia brak nam umiejętności. Potrzebujemy kogoś
zupełnie wyjątkowego.
Wszyscy patrzyli teraz przenikliwie na Shasę.
– Potrzebujemy człowieka z energią młodzieńca
i doświadczeniem, które przychodzi z wiekiem. Potrzebujemy
wybitnego finansisty, doskonałego organizatora. Wśród członków
naszej partii nie ma nikogo takiego.
Shasa patrzył na nich uważnie. To, co sugerowali, było
oburzające. Shasa wychował się w cieniu Jana Christiana
Smutsa, człowieka wielkiego formatu, i był w naturalny sposób
wierny jego partii. Otworzył już usta, by ostro odmówić, gdy
Manfred De La Rey podniósł rękę, by go powstrzymać.
– Niech pan posłucha – powiedział. – Osoba, której
powierzymy tę patriotyczną misję, otrzyma stanowisko, które
premier stworzy specjalnie dla niej. Zostanie ministrem górnictwa
i przemysłu.
Shasa powoli zamknął usta. Musieli zebrać dużo informacji
o nim, zanalizować je i ustalić właściwą cenę. Podstawy jego
przekonań i zasad politycznych zostały zburzone. Zaprowadzili go
na wysoką górę i pokazali, co może osiągnąć, jeżeli tylko zechce.
Na wysokości dwudziestu tysięcy stóp Shasa wyrównał
i wszedł na właściwy kurs. Zwiększył przepływ tlenu w masce,
by rozjaśnić umysł. Do Youngsfield miał cztery godziny lotu,
cztery godziny na dokładne przemyślenie wszystkiego, co
usłyszał. Chciał dokładnie wszystko rozważyć, odrzuciwszy
wszelkie emocje, ale podniecenie zakłócało jego rozmyślania.
Perspektywa posiadania dużej władzy, rozbudowywania potęgi
swojego kraju tak, by stał się najsilniejszy w Afryce i znaczący
w skali całego świata, nie dawała mu spokoju. To była władza!
Na myśl o tym z lekka kręciło mu się w głowie, gdyż to
wszystko, o czym marzył, było wreszcie dostępne. Musiał tylko
we właściwym momencie sięgnąć ręką. Ale czy nie było to
ujmą dla honoru, czy nie raniło jego dumy? Co miałby
powiedzieć ludziom, którzy mu zaufali?
Nagle pomyślał o Blaine’ie Malcomessie, swoim mentorze
i doradcy, człowieku, który przez te wszystkie lata zastępował
mu ojca. Jak oceni to zdradzieckie posunięcie?
– Blaine, mogę zrobić więcej dobrego przyłączając się do
nich – wyszeptał. – Działając razem z nimi mogę skuteczniej
łagodzić ich działania, niż będąc w opozycji, gdyż to ja będę
miał władzę...
Wiedział jednak, że usprawiedliwia tylko swój występek.
W końcu chodziło tylko o władzę, i choć wiedział, że Blaine
Malcomess nigdy nie pogodzi się z tym, co uzna za zdradę, był
ktoś inny, kto zrozumie go i udzieli wsparcia. To przecież
właśnie Centaine Courtney-Malcomess starannie uczyła swojego
syna, jak zdobywać pieniądze i władzę i jak ich używać.
– Mamo, to wszystko może się udać. Może niedokładnie
tak, jak planowaliśmy, ale może się udać.
Nagle przypomniał sobie o czymś innym i cień przesłonił jego
rozjaśniony triumfem umysł.
Spojrzał w dół na leżącą na sąsiednim siedzeniu czerwoną
teczkę, którą w chwili, gdy wsiadał do mosquito, dał mu na
lotnisku Manfred De La Rey, minister spraw wewnętrznych.
– Jeżeli przyjmie pan naszą ofertę, jest tylko jeden problem,
który będziemy musieli rozwiązać – powiedział Manfred
wręczając mu teczkę – i jest to poważny problem. Oto on.
Teczka zawierała raport specjalnego wydziału policji, a napis
na niej głosił:
TARA ISABELLA COURTNEY z domu MALCOMESS
Tara obchodziła część domu przeznaczoną dla dzieci,
zaglądając do sypialni każdego z nich. Niania otulała właśnie
Isabellę różową kołdrą, gdy mała zobaczywszy mamę zawołała:
– Mamusiu, mamusiu, miś był niegrzeczny. Chcę, by spał na
półce z innymi lalkami.
Tara przysiadła na łóżku córeczki i rozmawiając z nią o złym
zachowaniu misia przytuliła ją. Isabella była zaróżowiona, ciepła
i pachniała mydłem. Jej jedwabiste włosy głaskały policzek matki
i wymagało to od Tary pewnego wysiłku, by ucałowawszy
córeczkę, wstać i odejść.
– Kochanie, trzeba już spać.
Gdy zgasło światło, dziewczynka krzyknęła tak głośno, że
Tara wróciła przestraszona.
– Co się stało, kochanie? – spytała zapalając znów światło
i podchodząc do łóżka.
– Przebaczyłam już misiowi. Może spać ze mną. Miś został
ze wszystkimi honorami przeniesiony do łóżka Isabelli. Mała
objęła go jedną ręką, kciuk drugiej wsadzając sobie do buzi.
– A kiedy wróci tatuś? – spytała sennie, ale zamknęła już
oczy i zanim Tara podeszła do drzwi, spała.
Na środku pokoju Sean siedział Garrickowi na piersiach
i z sadystyczną przyjemnością szarpał go za włosy. Tara
rozdzieliła ich.
– Sean, w tej chwili wracaj do swojego pokoju, słyszysz?
Tyle razy mówiłam ci, żebyś się nie znęcał nad swoimi braćmi!
Powiem o tym tacie, gdy wróci do domu.
Przełykając łzy i głośno sapiąc, Garrick bronił brata:
– On się nie znęcał, mamo. Bawiliśmy się tylko.
Słuchając jego oddechu Tara wiedziała, że w każdej chwili
może dostać ataku astmy. Zawahała się. W takiej sytuacji nie
powinna wychodzić z domu, ale dzisiaj było to dla niej bardzo
ważne.
Przygotuję inhalator i powiem mani, by dopóki nie wrócę,
zaglądała do niego co godzinę, znalazła wyjście z sytuacji.
Michael czytał i ledwie spojrzał na nią, gdy go całowała na
dobranoc.
– Kochanie, obiecaj, że zgasisz światło o dziewiątej. Starała
się nie okazywać, że był jej ulubieńcem.
– Obiecuję, mamo – mruknął, jednocześnie krzyżując palce
pod kołdrą.
Schodząc po schodach spojrzała na zegarek; za pięć ósma.
Wiedziała, że się spóźni. Tłumiąc macierzyńskie poczucie winy,
wyszła z domu i wsiadła do swojego starego packarda.
Shasa nie lubił packarda, gdyż uważał, że wyblakły od
słońca, poplamiony lakier i zniszczona tapicerka są ujmą dla
honoru rodziny. Na ostatnie urodziny dostała od niego nowego
aston martina, ale zostawiła go w garażu. Packard lepiej pasował
do jej spartańskiego obrazu samej siebie. Ruszając zostawiał za
sobą kłęby dymu, a później, gdy przyspieszała na drodze
biegnącej przez starannie uprawiane winnice Shasy, wzbijał
w powietrze tumany pyłu, co sprawiało jej przewrotną
przyjemność. Aż dziwne, że po tylu latach mieszkania
w Welteyreden, wśród bogactw i staromodnych mebli, nadal czuła
się tu obco. Nawet jeżeli przyjdzie jej tu mieszkać jeszcze przez
pięćdziesiąt lat, nigdy nie będzie to jej dom, lecz dom Centaine
Courtney-Malcomess. Przypominały o tym urządzone przez
Centaine pokoje, których Shasa nigdy nie pozwoli jej
przemeblować.
Przez potężną bramę wymknęła się do realnego świata
cierpienia i niesprawiedliwości, gdzie płakali uciskani, walcząc
i żądając pomocy, gdzie czuła się pożyteczna i miała swoje
miejsce, gdzie ramię w ramię z innymi szła w kierunku
przyszłości, w stronę wyzwań i przemian.
Dom Broadhurstów leżał w średniozamożnej dzielnicy
Pinelands. Był to nowoczesny, niski i rozległy budynek, z płaskim
dachem i dużymi oknami, seryjnymi meblami i tanimi,
syntetycznymi dywanami. Na krzesłach można było znaleźć
sierść psa, zniszczone od czytania książki piętrzyły się stosami
w kątach lub leżały rozłożone na stole jadalnym, zabawki walały
się w korytarzu, a tanie, poplamione palcami dzieci reprodukcje
Picassa i Modiglianiego wisiały krzywo na ścianach. Tara czuła
się uwolniona od przepychu Welteyreden i było jej tu bardzo
dobrze.
Gdy parkowała packarda, Molly Broadhurst wybiegła, by ją
powitać. Była ubrana w piękny, wzorzysty kaftan.
– Spóźniłaś się!
Ucałowała Tarę gorąco i przez zagracony przedpokój
zaprowadziła do brzydkiego, dużego pokoju, zbudowanego
później niż reszta domu.
W środku znajdowało się wielu gości Molly, którzy zebrali się
tu, by wysłuchać Mosesa Gamy. Patrząc na nich Tara poczuła,
jak radość ogarnia jej serce. Ci ludzie robili coś wartościowego,
tryskała z nich energia i radość życia; byli pełni zapału, mieli
poczucie sprawiedliwości, byli poniżani i buntowali się przeciwko
temu.
Tego rodzaju zgromadzenie nie mogłoby się nigdy odbyć
w Welteyreden. Wśród gości było bowiem wielu czarnych:
studentów z uniwersytetu Fort Hare i niedawno utworzonego
uniwersytetu Western Cape, nauczycieli i prawników, nawet
lekarzy. Wszyscy byli działaczami politycznymi i choć nie mogli
brać udziału w wyborach do parlamentu ani przemawiać w nim,
często występowali publicznie i ich głos był już słyszalny. Był tu
także redaktor czarnego pisma Drum i miejscowy korespondent
Sowetan, które swój tytuł wzięło od nazwy szybko rozwijającego
się miasta czarnych.
Już sam fakt, że mogła się spotkać i normalnie porozmawiać
z czarnymi, bardzo ją ekscytował.
Biali goście byli także bardzo interesujący. Niektórzy z nich
byli członkami Komunistycznej Partii Afryki Południowej, zanim
ją zdelegalizowano kilka lat temu. Był tam także Harris, którego
spotkała już wcześniej w domu Molly. Walczył w Izraelu, u boku
Irguna, przeciwko Anglikom i Arabom. Jego wysoki wzrost
i gwałtowne zachowanie budziły w Tarze lęk, ale
i zainteresowanie. Molly twierdziła, że doskonale znał się na
walce partyzanckiej i sabotażu i że zawsze podróżuje potajemnie
po kraju i przekrada się przez granice, załatwiając jakieś
tajemnicze sprawy.
Mąż Molly rozmawiał poważnie z prawnikiem
z Johannesburga, Bramiem Fischerem, który specjalizował się
w bronieniu czarnych oskarżonych o przestępstwo na podstawie
prawa, które skonstruowano specjalnie tak, by zawsze znalazł
się paragraf ograniczający ich swobody. Molly mówiła, że Bram
organizuje sieć podziemnych komórek partii komunistycznej,
a Tara marzyła, że pewnego dnia i ona będzie mogła wstąpić do
jednej z nich.
Do tej samej grupy należał Marcus Archer, także były
członek partii komunistycznej. Pracował w Witwatersrand jako
psycholog zakładowy. Do jego zadań należało szkolenie tysięcy
czarnych pracowników kopalni złota i Molly twierdziła, że właśnie
dzięki niemu powstał wśród czarnych górników związek
zawodowy. Molly szepnęła jej na ucho, że jest homoseksualistą,
używając słowa, jakiego Tara nigdy przedtem nie słyszała:
– Oczywiste, że jest gejem.
Ponieważ w środowisku Tary było to coś zupełnie nie do
przyjęcia, uznała, że warto się interesować.
– Boże, Molly – szepnęła Tara. – To są wspaniali,
prawdziwi ludzie, będąc z nimi czuję wreszcie, że naprawdę żyję.
– Jest tam – uśmiechnęła się Molly słysząc wyznanie Tary
i wprowadziła ją w tłum gości.
Moses Gama stał oparty o ścianę i choć otaczało go grono
wielbicieli, górował nad nimi wzrostem. Molly przecisnęła się do
przodu.
Tara patrzyła z przejęciem na Mosesa Gamę i pomyślała, że
nawet w tak wspaniałym towarzystwie wyglądał jak pantera
wśród kotów podwórzowych. Jego piękna twarz wyglądała tak,
jakby wyrzeźbiono ją z bloku czarnego onyksu, a wewnętrzna
siła, jaka z niego promieniowała, wydawała się wypełniać cały
pokój. Tara czuła się tak, jakby stała na zboczach Wezuwiusza,
wiedząc, że w każdej chwili może zdarzyć się katastrofalny
wybuch.
Moses Gama spojrzał na Tarę. Nie uśmiechnął się, ale jego
głębokie spojrzenie zasnuł dziwny cień.
– Prosiłem Molly, żeby panią zaprosiła, pani Courtney.
– Proszę tak do mnie nie mówić. Mam na imię Tara.
– Taro, musimy później porozmawiać. Możesz zostać? Była
tak przejęta tym, że ją wyróżnił, iż nie mogła wymówić słowa
i tylko skinęła głową.
– Moses, jeżeli jesteś gotów, możemy zaczynać –
powiedziała Molly i odciągając go od grona słuchaczy
wprowadziła na podwyższenie, na którym stało pianino.
– Uwaga, uwaga! Prosimy o ciszę!
Molly klasnęła w ręce i ożywione rozmowy ucichły. Wszyscy
zwrócili się ku niej.
– Moses Gama jest jednym z najbardziej zdolnych
i szanowanych wśród nowej generacji czarnych przywódców
Afryki. Już przed wojną był członkiem Afrykańskiego Kongresu
Narodowego i najbardziej aktywnym działaczem Afrykańskiego
Związku Zawodowego Górników. Chociaż związki zawodowe
czarnych nie są uznawane przez obecny rząd, podziemny
związek zawodowy górników jest jedną z najbardziej
wiarygodnych i wpływowych organizacji czarnych i ma ponad sto
tysięcy członków regularnie płacących składki. W 1950 roku
Moses Gama został sekretarzem Kongresu i niestrudzenie,
bezinteresownie i bardzo skutecznie pracował nad tym, by
usłyszano płacz naszych czarnych braci, pozbawionych prawa
do decydowania o własnym losie. Przez krótki czas Moses
Gama był członkiem rządowej Rady Przedstawicieli Tubylców,
będącej próbą wyciszenia aspiracji politycznych czarnych, ale to
właśnie on zrezygnował z pełnienia tej funkcji, wypowiadając
słynną uwagę: „Rozmawiałem przez telefon, ale z drugiej strony
nikt mnie nie słuchał”.
Zgromadzeni wybuchnęli śmiechem i oklaskami, po czym
Molly zwróciła się do Mosesa:
– Wiem, że nie powiesz nam nic przyjemnego ani
uspokajającego, ale na tej sali jest wiele serc bijących razem
z twoim i gotowych krwawić razem z nim.
Tara klaskała tak długo, aż rozbolały ją dłonie, i pochyliła się
do przodu, by pilnie słuchać Mosesa Gamy, który wyszedł na
środek sceny.
Miał na sobie elegancki niebieski garnitur, białą koszulę
i granatowy krawat. Tak się dziwnie złożyło, że on był ubrany
uroczyście, a inni przyszli w porozciąganych swetrach lub starych
tweedowych marynarkach ze skórzanymi łatami na łokciach
i plamami na klapach. Garnitur Mosesa był prosty w kroju
i doskonale leżał na jego atletycznej figurze. Jednocześnie Gama
wyglądał tak dostojnie, że wydawało się, iż ma na sobie
królewski płaszcz z lamparta i pióra czapli wetknięte w krótko
obcięte włosy. Mówił głębokim, przejmującym głosem:
– Przyjaciele, jest tylko jedna idea, której jestem wierny
i której zawsze będę bronił ze wszystkich sił. Uważam
mianowicie, że każdy Afrykańczyk ma pierwotne, wrodzone, nie
dające się podważyć prawo do Afryki, gdyż jest to jego
kontynent i jego jedyna ojczyzna.
Tara słuchała jak zauroczona, gdy mówił, jak łamano
wrodzone prawo przez trzysta lat i jak w czasie ostatnich kilku
lat, odkąd nacjonaliści objęli władzę, usankcjonowano to,
konstruując zbiór praw, przepisów i zakazów, tworząc politykę
apartheidu.
– Wszyscy wiemy, że sama idea apartheidu jest tak
groteskowa, tak obłąkana, że nie może się sprawdzić
w praktyce. Ale chciałbym was ostrzec, przyjaciele, że ludzie,
którzy tworzyli ten szalony system, są tak fanatyczni, tak
zatwardziali i tak przekonani o swoim boskim posłannictwie, iż
zrobią wszystko, by ją wprowadzić w życie. Już utworzyli całą
armię urzędników, których zadaniem jest realizowanie tego
szaleństwa, a mogą wykorzystać wszelkie bogactwa tej ziemi,
zasobnej w złoto i minerały. Nie zawahają się roztrwonić tych
dóbr, budując swoje ideologiczne monstrum. Nie ma takiej
ceny, ani w sferze duchowej, ani w materialnej, która była by
dla nich za wysoka.
Moses Gama przerwał i spojrzał na słuchaczy, a Tarze
wydawało się, że sam osobiście odczuwał wszelkie udręki
swojego ludu i że było w nim więcej cierpienia, niż człowiek
może znieść.
– Jeżeli się ich nie powstrzyma, zamienią tę piękną ziemię
w odrażającą ruinę; będzie to kraj nie znający litości
i sprawiedliwości, kraj zniszczony materialnie i duchowo.
Moses rozłożył szeroko ręce.
– Ci ludzie nazywają zdrajcami tych spośród nas, którzy się
im przeciwstawiają. Przyjaciele, każdego, kto nie sprzeciwi się im,
ja nazwę zdrajcą – zdrajcą Afryki.
Zamilkł i to oskarżenie wisiało w powietrzu aż do chwili, gdy
zaczęto go oklaskiwać. Tylko Tara nie klaskała i nadal patrzyła
na niego. Nie mogła wydobyć z siebie głosu i drżała tak, jakby
była chora na malarię.
Moses wolno opuszczał głowę, aż dotknęła piersi i zebrani
myśleli, że skończył. Lecz on nagle wyprostował się, rozpostarł
ręce i mówił dalej:
– Przeciwstawić się im? Jak to zrobić? Odpowiem wam –
przeciwstawimy się im całą mocą, z całą stanowczością i całym
sercem. Jeżeli dla nich nie ma ceny, jakiej nie byliby w stanie
zapłacić, dla nas także nie może być takiej ceny. Muszę wam
powiedzieć, przyjaciele, że zrobię wszystko – przerwał, by
podkreślić – wszystko, by dalej prowadzić walkę. Dla niej
jestem gotów umrzeć i zabijać.
Po tych słowach w pokoju zrobiło się cicho. Dla tych
spośród zebranych, którzy jako salonowi intelektualiści zajmowali
się dialektyką socjalistyczną, takie oświadczenie było groźne
i niepokojące, gdyż można w nim było usłyszeć odgłos łamanych
kości i wyczuć zapach świeżo rozlanej krwi.
– Jesteśmy gotowi zrobić pierwszy krok i nasze plany są już
zaawansowane. Za kilka miesięcy rozpoczniemy ogólnokrajową
kampanię oporu przeciwko potwornym prawom apartheidu.
Będziemy palić dowody tożsamości, które musimy nosić na
mocy ustawy parlamentarnej, te znienawidzone dompas
podobne do gwiazdy, jaką musieli nosić Żydzi, dokumenty, które
oznaczają, że jesteśmy rasowo gorsi. Zrobimy z nich wielkie
ognisko, którego dym rozniesie się po całym cywilizowanym
świecie. Będziemy wchodzić do restauracji i kin przeznaczonych
tylko dla białych, będziemy jeździć w przeznaczonych tylko dla
białych wagonach i będziemy się kąpać na przeznaczonych tylko
dla białych plażach. Będziemy krzyczeć do faszystowskiej policji:
„Chodźcie! Aresztujcie nas!” I tysiącami ludzi zapełnimy więzienia
białych, zablokujemy im sądy, aż cały potężny system
apartheidu załamie się pod naszym naciskiem.
Tara została dłużej, tak jak prosił, a kiedy większość gości
już wyszła, Molly podeszła do niej i wzięła ją pod rękę.
– Taro, kochanie, czy podejmiesz ryzyko i spróbujesz mojego
spaghetti po bolońsku? Wiesz, że jestem najgorszą gospodynią
w całej Afryce, ale ty przecież jesteś odważną dziewczyną.
Tylko kilkoro gości zaproszono na późną kolację w ogrodzie.
Ponad ich głowami unosiły się roje komarów, a co jakiś czas
powiewy wiatru przynosiły zgniły zapach siarkowodoru
z oczyszczalni ścieków z drugiej strony Black River. Gościom nie
psuło to apetytu i podawane zawsze przez Molly spaghetti po
bolońsku szybko znikało z talerzy, Popijane szklankami taniego
czerwonego wina. Dla Tary było to przyjemną odmianą po
wyszukanych posiłkach podawanych w Welteyreden, połączonych
zawsze z uroczystą ceremonią degustowania wina, którego
butelka kosztowała tyle, co pensja robotnika. Tutaj jedzenie
i wino nie służyło temu, by się nim zachwycać, lecz miało
usprawnić pracę umysłów i rozwiązać języki.
Tara siedziała przy Mosesie. Jej sąsiad miał dobry apetyt,
ale pił bardzo mało wina. Jego maniery przy stole nie były
najlepsze – jadł głośno nie zamykając ust, jednak, rzecz
dziwna, nie raziło to Tary. W jakiś sposób podkreślało to jego
odrębność i pokrewieństwo z ludźmi, którym przewodził.
Początkowo Moses rozmawiał z innymi gośćmi, odpowiadając
na ich pytania i komentarze, jakie padały przy stole. Później
stopniowo coraz częściej zwracał się do Tary i prowokował ją
do wypowiedzi, a w końcu, gdy skończył jeść, obrócił się ku niej
i zniżył głos, wykluczając innych z rozmowy.
– Znam twoją rodzinę – powiedział. – Znam dobrze panią
Centaine Courtney, a zwłaszcza twojego męża, Shasę Courtneya.
Tara była zaskoczona.
– Nigdy nie słyszałam, by o tobie mówili.
– Dlaczego mieliby to robić? Dla nich nigdy nie byłem
ważny. Na pewno dawno o mnie zapomnieli.
– A gdzie i kiedy ich poznałeś?
– Dwadzieścia lat temu. Twój mąż był jeszcze dzieckiem.
Byłem wtedy nadzorcą w kopalni diamentów H’ani
w południowo-zachodniej Afryce.
– H’ani – skinęła głową Tara. – To początek fortuny
Courtneyów.
– Matka wysłała Shasę do tej kopalni, by nauczył się
wszystkiego, co się tam robi. Był przy mnie przez kilka tygodni
i pracowaliśmy razem. – Moses przerwał i uśmiechnął się.
– Dobrze nam było ze sobą, na tyle, na ile mały biały baas
może żyć w zgodzie z czarnym. Dał mi książkę, Historię Anglii
Macaulaya. Mam ją do dzisiaj. Pamiętam, że niektóre
zagadnienia, jakie poruszaliśmy w rozmowie, wprawiały go
w zakłopotanie i niepokoiły. Kiedyś powiedział mi tak: „Moses, to
jest polityka. Czarni nie powinni zajmować się polityką. To
sprawa białych”.
Moses zaśmiał się cicho na to wspomnienie, a Tara
zmarszczyła brwi.
– To do niego podobne – zgodziła się. – Przez ostatnie
dwadzieścia lat niewiele się zmienił. Moses przestał się śmiać.
– Twój mąż stał się potężnym człowiekiem. Jest bardzo
bogaty i wpływowy.
Tara wzruszyła ramionami.
– Jaki jest pożytek z potęgi i bogactwa, jeżeli się ich nie
używa mądrze i dobrze?
– Ale ty jesteś dobra, Taro – powiedział cicho. – Nawet
gdybym nie wiedział o tym, co robisz dla mojego ludu,
wyczułbym to w tobie.
Tara, słysząc tę pochwałę, spuściła wzrok.
– Mądrość – mówił jeszcze ciszej. – Wydaje mi się, że ją
także posiadasz. Bardzo mądrze postąpiłaś, nie mówiąc innym
o naszym ostatnim spotkaniu.
Tara podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy.
W natłoku myśli tego wieczoru niemal zapomniała o ich
spotkaniu w korytarzu parlamentu, tam, gdzie nie wolno mu
było przebywać.
– Dlaczego tam byłeś? – spytała szeptem.
– Kiedyś ci powiem – odpowiedział. – Wtedy, gdy staniemy
się przyjaciółmi.
– Jesteśmy przyjaciółmi – powiedziała, a on jej przytaknął.
– Tak, wydaje mi się, że jesteśmy przyjaciółmi, lecz przyjaźń
musi być poddana próbie, musi być sprawdzona. Ale powiedz
mi, co robisz.
– Tak mało jestem w stanie zrobić. – I zaczęła opowiadać
o klinice i systemie pomocy dzieciom i ludziom starszym, nie
uświadamiając sobie, z jakim entuzjazmem i ożywieniem mówi.
W końcu Moses uśmiechnął się.
– Miałem rację, jesteś dobra, Taro, bardzo dobra.
Chciałbym się przyjrzeć twojej pracy. Czy to możliwe?
– Och, to by było wspaniałe, gdybyś mógł przyjechać!
Molly przywiozła go do kliniki nazajutrz po południu. Klinika
leżała na południowym skraju murzyńskiej dzielnicy Nyanga, co
w języku Xhosa oznaczało „świt”. Nazwa nie oddawała jednak
rzeczywistości. Nyanga, podobnie jak wiele innych dzielnic
murzyńskich, składała się z rzędów identycznych, ceglanych
domków pokrytych azbestem, oddzielonych piaszczystymi
uliczkami. I chociaż te domki niczym się od siebie nie różniły
i były brzydkie, dawały pewną wygodę, gdyż była w nich bieżąca
woda i elektryczność. Jednak za nimi, na porośniętych krzakami
wzgórzach Cape Clats rozciągały się slumsy, w których żyli ludzie
przybyli do miasta z zagrożonych biedą regionów rolniczych.
Z nich głównie wywodzili się pacjenci Tary.
Tara z dumą oprowadzała Mosesa i Molly po niewielkim
budynku.
– Ponieważ jest weekend, nie ma tu żadnego z lekarzy
pracujących dla nas ochotniczo – wyjaśniła.
Moses zatrzymywał się, by porozmawiać z czarnymi
pielęgniarkami oraz matkami cierpliwie czekającymi na dziedzińcu
ze swoimi małymi dziećmi.
Później w swoim skromniutkim biurze zrobiła dla nich kawę.
Moses spytał ją, w jaki sposób utrzymuje klinikę.
– Och, wspiera nas finansowo lokalny rząd – odpowiedziała
Tara wymijająco, ale Molly przerwała jej.
– Nie daj się oszukiwać – większość wydatków pokrywa
z własnej kieszeni.
– Oszukuję męża co do wydatków domowych – zaśmiała
się Tara.
– Czy mogłabyś nas obwieźć po slumsach? Chciałbym je
zobaczyć. – Moses spojrzał na Molly, lecz ona zagryzła wargi
i spojrzała na zegarek:
– O cholera, muszę wracać. Tara odezwała się szybko.
– Nie martw się, Molly. Mogę zabrać Mosesa. Wracaj do
domu, a ja odwiozę go do ciebie wieczorem.
Pojechali starym packardem wyboistymi, piaszczystymi
drogami, przez porośnięte krzakami wzgórza, tam, gdzie wierzby
musiały ustąpić miejsca ruderom, skleconym z pordzewiałej
blachy falistej i tektury, pokrytych plastikowymi workami. Co
chwila zatrzymywali się i chodzili pomiędzy ruderami. Znad
zatoki, niosąc tumany kurzu, wiał południowo-wschodni wiatr,
pochylali się walcząc z nim.
Ludzie znali tu Tarę, uśmiechali się i pozdrawiali ją, gdy
przechodziła, a dzieci wybiegały, by ją powitać, tańczyły wokół
niej i prosiły o cukierki, które miała w kieszeni.
– Skąd biorą wodę? – spytał Moses.
Tara pokazała mu starą beczkę po ropie, na którą nałożono
zużyte opony samochodowe. Starsze dzieci napełniały ją wodą
z kranu znajdującego się na granicy obszaru zabudowanego,
odległego o półtora kilometra, i toczyły z powrotem.
– Wycinają wierzby, by mieć czym palić – powiedziała Tara
– ale zimą dzieci są wiecznie zaziębione, chorują na grypę
i zapalenie płuc. O kanalizację nie musisz pytać. – Wciągnęła
w nozdrza smród idący z latryn, osłoniętych kawałkami worków
jutowych.
Gdy Tara zatrzymała się przed tylnymi drzwiami kliniki
i wyłączyła silnik, zapadł już zmrok. Przez kilka chwil siedzieli
nic nie mówiąc.
– To, co widzieliśmy, nie różni się niczym od setek innych
slumsów, w których spędziłem większość mojego życia –
powiedział Moses.
– Przepraszam.
– Za co przepraszasz?
– Nie wiem, po prostu czuję się winna – powiedziała
wiedząc, że nie oddaje to istoty rzeczy. Otworzyła drzwi
packarda. – Chcę wziąć trochę papierów z biura. Wrócę za
chwilę i zawiozę cię do Molly.
W klinice nie było nikogo. Dwie pielęgniarki zamknęły drzwi
i poszły do domu godzinę temu. Tara otworzyła zamek swoim
kluczem i przez pokój przyjęć przeszła do swojego biura. Myjąc
ręce przejrzała się w lustrze nad umywalką umieszczoną w rogu
pokoju. Była zarumieniona i jej oczy błyszczały. Tak się
przyzwyczaiła do nędzy slumsów, że przebywanie tam nie
przygnębiało jej już tak jak kiedyś. Czuła się dziwnie ożywiona
i poruszona.
Wsadziła plik korespondencji i rachunków do swojej
skórzanej torebki, zamknęła szufladę, sprawdziła, czy elektryczny
czajnik jest wyłączony z kontaktu i czy okna są zamknięte,
zgasiła światła i wybiegła do pokoju przyjęć. Zatrzymała się
zaskoczona. Moses Gama wszedł za nią do kliniki i siedział
teraz na przykrytej białym prześcieradłem kozetce dla
pacjentów, stojącej pod przeciwległą ścianą.
– Och – wyszeptała odzyskując równowagę. – Przepraszam,
że to tak długo trwało.
Potrząsnął głową, wstał i podszedł do niej blisko. Uważnie się
jej przyglądał, aż poczuła się skrępowana i zakłopotana.
– Jesteś niezwykłą kobietą – rzekł głębokim, cichym głosem.
Nie słyszała wcześniej, by tak mówił. – Nigdy nie spotkałem
białej kobiety, która byłaby do ciebie podobna.
Nie wiedziała, co odpowiedzieć, a on mówił cicho dalej:
– Jesteś bogata i uprzywilejowana. Masz wszystko, czego
mogłabyś chcieć od życia, a pomimo tego przychodzisz tutaj, do
nędzy i cierpienia.
Dotknął jej ramienia. Wewnętrzna część jego dłoni była
jasno-różowa i ostro kontrastowała z wierzchem i ciemnym,
muskularnym przedramieniem. Jego skóra była chłodna
w dotyku. Zastanawiała się, czy rzeczywiście tak jest, czy to jej
skóra była gorąca. Czuła, że płonie, czuła rozpalony żar
głęboko w sobie. Popatrzyła na jego rękę na swym gładkim,
jasnym ramieniu. Nigdy jeszcze czarny mężczyzna nie dotykał
jej tak długo i z rozmysłem.
Pasek ześlizgnął się z jej ramienia i torebka upadła z głuchym
odgłosem na wykładaną kafelkami podłogę. Broniąc się
instynktownie splotła przed sobą ręce, lecz teraz opuściła je
i niemal bezwiednie jej ciało wygięło się w łuk. Jednocześnie
podniosła głowę i popatrzyła mu prosto w oczy. Rozchyliła wargi
i zaczęła szybciej oddychać. Spostrzegła pożądanie w jego oczach,
i powiedziała:
– Tak.
Pogłaskał jej ramie, aż zadrżała, i zamknęła oczy. Dotknął jej
lewej piersi, a ona się nie cofnęła. Jej pierś stwardniała pod
jego dotykiem i wypełniła mu rękę, a brodawka nabrzmiała
i Moses czując ją w dłoni ścisnął mocniej. Doznanie było tak
silne, że niemal graniczyło z bólem, i gdy promieniście
rozchodziło się po całym ciele, jak fale wywołane kamieniem
rzuconym na spokojną wodę, wstrzymała oddech.
Nie sądziła, że to może dziać się tak szybko. Nigdy nie
uważała się za osobę namiętną. Shasa był jej jedynym
mężczyzną, a chcąc rozbudzić jej ciało musiał używać wszystkich
swoich umiejętności i być bardzo cierpliwy. Jednak pod dotykiem
Mosesa całe jej ciało było wypełnione pragnieniem, jej łono
topniało jak wosk w ogniu, nie mogła złapać oddechu, tak silnie
pragnęła tego mężczyzny.
– Drzwi – powiedziała. – Zamknij drzwi.
Zobaczyła jednak, że już wcześniej je zamknął, i była mu za
to wdzięczna, gdyż czuła, że nie mogłaby czekać. Podniósł ją
szybko i zaniósł na kozetkę. Prześcieradło było czyste i tak
mocno wykrochmalone, że szeleściło pod jej ciężarem.
Przestraszył ją swą wielkością i choć urodziła czworo dzieci,
gdy w nią wchodził, czuła się tak, jakby ją rozrywano na
kawałki. Po chwili lęk zamienił się w dziwne uczucie uświęcenia.
Była owieczką składaną w ofierze; tym aktem okupywała
wszystkie grzechy swojej rasy i wszystkie przestępstwa, jakie
popełniono na pobratymcach Mosesa na przestrzeni wieków.
Oczyszczała się z winy, jaką była naznaczona od początków
swego istnienia.
Kiedy później leżał na niej, ciężko oddychając tuż przy jej
twarzy, a jego potężnym, czarnym ciałem wstrząsały jeszcze
konwulsje, przywarła do niego z radosną wdzięcznością. Tym
jednym aktem jednocześnie uwolnił ją od winy i na zawsze
uczynił swoją niewolnicą.
W drodze powrotnej Tara nic nie mówiła, zmęczona miłością
i zasmucona tym, że jej świat został bezpowrotnie zmieniony.
Zatrzymała się niedaleko domu Molly i nie wyłączając silnika
odwróciła się i popatrzyła na niego uważnie.
– Kiedy się zobaczymy? – spytała, tak jak wiele kobiet
przed nią w podobnej sytuacji.
– A chcesz się znów ze mną spotkać?
– Bardziej niż czegokolwiek innego.
W tej chwili nie myślała nawet o dzieciach. W jej życiu liczył
się teraz tylko on.
– To będzie niebezpieczne.
– Wiem.
– Jeżeli nas odkryją, będziesz okryta hańbą, zostaniesz
odrzucona przez wszystkich, a może nawet uwięziona. Zniszczysz
swoje życie.
– To nie było prawdziwe życie – powiedziała cicho. – Nic
się nie stanie, jeżeli je zniszczę.
Popatrzył na nią uważnie, szukając na jej twarzy oznak
nieszczerości. Niczego nie spostrzegł.
– Dam ci znać, gdy tylko będziemy się mogli bezpiecznie
spotkać.
– Przyjadę natychmiast, gdy tylko mnie zawiadomisz.
– Muszę już teraz iść. Podwieź mnie pod dom.
Zaparkowała w cieniu obok domu Molly, tak że nie było ich
widać z drogi.
Zaczyna się udawanie i ukrywanie się, pomyślała spokojnie.
Miałam rację, już nigdy nie będzie tak jak poprzednio.
Nie próbował jej objąć, to nie był afrykański zwyczaj. Utkwił
w niej wzrok i białka jego oczu błyszczały w mroku jak kość
słoniowa.
– Zdajesz sobie sprawę z tego, że wybierając mnie,
wybierasz walkę? – spytał.
– Tak, wiem.
– Stałaś się wojownikiem; ty i twoje pragnienia, a nawet
twoje życie nie mają od tej chwili żadnego znaczenia. Jeżeli
będziesz musiała zginąć za sprawę, nie podniosę ręki, by cię
ocalić.
Skinęła głową.
– Tak, wiem o tym.
Wzniosłość tego sformułowania tak ją przytłoczyła, że było
jej ciężko oddychać. Wyszeptała z trudem:
– Nie ma większej miłości – zrobię wszystko, o co poprosisz.
Moses wszedł do sypialni, którą mu przydzieliła Molly, i umył
twarz w umywalce. Marcus Archer wślizgnął się bez pukania do
pokoju, zamknął za sobą drzwi i opierając się o nie obserwował
Mosesa w lustrze.
– Jak poszło? – spytał tak, jakby bał się usłyszeć
odpowiedzi.
– Dokładnie tak, jak zaplanowaliśmy – odpowiedział Moses
wycierając twarz ręcznikiem.
– Nienawidzę tej małej, głupiej dziwki – powiedział cicho
Marcus.
– Ustaliliśmy, że to konieczne.
Moses wybrał świeżą koszulę z walizki leżącej na łóżku.
– Pamiętam o tym – powiedział Marcus. – Jeżeli sobie
przypominasz, to był mój pomysł, ale nie muszę jej za to lubić.
– Ona jest narzędziem. Twoje osobiste uczucia nie powinny
się liczyć.
Marcus Archer skinął głową. Miał nadzieję, że kiedyś będzie
umiał postępować jak prawdziwy rewolucjonista, że będzie
twardym człowiekiem, oddanym sprawie, ale jego uczucia dla
Mosesa Gamy były silniejsze niż przekonania polityczne.
Wiedział, że nie były one odwzajemnione. Przez lata Moses
wykorzystywał go w sposób równie cyniczny i wyrachowany, jak
teraz zamierzał wykorzystać Tarę Courtney. Ogromna
atrakcyjność fizyczna była dla Mosesa Gamy kolejnym rodzajem
broni w jego arsenale, kolejnym środkiem manipulowania ludźmi.
Potrafił oddziaływać swoją urodą zarówno na kobiety, jak i na
mężczyzn, na starych i młodych, nie zważając, czy są to osoby
atrakcyjne i pociągające, czy nie. Marcus podziwiał tę zdolność
Mosesa, ale jednocześnie cierpiał z jej powodu.
– Jutro wyjeżdżamy do Witwatersrand – powiedział
opanowując ogarniające go uczucie zazdrości. – Wszystko już
przygotowałem.
– Tak szybko? – spytał Moses.
– Wszystko przygotowałem. Pojedziemy samochodem.
Przemieszczanie się z miejsca na miejsce było dla nich
dużym problemem. Czarnemu trudno było podróżować po
ogromnym kraju, gdyż w każdej chwili ktoś mógł od niego
zażądać dompas. Gdyby władze zorientowały się, że bez
określonego powodu znajduje się daleko od miejsca
zamieszkania, wymienionego w dowodzie tożsamości, lub gdyby
okazało się, że dowód nie jest podstemplowany przez
pracodawcę, mógłby zostać poddany śledztwu.
Towarzystwo Marcusa oraz załatwione przez niego
dokumenty, potwierdzające zatrudnienie w Izbie Górniczej, były
dla Mosesa cenną osłoną w czasie podróży. Zawsze jednak
potrzebowali kurierów i jednym z nich miała być Tara. Poza tym
urodzenie i małżeństwo zapewniało jej wysoką pozycję społeczną
i dlatego informacje, jakich mogła dostarczyć, były bezcenne
w planowaniu działania. Później, jeśliby się sprawdziła, miała
także otrzymać bardziej niebezpieczne zadania.
Shasa Courtney zdał sobie sprawę, że decyzję, czy przyjmie,
czy odrzuci ofertę, złożoną mu podczas polowania na gazele na
stepach Oranii, uzależnia od opinii matki.
Shasa pierwszy wzgardziłby mężczyzną w swoim wieku, który
trzymałby się matczynej spódnicy, lecz nie uważał, by się to
odnosiło do niego. To, że Centaine Courtney-Malcomess była
jego matką, było tylko przypadkiem. Ważne było, że
w sprawach interesów i polityki była najbystrzejszym umysłem,
jaki znał; była także wspólnikiem i jedynym prawdziwym
powiernikiem. Nie wyobrażał sobie, by mógł podjąć tak ważną
decyzję bez jej porady.
Po powrocie do Cape Town odczekał tydzień, by spokojnie
wszystko rozważyć. Czekał także na chwilę, gdy będzie mógł
porozmawiać z Centaine sam na sam, wiedział bowiem, jaka
będzie reakcja ojczyma. Blaine Malcomess był reprezentantem
opozycji w komisji badającej projekt budowy zakładu
przerabiającego węgiel na benzynę. Rząd miał długofalowy
program zredukowania uzależnienia kraju od importu ropy,
a ten projekt był jego częścią. Komisja miała się zapoznać
z projektem na miejscu i tym razem Centaine nie miała
towarzyszyć mężowi. Shasa czekał na taką okazję.
Z Welteyreden do domu Centaine było mniej niż pół
godziny jazdy samochodem. Shasa przejechał przełęcz
Constantia Nek i zjechał na drugą stronę gór, gdzie nad
brzegiem Atlantyku, na pięciuset akrach pokrytego dziką
roślinnością stromego zbocza górskiego spadającego ostro ku
wystającym z morza skałom i piaszczystym plażom, leżał dom
Centaine i Blaine’a. Posiadłość, zwana Rhodes Hill, należała
kiedyś do magnata kopalnianego z Randu, Dom pochodził
z czasów królowej Wiktorii, lecz Centaine zupełnie zmieniła jego
wnętrze.
Gdy Shasa zajechał jaguarem przed dom, czekała na niego
na werandzie. Wbiegł po schodach, by się z nią przywitać.
– Bardzo wyszczuplałeś – upomniała go czule. Już w trakcie
rozmowy telefonicznej domyśliła się, że ma do omówienia jakąś
poważną sprawę. Na takie okazje mieli swój własny rytuał. Była
ubrana w zwykłą bawełnianą bluzkę, luźne spodnie i wygodne,
sportowe buty. Nie mówiąc nic więcej wzięła go pod rękę i idąc
wśród klombów róż wspięli się na porośnięte krzakami wzgórze.
Ostatni fragment podejścia był stromy i nierówny, ale
Centaine nie zatrzymała się i weszła na szczyt przed Shasa.
Tempo jej ‘oddechu prawie się nie zmieniło, a po kilku chwilach
oddychała już normalnie.
Trzyma się doskonale. Tylko Bóg raczy wiedzieć, ile wydaje
na zdrowie, a ćwiczy jak zawodowy atleta – pomyślał Shasa
uśmiechając się do niej z dumą. Objął jej smukłą, mocną kibić.
– Czy to nie piękne? – Centaine oparła się lekko o niego
i patrzyła na ocean, gdzie zielony, spieniony prąd Benguela
opływał czubek Afryki, zakuty niczym średniowieczny rycerz
w zbroję czarnych skał. – To jedno z moich ulubionych miejsc.
– Nic dziwnego – szepnął Shasa.
Podeszli do płaskiego, porośniętego mchem kamienia.
Centaine siadła na nim i podciągnęła kolana, a on rozłożył się
wygodnie koło niej na kobiercu z mchów. Przez chwilę nie
mówili nic i Shasa myślał o tym, jak często siadywali w tym
miejscu i ile trudnych decyzji podjęli właśnie tu.
– Czy pamiętasz Manfreda De La Reya? – spytał nagle. Nie
spodziewał się takiej reakcji. Centaine wzdrygnęła się, zbladła,
a gdy spojrzała na niego, na jej twarzy malował się dziwny
grymas.
– Mamo, czy coś się stało?
Chciał wstać, ale powstrzymała go gestem.
– Dlaczego o niego pytasz? – spytała, ale on nie
odpowiedział wprost.
– Czy to nie dziwne, że odkąd jego ojciec ocalił nas, gdy
byłem dzieckiem i żyliśmy jak rozbitkowie wśród Buszmenów na
pustyni Kalahari, nasze ścieżki krzyżują się ze ścieżkami
członków jego rodziny?
– Nie musimy znów o tym mówić – przerwała szorstko
Centaine. Shasa zorientował się, że popełnił błąd. Ojciec
Manfreda obrabował kopalnię H’ani z diamentów o wartości
niemal miliona funtów. Była to zemsta za krzywdy, jakich
rzekomo doznał od Centaine. Za ten napad odsiedział prawie
piętnaście lat z wyroku skazującego go na dożywocie i wyszedł
na wolność dopiero wtedy, gdy nacjonaliści doszli do władzy
w 1948 roku. W tym samym czasie nacjonaliści uwolnili wielu
innych Afrykanerów odsiadujących wyroki za zdradę, sabotaż
i napady z bronią w ręku. Skazano ich w okresie rządów Smutsa
za to, że próbowali osłabić wysiłek wojenny skierowany
przeciwko nazistowskim Niemcom. Skradzione diamenty nigdy się
jednak nie odnalazły, a ich utrata doprowadziła niemal do ruiny
majątek, który Centaine Courtney zbudowała wielkim wysiłkiem,
kosztem wielu wyrzeczeń.
– Dlaczego wspomniałeś o Manfredzie De La Reyu? –
powtórzyła pytanie.
– Zaprosił mnie na spotkanie. Sekretne spotkanie – to ścisła
tajemnica.
– Pojechałeś? Skinął powoli głową.
– Spotkaliśmy się na farmie w Oranii. Było tam jeszcze
dwóch innych ministrów.
– Czy rozmawiałeś z Manfredem sam na sam? – spytała,
a Shasa zwrócił uwagę na ton jej głosu oraz na fakt, że użyła
jego imienia. Nagle przypomniał sobie pytanie, jakie
niespodziewanie zadał mu Manfred De La Rey: „Czy pańska
matka nigdy z panem o mnie nie mówiła?”
Reakcja Centaine na jego pytanie nadawała temu nowe
znaczenie.
– Tak, mamo, rozmawiałem z nim sam na sam.
– Czy wspominał o mnie? – pytała dalej Centaine, a Shasa
uśmiechnął się z zakłopotaniem.
– On spytał o to samo – czy kiedykolwiek mówiłaś ze mną
o nim? Dlaczego tak się sobą interesujecie?
Twarz Centaine stała się zacięta i wiedział, że niczego już się
od niej nie dowie. Była to zagadka, której nie mógł rozwiązać,
pytając wprost; musiał próbować dowiedzieć się tego okrężną
drogą.
– Złożyli mi propozycję – powiedział i spostrzegł błysk
zainteresowania w jej oczach.
– Manfred ci coś zaproponował? Opowiedz o tym.
– Chcą, żebym przeszedł na ich stronę.
Wolno skinęła głową. Nie okazała zdziwienia i nie odrzuciła
z góry tej propozycji. Shasa wiedział, że gdyby był tu Blaine,
byłoby inaczej. Honor i niewzruszone zasady nie zostawiały mu
pola manewru. Blaine całą duszą należał do Smutsa i choć jego
Wódz zmarł na atak serca wkrótce po objęciu władzy przez
nacjonalistów, Blaine postępował tak, jakby Smuts żył nadal.
– Chyba wiem, dlaczego chcą mieć ciebie w swoich szeregach
– powiedziała wolno Centaine. – Chcą najlepszego finansisty,
organizatora i biznesmena. Nie mają takiego człowieka w swoim
rządzie.
Skinął głową. Zrozumiała sytuację od razu, co zwiększyło
jeszcze jego podziw.
– A co dają w zamian?
– Tekę ministra górnictwa i przemysłu.
Spostrzegł, że nie patrzy już na niego, lecz wpatruje się
w dal, w morze. Wiedział, co to oznacza. Centaine uważnie
wszystko rozważała, analizowała przyszłość. Czekał cierpliwie, aż
znów popatrzyła na niego uważnie.
– Czy masz jakieś powody, by odmówić? – spytała.
– A moje poglądy polityczne?
– Czy różnią się czymś od ich poglądów?
– Nie jestem Afrykanerem.
– To może być dla ciebie korzystne. Będziesz Anglikiem,
który z nimi współpracuje. To da ci wyjątkową pozycję. Nie
będziesz skrępowany. Ponieważ nie jesteś jednym z nich, będzie
im trudniej ciebie zwolnić.
– Nie popieram ich polityki w stosunku do krajowców, tego
ich apartheidu, to nie jest ekonomicznie uzasadnione.
– Mój Boże, Shasa, chyba nie chcesz równych praw
politycznych dla czarnych? Tego nie chciał nawet Jannie Smuts.
Nie chcesz chyba, by rządził nami następny Chaka i by czarni
sędziowie i czarna policja służyli czarnemu dyktatorowi? –
Wzdrygnęła się. – Szybko rozprawiliby się z nami.
– Nie, mamo, oczywiście, że nie. Ale za pomocą tego
apartheidu chcą zgarnąć dla siebie całą pulę. Część musimy
oddać, nie możemy wziąć sobie wszystkiego. To pewny sposób
na wywołanie krwawej rewolucji.
– Doskonale, cheri. Jeżeli będziesz w rządzie, będziesz mógł
dopilnować tego, by otrzymali swoją część.
Na twarzy Shasy malowało się wahanie. Powoli wyjął
papierosa ze swojej złotej cygarniczki i zapalił go.
– Masz ogromne zdolności, Shasa – przekonywała dalej
Centaine. – Powinieneś ich używać dla wspólnego dobra.
Shasa wciąż się wahał, chciał, by powiedziała wszystko, co
o tym myśli. Musiał wiedzieć, czy chciała tego równie mocno jak
on.
– Możemy być ze sobą szczerzy, cheri. Do tego rodzaju
zadania przygotowywałam cię od wczesnej młodości. Obejmij to
stanowisko i wykonaj dobrze powierzoną misje, a kto wie, co się
wydarzy.
Przez chwilę milczeli, wiedząc, na co liczyli. Dążenie do
najwyższych godności leżało w ich naturze i nie mogli tego
zmienić.
– A co z Blaine’em? – odezwał się w końcu Shasa. – Co on
na to powie? Niezbyt mi się uśmiecha rozmowa z nim.
– Biorę to na siebie – obiecała. – Ale ty będziesz musiał
powiedzieć Tarze.
– Tara – westchnął. – To będzie problem. Przez chwilę
milczeli, po czym Centaine spytała:
– Jak tego dokonasz? Jeżeli przejdziesz na ich stronę,
będziesz narażony na różnego rodzaju ataki.
Podjęli już decyzję, pozostały do uzgodnienia tylko środki.
– W następnych wyborach będę kandydował z ramienia ich
partii – powiedział Shasa. – Zapewnią mi miejsce
w parlamencie.
– Mamy więc mało czasu na obmyślenie szczegółów.
Omawiali je przez następną godzinę, planując wszystko
z drobiazgową dokładnością, dzięki której ich wspólne działania
były przez całe lata tak skuteczne.
– Dziękuję – powiedział na koniec Shasa, patrząc na nią. –
Co bym bez ciebie zrobił? Jesteś twardsza i sprytniejsza niż
wszyscy mężczyźni, których znam.
– Daj spokój – uśmiechnęła się. – Wiesz, że nie lubię
pochwał.
Oboje zaśmiali się z tak absurdalnego żartu.
– Odprowadzę cię na dół. Potrząsnęła głową.
– Chcę jeszcze coś przemyśleć. Zostaw mnie tu. Patrzyła
w ślad za nim, a jej pierś wypełniła się taką miłością i dumą, że
aż trudno jej było oddychać.
– Daje mi wszystko, czego oczekiwałam od syna, po
tysiąckroć wypełnił moje oczekiwania. Dziękuję ci, synu, dziękuję
ci za radość, jaką zawsze mi dawałeś.
Potem nagle słowa „mój syn” wywołały inne wspomnienia
i przypomniała sobie pierwszą część rozmowy.
„Czy pamiętasz Manfreda De La Reya?” Takie pytanie zadał
jej Shasa, nie spodziewając się, jaka może być odpowiedź.
– Czy kobieta może kiedykolwiek zapomnieć o dziecku, które
nosiła w łonie? – szepnęła Centaine, ale jej słowa zagłuszył
wiatr i zielone fale rozbijające się o skalisty brzeg u stóp wzgórza.
Kościół był wypełniony do ostatniego miejsca. Kolorowe
czepki kobiet wyglądały jak dzikie stokrotki wiosną, lecz ubrania
mężczyzn były poważne i surowe. Wszyscy patrzyli w kierunku
wspaniałej, rzeźbionej ambony z czarnego, polerowanego drewna,
na której stał wielebny Tromp Bierman, pastor Holenderskiego
Kościoła Reformowanego Południowej Afryki.
Manfred De La Rey zauważył po raz nie wiadomo który,
jak bardzo od czasów wojny posunął się w latach wuj Tromp.
Nigdy nie przyszedł całkiem do siebie po ciężkim zapaleniu płuc
w obozie koncentracyjnym w Koffiefontein, gdzie w czasie wojny
Anglii z Niemcami umieścił go, razem z innymi afrykanerskimi
patriotami, zwolennik Anglików, Jannie Smuts.
Wuj Tromp miał teraz długą, białą brodę, jeszcze bardziej
okazałą niż skręcony, czarny gąszcz, jaki miał dawniej. Na jego
podłużnej głowie połyskiwały niczym odłamki szkła rzadkie,
siwe, krótko obcięte włosy, lecz gdy patrzył z góry na swoich
wiernych, oczy pastora były nadal żywe, a głos, który zyskał mu
miano „Trąby Bożej”, nie stracił nic ze swej mocy i odbijał się
jak grzmot od wysokiego sklepienia nawy.
Wuj Tromp wciąż potrafił zapełnić kościół ludźmi i Manfred
z powagą i dumą kiwał głową, słuchając grzmiącego potoku słów
przepływającego ponad nim. Nie słuchał uważnie, lecz raczej
cieszył się z poczucia ufności, jakim go wypełniały. Gdy wuj
Tromp był na ambonie, świat był dobry i bezpieczny. Gdy
z taką pewnością przywoływał Boga swojego Volk, można było
uwierzyć w Jego istnienie i w to, że życiem kieruje Opatrzność.
Manfred De La Rey siedział w pierwszej ławce stojącej
najbliżej prawej strony nawy. To najbardziej reprezentacyjne
miejsce zajmował właśnie on, gdyż był najpotężniejszym
i najważniejszym człowiekiem w kościele. Ławka była
zarezerwowana dla niego i jego rodziny, ich nazwisko wytłoczono
złotymi literami na śpiewnikach leżących obok nich przy każdym
miejscu.
Jego żona, Heidi, była wspaniałą kobietą. Była wysoka
i postawna, a bufiaste rękawy sukni odsłaniały jej gładkie, silne
ręce. Miała duży, kształtny biust, smukłą szyję i gęste, złote
włosy zaplecione w warkocze, upięte pod czarnym kapeluszem
o szerokim rondzie. Manfred poznał ją na olimpiadzie w Berlinie,
gdy zdobył złoty medal na ringu bokserskim w wadze ciężkiej;
sam Adolf Hitler przybył na ich ślub. W czasie wojny byli
rozdzieleni, lecz później Manfred sprowadził ją do Afryki, razem
z ich synkiem, Lotharem.
Lothar miał teraz prawie dwanaście lat. Był ładnym, silnym
chłopcem. Po matce odziedziczył jasne włosy, a po ojcu prostą
postawę. Siedział teraz w ławce wyprostowany, fryzurę miał
gładko przygładzoną pomadą, a biały, sztywny kołnierzyk wpijał
mu się w szyję. Podobnie jak ojciec był sportowcem, lecz jego
dyscypliną było rugby. Obok siedziały trzy siostry Lothara,
ładne, jasnowłose dziewczynki. Ich zdrowe twarzyczki były
obramowane tradycyjnymi, obszernymi czepkami voortreker,
a szerokie spódnice sięgały kostek. Manfred lubił, by w niedzielę
ubierały się w narodowy strój.
Kończąc kazanie wuj Tromp zagroził swojej trzódce ogniem
piekielnym, po czym wszyscy odśpiewali hymn na zakończenie
nabożeństwa. Korzystając z tego samego śpiewnika, co Heidi,
Manfred podziwiał jej piękne, germańskie rysy. Z takiej żony
można było być dumnym. Była dobrą gospodynią i matką,
przyjacielem godnym zaufania i ozdobą jego kariery politycznej.
Taka kobieta mogła towarzyszyć każdemu, nawet premierowi
potężnego i bogatego narodu. Pozwolił, by jego myśli pobiegły
ku temu sekretnemu marzeniu. Wszystko mogło się jeszcze
wydarzyć, był młodym mężczyzną, zdecydowanie najmłodszym
członkiem rządu i nigdy nie popełnił błędu w polityce. Nawet
działalność w czasie wojny umacniała jego prestiż wśród swoich,
choć niewielu ludzi spoza grona jego najbliższych przyjaciół
wiedziało, jaką rolę pełnił on we wrogiej Anglikom
profaszystowskiej armii podziemnej Ossewa Brandwag.
Szeptało się już o tym, że był człowiekiem z przyszłością
i świadczył o tym ogromny szacunek, jaki mu okazywano, gdy
nabożeństwo się skończyło i wierni wychodzili z kościoła. Manfred
i Heidi stali na trawniku przed kościołem, a ważni i wpływowi
ludzie podchodzili do niego, zapraszając na spotkania
towarzyskie, prosząc o pomoc, gratulując mu przemówienia
rozpoczynającego debatę parlamentu nad Poprawką do Prawa
Karnego, lub po prostu składając wyrazy szacunku. Dopiero po
dwudziestu minutach mogli opuścić teren kościoła.
Poszli do domu stojącego niedaleko kościoła przy tej samej,
wysadzanej dębami ulicy. Mieszkali w Stellenbosch, małym
uniwersyteckim mieście, stolicy kulturalnej Afrykanerów.
Dziewczynki szły przodem, za nimi Lothar, a na końcu Manfred
z Heidi wspartą na jego ramieniu. Co kilka kroków zatrzymywali
się, by odpowiedzieć na pozdrowienia, zamienić kilka słów
z sąsiadem, przyjacielem lub jednym z wyborców Manfreda.
Manfred kupił dom, gdy wrócił po wojnie z Niemiec. Choć
stał w małym ogrodzie tuż przy ulicy, był bardzo duży, miał
przestronne pokoje i dobrze służył rodzinie. Manfred nie widział
powodów, by się gdzieś przenosić, a surowe, teutońskie meble,
wybrane przez żonę odpowiadały mu. Heidi pospieszyła
z dziećmi do kuchni, by pomóc służącym, a Manfred poszedł do
garażu, znajdującego się z tyłu domu. W weekendy nigdy nie
używał rządowej limuzyny z szoferem. Wyprowadził swojego
chevroleta, by przywieźć ojca na niedzielny obiad rodzinny.
Staruszek rzadko chodził do kościoła, zwłaszcza gdy wielebny
Tromp Bierman wygłaszał kazanie. Lothar De La Rey mieszkał
sam w kupionym przez Manfreda malutkim gospodarstwie na
przedmieściach miasta, u stóp przełęczy Helshoogie. Gdy
Manfred zajechał pod dom, Lothar spacerował pomiędzy ulami
stojącymi w sadzie brzoskwiniowym. Manfred zatrzymał się
w furtce, patrząc na niego z politowaniem i miłością zarazem.
Lothar De La Rey był kiedyś wysokim, postawnym
mężczyzną, tak jak wnuk noszący jego imię, ale w więzieniu
w Pretorii nabawił się artretyzmu, który poskręcał jego ciało,
a jedyną rękę zamienił w groteskowy szpon. Prawa ręka była
amputowana powyżej łokcia, zbyt wysoko, by przymocować
protezę. Stracił ją podczas napadu, po którym go uwięziono.
Był ubrany w brudny, niebieski kombinezon roboczy,
a poplamiony, brązowy kapelusz zasłaniał mu oczy. Prawy rękaw
kombinezonu był spięty z tyłu.
Manfred otworzył furtkę i zszedł do ogrodu, gdzie starzec
nachylał się nad drewnianym ulem.
– Dzień dobry, tato – powiedział cicho Manfred. – Nie
jesteś jeszcze gotowy.
Lothar wyprostował się, popatrzył na niego uważnie, a na
jego twarzy odbiło się zaskoczenie.
– Mannie! Czy to już znów niedziela?
– Chodź, tato. Musisz się przebrać. Heidi przyrządza pieczeń
wieprzową; uwielbiasz przecież wieprzowinę. Wziął ojca pod rękę
i zaprowadził do domu.
– Jaki tu bałagan, tato – Manfred rozejrzał się z odrazą po
małej sypialni. Widać było, że łóżko nie było słane już kilka
dni, brudne ubrania leżały na podłodze, a na małym stoliczku
stały nie pozmywane talerze i kubki.
– Co się stało z nową służącą, którą ci znalazła Heidi?
– Bezczelna, czarna diablica, nie lubiłem jej – mruknął
Lothar. – Kradła cukier, piła mój koniak. Wyrzuciłem ją.
Manfred podszedł do szafy i znalazł czystą, białą koszulę.
Pomógł ojcu się rozebrać.
– Tato, kiedy się ostatnio kąpałeś? – spytał delikatnie.
– Co? – spojrzał na niego Lothar.
– Nic takiego.
Manfred zapiął ojcu koszulę.
– Heidi znajdzie ci następną służącą. Tym razem postaraj
się trzymać ją dłużej niż tydzień.
To nie była jego wina, upomniał sam siebie Manfred.
Więzienie tak go zmieniło. Był wolnym, dumnym mężczyzną,
żołnierzem i myśliwym, cząstką dzikiej pustyni Kalahari. Nie
można więzić dzikiego zwierzęcia. Heidi chciała, by Lothar
mieszkał z nimi, i Manfred czuł się winny, że odmówił. Trzeba
by wtedy kupić większy dom, ale to nie było najważniejsze.
Manfred nie mógł sobie pozwolić na to, by jego ojciec snuł się
ubrany jak murzyński robotnik, wchodził nieproszony do jego
gabinetu, gdy miał ważnych gości, ślinił się przy jedzeniu
i wypowiadał bzdurne uwagi przy uroczystych obiadach. Nie, dla
wszystkich, a zwłaszcza dla Lothara było lepiej, by mieszkał
oddzielnie. Heidi znajdzie następną służącą, która się będzie
o niego troszczyć. A jednak, gdy brał Lothara za rękę
i prowadził do samochodu, gryzło go sumienie.
Jechał bardzo wolno. Chciał zrobić to, na co nie mógł się
zdobyć przez tych kilka lat, odkąd Lothar, dzięki jego
wstawiennictwu, przebywał na wolności.
– Czy pamiętasz stare, dobre czasy, tato? Gdy łowiliśmy
razem ryby w zatoce Walvis? – spytał, a oczy Lothara zajaśniały.
Odległa przeszłość była dla niego bardziej realna niż chwila
obecna i z łatwością przypominał sobie dawne zdarzenia,
nazwiska ludzi i nazwy miejsc.
– Powiedz mi coś o mojej mamie, tato – poprosił Manfred
nienawidząc siebie za to, że zastawia na ojca taką pułapkę.
– Twoja matka była piękną kobietą – Lothar z radością
pokiwał głową, powtarzając Manfredowi to, co już mu nieraz
mówił od czasów dzieciństwa. – Jej włosy miały kolor wydm
na pustyni o wschodzie słońca. Wspaniała kobieta z dobrej,
niemieckiej rodziny.
– Tato – powiedział Manfred łagodnie – nie mówisz mi
prawdy. Mówił tak, jak się mówi do niegrzecznego dziecka.
– Kobieta, którą nazywasz moją matką, kobieta, która była
twoją żoną, zmarła parę lat przed moim narodzeniem. Mam
kopię świadectwa zgonu podpisanego przez angielskiego lekarza
z obozu koncentracyjnego. Zmarła na dyfteryt.
Mówiąc to nie patrzył na ojca, lecz prosto przed siebie.
Odwrócił się dopiero wtedy, gdy usłyszał cichy szloch. Lothar
płakał, po jego pobrużdżonych policzkach spływały łzy.
– Przepraszam, tato – Manfred zjechał na pobocze
i wyłączył silnik. – Nie powinienem tego mówić.
Wyciągnął z kieszeni białą chusteczkę i dał ją ojcu.
Lothar wolno wytarł twarz. Jego ręka nie drżała, a umysł
wydawał się rozjaśniać i koncentrować pod wpływem wstrząsu.
– Od jak dawna wiesz, że Centaine jest twoją prawdziwą
matką? – spytał spokojnym, pewnym głosem.
Manfred stracił ostatnią nadzieję na to, że ojciec temu
zaprzeczy.
– Przyszła do mnie, gdy po raz pierwszy kandydowałem do
parlamentu. Szantażowała mnie, gdyż miałem większe szansę niż
jej syn. Zagroziła, że jeżeli będę działał przeciwko jej synowi,
osłabi moje szansę ujawniając, iż jestem jej bękartem.
Powiedziała, że mogę spytać ciebie, czy to prawda, ale nie
mogłem się na to zdobyć.
– To prawda – skinął Lothar. – Przepraszam, synu.
Okłamywałem cię tylko po to, by cię chronić.
– Wiem.
Manfred wyciągnął rękę i dotknął kościstej ręki starca, a on
mówił dalej:
– Gdy znalazłem ją na pustyni, była taka młoda, zagubiona
i piękna. Byłem młody i samotny; na pustyni byliśmy tylko my
dwoje i jej niemowlę. Zakochaliśmy się w sobie.
– Nie musisz się tłumaczyć – powiedział Manfred, ale
Lothar zdawał się go nie słyszeć.
– Pewnej nocy przyszło do naszego obozu dwoje
Buszmenów. Myślałem, że to rabusie, że chcą zrabować nasze
konie i woły. Poszedłem za nimi i o świcie zastrzeliłem ich, zanim
znalazłem się w zasięgu ich zatrutych strzał. Tak wtedy
postępowaliśmy z tymi małymi, niebezpiecznymi, żółtymi
zwierzętami.
– Tak, tato, wiem.
Manfred czytał o walkach Afrykanerów z plemionami
tubylczymi i o wytępieniu Buszmenów.
– Wtedy o tym nie wiedziałem, ale ona żyła z tymi
Buszmenami, zanim ją znalazłem. Pomogli jej przetrwać na
pustyni i opiekowali się nią, gdy rodziła pierwsze dziecko.
Kochała ich, nazywała ich nawet „dziadkiem” i „babcią”.
Potrząsnął głową, nadal nie mogąc pojąć takiego stosunku
białej kobiety do dzikusów.
– Nie wiedziałem o tym i zastrzeliłem ich, nie zdając sobie
sprawy, kim dla niej byli. Jej miłość do mnie zamieniła się
w nienawiść. Teraz wiem, że jej miłość do mnie nie była
głęboka; być może, że była to tylko samotność i wdzięczność,
a nie miłość. Po tym, co się stało, zaczęła mnie nienawidzić, a ta
nienawiść przeniosła się także na moje dziecko, które nosiła
w swoim łonie. Na ciebie, Mannie. Zmusiła mnie, bym cię zabrał
od niej tuż po urodzeniu. Nienawidziła nas tak głęboko, że
nigdy nie chciała cię widzieć. Później ja się tobą opiekowałem.
– Ty byłeś mi matką i ojcem. – Manfred schylił głowę zły
i zawstydzony tym, że zmusił starca do ujawnienia tych
tragicznych wydarzeń. – To, co mi powiedziałeś, wyjaśnia wiele
rzeczy, których nigdy nie rozumiałem.
– Ja – Lothar wytarł łzy białą chusteczką. – Nienawidziła
mnie, ale wiesz, kochałem ją mimo to. Nie zwracałem uwagi na
to, jak mnie traktowała; byłem nią opętany. To ona była
powodem, dla którego popełniłem tę szaleńczą kradzież, w której
utraciłem rękę.
Podniósł pusty rękaw.
– I moją wolność. To twarda kobieta, nie znająca litości. Nie
zawaha się przed zniszczeniem czegokolwiek lub kogokolwiek,
kto stanie jej na drodze. Ona jest twoją matką, ale strzeż się
jej, Mannie. Jej nienawiść jest straszna.
Lothar złapał Manfreda za rękę i potrząsnął nią wzburzony.
– Trzymaj się od niej z dala, Mannie. Zniszczy ciebie tak,
jak zniszczyła mnie. Obiecaj mi, że nigdy nie będziesz miał nic
wspólnego z nią ani z jej rodziną.
– Przykro mi, tato – Manfred potrząsnął głową. – Już
jestem związany z jej synem – zawahał się chwilę – z moim
bratem, moim przyrodnim bratem Shasą Courtneyem. Jesteśmy
tak mocno połączeni więzami krwi i przeznaczeniem, że chyba
nigdy nie będziemy mogli uwolnić się od siebie.
– Och synu, synu! – lamentował Lothar. – Bądź ostrożny,
proszę cię, bądź ostrożny.
Manfred chciał już zapalić silnik, ale zatrzymał rękę, zanim
dotknął kluczyka.
– Tato, powiedz, co myślisz o tej kobiecie, o mojej matce?
Lothar przez chwilę się nie odzywał, po czym odpowiedział:
– Nienawidzę jej prawie tak mocno, jak ją wciąż jeszcze
kocham.
– To dziwne, że można jednocześnie kochać i nienawidzić –
Manfred potrząsnął głową w zadumie. – Nienawidzę jej za to,
co uczyniła tobie. Nienawidzę jej za to, co uosabia, ale jesteśmy
tej samej krwi. Jeżeli odrzucimy wszystko inne, Centaine
Courtney jest moją matką, a Shasa Courtney moim bratem. Co
zwycięży, tato, miłość czy nienawiść?
– Chciałbym wiedzieć, synu – szepnął cicho Lothar. – Mogę
tylko jeszcze raz powtórzyć to, co już ci powiedziałem: strzeż
się ich, Mannie. Oboje są niebezpiecznymi przeciwnikami.
Marcus Archer był właścicielem starego domu wiejskiego
w Rivonii przez niemal dwadzieścia lat. Dom wraz z pięcioakrową
parcelą kupił wtedy, gdy okolica nie była jeszcze modna. Teraz
z jego posiadłością sąsiadowały tereny Johannesburg Country
Club, najbardziej ekskluzywnego w Witwatersrand. Zarząd klubu
proponował, że zapłaci mu piętnaście razy tyle, ile wynosiła
cena kupna, ponad sto tysięcy funtów, ale on stale odmawiał.
Wszystkie inne parcele Rivonii zostały już wykupione przez
przedsiębiorców, maklerów i wziętych lekarzy. Większość z nich
wybudowała duże, nowobogackie, rozłożyste domy w modnym
stylu kolonialnym lub pokryte różową dachówką fantazyjne
repliki meksykańskich haciendas, czy willi śródziemnomorskich.
Te budowle były otoczone dziedzińcami, stajniami, kortami
tenisowymi, basenami oraz trawnikami, które zimą przybierały
kolor suszonego tytoniu.
Marcus Archer pokrył dom nową strzechą, pobielił ściany,
zasadził rośliny ozdobne i pozwolił swobodnie rosnąć dzikim
krzewom, tak że dom był zupełnie niewidoczny z drogi.
Choć w okolicy mieszkali teraz wyłącznie bogaci biali, Country
Club zatrudniał wielu czarnych kelnerów, pomoce kuchenne,
ogrodników i chłopców do noszenia kijów na polu golfowym.
Widok ciemnej twarzy nie budził więc tu takiego zdziwienia, jak
w innych bogatych dzielnicach zamieszkałych przez białych.
Przyjaciele i polityczni sprzymierzeńcy Marcusa mogli tu
przychodzić, nie wzbudzając zbędnego zainteresowania. Puck’s
Hill, jak ostatnio Marcus nazywał swoją posiadłość, stopniowo
stał się miejscem spotkań jednego z najbardziej aktywnych
odłamów ruchu afrykańskich nacjonalistów, czarnych
przywódców i ich białych rodaków oraz członków
zdelegalizowanej partii komunistycznej.
Było więc rzeczą naturalną, że właśnie Puck’s Hill miało stać
się głównym ośrodkiem przygotowania i koordynacji planowanej
kampanii biernego oporu czarnych. Jednakże ludzie zgromadzeni
w domu Marcusa nie stanowili jednolitej grupy, gdyż choć
twierdzili, że mają te same obiektywne cele, ich wizje przyszłości
bardzo się od siebie różniły.
Pierwszą grupą była stara gwardia działaczy Afrykańskiego
Kongresu Narodowego pod przewodnictwem doktora Xumy. Byli
konserwatystami i uważali, że jedyną drogą wiodącą ku poprawie
sytuacji są negocjacje z białymi urzędnikami.
– Robicie to od 1912 roku, od kiedy utworzono Kongres –
powiedział Nelson Mandela patrząc na niego. – Przyszedł czas
na konfrontację, na wymuszenie na Burach naszej woli.
Nelson Mandela był młodym prawnikiem praktykującym
w Witwatersrand razem z innym działaczem, Oliverem Tambo.
Obaj stanowili zagrożenie dla młodych, bojowo nastawionych
działaczy w hierarchii Kongresu.
– Już czas, by rozpocząć działania bezpośrednie – Nelson
pochylił się do przodu i spojrzał na wszystkich siedzących przy
dużym stole kuchennym. Kuchnia była największym
pomieszczeniem w domu i zawsze właśnie tu się spotykali. –
Mamy plan bojkotów, strajków i aktów obywatelskiego
nieposłuszeństwa.
Mandela mówił po angielsku, a Moses Gama siedzący przy
końcu stołu, obserwując go z kamienną twarzą cały czas
wyprzedzał myślą jego słowa, rozważał je i oceniał. Podobnie
jak inni obecni zdawał sobie sprawę z podtekstów tego, co się
mówiło w tym pokoju. Wszyscy obecni czarni nosili w głębi serca
nadzieję, że pewnego dnia będą kierować innymi, że pewnego
dnia staną się wodzami całej Południowej Afryki.
Fakt, że Mandela przemawiał po angielsku, przypominał
jednak o pewnej podstawowej trudności, przed jaką stawali:
pochodzili z różnych plemion. Mandela pochodził z plemienia
Tembu, Xuma był Zulusem, a sam Moses pochodził z plemienia
Ovambo; byli wśród nich reprezentanci jeszcze sześciu innych
plemion.
Byłoby nam sto razy łatwiej, gdybyśmy byli jednym
narodem, pomyślał Moses i nie mogąc się powstrzymać
popatrzył z niepokojem na reprezentantów Zulusów, siedzących
naprzeciw niego. Stanowili większość, nie tylko w tym pokoju, ale
także w całym kraju. Co by się stało, gdyby się porozumieli
z białymi? Była to niepokojąca myśl, lecz Moses odsunął ją
zdecydowanie od siebie. Zulusi byli najdumniejszym, najbardziej
niezależnym z plemion wojowniczych. Zanim przyszli biali, podbili
wszystkie sąsiednie plemiona i uzależnili je od siebie. Chaka, król
Zulusów, nazywał je swoimi psami. Ponieważ byli najliczniejsi
i najbardziej wojowniczy, było niemal pewne, że pierwszym
czarnym prezydentem Południowej Afryki będzie Zulus lub ktoś
bardzo silnie powiązany z Zulusami. Mogłoby to być małżeństwo,
pomyślał nie po raz pierwszy Moses. I tak przyszła już pora, by
się żenić – miał już prawie czterdzieści pięć lat. Dziewczyna
z plemienia Zulu z królewską krwią w żyłach? Zachował tę myśl
w pamięci do późniejszego rozważenia i ponownie skupił uwagę
na tym, co mówił Nelson.
Mandela miał charyzmę i dobrą prezencję. Umiał dobrze
i przekonywająco mówić, co czyniło go rywalem i to bardzo
groźnym. Moses ponownie się w tym utwierdził. Wszyscy byli
dla siebie rywalami. Jednakże za Nelsonem stalą Liga Młodych
Kongresu, zapaleni, młodzi ludzie rwący się do walki, i nawet
teraz Mandela zalecał ostrożność, osłabiając ograniczeniami swój
apel o podjęcie działania.
– Musimy odrzucić niepotrzebną przemoc, niszczenie
własności prywatnej oraz zabijanie.
Choć Moses skinął poważnie głową, zastanawiał się, czy takie
wezwanie znajdzie posłuch wśród szeregowych członków Ligi.
Czy nie spodoba im się raczej wizja krwawego, świetnego
zwycięstwa? To także trzeba było rozważyć.
– Musimy pokazać naszym ludziom kierunek, musimy ich
przekonać, że jesteśmy zjednoczeni w naszym działaniu – mówił
dalej Mandela, a Moses uśmiechnął się w duchu. Kongres liczył
siedem tysięcy członków, podczas gdy jego tajny związek
górników był niemal dziesięciokrotnie liczniejszy. Dobrze będzie
przypomnieć Mandeli i innym o tym, że ma przygniatające
poparcie wśród najlepiej zarabiających i pełniących najważniejszą
funkcję czarnych. Moses obrócił się nieznacznie i patrząc na
mężczyznę siedzącego za nim poczuł niestosowny w tym miejscu
przypływ uczuć. Hendrick Tabaka był przy nim przez
dwadzieścia lat.
Hendrick był mężczyzną tego samego wzrostu co Moses,
lecz potężniej zbudowany. Miał grube, muskularne ręce i nogi,
a jego okrągła, łysa, pokryta bliznami z dawnych bójek głowa
wyglądała jak pocisk armatni. Nie miał przednich zębów,
a Moses pamiętał, jak zginął biały, który mu je wybił.
Był bratem przyrodnim Mosesa, synem tego samego ojca,
wodza Ovambo, lecz innej matki. Był jedynym człowiekiem na
świecie, któremu Moses ufał, lecz na to zaufanie pracował przez
dwadzieścia lat. Tylko on spośród zebranych czarnych nie był
jego rywalem, lecz towarzyszem i oddanym pomocnikiem.
Hendrick skinął na niego z powagą, a Moses zorientował się, że
Mandela skończył mówić i wszyscy patrzyli na niego, czekając co
powie. Wstał powoli, wiedząc, jakie wywiera na nich wrażenie;
na ich twarzach pojawił się wyraz szacunku. Nawet jego
wrogowie w tym pokoju nie mogli całkiem ukryć uczucia lęku,
jakie w nich wzbudzał.
– Towarzysze! – zaczął Moses. – Bracia! Słuchałem tego,
co mówił do nas mój ukochany brat Nelson Mandela i zgadzam
się z każdym słowem, jakie powiedział. Sądzę, że powinienem
dodać tylko parę rzeczy...
I mówił przez blisko godzinę.
Najpierw przedstawił szczegółowy plan wywołania kilku
nielegalnych strajków w tych kopalniach, gdzie jego związki miały
duży wpływ wśród górników.
– Strajki będą wsparciem dla kampanii biernego oporu, ale
nie rozpoczniemy strajku generalnego, gdyż to dałoby Burom
pretekst do brutalnej akcji przeciw nam. Tylko kilka kopalni
będzie strajkowało w tym samym czasie i tylko przez krótki czas,
ale zakłóci to całkowicie wydobycie złota i wytrąci z równowagi
dyrekcję. Będziemy ich kąsać w pięty, tak jak terier nęka lwa,
będąc jednocześnie gotów uskoczyć w każdej chwili, gdy ten się
obróci. To będzie ostrzeżenie. Zorientują się, że jesteśmy silni
i co może się stać, jeżeli ogłosimy strajk generalny.
Widział, że jego plan wywarł na nich duże wrażenie i kiedy
spytał, czy go przyjmują, poparli go jednomyślnie. Było to
kolejne małe zwycięstwo budujące jego prestiż i wpływy wśród
zgromadzonych.
– Oprócz strajków chciałbym także zaproponować bojkot
wszystkich należących do białych sklepów w Witwatersrand
w czasie kampanii biernego oporu. Ludzie będą mogli kupować
artykuły pierwszej potrzeby tylko w sklepach prowadzonych
przez czarnych.
Hendrick Tabaka posiadał ponad pięćdziesiąt dużych sklepów
w murzyńskich miastach położonych w pobliżu złóż rud
złotonośnych, a Moses był jego cichym wspólnikiem. Spostrzegł,
że jego propozycja nie spodobała się zebranym, a Mandela
zaprotestował:
– Dla naszych ludzi będzie to niepotrzebny trud. Wielu
z nich żyje w dzielnicach, gdzie można kupować tylko od białych.
– Będą zatem musieli jeździć tam, gdzie są sklepy czarnych.
Nie zaszkodzi, jeżeli nauczą się, że walka wymaga wyrzeczeń od
wszystkich – odpowiedział spokojnie Moses.
– Takiego bojkotu nie sposób będzie wyegzekwować –
nalegał Mandela, a tym razem odpowiedział mu Hendrick
Tabaka.
– Użyjemy Buffaloes, by zmusić ludzi do posłuszeństwa –
warknął krótko. Co bardziej konserwatywni członkowie
Kongresu byli wyraźnie niezadowoleni.
Buffaloes byli policją związku. Przewodził im Hendrick
Tabaka i byli znani z szybkich, brutalnych akcji. Niektórzy
spośród zgromadzonych uważali, że Buffaloes są już niemal
prywatną armią polityczną i bardzo ich to niepokoiło. Moses
zmarszczył brwi. Hendrick popełnił błąd wspominając o nich.
Gdy głosowanie wykazało, że zgromadzeni są przeciwni
bojkotowi sklepów prowadzonych przez białych w Witwatersrand,
Moses ukrył swoje rozczarowanie i zdławił w sobie wściekłość.
Było to zwycięstwo Mandeli i grupy umiarkowanej. Każdy zdobył
więc po jednym punkcie, ale Moses jeszcze nie skończył.
– Zanim się rozejdziemy, chciałbym omówić jedną sprawę.
Chciałbym rozważyć, co leży u podstaw kampanii biernego
oporu. Co zrobimy, jeżeli kampania zostanie zduszona brutalną
akcją białej policji, a w ślad za tym pójdzie atak na czarnych
przywódców i wprowadzenie jeszcze bardziej dyskryminujących
praw? Czy nasza odpowiedź zawsze będzie łagodna i służalcza,
czy zawsze będziemy zdejmować czapki i szeptać „Tak, biały
baas. Nie, biały baas”. Przerwał i popatrzył po twarzach
zebranych. Na twarzach Kumy i konserwatystów, tak jak
oczekiwał, widział niepokój, ale nie do nich się zwracał. Przy
końcu stołu siedziało dwóch młodych, dwudziestoparoletnich
mężczyzn, obserwatorów przysłanych przez zarząd Ligi Młodych
Kongresu. Moses wiedział, że są bardzo bojowi i rwą się do
akcji. To, co zamierzał teraz powiedzieć, przeznaczone było dla
nich, gdyż wiedział, że przekażą jego słowa innym młodym
wojownikom. Mogły one podkopać poparcie, jakim cieszył się
Nelson Mandela wśród młodzieży, i przenieść je na przywódcę,
który był gotów dać im to, czego pożądali: krew i ogień.
– Proponuję, by utworzyć zbrojne ramię Kongresu – mówił
dalej Moses – siłę zbrojną złożoną z wyszkolonych ludzi,
gotowych umrzeć za sprawę. Nazwijmy tę armię Umkhonto we
Sizwe, Włócznią Narodu. Kujmy tę włócznię potajemnie, ostrzmy
jej grot, trzymajmy w ukryciu zawsze gotową do uderzenia.
Mówił głębokim, przejmującym głosem i wiedział, że dwaj
młodzi mężczyźni przy końcu stołu przysłuchują mu się
uważnie, a ich twarze rozjaśnia nadzieja.
– Wybierzmy najzdolniejszych i najbardziej oddanych
młodzieńców i utwórzmy z nich grot, tak jak robili nasi
przodkowie – przerwał na chwilę, a jego twarz przybrała
pogardliwy wyraz. – Są pomiędzy nami starzy, mądrzy ludzie.
Szanuję ich wiek i doświadczenie, ale, towarzysze, przyszłość
należy do młodych. Jest czas na piękne słowa i często
słyszeliśmy je na naszych naradach, może zbyt często. Jest
także czas na odważne działanie i to należy do młodych.
Kiedy Moses w końcu usiadł, widział, że głęboko wszystkich
poruszył, choć każdego w inny sposób. Stary Xuma potrząsał
siwą głową i drżały mu usta. Wiedział, że jego czasy minęły.
Nelson Mandela i Oliver Tambo patrzyli na niego spokojnie, ale
w ich oczach płonęła wściekłość. Linia frontu została określona
i wrogowie stanęli naprzeciw siebie. Lecz dla Mosesa
najważniejsze było to, co zobaczył na twarzach dwóch
członków Ligi Młodych. To były spojrzenia ludzi, którzy odkryli
nową gwiazdę i chcą za nią podążać.
– Od kiedy interesujesz się tak bardzo antropologią
i wykopaliskami? – spytał Shasa składając strony Cape Timesa
poświęcone finansom i przechodząc do wiadomości sportowych.
– To był jeden z moich głównych przedmiotów na studiach
– odpowiedziała rozsądnie Tara. – Czy nalać ci jeszcze kawy?
– Dziękuję, kochanie – wypił parę łyków. – Na jak długo
chciałabyś wyjechać?
– Profesor Dart w ciągu czterech kolejnych wieczorów
wygłosi serię wykładów, w których omówi wszystkie wykopaliska
od czasu pierwotnego odkrycia czaszki Taung aż po dzień
dzisiejszy. Opracował tak wielką ilość danych używając jednego
z tych nowych komputerów elektronicznych.
Shasa uśmiechnął się ukryty za gazetą, przypominając sobie
Marylee z MIT i jej IBM 701. Nie miałby nic przeciwko
ponownej wizycie w Johannesburgu w najbliższej przyszłości.
– Jego wnioski są zdumiewające – mówiła dalej Tara –
i zgadzają się w pełni z odkryciami w Sterkfontein i Makapansgat.
Wydaje się, że południowa Afryka rzeczywiście była kolebką
ludzkości i że Australopithecus jest naszym bezpośrednim
przodkiem.
– A więc nie będzie cię przynajmniej cztery dni – przerwał
jej Shasa. – A co z dziećmi?
– Rozmawiałam z twoją matką. Powiedziała, że chętnie
przyjedzie do Welteyreden i będzie tu mieszkać, gdy mnie nie
będzie.
– Nie będę mógł z tobą pojechać – powiedział Shasa. –
W parlamencie odbędzie się trzecie czytanie Ustawy
Uzupełniającej do prawa Karnego i wszyscy muszą być obecni.
Mógłbym cię podrzucić mosquito, ale w takiej sytuacji będziesz
musiała polecieć zwykłym lotem kursowym.
– Szkoda – westchnęła Tara. – Zaciekawiłoby cię to.
Profesor Dart jest doskonałym wykładowcą.
– Zanocujesz chyba w apartamencie w „Carltonie”? Stoi pusty.
– Molly zaproponowała mi, bym zamieszkała u jej przyjaciół
w Rivonii.
– Pewnie u jednego z tych bolszewików – Shasa lekko
zmarszczył brwi. – Postaraj się nie trafić znów do więzienia.
Shasa czekał na okazję, by pomówić z Tarą o jej działalności
politycznej i opuszczając gazetę popatrzył na nią uważnie, ale
zdał sobie sprawę, że to nie jest odpowiednia chwila, i tylko
skinął głową.
– Twoje dzieci i słomiany wdowiec spróbują dać sobie radę
bez ciebie przez tych kilka dni.
– Nie mam wątpliwości, że skoro będzie tu twoja matka
i szesnastu służących, jakoś uda wam się przeżyć – powiedziała
szorstko, tracąc na chwilę panowanie nad sobą.
Marcus Archer spotkał ją na lotnisku. Był uprzejmy i wesoły,
a gdy jadąc samochodem do Rivonii słuchali przez radio
Mozarta, Marcus mówił o życiu i dziełach kompozytora. Wiedział
o muzyce dużo więcej niż ona, lecz chociaż słuchała go z uwagą
i zainteresowaniem, była świadoma, że jest do niej nieprzyjaźnie
nastawiony. Starał się to ukryć, lecz dawało się wyczuć wrogość
w rzucanej od czasu do czasu złośliwej uwadze lub ostrym
spojrzeniu. Ani razu nie wspomnieli o Mosesie. Molly mówiła, że
Marcus jest homoseksualistą, a Tara nigdy wcześniej nie
spotkała takiego człowieka i zastanawiała się teraz, czy oni
wszyscy nienawidzą kobiet.
Puck’s Hill wyglądało wspaniale z rozwichrzoną strzechą
i dziką roślinnością, tak bardzo kontrastującą ze starannie
utrzymanym otoczeniem Welteyreden.
– Jest na werandzie od frontu – powiedział Marcus,
zatrzymując samochód pod drzewami za domem. Po raz
pierwszy wspomniał o Mosesie, ale nawet teraz nie wymówił
jego imienia. Odszedł szybko, zostawiając ją przy samochodzie.
Nie wiedziała, jak się ubrać, choć sądziła, że nie będą mu
się podobały spodnie. Wybrała więc luźną, długą spódnicę
z taniego, kolorowego materiału kupionego w Swazilandzie, do
tego założyła prostą bawełnianą bluzkę i sandały. Nie wiedziała
także, czy zrobić sobie makijaż, więc pociągnęła usta
bladoróżową szminką i lekko poprawiła tuszem rzęsy. Gdy
czesząc gęste, kasztanowe sploty w łazience na lotnisku
przejrzała się w lustrze, wydawało się jej, że wygląda dobrze,
lecz nagle przyszło jej na myśl, że blada skóra może mu się
nie podobać.
Gdy teraz stała samotnie na słońcu, znów naszły ją
wątpliwości i czuła się zupełnie zagubiona. Gdyby był jeszcze
Marcus, poprosiłaby go, by ją zawiózł z powrotem na lotnisko.
Marcusa jednak już nie było, więc opanowała się i wolno
obeszła dom.
Zatrzymała się na rogu i spojrzała w kierunku werandy.
Moses siedział przy stole, tyłem do niej, w dalszym końcu. Na
stole piętrzyły się książki i luźne kartki. Miał na sobie zwykłą
białą koszulę, kontrastującą ostro ze wspaniałą czernią jego
skóry. Siedział pochylony i pisał coś szybko w notatniku.
Weszła nieśmiało na werandę i choć poruszała się
bezszelestnie, wyczuł jej obecność i odwrócił się gwałtownie, gdy
była już blisko niego. Nie uśmiechnął się, lecz wydawało jej się,
że gdy wstawał, by ją powitać, jego oczy jaśniały radością.
Podobało jej się, że nie próbował jej przytulić czy pocałować,
gdyż podkreślało to jego odmienność. Poprosił, by usiadła na
krześle po drugiej stronie stołu.
– Co u ciebie? Czy dzieci zdrowe? – spytał zgodnie
z nakazami afrykańskiej kurtuazji i zaraz zaproponował: – Dam
ci herbaty.
Nalał jej herbaty z dzbanka stojącego na biurku, a Tara
chętnie pociągnęła kilka łyków.
– Dziękuję ci, że przyjechałaś – powiedział.
– Przyjechałam, gdy tylko dostałam wiadomość od Molly,
tak jak obiecałam.
– Czy zawsze będziesz dotrzymywać obietnic?
– Zawsze – odpowiedziała z prostotą, a on przyglądał się jej
uważnie.
– Tak – skinął głową. – Sądzę, że będziesz.
Nie mogła dłużej wytrzymać jego spojrzenia, które zdawało
się obnażać jej duszę. Spuściła wzrok i spojrzała na kartki gęsto
zapisane jego ręką.
– To jest manifest – powiedział podążając za jej wzrokiem.
– Projekt przyszłości.
Wybrał kilka kartek i dał jej. Odstawiła filiżankę i wzięła je
od niego. Zadrżała lekko, gdy dotknęła jego dłoni. Pamiętała, że
ma chłodną skórę.
Zaczęła czytać tekst manifestu i stopniowo jego treść coraz
bardziej ją przyciągała, a kiedy doszła do końca, znów
popatrzyła na niego.
– W twoich słowach jest poezja, dzięki czemu prawda w nich
zawarta świeci jaśniej – powiedziała cicho.
Słońce stało w zenicie, rozpalając ziemię, drzewa rzucały
krótkie, ostre cienie, a oni siedzieli w chłodzie werandy
i rozmawiali.
Nie poruszali spraw obojętnych, wszystko, co mówił, było
wstrząsające i trafne, a dzięki jego obecności jej odpowiedzi
i obserwacje były precyzyjne i jasne i spostrzegła, że wzbudziła
w nim zainteresowanie. Zapomniała już o swoim stroju
i makijażu, liczyły się tylko wypowiadane słowa i tkany z nich
wątek. Nie spostrzegła, kiedy minął dzień i nadszedł krótki
afrykański zmierzch. Przyszedł Marcus i zaprowadził ją do skąpo
umeblowanej sypialni.
– Za dwadzieścia minut wyjeżdżamy do muzeum –
powiedział.
W sali wykładowej muzeum Transwalu usiedli w ostatnim
rzędzie. Na wypełnionej sali było jeszcze kilku czarnych. Marcus
usiadł pomiędzy Tarą i Mosesem. Widok czarnego mężczyzny
siedzącego przy białej kobiecie wzbudziłby zainteresowanie
i wrogość. Tarze trudno było skupić się na tym, co mówił
słynny profesor, gdyż myślała cały czas o Mosesie, choć tylko
raz czy dwa zerknęła w jego kierunku.
Gdy wrócili do Puck’s Hill, zasiedli w obszernej kuchni,
a Marcus uczestnicząc w rozmowie, krzątał się przy kamiennym
piecu, przygotowując posiłek. Pomimo zaabsorbowania rozmową
Tara stwierdziła, że to, co podał, dorównywało najlepszym
daniom przyrządzanym w kuchniach Welteyreden.
Było już po północy, gdy Marcus nagle wstał.
– Do zobaczenia rano – powiedział i znów spojrzał na nią
jadowicie.
Nie wiedziała, czym mogła go urazić, ale gdy Moses wziął ją
za rękę, wszystko inne straciło znaczenie.
– Chodź – powiedział cicho, a ona poczuła, że nogi się pod
nią uginają.
Dużo później leżała zlana potem, tuląc się do niego. Nie
mogła się uspokoić.
– Nigdy – szepnęła, gdy odzyskała głos – nigdy nie znałam
kogoś takiego jak ty. Od ciebie dowiaduję się o sobie samej
takich rzeczy, jakich się nigdy nie spodziewałam. Jesteś
czarodziejem, Mosesie. Skąd tyle wiesz o kobietach?
Zachichotał cicho.
– Wiesz przecież, że mamy prawo do wielu żon. Jeżeli
mężczyzna nie może dać szczęścia wszystkim, jego życie staje
się męką. Musi się nauczyć.
– Czy masz wiele żon? – spytała.
– Jeszcze nie, ale w przyszłości...
– Będę ich nienawidziła!
– Zawiodłem się na tobie – powiedział. – Zazdrość
seksualna jest głupim, europejskim uczuciem. Jeżeli będziesz
zazdrosna, będę tobą gardził.
– Proszę – powiedziała cicho. – Nigdy mną nie gardź.
– Wiec nie dawaj mi powodów, kobieto – rozkazał, a ona
wiedziała, że go posłucha.
Zdała sobie sprawę, że ten pierwszy dzień i noc, kiedy miała
go cały czas tylko dla siebie, były wyjątkowe. Zdała sobie także
sprawę, że musiał zarezerwować sobie czas specjalnie dla niej
i że nie było to łatwe, gdyż setki innych ludzi chciało z nim
porozmawiać.
Gdy przewodził sądom plemiennym na werandzie starego
domu, był podobny do starożytnych królów afrykańskich. Pod
drzewami w ogrodzie stała zawsze grupka mężczyzn i kobiet
cierpliwie czekając na rozmowę z Mosesem. Byli to ludzie
w różnym wieku i różnych zawodów, od prostych wieśniaków
przybyłych niedawno z odległych rejonów kraju do znanych
prawników i doświadczonych przedsiębiorców w ciemnych
garniturach, przyjeżdżających do Puck’s Hill własnymi
samochodami.
Łączyło ich tylko jedno – szacunek i poważanie okazywane
Mosesowi. Niektórzy składali ręce w tradycyjnym pozdrowieniu
i nazywali go Baba lub Nkosi, ojcem lub panem, inni po
europejsku podawali mu rękę, a Moses pozdrawiał każdego
w jego własnym dialekcie.
Musi mówić dwudziestoma językami, pomyślała Tara.
Zazwyczaj pozwalał jej siedzieć przy swoim stole i wyjaśniał
jej obecność spokojnymi słowami:
– To przyjaciółka, możesz mówić.
Jednak dwukrotnie, gdy miał rozmawiać z ważniejszymi
gośćmi, prosił ją, by odeszła, a raz, gdy swym nowym, lśniącym
fordem przyjechał potężny, łysy, pokryty bliznami, szczerbaty
człowiek, powiedział:
– To mój brat, Hendrick Tabaka. – I przeszedł
z przybyszem do ogrodu, tak że Tara nie mogła słyszeć ich
rozmowy.
To, co zobaczyła w ciągu kilku dni, zrobiło na niej ogromne
wrażenie i wzmocniło jej uwielbienie dla Mosesa. Wszystko, co
robił, każde słowo, jakie wypowiadał, potwierdzało jego
odrębność, a grzeczność i szacunek okazywane mu przez
pobratymców dowodziły, że oni także uznawali, iż przyszłość
należy do niego.
Tara bała się tego, że właśnie jej w szczególny sposób
poświęcił swoją uwagę, ale równocześnie smuciło ją, że nigdy
nie będzie go miała całkowicie dla siebie. Moses należał bowiem
do swojego ludu, a ona musiała być wdzięczna za cenne ziarna
jego czasu, które mogła zebrać dla siebie.
Nawet wieczory, wypełnione zdarzeniami i ludźmi były już
inne niż ten ich pierwszy. Do późnej nocy przy stole w kuchni
siedziało często nawet dwadzieścia osób, paląc, śmiejąc się
i rozmawiając. To były takie rozmowy, takie padały pomysły, że
lśniły niczym skrzydła aniołów w powietrzu ponad ich głowami,
rozjaśniając ponure pomieszczenie. Później Moses kochał się
z nią w ciemności i ciszy, a ona czuła, że jej ciało nie należy już
do niej, lecz do niego, gdyż zagrabił je i przywłaszczył sobie,
niczym kochający rozbójnik.
W ciągu tych trzech krótkich dni i nocy poznała
kilkudziesięciu nowych ludzi i choć nie zapamiętała większości
z nich, wydawało jej się, że została członkiem rozległej, nowej
rodziny. Ponieważ przedstawiał ją Moses Gama, została
natychmiast zaakceptowana i obdarzona, tak przez białych, jak
i czarnych, całkowitym zaufaniem.
Ostatniego wieczoru przed powrotem do urojonego świata
Welteyreden, przy stole kuchennym siedziała obok Tary kobieta,
wzbudzająca w niej żywiołową sympatię. Młodsza od niej o co
najmniej dziesięć lat, była jak na swój wiek niezwykle dojrzała.
– Nazywam się Victoria Dinizulu – przedstawiła się. –
Przyjaciele nazywają mnie Vicky. Pani nazywa się Courtney.
– Tara – poprawiła ją szybko. Odkąd opuściła Cape Town,
nikt nie mówił do niej po nazwisku i teraz dziwnie to dla niej
zabrzmiało.
Dziewczyna uśmiechnęła się nieśmiało. Miała urodę czarnej
madonny: okrągłą twarz zuluskiej księżniczki, ogromne oczy
w kształcie migdałów i pełne usta. Jej skóra przypominała
kolorem ciemny bursztyn, a splecione w małe warkoczyki włosy
tworzyły wspaniałą piramidę.
– Czy jesteś krewną Courtneyów z Zulu? – spytała. –
Starego generała Seana Courtneya i Sir Garricka Courtneya
z Theuniskraal pod Ladyburgiem?
– Tak – Tara starała się nie okazać wstrząsu, jakim było
dla niej wymienienie tych imion. – Sir Garrick był dziadkiem
mojego męża. Moi synowie nazywają się Sean i Garrick na ich
cześć. Dlaczego pytasz, Vicky? Czyżbyś dobrze znała moją
rodzinę?
– O tak, pani Courtney... Taro.
Kiedy się uśmiechała, jej twarz wyglądała jak księżyc w pełni.
– Dawno temu, w poprzednim stuleciu, mój dziadek walczył
po stronie generała Seana Courtneya w wojnie domowej
Zulusów, przeciwko Cetewayo, który przywłaszczył sobie tron
należący do mojej rodziny. Mój dziadek, Mbejane, powinien być
królem. Zamiast tego został sługą generała Courtneya.
– Mbejane! – zawołała Tara. – Tak, Sir Garrick Courtney
pisał o nim w Historii Zulu. Był wiernym towarzyszem Seana
Courtneya aż do śmierci. Pamiętam, że przyjechali razem tutaj,
do złóż złotonośnych, a później pojechali tam, gdzie teraz jest
Rodezja, by polować na słonie.
– Znasz to dokładnie! – zaśmiała się Vicky z radością. –
Mój ojciec opowiadał mi o tym, gdy byłam dzieckiem. Ojciec
jeszcze żyje w pobliżu Theuniskraal. Gdy mój dziadek, Mbejane
Dinizulu, umarł, mój ojciec stał się sługą generała. Pojechał
z nim nawet do Francji i usługiwał mu aż do 1916 roku, gdy
generała zamordowano. W testamencie generał zapisał ojcu
część Theuniskraal i dał mu rentę w wysokości tysiąca funtów
rocznie. Należysz do wspaniałej rodziny. Mój ojciec zawsze
płacze, gdy wspomina generała... – Vicky przerwała, potrząsnęła
głową i nagle posmutniała. – Życie musiało być wtedy takie
proste. Mój dziadek i mój ojciec byli wodzami plemienia, lecz
mimo to z oddaniem służyli białemu człowiekowi i nawet kochali
go, a on na swój sposób także ich kochał. Zastanawiam się
czasem, czy to nie było lepsze...
– Nie wolno ci tak myśleć! – niemal krzyknęła Tara. –
Courtneyowie byli zawsze bezlitosnymi rabusiami, łupiącymi
i wyzyskującymi twój lud. Prawda i sprawiedliwość są po stronie
waszej walki. Nigdy nie powinnaś w to wątpić.
– Masz rację – zgodziła się łatwo Vicky. – Ale czasami
miło jest pomyśleć o przyjaźni generała z moim dziadkiem. Może
kiedyś znów będziemy mogli być przyjaciółmi, równymi sobie,
umocnieni tą przyjaźnią.
– Każde represje, każde nowe prawo oddalają tę przyszłość
– powiedziała Tara ze smutkiem – i coraz bardziej wstydzę się
za swoją rasę.
– Nie chcę dzisiaj zajmować się smutnymi i poważnymi
sprawami. Porozmawiajmy o czymś wesołym. Masz dwóch
synów, Seana i Garricka, nazwanych tak na cześć przodków.
Opowiedz mi o nich.
Jednak myśl o dzieciach, Shasy i Welteyreden sprawiła, że
w Tarze odżyło poczucie winy i niepokój, więc przy pierwszej
nadarzającej się okazji zmieniła temat.
– A teraz powiedz mi o sobie, Vicky – nalegała. – Co robisz
w Johannesburgu, tak daleko od Zulu.
– Pracuję w szpitalu Baragwanath – powiedziała Vicky. Tara
wiedziała, że jest to jeden z największych szpitali na świecie,
a na pewno największy na półkuli południowej. Miał dwa tysiące
czterysta łóżek i pracowało w nim ponad dwa tysiące lekarzy
i pielęgniarek, w większości czarnych, gdyż pacjentami byli
wyłącznie czarni. Wszystkie szpitale, podobnie jak szkoły,
transport i wiele innych instytucji publicznych, ściśle przestrzegały
zasad segregacji rasowej, zgodnych z ideą apartheidu.
Vicky Dinizulu tak skromnie mówiła o swoich osiągnięciach,
że dopiero zadając pytania Tara dowiedziała się, że Vicky jest
wykwalifikowaną pielęgniarką i asystuje przy operacjach.
– Ale jesteś taka młoda – zaprotestowała.
– Są nawet młodsze – zaśmiała się Vicky. Jej śmiech
brzmiał jak muzyka.
To naprawdę urocze dziecko, pomyślała Tara śmiejąc się
także. Nie, nie dziecko – to mądra i wykwalifikowana kobieta,
poprawiła się.
Tara opowiedziała jej o swojej klinice w Nyanga,
o niedożywieniu, ciemnocie i biedzie, z jakimi się spotykała,
a Vicky mówiła o środkach, jakie stosowali podejmując niełatwą
walkę o zdrowie ludności wiejskiej, starającej się zaadaptować do
warunków miejskich.
– Och, tak miło się z tobą rozmawiało – nie wytrzymała
w końcu Vicky. – Nie wiem, czy kiedykolwiek rozmawiałam tak
z białą kobietą. Tak naturalnie i swobodnie – zawahała się – tak
jak ze starszą siostrą lub bliską przyjaciółką.
– Tak jak z bliską przyjaciółką – zgodziła się Tara. –
A Puck’s Hill jest przypuszczalnie jednym z kilku miejsc w całym
kraju, gdzie możemy się spotkać i tak rozmawiać.
Nieświadomie obie spojrzały w kierunku szczytu długiego
stołu. Moses Gama przyglądał się im uważnie i Tara poczuła, że
żołądek podchodzi jej do gardła. Przez kilka chwil była zajęta
tylko Vicky, ale teraz uczucia do Mosesa powróciły z nową siłą.
Zapomniała o swojej sąsiadce i dopiero jej słowa przywróciły ją
do rzeczywistości:
– To wielki człowiek – w nim pokładamy nadzieję.
Tara spojrzała na nią. Gdy Vicky uśmiechała się nieśmiało
do Mosesa, na jej twarzy malowało się takie oddanie, że Tara
poczuła w żołądku silne ukłucie zazdrości i przez chwilę obawiała
się, że się rozchoruje.
Zazdrość i lęk przed bliską już rozłąką nękały ją nawet
wieczorem, gdy została sama z Mosesem. Kiedy się kochali,
chciała go zatrzymać w sobie na całą wieczność, wiedząc, że
tylko w tej chwili naprawdę należał do niej. Zbyt szybko poczuła
w sobie jego przypływ i krzyknęła błagając, by się nigdy nie
skończył, lecz jej słowa nie miały sensu i wyszedł z niej
zostawiając ją osamotnioną.
Myślała, że zasnął, i obejmując go wsłuchiwała się w jego
spokojny oddech, ale on nie spał.
– Rozmawiałaś z Victorią Dinizulu – powiedział nagle, a ona
z trudnością przypomniała sobie, co działo się wcześniej tego
wieczora. – Co o niej myślisz? – nalegał.
– To wspaniała kobieta. Inteligentna i oddana. Bardzo ją
polubiłam.
Starała się być obiektywna, ale czuła głęboką zazdrość.
– Zaprosiłem ją – powiedział Moses. – Widziałem ją po raz
pierwszy.
– Dlaczego ją zaprosiłeś? – chciała spytać Tara, ale milczała
obawiając się odpowiedzi. Wiedziała, że intuicja jej nie myli.
– Pochodzi z królewskiej rodziny Zulusów – powiedział
Moses cicho.
– Tak. Powiedziała mi o tym – szepnęła Tara.
– Ma miłe usposobienie, tak jak mi mówiono, a jej matka
ma wielu synów. W rodzinie Dinizulu rodzi się wielu synów.
Będzie dobrą żoną.
– Żoną? – jęknęła Tara. Nie spodziewała się tego.
– Muszę się sprzymierzyć z Zulusami, są najliczniejszym
i najpotężniejszym plemieniem. Niezwłocznie zacznę negocjacje
z jej rodziną. Wyślę Hendricka do Ladyburga, by się spotkał
z jej ojcem i wszystko przygotował. To będzie trudne, gdyż to
człowiek z zasadami, przeciwny małżeństwom międzyplemiennym.
To musi być ślub, który zrobi wrażenie na całym plemieniu,
i Hendrick przekona go, że to jest mądre posunięcie.
– Ale, ale... – Tara zaczęła się jąkać. – Prawie nie znasz tej
dziewczyny. Przez cały wieczór zamieniłeś z nią kilka słów.
– Co to ma do rzeczy? – odpowiedział zupełnie zaskoczony.
Odsunął się od niej i zapalił lampkę nocną, oślepiając ją.
– Spójrz na mnie! – rozkazał.
Chwycił ją za brodę, skierował twarz Tary ku światłu,
przyglądał się jej przez chwilę, a następnie cofnął rękę, tak
jakby dotknął czegoś wstrętnego.
– Pomyliłem się co do ciebie – powiedział pogardliwie. –
Sądziłem, że jesteś wyjątkową osobą. Prawdziwą rewolucjonistką,
oddaną przyjaciółką czarnego ludu tej ziemi, gotową na każde
poświęcenie. Ty jednak jesteś słabą, zazdrosną kobietą,
hołdującą burżuazyjnym przesądom białych.
Moses wstał i materac zakołysał się pod nią. Pochylił się nad
łóżkiem.
– Marnowałem czas – powiedział zbierając ubranie
i podchodź do drzwi.
Tara rzuciła się przez pokój i przywarła do niego
zagradzając mu drogę do drzwi.
– Przepraszam. Nie o to mi chodziło. Przebacz mi, proszę
cię, przebacz mi – błagała go, a on stał zimny, powściągliwy
i nic nie mówił. Zaczęła szlochać, łzy zalewały jej twarz i nie
mogła już wymówić ani słowa.
Powoli, wciąż przytulając się do niego, obsuwała się w dół
i po chwili klęczała obejmując go za kolana.
– Proszę – szlochała. – Zrobię wszystko, tylko mnie nie
opuszczaj. Zrobię wszystko, wszystko co mi powiesz – tylko nie
odrzucaj mnie w ten sposób.
– Wstawaj – powiedział w końcu, a gdy skruszona stanęła
przed nim, powiedział cicho: – Masz jeszcze jedną szansę.
Tylko jedną. Rozumiesz?
Tara wciąż szlochała i nie mogąc mu odpowiedzieć, skinęła
zdecydowanie głową. Z wahaniem wyciągnęła ku niemu rękę,
a gdy się nie cofnął, ujęła jego dłoń i zaprowadziła z powrotem
do łóżka.
Wchodząc w nią ponownie wiedział, że wreszcie jest całkiem
przygotowana. Zrobi wszystko, wykona każdy jego rozkaz.
Obudziła się o świcie i zobaczyła nad sobą jego twarz.
Natychmiast przypomniała sobie, co się wydarzyło i paniczny
strach przed tym, że nią wzgardzi i odrzuci ją. Zrobiło jej się
słabo, zadrżała i była już blisko płaczu, ale on objął ją
delikatnie i kochał się z nią przywracając jej siły.
– Zawierzę ci – powiedział cicho, a jej wdzięczność była tak
wielka, że nie mogła mówić. – Staniesz się jedną z nas,
wejdziesz do ścisłego kierownictwa.
Skinęła głową, nie mogąc wypowiedzieć słowa, gdyż patrzyła
prosto w jego groźne, czarne oczy.
– Wiesz, jak dotąd prowadziliśmy walkę. Graliśmy stosując
się do reguł ustalonych przez białych w taki sposób, byśmy
nigdy nie mogli wygrać. Petycje i delegacje, komisje badawcze
i przedstawicielstwa – ale w końcu zatwierdza się coraz więcej
praw zwróconych przeciwko nam, regulujących każdy aspekt
naszego życia, naszej pracy, miejsca zamieszkania, określających,
gdzie możemy podróżować, jak mamy jeść, spać i kochać. –
Przerwał okrzykiem pogardy. – Nadchodzi jednak czas, gdy to
my będziemy pisać reguły. Po pierwsze, kampania biernego
oporu, w czasie której będziemy świadomie lekceważyć wszystkie
krępujące nas prawa, a później – popatrzył na nią dziko –
później walka będzie toczyć się dalej i przekształci się w wielką
bitwę.
Milczała wpatrując się w jego twarz.
– Wierzę, że nadchodzi czas, gdy postawieni wobec wielkiego
zła musimy chwycić włócznie i stać się wojownikami. Musimy
powstać i uderzyć.
Obserwował ją, czekając na odpowiedź.
– Jestem gotowa – skinęła głową.
– To krew, Taro, nie słowa. Zabijanie, ranienie i palenie.
Burzenie i niszczenie. Czy jesteś na to gotowa?
Po raz pierwszy porzucając piękne słowa Moses zaczai
mówić o faktach i Tara przeraziła się. Oczyma wyobraźni
zobaczyła płomienie ogarniające Welteyreden, świeżą, lśniącą
w słońcu krew na ścianach domu i ciała dzieci, jej własnych
dzieci, leżące w ogrodzie. Już miała wyrzucić te obrazy
z wyobraźni, gdy znów przemówił:
– Zniszczymy to, co złe, Taro, tak byśmy mogli zbudować
sprawiedliwe i dobre społeczeństwo.
Jego głos był niski, przejmujący i napełniał ją ufnością
i dodawał otuchy. Okrutne obrazy zniknęły i widziała już
zbudowany razem z nim raj na ziemi.
– Jestem gotowa – powiedziała zdecydowanym głosem.
Do odjazdu z Marcusem na lotnisko na samolot do Cape
Town została jeszcze godzina. Siedzieli przy stole na werandzie
i Moses tłumaczył jej szczegóły działania.
– Umkhonto we Sizwe. Włócznia Narodu.
Ta nazwa odbiła się echem w jej umyśle i zalśniła jak
polerowana stal.
– Po pierwsze, musisz porzucić wszelkie działania liberalne.
Musisz zostawić swoją klinikę...
– Moją klinikę! – krzyknęła. – Mosesie, co te biedne dzieci
zrobią... – Przerwała widząc wyraz jego twarzy.
– Troszczysz się o potrzeby setki. Ja walczę o dobrobyt
dwudziestu milionów. Zdecyduj sama, co jest ważniejsze.
– Masz rację – szepnęła. – Przebacz mi.
– Używając biernego oporu jako pretekstu, stwierdzisz, że
jesteś rozczarowana ruchem wolnościowym, i opuścisz
stowarzyszenie Czarnej Szarfy.
– Ale kochanie, co powie Molly?
– Molly wie – uspokoił ją. – Molly wie, dlaczego to zrobisz.
Pomoże ci we wszystkim. Specjalny wydział policji będzie cię
oczywiście obserwował jeszcze przez jakiś czas, ale kiedy nie
znajdą nic godnego uwagi, zostawią cię w spokoju.
– Rozumiem – skinęła głową.
– Musisz zainteresować się działalnością polityczną twojego
męża, podtrzymywać jego związki z parlamentarzystami. Twój
ojciec jest przywódcą opozycji, ma kontakty z ministrami. Musisz
się stać naszymi oczami i uszami.
– Tak, mogę to zrobić.
– Później będę miał dla ciebie inne zadania, często trudne,
a nawet niebezpieczne. Czy jesteś gotowa zaryzykować swoim
życiem dla sprawy?
– Dla ciebie, Mosesie, zrobię więcej. Dobrowolnie oddaję
tobie we władanie swoje życie – odpowiedziała, a gdy zobaczył,
że mówi to z przekonaniem, skinął z zadowoleniem głową.
– Będziemy się spotykać, gdy tylko będziemy mogli –
obiecał. – Wtedy, gdy to będzie bezpieczne.
Pożegnał ją słowami, które miały się stać okrzykiem
kampanii biernego oporu:
– Mayibuye! Afrika!
– Mayibuye! Afrika! Niech żyje Afryka! – odpowiedziała
Tara.
Jestem cudzołożnicą, pomyślała Tara siadając do śniadania.
Każdego dnia, odkąd wróciła z Johannesburga kilka tygodni
temu, dręczyły ją wyrzuty sumienia. Jestem cudzołożnicą.
Pomyślała też, że jest to widoczne dla całego świata, tak jak
znamię na czole. Lecz Shasa powitał ją serdecznie, przeprosił,
że nie przyjechał sam, lecz wysłał szofera, i spytał, jak jej
minęły wolne dni z Australopithecusem:
– Choć mogłaś sobie wybrać kogoś młodszego. Milion lat, to
dość dużo, nie sądzisz?
I w ich stosunkach wzajemnych nic się nie zmieniło.
Dzieci, oprócz Michaela, nie stęskniły się za nią. Podczas jej
nieobecności Centaine prowadziła dom „żelazną ręką w białej
rękawiczce”. Dzieci po przywitaniu się z Tarą zdawkowymi
pocałunkami, mówiły o tym, co babcia powiedziała i zrobiła,
a Tara zdała sobie z bólem sprawę, że zapomniała kupić im
prezenty.
Tylko Michael zachowywał się inaczej. Przez kilka pierwszych
dni cały czas trzymał się blisko niej, a nawet nalegał na to, by
cenne sobotnie popołudnie spędzić z nią w klinice, podczas gdy
obaj bracia pojechali z Shasą do Newlands, na mecz rugby
między reprezentacją Zachodniej Prowincji a drużyną Ali Blacks
z Nowej Zelandii.
Tarze łatwiej było zrobić pierwsze przygotowania do
zamknięcia kliniki, gdy miała przy sobie Michaela. Musiała
powiedzieć swoim trzem pielęgniarkom, by zaczęły szukać nowej
pracy.
– Oczywiście, dopóki nie dostaniecie nowych angaży,
będziecie dostawać pensje i pomogę wam, jak tylko będę mogła.
Musiała jednak znieść ich pełne żalu spojrzenia.
W niedzielny poranek prawie miesiąc później, siedziała przy
śniadaniu w cieniu winorośli oplatającej ganek, a służący
w śnieżnobiałych liberiach krzątali się wokół niej. Shasa czytał
na głos urywki z Sunday Timesa, lecz nikt go nie słuchał, Sean
i Garrick kłócili się zajadle o to, kto jest najlepszym obrońcą na
świecie. Isabella krzyczała, by zwrócić na siebie uwagę taty,
a Michael dokładnie streszczał czytaną przez siebie książkę. Tara
czuła się jak oszustka, jak aktorka grająca rolę, której nie
przećwiczyła.
Shasa skończył w końcu czytać gazetę i położył ją obok
krzesła, gdyż Isabella domagała się głośno, by ją wziął na
kolana. Nie zważając na zwyczajowe protesty Tary, Shasa
spełnił prośbę córki mówiąc:
– Słuchajcie, musimy się zastanowić nad bardzo poważną
sprawą: co będziemy dzisiaj robić.
Jego słowa wywołały kłótnię, przerywaną przeraźliwymi
okrzykami Isabelli: „Piknik! Piknik!” Decydujący głos miał
oczywiście Shasa i poparł Isabellę.
Tara próbowała się wykręcić, ale Michael był tak bliski
płaczu, że poddała się i wszyscy wyjechali konno. Służący
z koszykami zjedzeniem pojechali za nimi w małej dwukółce.
Mogli oczywiście pojechać samochodem, ale jazda konno była
połową przyjemności.
Shasa polecił kiedyś obmurować mały staw poniżej
wodospadu i zbudować nad brzegiem kryty strzechą domek.
Wielką atrakcją dla dzieci była długa, biegnąca po skałach
wodospadu, wyłożona gumą zjeżdżalnia. Zjazd kończył się
skokiem do wody, a całej podróży towarzyszyły piski i okrzyki
radości. Dzieci mogły się bawić w basenie cały ranek.
Tara i Shasa opalali się leżąc na trawiastym brzegu
w kostiumach kąpielowych. Często odwiedzali to miejsce
w pierwszych latach małżeństwa, kiedy staw nie był jeszcze
obmurowany i nie było jeszcze domu. Tara była przekonana, że
niejedno z ich dzieci zostało poczęte na tym trawiastym brzegu.
Nastrój tego miejsca działał na nich jeszcze dzisiaj. Shasa
otworzył butelkę rieslinga i dawno nie rozmawiali tak swobodnie,
nie byli tak przychylnie do siebie nastawieni jak teraz.
Shasa wyczuł, że jest to dla niego sprzyjający moment,
wyciągnął butelkę wina z wiaderka z lodem, dolał Tarze
i powiedział:
– Kochanie, chcę ci powiedzieć coś, co jest bardzo ważne
dla nas obojga i może zupełnie zmienić nasze życie.
Znalazł sobie inną kobietę, pomyślała Tara z lękiem, ale
i ulgą. Dopiero po chwili zrozumiała, o czym jej mówi. Shasa
zamierza de nich dołączyć, chce przejść na stronę Burów.
Wiąże swój los z grupą najgorszych ludzi, jakich Afryka
kiedykolwiek nosiła. Z tymi, którzy przyczynili się do nędzy,
cierpienia i prześladowania.
– Jestem przekonany, że będę miał możliwość używania
moich talentów i mojej umiejętności robienia interesów
z korzyścią dla tego kraju i ludzi – mówił dalej Shasa, a ona
obracała w palcach kieliszek i wpatrywała się w wino, bojąc się
podnieść wzrok, by nie odczytał jej myśli.
– Długo się zastanawiałem i omówiłem tę kwestię z mamą.
Sądzę, że jest to moim obowiązkiem wobec kraju, rodziny
i siebie. Uważam Taro, że muszę tak postąpić.
Tara spostrzegła z przerażeniem, że te słowa niszczą ostatnie
szczątki jej miłości, lecz zarazem poczuła się wolna i lekka.
Niepokój wyparło nowe uczucie, tak silne, iż w pierwszej chwili
Tara nie potrafiła go nazwać i dopiero po chwili zrozumiała, że
to nienawiść.
Nie mogła już zrozumieć, dlaczego kiedykolwiek czuła się
winna względem niego, dlaczego go kiedyś kochała. Shasa
usprawiedliwiał się teraz, próbując wytłumaczyć to, czego nie
można było wytłumaczyć, a ona wciąż bała się spojrzeć mu
w oczy. Najwyższym wysiłkiem woli powstrzymywała się, by nie
krzyknąć mu prosto w twarz: „Jesteś tak samo nieczuły,
egoistyczny i zły jak oni” i rzucić się na niego, by paznokciami
wydrapać mu jego jedyne oko. Opanowała się najwyższym
wysiłkiem woli. Pamiętała słowa Mosesa i tylko one się liczyły
w tej trudnej sytuacji.
Shasa skończył swoją starannie przygotowaną mowę i czekał
na jej reakcję. Tara siedziała na wzorzystym kocu
z podkulonymi nogami, wpatrując się w kieliszek. Spojrzał na nią
tak, jak nie patrzył przez ostatnie lata, i odkrył, że wciąż jest
piękna. Miała wysmukłe, delikatnie opalone ciało, w jej ciemnych
włosach migotało słońce, a pełne piersi, które zawsze tak go
zachwycały, wypełniły się jakby na nowo. Już dawno nie
podobała mu się tak jak teraz; delikatnie dotknął ręką jej
policzka.
– Porozmawiaj ze mną – prosił. – Powiedz mi, co o tym
myślisz.
Uniosła głowę i popatrzyła na niego. W pierwszej chwili jej
zimne bezlitosne spojrzenie lwicy zmroziło go, ale Tara
uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami. Pomyślał więc, że się
pomylił, sądząc, że w jej oczach dojrzał nienawiść.
– Już podjąłeś decyzję, Shasa. Po co ci moja zgoda? Nigdy
nie potrafiłam odwieść cię od czegokolwiek. Dlaczego miałabym
próbować teraz?
Odetchnął z ulgą; spodziewał się trudnego starcia.
– Chcę, żebyś wiedziała, dlaczego to robię. Chcę, żebyś
wiedziała, że oboje walczymy o to, by każdy człowiek w tym
kraju mógł żyć w dobrobycie i poszanowaniu własnej godności.
Wybraliśmy tylko inne sposoby osiągnięcia tego celu i ja sądzę,
że mój jest skuteczniejszy.
– Powtarzam, po co ci moja zgoda?
– Potrzebna mi twoja współpraca – poprawił ją – gdyż
w pewien sposób ta okazja zależy od ciebie.
– Dlaczego? – spytała i odwracając wzrok spojrzała na
bawiące się dzieci. Tylko Garrick nie pluskał się w wodzie. Sean
przytopił go i teraz siny z zimna dygotał na brzegu basenu.
Kaszlał i dyszał starając się złapać oddech, a żebra niemal
przebijały mu skórę.
– Garry – zawołała Tara. – Wystarczy. Wytrzyj się i nałóż
sweter.
– Mamo! – próbował protestować, lecz ona przerwała mu:
– W tej chwili.
Kiedy ociągając się poszedł do domku, Tara spojrzała na
Shasę.
– Potrzebna ci moja współpraca? – powiedziała już
całkowicie panując nad sobą. Nie chciała dać mu poznać, co
myśli o nim i jego godnym pogardy planie. – Powiedz, czego
ode mnie oczekujesz.
– Nie powinno być dla ciebie zaskoczeniem, że Urząd
Bezpieczeństwa Państwowego ma dość grubą teczkę opatrzoną
twoim nazwiskiem.
– Biorąc pod uwagę fakt, że aresztowali mnie trzy razy. –
Uśmiechnęła się krzywo Tara. – Masz rację, nie jestem
zaskoczona.
– No cóż, moja droga, chodzi o to, że nie będę mógł zostać
członkiem rządu, jeżeli ty będziesz wywoływać awantury
i urządzać demonstracje ze swoimi siostrami z Czarnej Szarfy.
– Chcesz, żebym porzuciła działalność polityczną? Ale co
z moimi aktami? Wiesz, o co mi chodzi, jestem starą,
zatwardziałą recydywistką.
– Na szczęście policja traktuje cię z pobłażliwym
rozbawieniem. Widziałem kopię twoich akt. Oceniają, że jesteś
naiwną, niesioną uczuciami dyletantką, sterowaną przez bardziej
zajadłe koleżanki.
Dla Tary była to ciężka obraza. Wstała, podeszła do brzegu
basenu, złapała Isabellę za rękę i wyciągnęła ją z wody.
– Ty już też masz dosyć, młoda damo.
Nie zwracając uwagi na protesty Isabelli ściągnęła z niej
kostium.
– To boli! – płakała Isabella, gdy Tara wycierała jej włosy
i owijała puszystym ręcznikiem.
Zapłakana Isabella pobiegła do ojca ciągnąc za sobą ręcznik.
– Mama nie pozwala mi pływać! – pożaliła się ze łzami
w oczach.
– Na świecie nie ma sprawiedliwości – uśmiechnął się Shasa
gładząc ją po głowie. Dziewczynka chlipnęła jeszcze raz i mocno
przytuliła się do niego.
– Dobrze, jestem dyletantką. – Tara znów usiadła na kocu.
Odzyskała już spokój i patrzyła mu prosto w oczy. – A jeżeli nie
porzucę swojej działalności? Jeżeli będę nadal postępowała
zgodnie z nakazami sumienia?
– Taro, nie kłóćmy się – rzekł Shasa cicho.
– Zawsze dopinasz swego, prawda Shasa? – powiedziała
prowokacyjnie, ale on potrząsnął głową, nie podejmując
wyzwania.
– Porozmawiajmy spokojnie i logicznie – poprosił, ale ona
nie mogła się powstrzymać, by się na nim nie odegrać za
zniewagę.
– Wiesz o tym, że dzieci przyznano by mnie, twoi wspaniali
prawnicy musieli cię ostrzec.
– Do diabła, wiesz, że nie o to mi chodziło – powiedział
Shasa zimno, ale przytulił Isabellę mocniej, a ona dotknęła jego
brody.
– Tatusiu, kłujesz – mruknęła radośnie, nieświadoma wrogiej
atmosfery między rodzicami. – Ale mimo tego kocham cię.
– Tak, ja też cię kocham – odparł i zwrócił się do Tary. –
Nie straszyłem cię.
– Jeszcze nie – stwierdziła. – Ale jeżeli cię znam –
a wydaje mi się, że tak – nastąpiłoby to dość szybko.
– Czy nie możemy porozmawiać rozsądnie?
– Nie musimy – poddała się nagle Tara. – Już podjęłam
decyzję. Zdałam sobie sprawę, jak bezowocne są nasze małe
protesty. Już od jakiegoś czasu wiem, że to strata czasu. Wiem
też, że zaniedbywałam dzieci i w czasie ostatniej podróży do
Johannesburga zdecydowałam, że podejmę znów studia,
a politykę zostawię zawodowcom. Już postanowiłam, że wystąpię
z Czarnej Szarfy i zamknę klinikę lub przekażę ją komuś
innemu.
Patrzył na nią ze zdumieniem. Nie dowierzał zbyt łatwo
osiąganym zwycięstwom.
– Czego chcesz w zamian? – spytał.
– Chcę wrócić na uniwersytet i rozpocząć studia doktoranckie
z archeologii – powiedziała szybko. – I chcę mieć zupełną
swobodę podróżowania i studiowania.
– Zgoda – odrzekł bez zastanowienia, nie próbując nawet
ukryć ulgi. – Trzymasz się z dala od polityki i możesz jeździć
gdziekolwiek i kiedykolwiek chcesz.
Mimowolnie spojrzał znów na jej piersi. Miał rację,
zaokrągliły się pięknie i wspaniale wypełniały górną część jej
kostiumu. Poczuł gorące pożądanie.
Tara dostrzegła jego spojrzenie. Znała je dobrze i teraz
budziło w niej obrzydzenie. Po tym, co przed chwilą powiedział,
po tych wszystkich zniewagach, jakie często musiała znosić, po
tym, jak zdradził wszystko to, co dla niej święte i drogie,
wiedziała, że nigdy nie będzie mogła go przyjąć. Podciągnęła
górę kostiumu i sięgnęła po sukienkę.
Shasa był bardzo zadowolony z wyniku negocjacji. Choć
rzadko kiedy pił więcej niż kieliszek, piekąc z chłopcami mięso
na ruszcie, dokończył butelkę rieslinga.
Sean poważnie traktował obowiązki zastępcy szefa kuchni.
Tylko parę kawałków mięsa wylądowało na ziemi.
– Te są dla was, a jeżeli ich nie spróbujecie, nigdy nie
będziecie wiedzieć, czym jest barbecue – powiedział młodszym
braciom.
Isabella pomagała Tarze przyrządzać sałatki obficie polewając
je sosem, a gdy siedli przy stole, dzieci zaśmiewały się
z opowiadań Shasy. Tylko Tara nie przyłączyła się do ogólnej
wesołości.
Kiedy dzieciom pozwolono odejść od stołu z zastrzeżeniem,
by nie kąpały się przez godzinę po obiedzie, Tara spytała cicho:
– O której jutro wyjeżdżasz?
– Wcześnie – odpowiedział. – Muszę być w Johannesburgu
przed południem. Lord Littleton przylatuje z Londynu. Chcę go
powitać na lotnisku.
– Na jak długo wyjedziesz?
– Po uroczystości pojadę z Davidem na obiad –
odpowiedział.
Poprzednio chciał, by była obecna na przyjęciu mającym
uświetnić i rozreklamować otworzenie subskrypcji na akcje nowej
kopalni w Silver River. Tara znalazła wymówkę, by nie pojechać
i zauważyła, że teraz nie ponowił zaproszenia.
– A więc nie będzie cię około dziesięciu dni?
Co kwartał Shasa objeżdżał z Davidem wszystkie
przedsiębiorstwa należące do firmy: fabrykę chemikaliów
w Chaka’s Bay, papiernię we wschodnim Transwalu i położoną
na pustyni Kalahari kopalnię diamentów H’ani, dumę firmy.
– Prawdopodobnie nieco dłużej – poprawił ją Shasa. –
Będę w Johannesburgu przynajmniej przez cztery dni. –
Pomyślał z radością o Marylee z MIT i jej IBM-ie 701.
David Abrahams przekonał Shasę, by organizację
uroczystego otwarcia budowy kopalni Silver River powierzyć
jednej z firm zajmujących się promocją, bardzo ostatnio
modnych, lecz zdaniem Shasy podejrzanych. Pomimo
początkowych obaw, musiał teraz przyznać, że nie był to taki
zły pomysł, jak na początku sądził, choć kosztował ponad pięć
tysięcy funtów.
Zaproszono redaktorów Financial Titnesa i Wall Street Journal
razem z żonami, a po przyjęciu zorganizowano dla nich
pięciodniowe safari w Parku Narodowym Krugera, płacąc za
wszystkie ich wydatki. Zaproszono także dziennikarzy z radia
i całej lokalnej prasy, a dodatkową niespodzianką było przybycie
na przyjęcie ekipy telewizyjnej z Nowego Jorku, która kręciła dla
North American Broadcasting Studios cykl programów
zatytułowany „Spojrzenie na Afrykę”.
W hallu biura Courtney Mining Co. ustawiono działającą,
wysoką na dwadzieścia pięć stóp makietę głównego szybu
projektowanej kopalni Silver River. Wkomponowano go
w ogromną kompozycję kwiatową, wykonaną przez zespół, który
zdobył złoty medal na wystawie kwiatów w Londynie
poprzedniego roku. Zdając sobie sprawę, że dziennikarze muszą
często płukać gardła, David zamówił sto skrzynek moet &
chandon, choć Shasa sprzeciwiał się temu, by podawać tak
dobry szampan.
– Szkoda dla nich nawet zwykłego wina stołowego.
Shasa nie darzył szacunkiem dziennikarzy.
Wynajęty przez Davida zespół taneczny z Royal Swazi Spa
miał wykonać swój program. Zapowiedź występu tancerek
w stroju topless przyciągała niemal równie silnie jak szampan,
gdyż dla cenzorów południowoafrykańskich kobieca pierś była
prawie tak samo niebezpieczna jak Manifest Komunistyczny
Karola Marksa.
Przy wejściu każdemu z gości wręczano ozdobną teczkę,
zawierającą pięknie wydany kolorowy prospekt, świadectwo
depozytowe wystawione dla każdego z gości na akcję Silver
Mining Co. o wartości jednego funta oraz wykonaną
z dwudziestokaratowego południowoafrykańskiego złota
miniaturową sztabkę z wybitym znakiem firmy. Davidowi udało
się namówić władze Banku Rezerw, by zleciły wykonanie
sztabek mennicy państwowej. Ponieważ jedna sztabka
kosztowała prawie trzydzieści dolarów, stanowiły główną pozycję
w wydatkach na reklamę, ale wzbudziły takie podniecenie, że
poniesiony koszt był w pełni uzasadniony.
Shasa wygłosił przemówienie, zanim szampan i tancerki
zdołały zamącić umysły jego gości. Shasa zawsze lubił
występować publicznie. Ani błyski fleszy, ani jasne światła lamp
ustawionych przez ekipę telewizyjną z NABS nie odebrały mu
tej przyjemności.
Kopalnia Silver River była jednym z większych osiągnięć
w jego dotychczasowej karierze. To właśnie on zorientował się,
że na dużej głębokości główne złoże złotonośne Oranii może się
rozgałęziać i osobiście negocjował opcje wiertnicze. Dopiero kiedy
diamentowe świdry przebiły w końcu cienki, czarny pokład rudy,
zawierającej złoto, leżący ponad milę pod powierzchnią ziemi,
przypuszczenia Shasy potwierdziły się. Pokład przekroczył nawet
jego oczekiwania – zawierał ponad uncję czystego złota na tonę
rudy.
Dzisiejszy wieczór należał do Shasy. Wyróżniającą go cechą
było to, że potrafił się cieszyć wszystkim, co robił. Ubrany
w doskonale skrojony smoking stał swobodnie wyprostowany
w jasnym świetle reflektorów, a czarna opaska na oku nadawała
mu zawadiacki i budzący respekt wygląd. Był zupełnie
opanowany, skupił na sobie uwagę zgromadzonych i widać było,
że świetnie daje sobie radę ze swoją firmą.
Śmiali się i klaskali dokładnie wtedy, kiedy zaplanował.
Słuchali z ogromnym zainteresowaniem, gdy mówił o rozmiarach
przedsięwzięcia, o tym, jak przyczyni się do wzmocnienia więzów
łączących Południową Afrykę z Anglią i Brytyjską Wspólnotą
Narodów oraz do nawiązania nowych stosunków z inwestorami
ze Stanów Zjednoczonych, skąd – jak sądził – napłynie
trzydzieści procent niezbędnego kapitału.
Gdy skończył, nagrodzono go oklaskami. Po chwili wstał lord
Littleton, który jako prezes banku prowadzącego subskrypcję
akcji miał przemawiać po Shasy. Był szczupły i siwy, a nieco
staromodny w kroju smoking i szerokie nogawki spodni jakby
podkreślały jego arystokratyczną pogardę dla mody. Mówił
o silnych powiązaniach swojego banku z Courtney Mining
i dużym zainteresowaniu, jakie nowa firma wzbudziła
w londyńskim City.
– Od samego początku byliśmy zupełnie pewni, że nie
będziemy mieli żadnych kłopotów z osiągnięciem zysku
z subskrypcji akcji. Wiedzieliśmy, że ogromna większość akcji
znajdzie nabywców. Miło mi zatem być wśród państwa tego
wieczoru i powiedzieć: „A nie mówiłem?”
Podniósł rękę, by uciszyć szmer na sali.
– Powiem państwu coś, czego nie wie jeszcze nawet pan
Shasa Courtney, a ja sam dowiedziałem się o tym zaledwie
godzinę temu. – Sięgnął do kieszeni, wyjął wstążkę teleksu
i pomachał nią demonstracyjnie. – Jak państwo wiecie,
subskrypcja akcji kopalni Silver River rozpoczęła się dzisiaj
o dziesiątej rano czasu londyńskiego, wyprzedzającego o dwie
godziny czas południowoafrykański. Po zamknięciu mojego
banku kilka godzin temu przysłano mi ten teleks. – Założył
okulary w złotych oprawkach. – Proszę przekazać nasze
gratulacje panu Courtneyowi i firmie Courtney Mining and
Finance, założycielom kopalni złota Silver River. Stop. Do 16
czasu londyńskiego liczba subskrypcji czterokrotnie przekroczyła
ilość akcji. Koniec. Littleton Bank.
David Abrahams pierwszy złożył Shasy gratulacje.
Uśmiechnęli się do siebie wśród burzy oklasków, po czym
Shasa odwrócił się i zszedł z podium.
Centaine Courtney-Malcomess siedziała w pierwszym rzędzie.
Wstała lekko, by mu pogratulować. Miała na sobie suknię ze
złotej lamy i naszyjnik z diamentów, starannie wybranych
spośród trzydziestoletniej produkcji kopalni H’ani. Była
wysmukła, lśniąca i wyglądała wspaniale.
– Mamo, osiągnęliśmy wszystko to, do czego dążyliśmy –
szepnął ściskając ją.
– Nie, cheri, nigdy nie będziemy mieli wszystkiego –
odpowiedziała szeptem. – To byłoby nudne; zawsze jest jeszcze
coś, czego można pragnąć.
Blaine Malcomess czekał, by mu pogratulować, i Shasa, wciąż
obejmując Centaine, odwrócił się do niego.
– To twój wielki wieczór, Shasa. – Blaine uścisnął rękę
Shasy. – Zasłużyłeś sobie na to.
– Dziękuję.
– Bardzo żałuję, że nie ma tu Tary – powiedział jeszcze
Blaine.
– Chciałem, by przyjechała – bronił się Shasa. – Ale, jak
wiecie, zdecydowała, że nie może znów opuścić dzieci.
W chwilę później byli już otoczeni tłumem, śmiali się
i dziękowali za gratulacje, a w pewnym momencie Shasa
spostrzegł dyrektorkę firmy promocyjnej i przecisnął się do niej.
– No cóż, pani Anstey, dzięki pani możemy czuć się dumni.
– Uśmiechnął się do niej czarująco. Była wysoka i nieco zbyt
szczupła, lecz wspaniała zasłona puszystych blond włosów
opadała na jej nagie ramiona.
– Zawsze staram się dawać pełną satysfakcję. – Przymknęła
oczy i lekko poruszyła wargami podkreślając dwuznaczność
swojej uwagi. Prowadzili tę grę odkąd się poznali poprzedniego
dnia. – Obawiam się jednak, że mam dla pana jeszcze trochę
pracy. Czy będzie mnie pan tolerował jeszcze przez jakiś czas?
– Tak długo, jak sobie pani życzy, pani Anstey –
odpowiedział Shasa zgadzając się na reguły gry narzucone
przez nią. Położyła mu rękę na ramieniu i ściskając tylko trochę
mocniej, niż należało, wyprowadziła z sali.
– Dziennikarka z NABS chce zrobić z panem pięciominutowy
wywiad dla serialu „Spojrzenie na Afrykę”. To może być
wspaniała okazja przemawiania bezpośrednio do ponad
pięćdziesięciu milionów Amerykanów.
Ekipa telewizyjna przygotowywała swój sprzęt w sali
konferencyjnej. Trzech młodych, ubranych w codzienne stroje
mężczyzn sprawnie i fachowo ustawiało światła i kamery w końcu
długiego pokoju, pod wiszącym na ciemnej boazerii portretem
Centaine namalowanym przez Annigoniego. Koło nich stała
młoda dziewczyna.
– Kto przeprowadzi wywiad? – spytał Shasa rozglądając się
wokoło.
– Ona jest reżyserem – powiedziała Jill Anstey – i ona
będzie z panem rozmawiać.
Dopiero po chwili zorientował się, że mówi o dziewczynie.
Spojrzał na nią i zobaczył, że nie wydając żadnych poleceń, za
pomocą samych tylko gestów lub pojedynczych słów, kierowała
ustawianiem kamery i świateł.
– To dziecko – zaprotestował Shasa.
– Ma dwadzieścia pięć lat i jest cholernie bystra – ostrzegła
go Jill. – Niech pan się nie da zwieść jej wyglądem. Jest
wschodzącą gwiazdą w tym zawodzie i jest bardzo znana
w Stanach. To ona przeprowadziła tę niezwykłą serię wywiadów
z Jomo Kenyatta, terrorystą z Mau Mau, nie mówiąc o reportażu
z Korei, zatytułowanym „Heartbreake ridge”. Mówi się, że
dostanie za to nagrodę Emmy.
W Południowej Afryce nie było sieci telewizyjnej, ale Shasa
widział ten reportaż w telewizji BBC podczas swojego pobytu
w Londynie. Był to niezwykle ciekawy i przemyślany program
o wojnie koreańskiej i Shasa nie mógł uwierzyć, że zrobiła go ta
młoda dziewczyna. Odwróciła się teraz i podeszła do niego
z wyciągniętą ręką, otwarta i przyjacielska.
– Dzień dobry, panie Courtney, nazywam się Kitty
Godolphin.
Mówiła z czarującym, południowym akcentem. Jej policzki
były obsypane piegami, a mały nosek śmiesznie zadarty. Miała
jednak kształtną głowę i ładny owal twarzy, dzięki czemu była
bardzo fotogeniczna.
– Panie Courtney – powiedziała. – Mówił pan tak
przekonywająco, że chciałabym porozmawiać z panem przed
kamerą. Mam nadzieję, że nie krzyżuję panu planów na
dzisiejszy wieczór?
Uśmiechnęła się do niego słodko, ale on popatrzył jej prosto
w oczy. Spojrzenie Kitty było twarde jak diamenty z kopalni
H’ani.
Błyszczała w nim ostra, cyniczna inteligencja i bezwzględna
ambicja. Shasa nie oczekiwał tego i bardzo go to zaciekawiło.
To przedstawienie może być ciekawe, pomyślał i spojrzał
w dół. Miała małe piersi, nieco za małe jak na jego gust, ale
nie nosiła stanika i mógł ocenić ich kształt pod bluzką. Były
śliczne.
Podeszła z nim do skórzanych foteli ustawionych już koło
siebie w świetle lamp.
– Gdyby zechciał pan tu usiąść, moglibyśmy zaczynać.
Wstęp zrobię później. Nie chcę pana trzymać dłużej, niż to
konieczne.
– Jestem całkowicie do pani dyspozycji.
– Och, wiem, że ma pan mnóstwo ważnych gości. Spojrzała
na swoją ekipę i jeden z nich pokazał jej podniesiony kciuk.
Przeniosła wzrok na Shasę.
– Amerykańska publiczność wie bardzo mało o Południowej
Afryce. Staram się poznać różne poziomy społeczeństwa
południowoafrykańskiego i pokazać, jak funkcjonuje. Przedstawię
pana jako polityka, właściciela kopalni i finansistę i powiem
o pańskiej nowej, wspaniałej kopalni złota. Potem puścimy
wywiad z panem. Zgoda?
– Zgoda! – uśmiechnął się swobodnie. – Zaczynajmy.
Jeden z operatorów trzasnął mu klatką przed nosem, inny
powiedział „Dźwięk!”, a trzeci stojący z tyłu odpowiedział
„Gotowe”, a po chwili „Start”.
– Panie Courtney, przed chwilą powiedział pan
akcjonariuszom pańskiej firmy, że pańska nowa kopalnia złota
będzie prawdopodobnie jedną z pięciu najbogatszych
w Południowej Afryce, co znaczy, że będzie jedną
z najbogatszych na świecie. Czy mógłby pan powiedzieć, jaka
część tego ogromnego bogactwa zostanie zwrócona ludziom,
którym je skradziono? – spytała wprost. – Chodzi mi
oczywiście o plemiona murzyńskie, dawnych właścicieli tej ziemi.
Pytanie na moment wytrąciło Shasę z równowagi, lecz
natychmiast zorientował się, że musi walczyć, i odpowiedział
swobodnie:
– Plemiona murzyńskie, dawni właściciele tej ziemi, zostały
doszczętnie wymordowane w latach dwudziestych poprzedniego
wieku przez królów Chaka i Mzilikazi, łaskawych monarchów
plemienia Zulusów, którzy zdołali zmniejszyć populację
Południowej Afryki o pięćdziesiąt procent. Biali osadnicy
posuwając się na północ napotkali zupełnie bezludne tereny. Ta
ziemia nie należała do nikogo, nikomu Jej nie ukradli. Prawa
do wydobywania bogactw mineralnych nabyłem od ludzi
mających niezaprzeczalne prawo do tej ziemi.
Zobaczył błysk uznania w jej oczach, ale ona także była
szybka. Przegrała jedną kartę, ale w zanadrzu miała już
następną.
– Fakty historyczne są oczywiście interesujące, ale powróćmy
do chwili obecnej. Proszę mi powiedzieć, czy gdyby był pan
biznesmenem o czarnym lub żółtym kolorze skóry, pozwolono
by panu wykupić koncesję na kopalnię Silver River?
– To hipotetyczne pytanie, panno Godolphin.
– Nie sądzę – ucięła szybko. – Czy jestem w błędzie
mówiąc, że Prawo o Segregacji Rasowej zatwierdzone ostatnio
przez parlament, w którym pan zasiada, zezwala na kupowanie
ziemi i wydobywanie bogactw mineralnych tylko białym i firmom
należącym do białych?
– Głosowałem przeciwko tej ustawie – powiedział Shasa
ponuro. – Ale ma pani rację, na mocy tej ustawy kolorowi nie
mogliby nabyć praw do kopalni Silver River – zgodził się.
Była zbyt bystra na to, by zbyt długo napawać się wygraną.
– Ilu czarnych zatrudnia Courtney Mining and Finance
w swoich licznych przedsiębiorstwach? – spytała ze słodkim
uśmiechem.
– W osiemnastu powiązanych z nami firmach zatrudniamy
około dwóch tysięcy białych i trzydzieści tysięcy czarnych.
– To wspaniałe osiągnięcie i musi być pan bardzo z niego
dumny, panie Courtney. – Była niewinnie dziewczęca. – A ilu
czarnych zasiada w zarządach tych osiemnastu firm?
Znów go zaskoczyła i starał się nie odpowiadać na pytanie.
– Z zasady płacimy naszym pracownikom więcej, niż to
przyjęte, a korzystają także z innych przywilejów...
Kitty skinęła lekko głową, zadowolona z tego, że i tak może
wyciąć niepotrzebny materiał, ale kiedy przerwał, spytała znowu:
– A zatem w zarządach firm Courtney nie ma czarnych
dyrektorów. Czy w takim razie mógłby nam pan powiedzieć, ilu
czarnych mianował pan dyrektorami wydziałów swoich firm?
Dawno temu, gdy Shasa polował na bawoły w lasach nad
rzeką Zambezi, zaatakował go rój rozwścieczonych gorącem
wielkich, czarnych pszczół afrykańskich. Nie było na nie
sposobu i w końcu uciekł im nurkując do rzeki, w której aż
roiło się od krokodyli. Patrząc teraz na Kitty poczuł tę samą
bezsilną wściekłość. Kręciła się wokół niego, łatwo unikając jego
uderzeń, i co chwila zadawała bolesne ciosy.
– Pracuje dla pana trzydzieści tysięcy czarnych i nie ma
wśród nich żadnego dyrektora? – zdziwiła się. – Czy mógłby
pan powiedzieć dlaczego?
– W tym kraju ludność murzyńska pochodzi w większości
z wiosek szczepowych. Przyjeżdżają do miast nie posiadając
umiejętności i wykształcenia.
– Och, czy nie ma w pańskiej firmie programów
szkoleniowych?
Shasa skorzystał z okazji.
– Firma ma bardzo rozbudowany program szkoleniowy.
Tylko w zeszłym roku wydaliśmy dwa i pół miliona funtów na
edukację i szkolenie zawodowe pracowników.
– Jak długo działa ten program, panie Courtney?
– Siedem lat; od chwili, gdy zostałem prezesem firmy.
– I po siedmiu latach, pomimo takich środków wydanych na
naukę, ani jeden czarny spośród tylu tysięcy nie został
awansowany na dyrektora? Czy to dlatego, że nie znalazł pan
ani jednego zdolnego do objęcia tej funkcji, czy też zabrania
panu tego wasza polityka, w myśl której pewne stanowiska
powierza się tylko białym, oraz ścisły zakaz, zabraniający
czarnym, bez względu na umiejętności...
Nieubłaganie spychała go w tył, lecz zagrożony próbował
atakować:
– Jeżeli interesuje panią dyskryminacja rasowa, dlaczego nie
została pani w Ameryce? – uśmiechnął się zimno. – Jestem
pewien, że wasz Martin Luther King mógłby powiedzieć pani
więcej niż ja.
– W moim kraju jest dużo bigoterii – zgodziła się Kitty. –
Wiemy o tym i wychowując ludzi oraz zmieniając prawo staramy
się to zmienić. Jednak z tego, co widziałam w tym kraju,
wychowujecie dzieci w duchu polityki, zwanej przez was
apartheidem, umacnianej potężnymi strukturami prawnymi,
takimi jak Prawo o Segregacji i Prawo Rejestracji Ludności,
klasyfikujące ludzi wyłącznie na podstawie koloru skóry.
– Odróżniamy – zgodził się Shasa – ale to nie znaczy, że
dyskryminujemy.
– To ładny slogan, panie Courtney, ale niezbyt oryginalny.
Słyszałam go już od ministra do spraw Bantustanów, doktora
Hendrika Frensch Yerwoerda. Ja jednak sądzę, że
dyskryminujecie. Jeżeli człowiekowi odmawia się prawa
głosowania lub posiadania ziemi tylko dlatego, że ma ciemną
skórę, to według mnie jest to dyskryminacja. – Nim zdołał
odpowiedzieć, zmieniła temat. – Czy wśród pańskich przyjaciół
są czarni? – spytała uprzejmie.
To pytanie przeniosło Shasę o wiele lat w przeszłość.
Przypomniał sobie, jak w młodości pracując po raz pierwszy
w kopalni H’ani poznał człowieka, który stał się jego
przyjacielem. Ten czarny zarządzał składowiskami, na które
wysypywano świeżo wydobytą, niebieską rudę. Kruszyła się tak
długo, aż można ją było przewieźć do młynów.
Nie myślał o nim od lat, ale doskonale pamiętał, że nazywał
się Moses Gama. Przypomniał sobie bez trudu, jak wyglądał:
wysoki, szeroki w ramionach, piękny niczym młody faraon,
o skórze lśniącej w słońcu jak stary bursztyn. Przypomniał sobie
ich długie rozmowy, wspólne lektury i dyskusje, w których
ujawniło się niezwykłe pokrewieństwo dusz. Pożyczył Mosesowi
Historię Anglii Macaulaya. Kiedy Centaine uznała, że ich
przyjaźń stała się zbyt bliska, poleciła zwolnić Mosesa z pracy
w kopalni H’ani. Shasa poprosił Mosesa, by zatrzymał książkę.
Teraz ponownie poczuł dalekie echo uczucia pustki odczuwanej
po przymusowej rozłące z przyjacielem.
– Mam tylko kilku bliskich przyjaciół – odpowiedział. –
Tysiące znajomych, ale tylko paru przyjaciół – pokazał
rozłożone palce prawej ręki. – Nie więcej niż tylu i tak się
składa, że nie ma wśród nich czarnego. Jednak kiedyś miałem
czarnego przyjaciela i bardzo się martwiłem, gdy nasze drogi się
rozeszły.
Instynkt, dzięki któremu była niezrównana w swoim zawodzie,
podpowiedział jej, że Shasa podsunął jej w tym momencie
wspaniałe zakończenie wywiadu.
– Kiedyś miałem czarnego przyjaciela – powtórzyła cicho. –
I bardzo się martwiłem, gdy nasze drogi się rozeszły. Dziękuję,
panie Courtney.
Odwróciła się do operatora kamery.
– Dobrze, Hank, oddaj to, co nakręciliśmy, do studia
i poproś, żeby zrobili jeszcze dzisiaj.
Wstała szybko, lecz Shasa górował nad nią wzrostem.
– Było wspaniale. Mam dużo materiału do wykorzystania –
mówiła z entuzjazmem. – Jestem wdzięczna za współpracę.
Shasa zbliżył swoją twarz do jej twarzy uśmiechając się
uprzejmie.
– Jesteś przebiegłą, małą dziwką – powiedział spokojnie. –
Twarz anioła i serce wiedźmy. Wiesz, że to, co przedstawiasz,
mija się z prawdą, ale cię to nie obchodzi. Jeżeli udaje ci się
zmontować dobry program, nie dbasz o to, czy jest prawdziwy
lub czy kogoś rani, prawda?
Odwrócił się i wyszedł z sali konferencyjnej. Właśnie zaczął
się występ tancerek. Shasa podszedł do stolika, przy którym
siedziała Centaine z Blaine’em, ale nie odzyskał już dobrego
humoru.
Usiadł i patrzył na wirujące tancerki, ale myśląc z wściekłością
o Kitty prawie nie widział ich długich, nagich nóg i błyszczących
ciał. Szukał niebezpieczeństw polując na lwy, bawoły, latając
samolotem i grając w polo. Kitty Godolphin była niebezpieczna.
Zawsze pociągały go kobiety inteligentne i kompetentne, z silną
indywidualnością – a Kitty była zastraszająco kompetentna,
ukształtowana z czystego jedwabiu i stali.
Myślał o jej ładnej, niewinnej twarzy, dziecięcym uśmiechu
i twardym spojrzeniu. Pragnienie posiadania jej,
podporządkowania sobie jeszcze silniej go wzburzały. Wiedział,
że niełatwo będzie ją zdobyć, lecz przez to tym trudniej mu
było myśleć o czymś innym. Poczuł, że jest fizycznie podniecony
i to rozwścieczyło go jeszcze bardziej.
Nagle podniósł wzrok i zobaczył, że z przeciwnego końca sali
obserwuje go Jill Anstey, dyrektorka firmy promocyjnej.
Kolorowe światła połyskiwały na jej szerokich, słowiańskich
policzkach i migotały w jasnych włosach. Popatrzyła mu w oczy
i przejechała koniuszkiem języka po dolnej wardze.
Dobrze, pomyślał. Muszę się na kimś wyładować i ty
doskonale się do tego nadajesz.
Pochylił nisko głowę, Jill skinęła i wyszła z sali. Shasa
przeprosił Centaine, wstał, przeszedł przez wypełnioną muzyką,
mroczną salę i wyszedł tymi samymi drzwiami, co Jill.
Wrócił do hotelu „Carlton” o dziewiątej rano. Wciąż miał na
sobie smoking, więc unikając recepcji wszedł tylnymi schodami
z podziemnego garażu. Centaine i Blaine zajmowali apartament
firmy, a Shasa drugi, mniejszy po drugiej stronie korytarza. Nie
chciał, by go zobaczyli w stroju wieczorowym o tej porze dnia,
ale miał szczęście i nie zauważony wszedł do swojego pokoju.
Ktoś wsunął kopertę pod jego drzwi. Podniósł ją bez
specjalnego zainteresowania, ale gdy zobaczył na niej znak
firmowy studia filmowego Killarney, w którym pracowała Kitty,
uśmiechnął się i otworzył ją.
Szanowny Panie.
Materiał jest wspaniały – wygląda pan lepiej niż Errol
Flynn w filmie. Jeżeli chce go pan obejrzeć, proszę
zadzwonić do mnie do studia.
Kitty Godolphin
Jej bezczelność uspokoiła go, a nawet rozbawiła, i choć był
tego dnia bardzo zajęty – miał zjeść lunch z lordem Littletonem,
a na popołudnie zaplanował różne spotkania – zadzwonił do
studia.
– Dobrze, że jeszcze mnie pan zastał – powiedziała Kitty. –
Właśnie wychodzę. Chce pan zobaczyć materiał? Niech pan tu
przyjdzie o szóstej, dobrze?
Kitty czekała na niego przy recepcji studia filmowego.
Powitała go słodkim, dziecinnym uśmiechem i kpiącym, złośliwym
spojrzeniem zielonych oczu. Podała mu rękę i zaprowadziła go
do wynajętej sali projekcyjnej.
– Wiedziałam, że chcąc tu pana ściągnąć, mogę polegać na
Pańskiej męskiej próżności – zapewniła.
Chłopcy z jej ekipy filmowej siedzieli w pierwszym rzędzie
paląc camele i pijąc coca-colę, ale Hank, operator kamery,
wcześniej włożył film do projektora i teraz obejrzeli go
w milczeniu.
Kiedy zapalono światła, Shasa odwrócił się do Kitty
i powiedział:
– Doskonale to pani zrobiła – rzeczywiście wyszedłem na
niezłego palanta. A montując ostatecznie film może pani
oczywiście wyciąć te fragmenty, gdzie jestem górą.
– Nie podoba się panu? – uśmiechnęła się marszcząc
piegowaty nosek.
– Strzela pani do mnie kryjąc się w krzakach, a ja stoję na
otwartej przestrzeni.
– Jeśli oskarża mnie pan o kłamstwo – rzuciła mu
wyzwanie – to niech mnie pan zabierze i pokaże, jak to
naprawdę wygląda. Niech mi pan pokaże kopalnie i fabryki
należące do pańskiej firmy i pozwoli je sfilmować!
A więc dlatego chciała się z nim widzieć. Shasa uśmiechnął
się w duchu i spytał:
– Ma pani dziesięć dni?
– Mam tyle czasu, ile będzie trzeba – uspokoiła go.
– Dobrze, zacznijmy od kolacji dzisiaj wieczorem.
– Wspaniale! – ucieszyła się i odwracając do swojej ekipy
powiedziała:
– Mazeltov, chłopcy, pan Courtney zaprasza nas na kolację.
– Nie to dokładnie miałem na myśli – mruknął.
– Słucham? – spojrzała na niego niewinnie.
Kitty była wspaniałą towarzyszką. Żywo interesowała się
wszystkim, co jej pokazywał i o czym opowiadał. Gdy mówił,
patrzyła mu w oczy, obserwowała jego usta i często przysuwała
się tak blisko, że czuł na twarzy jej oddech, ale nigdy go nie
dotknęła.
Shasę najbardziej pociągało w niej to, że zawsze była czysta.
W ciągu wielu gorących dni, jakie spędzili razem na pustyni na
dalekim zachodzie lub w lasach na wschodzie, zwiedzając tartaki
i fabryki nawozów sztucznych, obserwując, jak spychacze
zdejmują wierzchnią warstwę ziemi z pokładów węgla, czy też
prażąc się w kopalni odkrywkowej H’ani, Kitty zawsze wyglądała
świeżo. Nawet wtedy, gdy jechali w tumanie kurzu, jej oczy były
czyste, a małe, równe ząbki błyszczały. Nie mógł odgadnąć,
kiedy i gdzie pierze swoje ubrania, lecz były zawsze czyste
i zadbane, a jej oddech, gdy zbliżała do niego swoją twarz,
zawsze przyjemny.
Shasie imponowało także jej profesjonalne podejście do
pracy. Gdy chodziło o nakręcenie jakiegoś ujęcia, nie liczyło się
dla niej nic innego, nie zważała na trudy ani na
niebezpieczeństwa. Chcąc mieć zdjęcia głównego szybu kopalni
H’ani, postanowiła filmować jadąc na zewnątrz windy i Shasa
musiał jej tego zabronić. Kiedy później udał się na spotkanie
z dyrektorem kopalni, Kitty powróciła do szybu i zrobiła
dokładnie takie ujęcie, jakie chciała, a gdy Shasa dowiedział się
o tym później, uśmiechem zgasiła jego wybuch wściekłości.
Shasę bawiło dwuznaczne nastawienie członków ekipy filmowej
do niej. Z jednej strony, bardzo ją lubili, troszczyli się o nią tak,
jakby byli jej starszymi braćmi, i byli dumni z jej osiągnięć.
Jednocześnie bali się jej bezwzględnego dążenia do doskonałości,
gdyż wiedzieli, że poświęci ich i wszystko, co stanie jej na
drodze. Choć rzadko to okazywała, była złośliwa i bezlitosna
i każde jej polecenie, niezależnie od tego jakim głosem je
wydała i czy towarzyszył mu słodki uśmiech, było wykonywane
natychmiast.
Shasy podobało się także jej nastawienie do Afryki, do ziemi
i ludzi ją zamieszkujących.
– Myślałam, że to Ameryka jest najpiękniejszym krajem na
świecie – powiedziała cicho, gdy wpatrywali się kiedyś w słońce
zachodzące za wielkie, samotne góry na pustyniach zachodnich.
– Ale kiedy patrzę na to, wcale nie jestem tego taka pewna.
Ciekawość zawiodła ją do domów pracowników firmy
Courtney. Spędziła długie godziny filmując rozmowy z czarnymi
robotnikami i ich żonami, z białymi nadzorcami i kierownikami
zmian. Filmowała także ich domy i to, co jedzą, rozrywki
i nabożeństwa.
– Czy nadal uważasz, że ich wyzyskuję? – spytał w końcu
Shasa.
– Dobrze im się żyje – zgodziła się.
– I są szczęśliwi – nalegał. – Musisz to przyznać. Niczego
przed tobą nie ukrywam. Są szczęśliwi.
– Są szczęśliwi jak dzieci – zgodziła się. – Dopóki patrzą na
ciebie, jak na potężnego tatusia. Ale jak długo możesz jeszcze
ich ogłupiać? Jak sądzisz, kiedy spojrzą na ciebie, jak lecisz
swoim pięknym samolotem do parlamentu po to, by
przegłosować kolejne prawa, których będą musieli przestrzegać
i powiedzą sobie: „Człowieku! Tego też chcielibyśmy spróbować”?
– Przez trzysta lat rządów białych wspólnie budowaliśmy
łączącą nas społeczną strukturę. Nie chciałbym, by ją zburzono,
nie wiedząc wcześniej, czym ją zastąpić.
– A może demokracja nie byłaby zła na początek? –
zasugerowała. – To nie jest zły pomysł, by wprowadzić w życie
znaną zasadę – wola większości musi zwyciężyć!
– Opuściłaś najważniejszą część – odpowiedział szybko. –
Prawa Mniejszości muszą być chronione. Afrykańczycy znają
i respektują tylko jedno prawo: zwycięzca zgarnia wszystko –
mniejszość pod ścianę! To właśnie stanie się z białymi
osadnikami w Kenii, jeżeli Anglicy skapitulują przed zabójcami
z Mau Mau.
Dyskutowali i kłócili się przez długie godziny dalekich lotów
ponad kontynentem afrykańskim. Shasa i Kitty zawsze lecieli
razem w mosquito. Kask i maska tlenowa były dla niej za duże
i wyglądała w nich jeszcze młodziej i bardziej dziewczęco. David
Abrahams pilotował wolniejszy i bardziej pojemny samolot De
Havilland Dove należący do firmy, wioząc ze sobą ekipę filmową
i ich sprzęt. Choć większość czasu zabierały Shasy spotkania
z dyrektorami i urzędnikami administracji, pozostawało jeszcze
sporo wolnych chwil na uwodzenie Kitty.
Shasa był przyzwyczajony do tego, że kobiety, o które
zabiegał, nie opierają się zbyt długo. Jeżeli walczyły, zawsze
rzucały zalęknione spojrzenie przez ramię. Zwykle ukrywały się
przed nim w najbliższej sypialni, z roztargnienia zapominając
przekręcić klucz w zamku. Spodziewał się, że tak samo będzie
z Kitty.
Dostanie się do jej niebieskich dżinsów było najważniejszym
celem. Przekonanie jej, że Afryka to nie to samo co Ameryka
i że sposób postępowania białych jest najlepszy z możliwych,
stanowiło dalszy cel. Po dziesięciu dniach nie osiągnął żadnego
z nich. Shasy nie udało się naruszyć ani przekonań politycznych
Kitty, ani jej cnoty.
Kitty bardzo się nim interesowała, ale w sposób czysto
zawodowy, bezosobowy. W takim samym stopniu skupił jej
uwagę szaman z plemienia Ovambo, demonstrując jej, w jaki
sposób wyleczył raka żołądka za pomocą okładów z nawozu
jeżozwierza, jak i pokryty tatuażami, biały kierownik zmiany,
który tłumaczył jej, że czarnych robotników nigdy nie wolno
uderzać w brzuch, gdyż można uszkodzić powiększoną malarią
śledzionę, natomiast można ich bić po głowach, gdyż afrykańska
czaszka jest mocna i nic poważnego się nie stanie.
– Mój ty Boże! – westchnęła Kitty. – Warto było
przyjechać tylko po to, by to usłyszeć!
Jedenastego dnia podróży opuścili kopalnię diamentów H’ani
leżącą na rozległej pustyni Kalahari, przelecieli nad tajemniczym
pasmem wzgórz i wylądowali w mieście Windhoek, stolicy
niemieckiej kolonii Afryki Południowo-Zachodniej, przyłączonej
do Południowej Afryki na mocy Traktatu Wersalskiego.
W architekturze i sposobie życia mieszkańców tego małego,
schludnego miasteczka wciąż zaznaczały się wyraźne wpływy
niemieckie. Położone na pagórkowatej wyżynie, leżącej ponad
spieczoną równiną nadmorską miasto miało przyjemny klimat,
a hotel „Kaiserhof”, gdzie Shasa stale wynajmował apartament,
oferował wiele wygód, jakich nie mieli w ciągu tych dziesięciu
dni.
Większą część popołudnia Shasa i David spędzili z dyrekcją
lokalnego biura firmy Courtney. Przed przeprowadzką do
Johannesburga tu mieścił się zarząd całej firmy, a teraz
pozostała jeszcze dyrekcja kopalni H’ani. Kitty, która jak zwykle
nie traciła czasu, filmowała ze swoją ekipą niemieckie budynki
kolonialne, pomniki oraz spacerujące po ulicach, urzekające
kobiety z plemienia Herero. W 1904 roku to wojownicze plemię
wciągnęło kolonistów niemieckich w najstraszniejszą wojnę
w swojej historii. Na polu walki i z głodu zginęło osiemdziesiąt
tysięcy Hererów z ogólnej liczby stu tysięcy. Mężczyźni z tego
plemienia byli wysocy i odznaczali się godnym wyglądem. Kobiety
nosiły długie, niezwykle kolorowe suknie i wymyślne, wysokie
fryzury. Późnym popołudniem Kitty wróciła do hotelu
w doskonałym humorze, zachwycona Hererami.
Shasa starannie zaplanował wieczór. Zostawił Davida w biurze
firmy, by dokończył spotkanie, a sam zamierzał zaprosić Kitty
i jej ekipę do mieszczącej się w ogrodzie hotelowym restauracji,
gdzie tradycyjna orkiestra w alpejskich kapeluszach wygrywała
niemieckie piosenki pijackie. Miejscowe piwo Hansa Pilsner było
równie dobre, jak oryginalne monachijskie. Miało czysty, złoty
kolor i gęstą piankę na wierzchu. Shasa zamówił największe
kufle i Kitty piła równo ze wszystkimi.
Wszyscy bawili się znakomicie do momentu, gdy Shasa,
rozmawiając z Kitty na boku, powiedział:
– Zupełnie nie wiem, jak ci to powiedzieć, Kitty, ale to jest
nasz ostatni wspólny wieczór. Poprosiłem sekretarkę, by
zarezerwowała dla was miejsca na lot do Johannesburga na
jutro rano.
Kitty popatrzyła na niego ze zdumieniem.
– Nie rozumiem. Myślałam, że lecimy do twoich działek
diamentowych w Sperrgebiet.
W jej ustach brzmiało to „Spir Bit”.
– To miała być najważniejsza część naszej wyprawy.
– Sperrgebiet znaczy „Strefa zamknięta” – powiedział
smutno Shasa. – I tak właśnie jest, Kitty, to rejon zamknięty.
Nikt nie może tam pojechać bez zezwolenia rządowego
inspektora kopalni.
– Ale byłam pewna, że załatwiłeś nam zezwolenia –
zaprotestowała.
– Próbowałem. Teleksowałem do naszego tutejszego biura,
by to załatwili. Nie wydali nam zezwoleń. Obawiam się, że rząd
nie chce was tam wpuścić.
– Ale dlaczego?
– Musi być tam coś, czego nie chcą wam pokazać i pozwolić
sfilmować – powiedział wzruszając ramionami.
Kitty milczała przez chwilę, ale obserwując jej wyrazistą
twarz widział, jak walczy ze sprzecznymi uczuciami, a jej oczy
błyszczały wściekłością i determinacją. Już na samym początku
ich znajomości odkrył, że najbardziej skutecznym sposobem
zainteresowania czymś Kitty jest zabronienie jej tego. Wiedział,
że chcąc dostać się do Sperrgebiet, jest teraz gotowa skłamać,
oszukać lub sprzedać swoją duszę.
– Mógłbyś nas tam przeszmuglować – zasugerowała.
Potrząsnął głową.
– Nie warto ryzykować. Mogłoby się nam udać, ale jeżeli
nas złapią, dostaniemy po sto tysięcy funtów kary albo pięć lat
więzienia.
Położyła mu rękę na ramieniu, po raz pierwszy dotykając
go z rozmysłem.
– Proszę, Shasa, tak bardzo chciałabym to sfilmować.
Jeszcze raz potrząsnął poważnie głową.
– Przykro mi, Kitty, ale obawiam się, że to niemożliwe. –
Wstał. – Muszę się przebrać do kolacji. Możesz to przekazać
chłopcom, gdy mnie nie będzie. Wasz samolot do
Johannesburga odlatuje o dziesiątej rano.
Podczas kolacji Shasa spostrzegł od razu, że nie uprzedziła
członków ekipy o tym, że nastąpiła zmiana planów, gdyż wciąż
rozmawiali z ożywieniem, popijając dobre niemieckie piwo.
Po raz pierwszy Kitty nie brała udziału w konwersacji.
Siedziała przygnębiona przy końcu stołu, patrząc osowiałym
wzrokiem na teutońskie dania. Od czasu do czasu rzucała
nadąsane spojrzenie w stronę Shasy. David napił się tylko kawy
i poszedł dzwonić do Matty i dzieci, a Hank i reszta ekipy zaczęli
się interesować miejscowym nocnym lokalem z dobrą muzyką
i bardzo dobrymi dziewczynami.
– Dziesięć dni bez towarzystwa kobiet, jeżeli nie liczyć
szefowej – narzekał Hank. – Staję się dość nerwowy.
– Pamiętaj, gdzie się znajdujesz – ostrzegł go Shasa. –
W tym kraju czarny kolor to królewska gra.
– Niektóre z tych dziewczyn są warte pięciu lat ciężkich
robót – powiedział przewracając oczami Hank.
– Czy wiesz, że mamy tu południowoafrykańską wersję
rosyjskiej ruletki? – spytał go Shasa. – Bierze się kolorową
dziewczynę do budki telefonicznej, wzywa patrol policyjny
i czeka, kto pojawi się pierwszy.
Tylko Kitty się nie roześmiała. Shasa wstał.
– Muszę jeszcze przejrzeć kilka dokumentów. Pożegnamy się
przy śniadaniu.
W pokoju ogolił się szybko, wziął prysznic i przebrał
w jedwabny szlafrok. Podszedł do barku i kiedy sprawdzał, czy
jest lód, usłyszał delikatne pukanie.
W drzwiach stała bardzo zasmucona Kitty.
– Czy przeszkadzam?
– Nie, skądże znowu.
Otworzył szeroko drzwi, a ona przeszła przez pokój
i zatrzymała się patrząc przez okno.
– Czy chcesz się czegoś napić przed snem? – spytał Shasa.
– A co pijesz?
– Rusty nail.
– Nalej i mnie, niezależnie od tego, co to jest. Gdy mieszał
jej drambuie z whisky, powiedziała:
– Przyszłam ci podziękować za wszystko, co dla mnie
zrobiłeś w ciągu tych dziesięciu dni. Niełatwo będzie się
pożegnać.
Podszedł do niej niosąc drinki dla nich obojga, lecz ona
wzięła od niego obie szklanki i postawiła je na stoliku. Potem
stanęła na palcach i objąwszy go za szyję złożyła usta do
pocałunku.
Jej usta były miękkie i słodkie jak kakao. Powoli wsadzała
mu język w usta. Kiedy w końcu ich wargi rozłączyły się
z cichym cmoknięciem, schylił się i wziął ją na ręce. Gdy niósł
ją do sypialni, wtuliła twarz w jego ramiona.
Miała wąskie, chłopięce biodra, płaski brzuch i białe, krągłe,
twarde niczym para strusich jaj pośladki. Jej ciało, podobnie
jak twarz, wydawało się dziecinne i jeszcze nie w pełni
rozwinięte. Tylko piersi były twarde i pięknie ukształtowane,
a w dole brzucha znajdowała się kusząca kępka ciemnych,
gęstych włosów. Kiedy ich dotknął, odkrył, że są delikatne jak
jedwab i miękkie jak dym.
Kochali się tak gorąco, jakby robili to zupełnie spontanicznie.
Używając najbardziej wulgarnych słów mówiła, co robił, a widok
tych niewinnie wyglądających ust wypowiadających takie słowa
był niezwykle podniecający. Kitty dostarczyła mu niezwykle
intensywnych doznań i całkowicie zaspokoiła jego pożądanie.
W ciemnościach przytuliła się do niego.
– Po tym, co się stało, nie wiem, jak zniosę rozstanie z tobą
– wyszeptała.
Shasa dyskretnie obserwował jej twarz w lustrze po drugiej
stronie pokoju.
– Do licha! Nie mogę pozwolić, żebyś odeszła – szepnął do
niej. – Niech się dzieje, co chce – zabiorę cię do Sperrgebiet.
Zobaczył w lustrze, że na jej twarzy pojawił się uśmiech
zadowolenia i satysfakcji. A więc miał rację – Kitty używała
swojego ciała jak atutów w brydżu.
Kiedy nazajutrz rano Kitty i Shasa przyjechali samochodem
firmy na lotnisko, członkowie ekipy filmowej pakowali sprzęt do
samolotu według wskazówek Davida. Kitty wysiadła i podeszła
do nich.
– Jak chcesz to zrobić, Davie? – spytała.
– Nie wiem, o co ci chodzi – odpowiedział zaskoczony.
– Będziesz musiał sfałszować plan lotu, prawda? – nalegała
Kitty. David nadal nie wiedział, o co chodzi, i spojrzał na Shasę,
ale ten wzruszył tylko ramionami. Kitty zaczęła się niecierpliwić.
– Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Jak zamierzasz zataić fakt,
że lecimy do Sperrgebiet bez pozwoleń?
– Bez pozwoleń? – powtórzył David. Pogrzebał w kieszeni
skórzanej kurtki lotniczej i wydobył plik dokumentów. – To są
pozwolenia. Wydano je tydzień temu. Wszystko jest zupełnie
w porządku.
Kitty odwróciła się i spojrzała bez słowa na Shasę, ale on
nie patrzył na nią. Podszedł do mosquito sprawdzając samolot
przed lotem.
Shasa wzniósł się na wysokość dwóch tysięcy stóp, obrał
właściwy kierunek i wyrównał.
– Ty skurwysynu – odezwała się po raz pierwszy Kitty.
Była wściekła.
– Kochanie – odwrócił się do niej z uśmiechem i popatrzył
na nią z rozbawieniem przez maskę. – Oboje dostaliśmy to,
czego chcieliśmy, i mieliśmy wspaniałą zabawę. Dlaczego się tak
złościsz?
Odwróciła się od niego i popatrzyła w dół na wspaniałe,
płowe góry Khama’s Hochtland. Shasa nie zwracał na nią
uwagi. Po jakimś czasie usłyszał przerywany odgłos
w słuchawkach. Pochylił się do przodu i zaczął manipulować
przy radiu. W chwilę później zauważył kątem oka, że skulona
w swoim fotelu Kitty dziwnie się trzęsie i że to właśnie od niej
pochodzi przerywany odgłos.
Dotknął jej ramienia i Kitty odwróciła się do niego. Miała
spuchniętą i zaczerwienioną od tłumionego śmiechu twarz,
a z oczu płynęły jej łzy. Nie mogła się już dłużej
powstrzymywać i parsknęła śmiechem.
– Ty chytry sukinsynu – powiedziała łapiąc oddech. – Ty
podstępny potworze. – I zaczęła się śmiać nie panując już nad
sobą. W chwilę później otarła łzy.
– Nieźle się dobraliśmy – stwierdziła. – Nasze umysły
podobnie pracują.
– Nasze ciała też dobrze sobie radzą – przypomniał, a Kitty
zdjęła maskę tlenową i pochyliła się ku niemu składając usta do
pocałunku. Jej język był kuszący i wił się niczym węgorz.
Odkąd zostali kochankami, przebywanie z Kitty było dla
Shasy nieustanną radością, a ich pobyt na pustyni mijał zbyt
szybko. Bystrość i ciekawość, z jaką przyglądała się światu,
pobudzały także jego umysł, a dzięki jej spostrzegawczości
odkrywał na nowo dobrze znane rzeczy.
Razem obserwowali i filmowali ogromne żółte spychacze
zgarniające ziemię na wznoszących się tarasach, które kiedyś
były dnem oceanu. Opowiadał Kitty, jak w czasach, gdy skorupa
ziemska jeszcze nie stwardniała, płynna magma wypływała na
powierzchnię unosząc ze sobą diamenty, utworzone na wielkiej
głębokości, pod wielkim ciśnieniem i w wysokiej temperaturze.
W tych czasach padające nieustannie deszcze tworzyły
ogromne rzeki, które płynąc ku morzu wypłukiwały diamenty
i niosły je ze sobą, zostawiając w zagłębieniach i nierównościach
dna morskiego leżących blisko ujścia rzeki. Gdy wyłaniający się
kontynent podnosił się coraz wyżej, dno wynurzyło się ponad
powierzchnię morza. Rzeki wyschły lub zmieniły koryta dawno
temu, a wznoszące się tarasy pokryły osady przykrywając
zagłębienia, w których leżały diamenty. Tylko genialny
Twentyman-Jones potrafił ustalić, gdzie biegły koryta rzek.
Studiując fotografie lotnicze i posługując się szóstym zmysłem,
wskazał niezwykłe precyzyjnie pradawne tarasy.
Kitty wraz ze swoją ekipą dokładnie sfilmowała cały proces
wydobywania diamentów. Piasek i żwir spychano najpierw
buldożerami, następnie przesiewano, a w końcu przedmuchiwano
ogromnymi wentylatorami tak długo, aż pozostawały tylko
drogocenne kamienie, stanowiące mikroskopijną część masy
przerzuconej ziemi.
Budynki należące do kopalni nie miały klimatyzacji i w czasie
pustynnych nocy było w nich zbyt gorąco, by spać, więc Shasa
zrobił na wydmach posłanie z koców. Kochali się w poświacie
gwiazd, owiani charakterystycznym zapachem pustyni.
Ostatniego dnia pobytu Shasa wziął jeden z dżipów
należących do firmy i pojechał razem z Kitty na wycieczkę do
czerwonych wydm. Te piaszczyste góry, ukształtowane
nieustannie wiejącymi wiatrami prądu Benguela, były
najwyższymi wydmami na świecie. Poskręcane czerwone grzbiety
wznoszące się na tle bladego, pustynnego nieba wyglądały jak
żywe gady.
Shasa pokazał Kitty stado gazeli. Były bardzo duże, a ich
głowy pokrywał piękny, biało-czarny wzór. Miały wysmukłe rogi
i wyglądały jak z bajki. Te piękne zwierzęta tak dobrze
przystosowały się do niegościnnej ziemi, na której żyły, że nie
musiały pić wody z otwartych zbiorników, gdyż wystarczała im
rosa osiadająca na spalonych słońcem trawach. Obserwowali je
tak długo, aż stały się ruchomymi punktami na linii horyzontu,
a w końcu rozpłynęły w falującym od gorąca powietrzu.
– Urodziłem się gdzieś tu, wśród tych wydm – powiedział
Shasa, gdy stojąc obok siebie na krawędzi wydmy patrzyli na
leżącą poniżej kotlinę, gdzie zostawili dżipa.
Opowiedział jej, jak Centaine szła zagubiona i opuszczona
przez te straszne ziemie, niosąc go w łonie. Dwoje Buszmenów
było jej jedynymi towarzyszami i przewodnikami, a kobieta, której
imię nosiła teraz kopalnia H’ani, była także akuszerką przy jego
porodzie. Składając hołd najcenniejszej rzeczy na świecie nadała
mu imię Shasa, „Dobra Woda”.
Przeżywanie w samotności majestatycznego piękna bardzo ich
do siebie zbliżyło i pod koniec dnia Shasa wiedział, że naprawdę
ją kocha i że chce z nią spędzić resztę życia.
Patrzyli razem, jak słońce zniża się ku czerwonym wydmom,
a niebo przekształcało się w wykonaną z brązu zasłonę,
podziurawioną niebieskimi obłokami, jakby wykutymi młotem
niebiańskiego kowala. Później zmieniało stopniowo kolor
z brązowego na pomarańczowy, później na purpurowy, a kiedy
w końcu słońce zniknęło za wydmami, wydarzył się cud.
Patrzyli zadziwieni, jak bezgłośny wybuch pokrył cały
horyzont elektryzującym zielonym blaskiem. Przez krótką chwilę
niebo było tak zielone, jak głębiny oceanów lub lód
w szczelinach lodowców wysoko w górach. Potem światło
łagodnie zgasło, a niebo przybrało ponownie metaliczny, brązowy
kolor zmierzchu. Kitty spojrzała na niego pytająco.
– Widzieliśmy to razem – powiedział Shasa cicho. –
Buszmeni nazywają to Zielonym Pytonem. Można całe życie
przeżyć na pustyni i nigdy go nie zobaczyć. Ja sam nie
doświadczyłem tego wcześniej.
– Co to oznacza? – spytała Kitty.
– Buszmeni mówią, że ten dobry omen spotyka się
nadzwyczaj rzadko – powiedział biorąc ją za rękę. – Mówią, że
ci, którzy zobaczą Zielonego Pytona, będą wybrańcami losu. My
zobaczyliśmy go razem.
W gęstniejącym mroku zeszli na dół stromym zboczem do
miejsca, gdzie Shasa zostawił dżipa. Zapadali się po kolana
w miękkim, nagrzanym słońcem piasku i chcąc utrzymać
równowagę, wspierali się wzajemnie o siebie.
Kiedy znaleźli się przy dżipie, Shasa położył jej ręce na
ramionach, zwrócił jej twarz ku sobie i powiedział:
– Nie chcę, żeby to się skończyło, Kitty. Nie odchodź, wyjdź
za mnie. Dam ci wszystko, czego możesz w życiu zapragnąć.
Cofnęła głowę i zaśmiała mu się w twarz.
– Nie bądź głupcem, Shasa. Nie możesz mi dać tego, czego
pragnę – stwierdziła. – Było nam dobrze, ale to była tylko
zabawa. Możemy być dobrymi przyjaciółmi tak długo, jak
zechcesz, ale idziemy różnymi ścieżkami i w inną stronę.
Gdy następnego dnia wylądowali w Windhoek, na tablicy
w pomieszczeniu dla załogi wisiał telegram do Kitty. Przeczytała
go szybko. Podniosła wzrok i popatrzyła na niego niewidzącymi
oczami.
– Coś się zaczyna dziać – odrzekła. – Muszę jechać.
– Kiedy cię zobaczę? – spytał Shasa, a ona popatrzyła na
niego tak, jakby był kimś zupełnie obcym.
– Nie wiem – odparła, a w godzinę później leciała już razem
ze swoją ekipą do Johannesburga.
Shasa był wściekły i upokorzony. Nigdy nie zaproponował
innej kobiecie, że ożeni się z nią rozwodząc się z Tarą – nigdy
o tym nawet nie pomyślał – a Kitty go wyśmiała.
Dobrze znał różne sposoby odnalezienia utraconego spokoju,
a jednym z nich było polowanie. Gdy wielki, czarny jak smoła
bawół z lśniącymi w słońcu rogami i czającą się w małych
oczkach żądzą mordu atakował go wypuszczając z pyska
krwawą pianę, ogarniała go myśliwska pasja i nie istniało dla
niego nic innego na świecie. Trwała jednak pora deszczowa
i tereny myśliwskie na północy kraju były błotniste i bardzo
łatwo było zachorować na malarię. Shasa nie mógł pojechać na
polowanie, więc chwycił się innego sprawdzonego sposobu,
którym było robienie interesów.
Pieniądze zawsze fascynowały Shasę. Gdyby było inaczej, nie
zgromadziłby tak wielkich bogactw, gdyż wymagało to oddania
i poświęcenia, do jakiego zdolni byli tylko nieliczni ludzie. Inni
pocieszali się starymi przesądami, że pieniądze nie dają szczęścia
i że są podstawą wszelkiego zła. Shasa doskonale wiedział, iż
pieniądze nie są ani dobre, ani złe – po prostu nie mają nic
wspólnego z moralnością. Wiedział, że pieniądze nie mają
sumienia, lecz kryją w sobie ogromny potencjał zarówno dobra,
jak i zła. To posiadający je człowiek dokonuje ostatecznego
wyboru, i prawo dokonywania tego wyboru jest nazywane
potęgą.
Jego instynkt działał nawet wtedy, gdy sądził, że jest
całkowicie zajęty Kitty. Niemal podświadomie dostrzegł oddalone
od brzegu białe punkciki na zielonych wodach prądu Benguela
na Oceanie Atlantyckim. W niecałą godzinę po odlocie Kitty
wpadł do biura Courtney Mining and Finance przy głównej
ulicy Windhoek i zaczął intensywnie pracować. Zażądał, by mu
przedstawiono pewne liczby i dokumenty, odbył szereg rozmów
telefonicznych, wezwał prawników i księgowych, poprosił wysoko
postawionych ludzi o załatwienie pewnych spraw i wysłał swoich
pracowników, by przeszukali archiwa miejskie i lokalnej gazety.
Zebrał wszystkie narzędzia pracy, dane, liczby, które mogły mu
pomóc i wpływy, by z radością całkowicie oddać się pracy jak
palacz opium swojej fajce.
Po pięciu dniach poznał już wszystkie szczegóły i mógł
dokonać ostatecznej oceny sytuacji. Miał przy sobie Davida
Abrahamsa, gdyż w takich sytuacjach David doskonale doradzał
i wynajdował wszystkie słabe punkty pomysłów Shasy.
– A więc wygląda to tak – zaczął Shasa podsumowanie.
W sali konferencyjnej, pod zamówionym przez Centaine
wspaniałym freskiem Pierneefa, pochodzącym z jego najlepszego
okresu, siedziało pięciu mężczyzn: Shasa, David, dyrektor filii
firmy i jego sekretarz oraz niemiecki prawnik z Windhoek, stale
pracujący dla Shasy.
– Wygląda na to, że przespaliśmy to. W ciągu ostatnich
trzech lat wyrósł nam pod bokiem biznes, który w zeszłym roku
przyniósł dwadzieścia milionów funtów zysku, cztery razy więcej
niż kopalnia H’ani, i my na to pozwoliliśmy!
Spojrzał swoim jedynym okiem na dyrektora filii, żądając
wyjaśnień.
– Zdawaliśmy sobie sprawę z rozwoju rybołówstwa w Walvis
Bay – starał się wyjaśnić nieszczęśliwiec. – Ogłoszenie
o przyjmowaniu zgłoszeń na zezwolenia połowu sardeli było
wydrukowane w gazecie, ale sądziłem, że rybołówstwo leży poza
zasięgiem naszych zainteresowań.
– Z całym szacunkiem, Frank, ale tego rodzaju decyzje
wolałbym podejmować sam. Do pańskich zadań należy
przekazywanie mi wszelkich informacji.
Shasa mówił spokojnym głosem, ale zebrani nie mieli
wątpliwości, że była to bardzo poważna nagana, i pochylili głowy
nad notatnikami.
Shasa milczał przez dziesięć sekund, by dobrze zapamiętali
jego słowa, po czym powiedział:
– No dobrze, Frank. Powiedz nam teraz to, co powinieneś
nam powiedzieć cztery czy pięć lat temu.
– No cóż, połowy sardeli w Walvis Bay zaczęły się we
wczesnych latach trzydziestych i początkowo przynosiły niezły
dochód, ale kryzys i prymitywne metody połowu stosowane
w tych czasach zmusiły właścicieli do zaprzestania połowów
i zamknięcia przetwórni.
Gdy Frank zaczął mówić, Shasa przypomniał sobie swoje
dzieciństwo. Pamiętał swoją pierwszą podróż nad Walvis Bay
i zdał sobie sprawę, że było to dwadzieścia lat temu. Przyjechał
tam z Centaine jej żółtym daimlerem, by odebrać pieniądze,
które pożyczyła firmie De La Reya zajmującej się rybołówstwem
i przetwórstwem rybnym oraz by zamknąć przetwórnię. Działo
się to w trudnych czasach kryzysu, kiedy firmy Courtney
przetrwały tylko dzięki determinacji i bezwzględności jego matki.
Pamiętał, jak Lothar De La Rey, ojciec Manfreda, prosił
jego matkę o odłożenie spłaty zaciągniętej pożyczki. Kiedy jego
kutry stały u nadbrzeża wyładowane po burty srebrnymi
sardelami, sekwestrator opieczętował na polecenia Centaine drzwi
przetwórni.
To właśnie wtedy poznał syna Lothara De La Reya.
Manfred był wówczas bosym, krótko ostrzyżonym chłopcem,
o twarzy spalonej słońcem, wyższym i potężniejszym niż Shasa.
Miał na sobie granatowy rybacki sweter i szorty khaki
wysmarowane rybim tłuszczem, podczas gdy Shasa był ubrany
w nieskazitelne szare spodnie, białą koszulkę i elegancki pulower,
a na nogach miał wyglansowane, czarne półbuty.
Dwaj chłopcy z różnych światów spotkali się na pokładzie
największego z kutrów i natychmiast zapałali do siebie
nienawiścią. W ciągu kilku minut kpiny i obelgi przerodziły się
w bójkę. Rzucili się na siebie z wściekłością, okładając się
pięściami i szamocząc na pokładzie kutra, podjudzani przez
rozradowanego tym widokiem ciemnoskórego rybaka. Nawet po
tylu latach doskonale pamiętał dzikie spojrzenie bladych oczu
Manfreda, gdy spadali z kutra na śliską, śmierdzącą stertę
sardeli, i ponownie poczuł okropne upokorzenie, jakiego doznał,
gdy Manfred wepchnął jego głowę w masę zimnych, martwych
ryb i niemal utopił go w szlamie.
Ponownie skupił uwagę na tym, co mówił Frank.
– W tej chwili sytuacja wygląda tak, że rząd wydał cztery
pozwolenia na łowienie sardeli w Walvis Bay i ich przetwórstwo.
Departament Rybołówstwa ustala roczne limity połowów na
każde pozwolenie. W tym roku wynoszą one dwieście tysięcy
ton.
Shasa myślał z zadowoleniem o olbrzymich potencjalnych
zyskach z takiej ilości ryb. Według opublikowanych danych,
w poprzednim roku podatkowym każda z czterech przetwórni
przyniosła około dwóch milionów dochodu. Shasa wiedział, że
mógłby zwiększyć tę sumę, być może nawet ją podwoić, ale nie
zanosiło się na to, by dano mu szansę.
– Wstępne rozmowy z Departamentem Rybołówstwa
i wyższymi władzami – Shasa zaprosił na obiad samego
gubernatora regionu – wykazały, że dalsze pozwolenia nie będą
wydawane. Jedyną drogą rozpoczęcia działalności w tej branży
byłoby odkupienie jednego pozwolenia.
Shasa uśmiechnął się sardonicznie, gdyż już wybadał dwie
firmy. Właściciel pierwszej z nich zaproponował Shasy, używając
bardzo kwiecistych zwrotów, by dokonał niezgodnego z naturą
aktu seksualnego z samym sobą, a drugi na początek negocjacji
rzucił sumę kończącą się bardzo długim ciągiem zer. Mimo że
miał teraz posępny wyraz twarzy, Shasa lubił tego rodzaju
sytuacje; pozornie beznadziejne, ale dające widoki na ogromne
korzyści, jeżeli uda się przezwyciężyć trudności.
– Chcę mieć wszystkie zestawienia bilansowe tych czterech
firm – polecił. – Czy ktoś zna dyrektora Departamentu
Rybołówstwa?
– Tak, ale on jest bezwzględnie uczciwy – ostrzegł Frank,
wiedząc, jakim torem biegną myśli Shasy. – Ma zaciśnięte ręce,
a jeżeli będziemy się starali wcisnąć mu mały prezent, narobi
takiego smrodu, że poczują go w sądzie w Bloemfontein.
– Nie mówiąc o tym, że wydawanie pozwoleń nie leży w jego
jurysdykcji – zgodził się sekretarz firmy. – Są wydawane
wyłącznie przez ministerstwo w Pretorii, ale na mocy decyzji
samego ministra ich liczba jest ograniczona do czterech.
Shasa został jeszcze w Windhoek przez pięć dni, próbując
sprawdzić każdą szansę, chwytając się każdego sposobu
i wykorzystując, tak jak tylko on potrafił, najdrobniejsze
szczegóły. Pod koniec swego pobytu był jednak równie daleki
od kupna pozwolenia na połowy w Walvis Bay co wtedy, gdy
po raz pierwszy zobaczył małe, białe kutry na zielonym oceanie.
Osiągnął tylko tyle, że przez dziesięć dni nie pamiętał o małym,
jadowitym stworzeniu, o Kitty Godolphin.
Jednakże, gdy w końcu stwierdził, że nic już nie uzyska
zostając dłużej w Windhoek, wsiadł do kabiny mosquito. Widok
pustego miejsca obok przypomniał mu Kitty. Pod wpływem
nagłego impulsu, zamiast lecieć wprost do Kapsztadu, skręcił na
zachód, w stronę wybrzeża, gdyż zdecydował, że zanim
całkowicie porzuci pomysł kupienia licencji, raz jeszcze przyjrzy
się wszystkiemu dokładnie.
Lecąc mosquito ku morzu myślał o Kitty, ale coś innego nie
dawało mu spokoju. Wydawało mu się, że rozpatrując różne
możliwości, o czymś zapomniał, coś przeoczył.
Zobaczył przed sobą ocean, spowity zasłoną mgły w miejscu,
gdzie zimny prąd stykał się z ziemią. Wysokie wydmy koloru
zboża i miedzi wiły się niczym gniazdo żmij. Zmienił kurs i leciał
teraz wzdłuż nie kończących się plaż i białych regularnych grzyw
załamujących się fal aż do chwili, gdy zobaczył półksiężyc zatoki
zamykający niespokojny ocean i latarnię morską na Pelican
Point, migającą do niego przez mgłę.
Zwolnił obroty silnika Rolls Royce Merlins i zmniejszył
wysokość, muskając strzępy mgły. W prześwitach zobaczył kutry.
Znajdowały się blisko lądu, na granicy prądu. Niektóre z nich
miały pełne sieci i widział, jak cenny ładunek lśni srebrzyście
w wodzie, gdy rybacy wyciągali wolno zaciąg. Nad nimi migotała
biała chmara ptaków czekających na ucztę.
Dwa kilometry dalej dostrzegł, jak następny kuter, zarzucając
sieć na ławicę sardeli, kreślił spienionym śladem wodnym
skomplikowany rysunek.
Shasa pociągnął ostro za stery i pochylając mocno mosquito
skręcił ostro nad kutrem, by dalej obserwować połów. Zobaczył
ławicę, ciemny cień wyglądający tak, jakby ktoś wylał tysiące
litrów atramentu do zielonej wody. Był zaskoczony wielkością
ławicy – miała setki akrów i choć każda z ryb nie była większa
niż jego dłoń, razem tworzyły ogromną masę.
– Miliony ton w jednej ławicy – szepnął. Gdy przełożył to
na pieniądze, ponownie owładnęła nim zachłanność.
Obserwował, jak kuter zarzucał sieć dookoła niewielkiej części
ogromnej ławicy. Po chwili wyrównał i na wysokości czterdziestu
metrów, dotykając kłębów mgły, poleciał w głąb zatoki. Na
samym brzegu stały budynki czterech przetwórni. Przy każdej
z nich wychodził w wodę długi pomost, a z kominów unosił się
dym.
Która z nich należała do starego De La Reya? – zastanawiał
się Shasa.
Na którym podeście walczył z Manfredem i skończył z oczami,
uszami i nosem zalepionymi szlamem? Uśmiechnął się ponuro,
wspominając to zdarzenie.
Ale ona leżała dalej na północ, pomyślał przypominając
sobie zdarzenie sprzed dwudziestu lat. Nie leżała tak głęboko
w zatoce.
Zawrócił mosquito i poleciał z powrotem równolegle do plaży
i milę przed sobą zobaczył nierówny rząd ściemniałych,
pordzewiałych pali wychodzący daleko w wody zatoki i stare
ruiny przetwórni na plaży.
– A więc wciąż tu jest – powiedział i natychmiast poczuł
dreszczyk podniecenia. – Wciąż tu jest, opuszczona
i zapomniana przez te wszystkie lata.
Już wiedział, o czym zapomniał.
Jeszcze dwa razy przeleciał nad zabudowaniami tak nisko, że
wzbijał tumany piasku z wierzchołków wydm. Na zwróconej
w kierunku morza pordzewiałej ścianie z blachy falistej można
jeszcze było odczytać niewyraźny napis:
SOUTH WEST AFRICAN CANNING AND FISHING CO.
LTD.
Pociągnął za stery i łagodnym łukiem wzniósł mosquito
w górę, wchodząc na kurs powrotny do Windhoek. Zapomniał
już o Kapsztadzie i o obietnicy złożonej synom i Isabelli, że wróci
do domu przed weekendem. David Abrahams wyleciał rano do
Johannesburga na kilka minut przed Shasą, więc w Windhoek
nie było nikogo, komu Shasa mógłby powierzyć poszukiwania.
Sam poszedł do archiwum miejskiego i na godzinę przed
zamknięciem znalazł to, czego szukał.
Pozwolenie na łowienie i przerabianie sardeli i innych ryb
zostało podpisane przez gubernatora regionu 20 września 1929
roku. Wydano je Lotharowi De La Reyowi zamieszkałemu
w Windhoek i nie było na nim daty ważności. Można było
zatem nadal z niego korzystać.
Shasa uderzył ręką w zniszczony, pożółkły dokument
i prostując go starannie patrzył z zachwytem na czerwone
znaczki skarbowe i wyblakły podpis gubernatora. Starał się
ocenić wartość dokumentu, który leżał w zmurszałej szufladzie
przez ponad dwadzieścia lat. Na pewno milion funtów, być
może pięć milionów. Zaśmiał się triumfalnie i zaniósł dokument
do urzędnika archiwum, by otrzymać poświadczoną notarialnie
kopię.
– To będzie pana nieźle kosztować – mruknął urzędnik. –
Dziesięć funtów sześć szylingów za kopię i dwa funty za
poświadczenie.
– To dużo pieniędzy – zgodził się Shasa. – Ale mogę sobie
na to pozwolić.
Lothar De La Rey wbiegł niczym kozica na czarną, mokrą
skałę. Miał na sobie tylko wełniane kąpielówki, w jednej ręce
trzymał wędkę, a w drugiej żyłkę z szamocącą się rybką.
– Złapałem rybę, tato – zawołał podniecony.
Manfred De La Rey otrząsnął się z zadumy. Nawet w czasie
rzadkich wakacji stale rozmyślał o pracy swojego ministerstwa.
– Świetnie, Lothar.
Wstał i podniósł dużą, bambusową wędkę, leżącą obok na
ziemi. Patrzył, jak jego syn delikatnie zdejmuje z haczyka rybkę,
nadającą się tylko na przynętę, i daje mu ją. Ryba była zimna,
twarda i śliska, a kiedy przekłuwał jej ciało dużym hakiem
swojej wędki, mała płetwa grzbietowa ryby zaczęła się
gwałtownie poruszać.
– Żaden stary kob nie będzie mógł się jej oprzeć – pokazał
Lotharowi rybę. – Wygląda tak kusząco, że sam bym ją zjadł.
Podniósł ciężką wędkę.
Przez chwilę patrzył, jak fale załamują się na skałach pod
jego stopami i wypatrzywszy odpowiedni moment zbiegł w dół.
Jak na tak potężnego człowieka poruszał się bardzo lekko. Gdy
wbiegł do wody, piana oblepiła mu kostki. Energicznie
zamachnął się wędką. Ryba poleciała wysoko i błyskając
w słońcu wpadła w zieloną wodę prawie sto metrów od brzegu,
za linią białych grzyw załamujących się fal.
Zbliżała się następna wysoka fala i Manfred zawrócił.
Trzymając wędkę na ramieniu walczył chwilę z wściekle
spienioną falą, podczas gdy żyłka się rozwijała z dużego
kołowrotka. Po chwili siedział z powrotem na skale.
Wsadził koniec wędziska w szczelinę skalną, unieruchamiając
kołowrotek starym, filcowym kapeluszem. Potem, z synem
u boku, rozsiadł się wygodnie na kocu i oparł o skałę.
– Dobre miejsce na koby – mruknął. Woda była mętna
i miała kolor domowego piwa imbirowego, a one lubiły właśnie
takie miejsca.
– Obiecałem mamie, że przyniesiemy jej rybę do
zamarynowania.
– Nigdy nie obiecuj gołębia na dachu – doradził Manfred
i chłopiec roześmiał się.
Manfred nigdy nie obejmował go przy innych, nawet przy
matce i siostrach, ale pamiętał, że gdy był w wieku Lothara,
pieszczoty ojca były dla niego ogromną przyjemnością, więc od
czasu do czasu, gdy byli sami, okazywał swoje prawdziwe
uczucia. Położył rękę na ramieniu syna, a Lothar znieruchomiał
i wstrzymał oddech z uniesienia i szczęścia. Potem wolno
przysunął się do ojca i razem patrzyli, jak długa wędka kołysze
się w rytmie fal.
– Lothie, czy zdecydowałeś już, co chcesz robić, gdy
opuścisz Paul Roos?
Paul Roos było najlepszym liceum dla Afrykanerów. Mieściło
się w Cape Proyince i było południowoafrykańskim
odpowiednikiem Eton czy Harrow.
– Zastanawiałem się nad tym, tato – odpowiedział poważnie
Lothar. – Nie chcę, tak jak ty, studiować prawa, a sądzę, że
medycyna będzie za trudna.
Manfred pokiwał głową z rezygnacją. Oswoił się już z myślą,
że Lothar nie miał zadatków na naukowca, lecz był przeciętnie
uzdolnionym uczniem. Wybijał się we wszystkich innych
dziedzinach. Widać już było, że ma wybitne zdolności
przywódcze, determinację odwagę i że jest bardzo sprawny
fizycznie.
– Chcę wstąpić do policji – powiedział z wahaniem Lothar.
– Gdy skończę liceum w Paul Roos, chciałbym wstąpić do
akademii policyjnej w Pretorii.
Manfred poruszył się lekko, starając się ukryć zaskoczenie.
To była chyba ostatnia rzecz, jaka by mu przyszła do głowy.
– Ja, dlaczego nie! Doskonale dasz sobie radę – powiedział
w końcu kiwając głową. – To dobry zawód – służysz swojemu
krajowi i swojemu Volk.
Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej się
upewniał, że Lothar dokonał właściwego wyboru, a to, że sam
był ministrem spraw wewnętrznych, także nie zaszkodzi karierze
chłopca. Miał nadzieję, że w niej wytrwa.
– Ja – powtórzył. – To dobry wybór.
– Tato, chciałbym cię spytać – zaczął Lothar, ale w tym
momencie wędka poruszyła się, wyprostowała, a w chwilę później
wygięła w łuk. Szarpnięcie żyłki poruszyło kołowrotek i stary
kapelusz Manfreda wyleciał w powietrze.
Zerwali się z miejsca, Manfred złapał ciężką wędkę i pociągnął
w tył, by poczuć opór haczyka.
– To potwór – krzyknął, gdy poczuł wagę ryby. Nie mógł
jednak uchwycić żyłki. Próbował zatrzymać kołowrotek, blokując
go ręką osłoniętą skórzaną rękawiczką i po paru sekundach nad
dłonią zobaczył błękitny dymek spalenizny.
Kiedy zostało już tylko kilka zwojów linki i wydawało się, że
zostanie wyrwana z kołowrotka, ryba nagle zatrzymała się
i w odległości dwustu jardów od brzegu szarpnęła tak
gwałtownie, że wędka uderzyła Manfreda w brzuch.
Manfred, dopingowany okrzykami i radami Lothara, zaczął
teraz przyciągać rybę. Ruchami wędki zmieniał napięcie żyłki
i nawijał ją na kołowrotek aż do chwili, gdy ryba znajdowała
się już bardzo blisko brzegu. Nie mógł się doczekać, kiedy ją
zobaczy w falach przy skale. Potem nagle ryba znów mu się
wyrwała i musiał ponownie ściągać ją do brzegu.
W końcu, w głębokiej wodzie przy skale, zobaczyli ją, światło
słoneczne odbiło się w łuskach, Manfred poderwał rybę i wędka
znów wygięła się jak łuk. Ryba rzucała się wśród fal i otwierała
z wyczerpania wielki pysk. Jej łuski mieniły się perłowo.
– Oszczep! – krzyknął Manfred. – Teraz, Lothar, teraz!
Chłopiec zerwał się, zbiegł nad wodę, trzymając w ręku długi
bosak i wbił go tuż za skrzelami. Krew zabarwiła wodę na
różowo. Manfred odrzucił wędkę i podbiegł do Lothara, by mu
pomóc.
Wciągnęli razem rzucającą się rybę na skałę, poza zasięg fal.
– Musi mieć ze sto funtów – cieszył się Lothar. – Mama
i dziewczynki będą ją marynować do północy.
Lothar wziął wędki i torbę, a Manfred, obwiązawszy rybę liną
wokół skrzeli, zarzucił ją sobie na plecy i poszli wolno plażą do
domu. Zrzucił rybę na skałach następnego cypla, by odpocząć.
Kiedyś był mistrzem olimpijskim w boksie w wadze ciężkiej, ale
od tamtego czasu jego mięśnie zwiotczały, brzuch urósł,
a oddech stał się coraz krótszy.
Za dużo siedzę za biurkiem, pomyślał ponuro i siadł na
ciemnym kamieniu. Otarł twarz z potu i rozejrzał się wokół.
Przebywanie w tym miejscu zawsze sprawiało mu
przyjemność. Żałował, że może tu przyjeżdżać tak rzadko.
W czasach studenckich często łowił ryby i polował na tym
kawałku dzikiego, nie tkniętego przez człowieka wybrzeża, ze
swoim najlepszym przyjacielem, Roelfem Standerem. Ta ziemia
należała do rodziny Roelfa od ponad stu lat i Roelf nigdy nie
sprzedałby najmniejszego kawałka nikomu, oprócz Manfreda.
W końcu sprzedał Manfredowi sto akrów za jednego funta.
– Nie chcę się bogacić kosztem starego przyjaciela – zaśmiał
się, gdy Manfred zaproponował mu tysiąc funtów. – Dodajmy
tylko w umowie klauzulę stwierdzającą, że mam prawo
pierwokupu tej ziemi za tę samą cenę po twojej śmierci lub
wtedy, gdy będziesz chciał ją sprzedać.
Za cyplem, gdzie właśnie siedzieli, znajdował się letni dom
Manfreda i Heidi, jedyny ślad działalności człowieka. Dom
rodziny Roelfa był ukryty za następnym cyplem, w odległości
krótkiego spaceru, tak by mogli się spotykać, gdy obie rodziny
spędzały tu wakacje.
Z tym miejscem wiązało się wiele wspomnień. Popatrzył
w morze. To właśnie tutaj wynurzył się U-boot, odwożąc go do
kraju na początku wojny. Roelf czekał na plaży i wypłynąwszy
w ciemnościach łódką przetransportował na brzeg jego i sprzęt.
Co to były za wspaniałe czasy, pełne niebezpiecznych przygód
i walki; chcieli wywołać powstanie swojego Volk przeciwko
zwolennikowi Anglików, Janowi Christianowi Smutsowi i stworzyć
republikę południowoafrykańską pod protektoratem
faszystowskich Niemiec – i byli bardzo blisko celu.
Uśmiechnął się do tych wspomnień, a oczy mu zabłysły.
Chciałby to opowiedzieć synowi. Chłopiec w tym wieku doskonale
zrozumiałby marzenia Afrykanerów o własnym państwie i byłby
z nich dumny. Nikt jednak nigdy nie mógł się o tym dowiedzieć.
Próba zamordowania Smutsa i wywołania powstania nie
powiodła się Manfredowi. Musiał uciekać i wegetować w dalekim
kraju, podczas gdy Roelf i inni patrioci zostali uznani za
zdrajców i internowani w obozach, gdzie prześladowano ich
i dręczono do końca wojny.
Od tamtego czasu wszystko się zmieniło. Teraz byli panami
tej ziemi, chociaż nikt spoza ścisłego grona nie wiedział, jaką
rolę pełnił Manfred De La Rey w tych niebezpiecznych czasach.
W umysłach ludzi rządzących krajem ponownie zapłonęła myśl
o własnym państwie niczym płomień na ołtarzu aspiracji
Afrykanerów.
Warkot nisko lecącego samolotu przerwał jego zadumę.
Manfred podniósł wzrok i zobaczył, jak wysmukła,
srebrzysto-niebieska maszyna skręca ostro, by usiąść na
lądowisku znajdującym się tuż za wzgórzami. Pas startowy
został wybudowany przez departament robót publicznych, gdy
Manfreda mianowano ministrem. Było rzeczą bardzo istotną, by
zawsze mógł szybko przyjechać do ministerstwa. Z tego
lądowiska można było w ciągu kilku godzin przewieźć go
samolotem wojskowym do ministerstwa, jeżeli jego obecność
była konieczna.
Manfred rozpoznał maszynę i wiedział, kto nią leci. Skrzywił
się z niechęcią, i ponownie zarzucił rybę na plecy. Bardzo sobie
cenił odosobnienie i zaciekle bronił tego miejsca przed
natręctwem obcych. Razem z Lotharem poszli ciężko obładowani
i zmęczeni w kierunku domu.
Heidi i dziewczęta zobaczyły ich z daleka i wybiegły, by ich
przywitać. Otoczyły Manfreda i ciesząc się gratulowały mu
wspaniałej zdobyczy. Dziewczynki skakały wokół Manfreda, który
z trudem szedł przez wydmy i w końcu z ulgą położył rybę na
podeście przed kuchennymi drzwiami. Gdy Heidi poszła do
kuchni po aparat fotograficzny, Manfred zdjął poplamioną
koszulę i nachylił się przy kranie zbiornika z wodą deszczową, by
zmyć krew z rąk i sól z twarzy.
Gdy się wyprostował, woda ściekała mu z włosów na nagą
pierś; nagle zdał sobie sprawę z obecności kogoś obcego.
– Przynieś mi ręcznik, Ruda – powiedział szybko i najstarsza
córka pobiegła spełnić jego polecenie.
– Nie spodziewałem się pana – Manfred skierował wzrok
na Shasę. – Moja rodzina i ja lubimy być tu sami.
– Proszę mi wybaczyć, wiem, że zakłócam wasz spokój. –
Shasa miał zakurzone buty, gdyż do lądowiska było ponad mile.
– Jestem pewien, że pan zrozumie, gdy wyjaśnię, że chciałbym
z panem omówić bardzo pilną prywatną sprawę.
Manfred maskował swoje rozdrażnienie, wycierając twarz
ręcznikiem, a gdy Heidi nadeszła z aparatem, niezbyt uprzejmie
przedstawił ją Shasie.
Po kilku minutach Shasa oczarował Heidi i dziewczynki, ale
Lothar stał za ojcem i niechętnie podszedł do Shasy tylko po
to, by się przywitać. Nauczył się od ojca, by traktować
Anglików podejrzliwie.
– Wspaniały kob – zachwycał się Shasa leżącą na podeście
rybą. – Jeden z największych, jakie widziałem w ostatnich latach.
Teraz rzadko się już takie spotyka. Gdzie go pan złapał?
Shasa nalegał, by zrobić zdjęcie całej rodziny przy
wspaniałej zdobyczy. Manfred nie założył jeszcze koszuli i Shasa
zauważył starą, siną bliznę na jego piersiach. Wyglądała jak po
ranie od kuli, ale po wojnie wielu mężczyzn nosiło takie ślady.
Pomyślał o odniesionych na wojnie ranach i oddając aparat
Heidi odruchowo poprawił opaskę na oku.
– Zostanie pan na obiedzie, meneer – spytała cicho Heidi.
– Nie chcę się naprzykrzać.
– Będzie nam miło.
Heidi była ładną kobietą. Miała duże, pełne piersi, szerokie
biodra, gęste jasne włosy zaplecione w długi, sięgający talii
warkocz. Kątem oka Shasa spostrzegł wyraz twarzy Manfreda
i natychmiast na nim skupił całą uwagę.
– Moja żona ma rację, będzie nam miło gościć pana na
obiedzie. Zwyczajowa gościnność Afrykanerów nie pozostawiała
Manfredowi wyboru.
– Posiedźmy na werandzie, dopóki kobiety nie zawołają nas
na obiad.
Manfred przyniósł z lodowni dwie butelki zimnego piwa
i usiedli obok siebie w wiklinowych fotelach, patrząc ponad
wydmami na pomarszczoną toń Oceanu Indyjskiego.
– Czy pamięta pan, gdzie spotkaliśmy się po raz pierwszy,
pan i ja? – przerwał ciszę Shasa.
– Ja – skinął Manfred. – Dobrze pamiętam.
– Byłem tam dwa dni temu.
– W Walvis Bay?
– Tak, w przetwórni ryb, na pomoście, na którym
walczyliśmy – Shasa zawahał się – gdzie mnie pan pobił
i wepchnął moją głowę w stertę martwych ryb.
Manfred uśmiechnął się z satysfakcją, przypominając sobie to
zdarzenie.
– Ja, pamiętam.
Shasa musiał panować nad sobą. Pamięć o tej chwili nadal
sprawiała mu ból, wzmagany teraz uśmiechem zadowolenia na
twarzy Manfreda, ale przypomnienie zwycięstwa odniesionego
w dzieciństwie poprawiło Manfredowi humor, a Shasy o to
właśnie chodziło.
– To dziwne, że wtedy tak się znienawidziliśmy, a teraz
jesteśmy sprzymierzeńcami – powiedział Shasa i zamilkł na
chwilę, by Manfred mógł się nad tym zastanowić. – Bardzo
dokładnie rozważyłem pańską propozycję. Chociaż człowiekowi
nie jest łatwo przechodzić z jednej strony na drugą i choć wielu
ludzi będzie podejrzewało, że kierowały mną najniższe pobudki,
jestem przekonany, że mając na względzie dobro kraju,
powinienem zrobić to, do czego mnie pan namawia,
i wykorzystać wszystkie swoje zdolności dla dobra kraju.
– A zatem przyjmie pan propozycję premiera?
– Tak, może pan przekazać premierowi, że w odpowiednim
czasie i w wybrany przeze mnie sposób obejmę proponowane mi
stanowisko. Nie przejdę teraz do waszej partii, ale gdy
parlament zostanie rozwiązany przed zbliżającymi się wyborami,
zrezygnuję z członkostwa w Partii Zjednoczonej i wstąpię do
Partii Narodowej.
– Doskonale – skinął Manfred. – To honorowa droga.
Shasa zdał sobie sprawę, że żadna droga nie była honorowa.
Po chwili milczenia mówił dalej:
– Jestem panu za to bardzo wdzięczny, meneer. Wiem, że
tę propozycję zawdzięczam panu. Biorąc pod uwagę wszystko,
co zaszło pomiędzy naszymi rodzinami, był to z pana strony
wspaniały gest.
– Podejmując tę decyzję nie kierowałem się uczuciami. –
Manfred potrząsnął głową. – Szukałem najlepszego człowieka
na to stanowisko. Nie zapomniałem i nigdy nie zapomnę tego,
co pańska rodzina uczyniła mojej.
– Ja także nie zapomnę – powiedział cicho Shasa. – Nigdy
nie dowiem się, czy słusznie, ale czuję się winny temu, co się
stało. Chciałbym jednak wynagrodzić pańskiemu ojcu doznane
krzywdy.
– Jak pan chce to zrobić, meneer, – spytał twardo
Manfred. – Jak chce pan wynagrodzić utratę ręki i te wszystkie
lata spędzone w więzieniu? Czym zapłaci pan za spustoszenie,
jakiego dokonała w duszy człowieka utrata wolności?
– Nigdy nie zdołam w pełni tego wynagrodzić – zgodził się
Shasa. – Jednak w sposób zupełnie niespodziewany stanęła
przede mną możliwość oddania pańskiemu ojcu dużej części
tego, co mu zabrano.
– Proszę mówić – powiedział zachęcająco Manfred –
słucham uważnie.
– Pańskiemu ojcu wydano pozwolenie na połów ryb w 1929
roku. Przeszukałem archiwa – pozwolenie zachowało ważność.
– Co stary człowiek może teraz zrobić z takim pozwoleniem?
Nie rozumie pan – on jest psychicznie i fizycznie wyniszczony.
– Rybołówstwo i przetwórstwo ryb w Walvis Bay ożyło
i wspaniale się rozwija. Liczba pozwoleń jest ściśle limitowana.
Pozwolenie pańskiego ojca jest warte wiele pieniędzy.
Shasa dostrzegł błysk zainteresowania w oczach Manfreda.
– Sądzi pan, że mój ojciec powinien je sprzedać? – spytał
wprost. – I pewnie tak się składa, że pan chciałby je kupić? –
uśmiechnął się sarkastycznie.
Shasa skinął głową.
– Tak, oczywiście, chciałbym je kupić, ale pański ojciec
może je lepiej wykorzystać.
Manfred przestał się uśmiechać; tego się nie spodziewał.
– Co jeszcze mógłby z nim zrobić?
– Moglibyśmy otworzyć przetwórnię i wspólnie korzystać
z pozwolenia. Wkładem pańskiego ojca byłoby pozwolenie,
a moim kapitał i umiejętność prowadzenia interesu. W przeciągu
roku lub dwóch udział pańskiego ojca wyniósłby niemal na
pewno milion funtów.
Wypowiadając te słowa Shasa uważnie obserwował
Manfreda. To było coś więcej, znacznie więcej niż propozycja
zrobienia interesu. To było badanie. Shasa chciał przeniknąć
granitową skorupę otaczającą tego człowieka. Chciał wybadać
jego słabości, znaleźć szpary, którymi mógłby się później
wedrzeć.
– Milion funtów – powtórzył – a prawdopodobnie znacznie
więcej.
W bladych oczach Manfreda ponownie, na krótką chwilę,
rozjarzyły się żółte iskierki chciwości. On też był po prostu
człowiekiem.
Teraz będę mógł dojść z nim do porozumienia, pomyślał
Shasa i by ukryć ulgę, podniósł teczkę i otworzył ją, trzymając
na kolanach.
– Opracowałem projekt umowy. – Wyjął plik zapisanych
kartek. – Mógłby pan pokazać to ojcu i omówić to z nim.
Manfred wziął od niego kartki.
– Ja, zobaczę się z nim, gdy wrócę do domu w przyszłym
tygodniu.
– Jest jeden mały problem – dodał Shasa. – Pozwolenie
wydano dawno temu. Departament rybołówstwa może chcieć je
cofnąć, gdyż wydaje tylko cztery pozwolenia rocznie.
Manfred podniósł wzrok znad papierów.
– To nie będzie stanowić problemu – powiedział i Shasa
podniósł kufel z piwem, by ukryć uśmiech. Mieli już pierwszą
wspólną tajemnice. Manfred De La Rey zamierzał użyć swoich
wpływów do osiągnięcia celów osobistych. Podobnie jak
z utraconym dziewictwem, następnym razem pójdzie łatwiej.
Shasa od początku zdawał sobie sprawę, że w gabinecie
złożonym z afrykanerskich nacjonalistów będzie outsiderem.
Bardzo potrzebował zaufanego sprzymierzeńca wśród swoich,
a jeżeli udałoby się związać Manfreda ze sobą wspólnym
interesem i tajemnicą, mógłby liczyć na jego lojalność. Shasa
właśnie to osiągnął, a ponadto umowa miała przynieść także
jemu duże korzyści.
Warto było tu przyjechać, pomyślał zamykając teczkę.
– Doskonale, meneer. Jestem bardzo wdzięczny, że zechciał
mi pan poświęcić czas. Teraz opuszczę pana, by mógł się pan
dalej cieszyć wakacjami.
Manfred podniósł wzrok znad papierów.
– Meneer, moja żona przygotowuje obiad. Będzie bardzo
niezadowolona, jeżeli zaraz pan odleci – wreszcie uśmiechnął się
życzliwie. – A wieczorem przyjdą do nas nasi starzy przyjaciele
na braaivleis. Mamy wiele wolnych łóżek, niech pan zostanie na
noc. Może pan odlecieć jutro wczesnym rankiem.
– Jest pan bardzo uprzejmy.
Shasa usiadł z powrotem. Ich wzajemne nastawienie zmieniło
się, ale intuicja ostrzegała Shasę, że dzieliła ich jeszcze przepaść,
którą należało pokonać. Gdy uśmiechając się patrzył w podobne
do topazów oczy Manfreda, poczuł nagle chłód, jakby zimny
powiew z przeszłości. Te oczy nie dawały mu spokoju. Starał się
wydobyć z pamięci coś, co było niewyraźne i mroczne, lecz
w jakiś dziwny sposób mu zagrażało. Czy mogło to być
wspomnienie bójki w dzieciństwie? Zastanawiał się, ale wydawało
mu się, że nie. Nie było tak odległe w czasie i wydawało się
Shasy groźniejsze. Już prawie je uchwycił, gdy Manfred opuścił
wzrok na umowę, tak jakby domyślił się, czego Shasa szuka,
i wspomnienie uleciało mu z pamięci.
Heidi De La Rey wyszła na werandę. Miała na sobie
fartuch, ale zdążyła zmienić starą koszulę i spięła warkocz.
– Obiad jest już gotowy i mam nadzieję, że spróbuje pan
ryby, meneer Courtney.
Przy stole Shasa zabawiał całą rodzinę. Z Heidi i dziewczętami
poszło mu łatwo, ale Lothar był inny, podejrzliwy i ostrożny.
Jednak Shasa sam miał trzech synów i zasypywał go
opowieściami o lataniu i polowaniach na grubego zwierza, aż –
wbrew niemu samemu – oczy chłopca rozjarzyły się
zainteresowaniem i sympatią.
Kiedy wstawali od stołu, Manfred pokiwał niechętnie głową.
– Ja, meneer, muszę pamiętać, by zawsze pana doceniać.
Wieczorem na wydmach ukazała się rodzina składająca się
z kobiety, mężczyzny i czworga dzieci. Lothar z dziewczynkami
wybiegł im naprzeciw i przyprowadził na werandę.
Shasa stał z boku, przyglądając się hałaśliwemu powitaniu
rodzin. Widać było, że znają się od dawna.
Shasa bez trudu rozpoznał głowę rodziny. Był to mężczyzna
zbudowany jeszcze potężniej niż Manfred. On także był
bokserem w drużynie olimpijskiej w 1936 roku. Potem wykładał
prawo na Stellenbosch University, ale ostatnio zrzekł się
profesury, by stać się wspólnikiem w firmie Van Schoor, De La
Rey i Stander, której głównym udziałowcem, po śmierci starego
Van Schoora, był od kilku lat Manfred.
Oprócz wykonywania zawodu prawnika, Roelf Stander
wspierał karierę partyjną Manfreda, a także jego kampanię
wyborczą w 1948 roku. Chociaż sam nie był członkiem
parlamentu, stanowił podporę Partii Narodowej i Shasa był
niemal pewien, że należał do Broederbond, „Bractwa”, tajnego
stowarzyszenia Afrykanerów.
Gdy Manfred zaczął ich sobie przedstawiać, Shasa dostrzegł,
że Roelf go poznał i że poczuł się nieco zakłopotany.
– Mam nadzieję, że nie będzie pan znowu rzucał we mnie
jajkami, meneer Stander – powiedział zaczepnie Shasa, a Roelf
się roześmiał.
– Tylko w przypadku, gdy znów wygłosi pan złe
przemówienie, meneer Courtney.
W czasie wyborów w 1948 roku, kiedy Shasa przegrał
z Manfredem, Roelf organizował bojówki zakłócające spotkania
przedwyborcze Shasy. Shasa czuł do niego taką odrazę, jakby
się to stało wczoraj, choć wszystko pokrywał uśmiechem.
Przerywanie wieców przeciwników było zwykłą taktyką
nacjonalistów. Manfred wyczuł ich wzajemną wrogość.
– Wkrótce będziemy po tej samej stronie – powiedział
stając pomiędzy nimi i kładąc im ręce na ramionach. –
Pozwólcie, że przyniosę wam piwo i wypijemy, by zapomnieć
o tym, co było.
Trzej mężczyźni się rozeszli i Shasa mógł się teraz przyjrzeć
żonie Roelfa Standera. Była bardzo szczupła, niemal koścista,
wyglądała na zmęczoną i zrezygnowaną, więc nawet wprawne
oko Shasy dopiero po chwili dojrzało, jak piękną kobietą
musiała kiedyś być i jak atrakcyjna była nadal. Ona także
patrzyła na niego, lecz spuściła wzrok, gdy ich oczy się
spotkały.
Ta wymiana spojrzeń nie uszła uwagi Heidi. Biorąc żonę
Roelfa za rękę podeszła do Shasy.
– Meneer Courtney, to moja wielka przyjaciółka, Sarah
Stander.
– Aangename kennis – skłonił się lekko Shasa. – Miło mi
panią poznać, mevrou.
– Witam pana, dowódco skrzydła – odpowiedziała cicho ku
zdziwieniu Shasy. Nie używał swojego stopnia wojskowego od
czasów wojny, a w każdym razie nie w takiej formie.
– Czy spotkaliśmy się kiedyś? – spytał wytrącony na chwilę
z równowagi, ale Sarah potrząsnęła głową i zwróciła się do
Heidi, by porozmawiać o dzieciach.
Shasa nie mógł powtórzyć pytania, gdyż Manfred wręczył
mu piwo i trzej mężczyźni poszli do ogrodu, by popatrzeć, jak
Lothar i najstarszy syn Roelfa, Jakobs, rozpalają ogień. Chociaż
rozmowa była bardzo ożywiona i interesująca – zarówno
Manfred, jak i Roelf byli ludźmi wykształconymi i inteligentnymi –
Shasa stale powracał myślą do kobiety, która zwracając się do
niego użyła jego stopnia wojskowego. Chciałby porozmawiać
z nią na osobności, ale sądził, że nie będzie takiej okazji i że
byłoby to bardzo niebezpieczne. Wiedział, że Afrykanerzy
chronią swoje kobiety od kontaktów z obcymi i są o nie bardzo
zazdrośni, więc łatwo było spowodować awanturę. Trzymał się
więc z dala od Sary Stander, ale przez resztę wieczoru
obserwował ją uważnie i stopniowo poznał podłoże stosunków
uczuciowych pomiędzy dwiema rodzinami. Wydawało się, że
Manfred i Roelf są sobie bardzo bliscy i że znają się bardzo
dobrze, ale z kobietami było inaczej. Były dla siebie tak
uprzejme, delikatne i tak się wzajemnie wychwalały, że podłożem
tego mogła być tylko głęboko zakorzeniona niechęć. Shasa
starannie zanotował w pamięci to spostrzeżenie, gdyż znajomość
różnych słabości i relacji międzyludzkich była jedną
z podstawowych rodzajów broni w jego arsenale. Tego wieczoru
miał dokonać jeszcze dwóch ważnych odkryć.
W pewnej chwili przechwycił nieostrożne spojrzenie, jakim
Sarah Stander obdarzyła Manfreda, gdy zaśmiał się rozmawiając
z jej mężem. Shasa natychmiast wyczytał w jej oczach ten
szczególny rodzaj nienawiści, jaką kobiety darzą mężczyzn,
których kiedyś kochały. To tłumaczyło Shasy zmęczenie
i rezygnację, które niemal zniszczyły urodę Sarah, a także
nieprzyjazne nastawienie obu kobiet. Heidi De La Rey musiała
sobie zdawać sprawę z tego, że kiedyś Sarah kochała Manfreda
i że przypuszczalnie nienawiścią pokrywała to, iż wciąż go kocha.
Shasę zafascynowała ta gra uczuć. Był rad, że zebrał tyle
informacji w ciągu jednego dnia.
– Już prawie północ, zbierajmy się. Mamy jeszcze przed
sobą długi spacer do domu – zawołał w pewnym momencie
Roelf.
Wszyscy zaczęli się żegnać, kobiety i dziewczynki wymieniały
pożegnalne pocałunki, a Roelf i Jacobs podeszli do Shasy, by
uścisnąć mu dłoń.
– Do widzenia – powiedział uprzejmie Jacobs, uczony od
urodzenia, jak każde dziecko Afrykanerów, dobrych manier
i szacunku dla starszych. – Kiedyś także chciałbym zapolować
na lwa z czarną grzywą.
Był to wysoki, przystojny chłopak, starszy o dwa lub trzy
lata od Lothara. Podobnie jak on, Jacobs był także
zafascynowany opowieściami myśliwskimi, ale było w nim coś
takiego, co nie dawało Shasy spokoju przez cały wieczór.
W pewnej chwili, gdy Jacobs stał za swoim przyjacielem
uśmiechając się uprzejmie, odkrył nagle, o co chodzi. Obaj
chłopcy mieli takie same oczy, blade, kocie oczy De La Reyów.
Z początku nie potrafił sobie tego wytłumaczyć, ale po chwili
wszystko poukładało się w logiczną całość. Nienawiść Sarah
miała uzasadnienie: Manfred De La Rey był ojcem jej syna.
Shasa stał za Manfredem na ostatnim stopniu werandy
i patrzył, jak rodzina Standera wchodzi na wydmę. Wszyscy
mieli ze sobą latarki i świecili nimi dookoła, a w nocnej ciszy
słychać było dobrze głosy dzieci. Shasa zastanawiał się, czy
kiedykolwiek zdoła rozwikłać wszystkie zagadki, na jakie natrafił
tego wieczoru i poznać wszystkie słabości Manfreda De La Reya.
Kiedyś może to być bardzo istotne.
Dyskretne sprawdzenie daty ślubu Sarah Stander
i porównanie jej z datą urodzenia jej najstarszego syna nie
będzie stanowiło problemu, ale jak z niej wydobyć, dlaczego
zwracając się do niego użyła jego stopnia wojskowego? Nazwała
go „dowódcą skrzydła”. Musieli się kiedyś poznać, ale kiedy
i gdzie? Shasa uśmiechnął się. Lubił tajemnice, Agatha Christie
należała do jego ulubionych autorów. Postara się je rozwiązać.
Shasa obudził się, gdy brzask rzucał smugi światła na jego
łóżko, a z pobliskich zarośli dolatywały dźwięki skomplikowanej
melodii wykonywanej przez duet dzierzb. Zdjął piżamę
pożyczoną od Manfreda, przebrał się w płaszcz kąpielowy
i wyszedłszy z pogrążonego w ciszy domu, skierował się na plażę.
Rozebrał się, wszedł do wody i na zmianę płynąc crawlem
lub nurkując pod zbliżającymi się białymi grzywami fal, wypłynął
na spokojną wodę. Czterysta jardów od brzegu zaczął płynąć
równolegle do plaży. Wiedział, że może tu zostać zaatakowany
przez rekiny, ale to tylko go podniecało. Po jakimś czasie, chcąc
wyjść z wody, złapał załamującą się falę i woda zaniosła go na
brzeg. Wybiegł na plażę śmiejąc się z własnego zmęczenia, pełen
radości życia.
Nie chcąc budzić rodziny Manfreda podszedł cicho do domu,
ale zatrzymał go ruch w oddalonej części werandy. W jednym
z wiklinowych krzeseł siedział Manfred z książką w ręku. Był już
ogolony i ubrany.
– Dzień dobry, meneer – pozdrowił go Shasa. – Czy idzie
pan dzisiaj na ryby?
– Dzisiaj jest niedziela – przypomniał mu Manfred. – Nie
łowię ryb w niedzielę.
– Ach, tak.
Wbrew samemu sobie Shasa poczuł się winny, że cieszył się
pływaniem. Przyjrzał się starej, oprawnej w skórę książce, którą
trzymał Manfred.
– Biblia – zauważył, a Manfred skinął głową.
– Ja, zanim zacznę dzień, czytam zawsze kilka stron,
a w niedzielę lub wtedy, gdy muszę poradzić sobie z jakimś
trudnym problemem, lubię przeczytać cały rozdział.
Ciekawe, ile rozdziałów przeczytałeś, zanim zerżnąłeś żonę
swojego najlepszego przyjaciela, pomyślał Shasa, ale na głos
powiedział:
– Tak, Księga bardzo podnosi nas na duchu.
Idąc do pokoju, by się przebrać, zastanawiał się, czy to nie
było zbyt obłudne.
Heidi przygotowała wystawne śniadanie. Na obficie
zastawionym stole stał półmisek ze stekami, marynowana ryba
i wiele innych potraw, ale Shasa zjadł tylko jabłko i wypił
filiżankę kawy.
– W prognozie radiowej zapowiadali deszcz na wieczór. Chcę
wrócić do Kapsztadu, zanim pogoda się zepsuje – tłumaczył
się.
– Odprowadzę pana do lądowiska – powiedział Manfred
wstając. Nie mówili nic aż do chwili, gdy wyszli ścieżką na
wzgórze.
– Jak się czuje pańska matka? – spytał nagle Manfred.
– Dobrze. Zawsze czuje się dobrze i wydaje się, że czas
w ogóle jej nie zmienia – Shasa popatrzył na niego. – Zawsze
pan o nią pyta. Kiedy widział ją pan po raz ostatni?
– To niezwykła kobieta – powiedział Manfred wolno,
uchylając się od odpowiedzi na pytanie.
– Starałem się jakoś wynagrodzić krzywdy, jakie matka
wyrządziła pańskiej rodzinie – nalegał Shasa, ale Manfred chyba
go nie dosłyszał.
Zatrzymał się na środku ścieżki, ciężko oddychając, jakby
chcąc podziwiać widok. Shasa narzucił szybkie tempo, idąc pod
górę.
Nie ma kondycji, pomyślał Shasa z satysfakcją. Sam
oddychał normalnie, był szczupły i muskularny.
– To piękne – powiedział Manfred i dopiero gdy zrobił ręką
szeroki gest, Shasa zrozumiał, że chodzi mu o krajobraz. Shasa
popatrzył na ocean i góry Langeberge znajdujące się daleko
w głębi lądu i ten widok oczarował także jego.
– I Pan powiedział im „Oto kraj, który poprzysięgłem
Abrahamowi, Izaakowi i Jakubowi tymi słowami: Dam go twemu
potomstwu”. – Zacytował cicho Manfred. – Pan dał nam tę
ziemię i naszym świętym powołaniem jest strzec jej dla naszych
dzieci. Ten obowiązek jest ponad wszystko inne.
Shasa nic nie mówił. Nie potrafił dyskutować z takim
poglądem, choć teatralny sposób wyrażania się Manfreda
wprawił go w zakłopotanie.
– Podarowano nam raj. Musimy poświęcić życie bronieniu
go przed zniszczeniem i zmianami – mówił dalej Manfred. –
A wielu będzie próbowało to zrobić. Organizują się już
przeciwko nam. W nadchodzących czasach będziemy
potrzebowali ludzi silnych.
Shasa znów nic nie odpowiedział, ale słuchał słów swojego
towarzysza ze sceptycyzmem. Manfred odwrócił się do niego.
– Widzę, że się pan uśmiecha – powiedział poważnie. – Nie
widzi pan zagrożeń dla tego, co zbudowaliśmy tutaj, na krańcu
Afryki?
– Tak jak pan powiedział, ten kraj jest rajem. Kto chciałby
to zmienić? – spytał Shasa.
– Ilu czarnych pan zatrudnia, meneer. – Manfred pozornie
zmienił temat rozmowy.
– W sumie prawie trzydzieści tysięcy – odpowiedział
zaskoczony pytaniem Shasa.
– A zatem szybko przekona się pan o tym, że miałem rację,
ostrzegając pana – mruknął Manfred. – Wśród tubylców rośnie
nowe pokolenie awanturników. To oni niosą ciemność. Nie mają
szacunku dla starego porządku społecznego, starannie
skonstruowanego przez naszych przodków i służącego nam
wiernie przez tak długi czas. Tak jak diabelscy marksiści
zniszczyli społeczną materię Rosji, tak oni chcą zniszczyć to, co
biały człowiek stworzył w Afryce.
– Ogromna większość naszych czarnych pracowników jest
zadowolona z życia i przestrzega prawa. Są zdyscyplinowani
i wiedzą, czym jest władza, gdyż ich własne plemienne prawa są
równie twarde i wymagające, jak te, które my narzucamy. Ile
jest pomiędzy nimi agitatorów i jaki mają wpływ? Sądzę, że
niewielu i nieznaczny – odpowiedział Shasa lekceważącym tonem.
– W ciągu niewielu lat, jakie upłynęły od końca wojny, świat
zmienił się bardziej niż w ciągu poprzednich stuleci – Manfred
odzyskał teraz oddech i mówił silnym głosem, w pełni
wykorzystując bogactwo swojego języka. – Odkąd tubylcy zaczęli
opuszczać tereny rolnicze i osiedlać się w miastach
w poszukiwaniu łatwego życia, plemienne prawa, którym niegdyś
byli posłuszni, straciły swoją moc. W miastach poznali wszystkie
grzechy białych i są podatni na wszelkie herezje głoszone przez
wyznawców proroków ciemności. Szacunek dla białych i dla
rządu może się łatwo zmienić w pogardę, zwłaszcza gdy odkryją
w nas słabość. Czarni szanują siłę i gardzą słabością. Ci nowi
agitatorzy zamierzają właśnie wykryć nasze słabości i pokazać je
światu.
– Skąd pan o tym wie? – spytał Shasa i natychmiast tego
pożałował. Zazwyczaj nie zadawał tego rodzaju pytań. Manfred
odpowiedział jednak poważnie:
– Mamy wielu informatorów wśród czarnych. To jedyny
sposób, by policja skutecznie wykonywała swoje zadania.
Wiemy, że planują powszechną akcję przeciwstawiania się
prawu, a zwłaszcza tym przepisom, które zostały uchwalone
w ostatnich latach: Prawu o Segregacji, Prawu o Rejestracji
Ludności i prawom o dokumentach tożsamości, czyli tym
wszystkim prawom, które chronią nasze złożone społeczeństwo
przed złem integracji rasowej i krzyżowaniem się ras.
– Jakie formy działania przewidują?
– Stawianie biernego oporu i nieprzestrzeganie prawa, bojkot
przedsiębiorstw prowadzonych przez białych i dzikie strajki
w górnictwie i przemyśle.
Shasa zmarszczył brwi, zastanawiając się nad tym, co
powiedział Manfred. Akcja dotknie bezpośrednio także jego
przedsiębiorstwa.
– A sabotaż? – spytał. – Czy planują także niszczenie
mienia? Manfred potrząsnął głową.
– Wydaje się, że nie. Agitatorzy są podzieleni, są wśród nich
nawet biali, członkowie partii komunistycznej. Niektórzy z nich
chcieliby bardziej zdecydowanego działania i sabotażu, ale
większość, przynajmniej w tej chwili, opowiada się za pokojowym
protestem.
Shasa odetchnął z ulgą, ale Manfred potrząsnął głową.
– Niech to nie usypia pańskiej czujności, meneer. Jeżeli nie
zdołamy ich powstrzymać, jeżeli okażemy słabość, będą
występować przeciwko nam coraz bardziej zdecydowanie. Niech
pan popatrzy na: to, co się dzieje w Kenii i na Malajach.
– Dlaczego nie można po prostu odseparować prowodyrów
teraz, zanim to się stanie?
– Nie mamy takiej władzy – przypomniał Manfred.
– A zatem trzeba uchwalić odpowiednie ustawy!
– Ja, musimy mieć władzę, by wykonywać nasze zadania,
i wkrótce będziemy ją mieli. Ale teraz musimy poczekać, by wąż
wysunął głowę z jamy, zanim ją odrąbiemy.
– Kiedy zaczną się rozruchy? – spytał Shasa. – Muszę się
przygotować, by poradzić sobie ze strajkami i ewentualnymi
rozruchami...
– Tego jeszcze nie wiemy. Sądzimy, że Afrykański Kongres
Narodowy jeszcze nie podjął decyzji...
– Kongres – przerwał Shasa. – Ale oni chyba za tym nie
stoją? Ta organizacja istnieje już od czterdziestu lat i zawsze
opowiadała się za pokojowymi negocjacjami. Jej przywódcy są
przyzwoitymi ludźmi.
– Byli – poprawił go Manfred. – Ale miejsce starych
przywódców zajęli młodzi, dużo bardziej niebezpieczni, tacy jak
Mandela, Tambo i inni, jeszcze gorsi. Tak jak powiedziałem,
czasy się zmieniły i my także musimy się zmienić.
– Nie zdawałem sobie sprawy, że zagrożenie jest tak realne.
– Niewielu ludzi zdawało sobie z tego sprawę – zgodził się
Manfred. – Ale zapewniam pana, meneer, że w naszym małym
raju zagnieździły się jadowite węże.
Szli dalej w milczeniu w stronę pokrytego ubitą gliną pasa
startowego, na którym stał srebrzysto-niebieski mosquito. Shasa
wszedł do kokpitu i zaczął przygotowywać maszynę do lotu,
a Manfred obserwował go stojąc przy skrzydle. Skończywszy
przygotowania Shasa zszedł do Manfreda.
– Jest jeden pewny sposób pokonania przeciwnika –
powiedział. – Tych nowych bojowników z Kongresu.
– Jaki, meneer!
– Trzeba ich uprzedzić. Trzeba sprawić, by czarni nie mieli
w tym kraju powodów do narzekania – powiedział Shasa.
Manfred patrzył bez słowa na Shasę twardo żółtymi oczami.
– Czy sugeruje pan, byśmy dali im prawa polityczne? Czy
sądzi pan, że powinniśmy podporządkować się tym, którzy
niczym papugi powtarzają: „Jeden człowiek, jeden głos”? –
spytał po chwili Manfred dobierając ostrożnie słowa.
Wszystkie plany Manfreda zależały od odpowiedzi Shasy.
Zastanawiał się, czy mógł się aż tak pomylić w wyborze. Nikt,
kto miał takie przekonania, nie mógł być członkiem Partii
Narodowej, nie mówiąc o wzięciu na siebie odpowiedzialności,
jaką pociągało za sobą objęcie urzędu ministerialnego.
Odpowiedź Shasy rozproszyła jego obawy.
– Na Boga, nie! To by oznaczało koniec dla nas i dla
cywilizacji białych w tym kraju. Czarnym nie trzeba prawa głosu,
lecz dobrobytu. Musimy popierać powstanie klasy średniej wśród
czarnych, oni będą naszą osłoną przed rewolucjonistami. Nigdy
nie widziałem, by człowiek z pełnym żołądkiem i grubym
portfelem chciał zmian.
Manfred zaśmiał się.
– To dobry plan, ma pan rację, meneer. Potrzebujemy
wielkich bogactw, by zapłacić za naszą koncepcję apartheidu.
Wiemy, że to będzie kosztowało. Dlatego wybraliśmy pana.
Jesteśmy przekonani, że pan znajdzie pieniądze, by zapłacić za
naszą przyszłość.
Uścisnął rękę Shasy.
– Jeżeli chodzi o sprawy osobiste, miło mi było usłyszeć, że
pańska żona wzięła pod uwagę to, co jej pan powiedział.
Z raportów mojego wydziału specjalnego wynika, że zarzuciła
wszelką liberalną działalność lewicową i nie bierze udziału
w protestach politycznych.
– Przekonałem ją o tym, że są zupełnie nieskuteczne –
uśmiechnął się Shasa. – Zdecydowała, że zamiast być
bolszewikiem, zostanie archeologiem.
Zaśmiali się obaj i Shasa wszedł do kokpitu. Zapalił silniki,
rozległ się głośny warkot, a z rur wydechowych uniosła się
chmurka niebieskiego dymu i szybko rozpłynęła w powietrzu.
Shasa pomachał ręką i zamknął osłonę kabiny.
Manfred obserwował, jak samolot kołuje na koniec pasa,
powraca z łoskotem silników i odrywa się od ziemi niczym
srebrzysto-niebieska strzała. Zmrużył oczy, by patrzeć, jak
mosquito skręca na południe i gdy Shasa pomachał mu na
pożegnanie, poczuł, że jest z nim tajemnie, niemal mistycznie
związany więzami krwi i przeznaczenia. Chociaż dzieliła ich religia,
język i poglądy polityczne, i chociaż walczyli ze sobą i nienawidzili
się, wiele ich ze sobą łączyło.
Ty i ja jesteśmy braćmi, zwrócił się do niego w myśli. Chcąc
przetrwać musimy przezwyciężyć nienawiść. Jeżeli przyłączysz się
do nas, inni Anglicy pójdą w twoje ślady, oddzielnie nie
przetrwamy. Losy Afrykanerów i Anglików są ze sobą tak silnie
splecione, że jeżeli jedni zatoną, drudzy pogrążą się w ciemnym
oceanie.
– Garrick musi nosić okulary – powiedziała Tara podając
Shasy filiżankę kawy.
– Okulary? – popatrzył znad gazety. – O czym ty mówisz?
– Mówię o okularach, takich do zakładania na nos. Gdy
ciebie nie było, odwiedziłam z nim okulistę. Jest krótkowidzem.
– Ale w naszej rodzinie nikt nigdy nie nosił okularów –
powiedział Shasa patrząc na siedzącego przy stole Garricka.
Chłopak poczuł się winny i spuścił wzrok. Do tego momentu
nie wiedział, że przyniósł wstyd całej rodzinie. Sądził, że
upokorzenia związane z używaniem okularów będą tylko jego
udziałem.
– Okulary – powiedział Shasa z nie ukrywaną pogardą. –
Jeżeli dajesz mu okulary, mogłabyś także wyposażyć go
w korek, by mógł zatkać siusiaka i nie moczyć łóżka.
Sean parsknął śmiechem, dał bratu kuksańca łokciem
i Garrick musiał zacząć się bronić.
– Ale tato, od Wielkanocy nie zmoczyłem łóżka – powiedział
ze wściekłością. Miał czerwoną z upokorzenia twarz i był bliski
płaczu.
Sean zetknął kciuki z palcami wskazującymi i patrzył przez
nie na brata.
– Będziemy cię nazywać „Mokra Sowa” – zasugerował,
a Michael, jak zwykle, zaczął bronić brata.
– Sowy są mądre – przypomniał. – To dlatego w tym
semestrze Garrick miał najlepsze wyniki w klasie. A ty jak
wypadłeś, Sean?
Sean popatrzył na niego nic nie mówiąc. Michael zawsze
potrafił znaleźć uprzejmą, lecz uszczypliwą odpowiedź.
– No dobrze, panowie – Shasa powrócił do czytania gazety.
– Proszę, by śniadanie odbyło się bez przelewu krwi.
Isabellą zbyt długo nikt się nie interesował. Ojciec
zdecydowanie za wiele czasu poświęcał jej braciom, a ona nie
otrzymała jeszcze tego, co się jej należało. Shasa przyjechał
późnym wieczorem poprzedniego dnia, kiedy już dawno spała,
i powitanie nie mogło się odbyć z należytym ceremoniałem.
Oczywiście rano pocałował ją, obsypał pieszczotami i zapewnił ją,
że jest bardzo piękna, ale Isabelli brakowało czegoś istotnego.
Chociaż wiedziała, że zadawanie takich pytań jest nietaktem, nie
mogła się już dłużej powstrzymać.
– Czy psywiozłeś mi płezent? – pisnęła i Shasa znów opuścił
gazetę.
– Płezent? A co to takiego jest „płezent”?
– Nie wygłupiaj się, tatusiu. Wiesz, co to jest.
– Bella, wiesz, że nie wolno domagać się prezentów –
skarciła ją Tara.
– Gdybym mu nie przypomniała, tata mógłby po prostu
zapomnieć – zauważyła rozsądnie Isabella i uśmiechnęła się
anielsko do Shasy.
– Wielki Boże! – Shasa strzelił palcami. – Prawie
zapomniałem! Isabella zaczęła podskakiwać z radości na wysokim
stołku.
– Psywiozłeś! Psywiozłeś mi płezent!
– Skończ najpierw owsiankę – powiedziała ostro Tara.
Łyżka Isabelli zaczęła dzwonić o dno talerza i po chwili talerz był
już pusty.
Wybiegli wszyscy z pokoju jadalnego do gabinetu Shasy.
– Mnie kochasz najbardziej. Ja piełwsza dostanę płezent –
Isabella ustalała takie reguły postępowania, jakie jej
odpowiadały.
– Dobrze, najukochańsza. Wystąp z szeregu.
Isabella całkowicie skoncentrowała się na rozwiązywaniu
sznurka.
– Lalka! – pisnęła i obsypała pocałunkami porcelanową
twarzyczkę. – Ma na imię Oleandra i już ją pokochałam.
Isabella była właścicielką chyba największej na świecie
kolekcji lalek, ale wszystkie kolejne eksponaty były przyjmowane
entuzjastycznie.
Długie pakunki, jakie otrzymali Sean i Garry, wzbudziły
w nich dreszczyk emocji. Wiedzieli, co w nich jest. Już od
dawna o to prosili, a teraz, kiedy marzenia stały się
rzeczywistością, bali się dotknąć prezentów, by nie zniknęły.
Michael mężnie ukrył rozczarowanie. Miał nadzieję, że dostanie
książkę, więc w skrytości ducha odczuwał to samo co Tara,
która krzyknęła z rozpaczą w głosie:
– Och, Shasa, chyba nie przywiozłeś im sztucerów. Wszyscy
chłopcy dostali identyczne automatyczne Winchestery kaliber 22,
na tyle lekkie, że mogli je swobodnie trzymać.
– To najwspanialszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałem.
Sean wyjął broń z pudła i z uwielbieniem poklepał wykonaną
z orzecha kolbę.
– Ja też.
Garrick nie mógł się zdobyć na to, by dotknąć Winchestera.
Pochylił się nad otwartym pudłem stojącym na środku pokoju
i patrzył z zachwytem na broń.
– Jest super, tato – powiedział Michael trzymaj, niezgrabnie
broń. Jego uśmiech nie był zbyt przekonywający.
– Nie używaj tego słowa, Mickey – powiedziała Tara. – Jest
takie amerykańskie i wulgarne.
Ale Tara nie była zła na Michaela, lecz na Shasę.
– Popatrzcie – Garry po raz pierwszy dotknął broni – Tu
jest moje imię – dotknął palcem liter wygrawerowanych na
lufie, a po chwili podniósł wzrok i popatrzył z uwielbieniem na
ojca.
– Wolałabym, żebyś przywiózł im cokolwiek innego byle nie
broń – wybuchnęła Tara. – Prosiłam cię, Shasa, byś tego nie
robił. Nienawidzę tego.
– Ależ kochanie, muszą mieć bron, jeżeli jadą ze mną na
myśliwskie safari..
– Safari! – krzyknął Sean z radością. – Kiedy?
– Już czas byście poznali busz i żyjące w nim zwierzęta –
Shasa powiedział do Seana – Nie możecie żyć w Afryce nie
wiedząc, jaka jest różnica pomiędzy łuskowatym mrówkojadem
a pawianem.
Garry wyjął strzelbę i stanął tak blisko ojca, jak tylko mógł,
by Shasa – jeżeli tylko zechce – mógł objąć także jego. Ale
Shasa mówił do Seana. – W wakacje, w lipcu polecimy na
południowy wschód, weźmiemy kilka ciężarówek z kopalni H’ani
i dojedziemy przez pustynię do mokradeł Okawango.
– Shasa nie wiem, jak możesz uczyć własne dzieci zabijania
tych pięknych zwierząt; naprawdę tego nie rozumiem –
powiedziała Tara.
– Polowanie to męska sprawa – zgodził się Shasa. – Nie
musisz rozumieć – nawet nie musisz oglądać.
– Czy ja także będę mógł pojechać, tato? – spytał Garrick
nieśmiało. Shasa spojrzał na niego.
– Będziesz musiał wyczyścić swoje nowe okulary, by widzieć,
do czego strzelasz. Oczywiście, że pojedziesz, Garrick – dodał
łagodniej. Popatrzył na Michaela, stojącego koło matki. – A ty
Mickey? Chciałbyś pojechać?
Michael spojrzał przepraszająco na Tarę i odpowiedział cicho:
– No tak, tato. Chyba będzie fajnie.
– Widzę że tryskasz entuzjazmem – mruknął Shasa. –
Dobrze, panowie wszystkie sztucery będą zamknięte w pokoju
myśliwskim. Nie wolno ich dotykać bez mojej zgody i nadzoru.
Gdy wrócę do domu wieczorem, dam wam pierwszą lekcję
strzelania.
Shasa postanowił sobie, że wróci do Welteyreden na tyle
wcześnie, by móc jeszcze za dnia wziąć chłopców na dwie
godziny na strzelnicę. Zbudował ją by wprawiać się w strzelaniu.
Znajdowała się za winnicą, w takiej odległości od stajni, by
strzały nie płoszyły koni ani innych. Wysportowany Sean miał
doskonałą koordynację ruchów i szybko nauczył się strzelać.
Wydawało się, że lekki sztucer jest częścią jego ciała – a po
kilku minutach nauczył się opanowywać oddech i lekko naciskać
spust. Michael był prawie tak samo sprawny, ale strzelanie
niezbyt go pociągało i szybko przestał się nim interesować.
Garry tak bardzo się starał, że zaczął się trząść, a jego twarz
była napięta z wysiłku. Rogowe okulary, które Tara odebrała
rano od optyka, zsuwały mu się na nos i zaparowywały, gdy
celował. Dopiero za dziesiątym strzałem trafił w cel.
– Nie musisz przyciskać spustu tak mocno – powiedział
Shasa z rezygnacją. – Zapewniam cię, że kula nie poleci przez
to dalej ani szybciej.
Gdy wrócili do domu, było już niemal ciemno. Shasa
zaprowadził ich do pokoju myśliwskiego i zanim schował broń,
pokazał chłopcom, jak należy ją czyścić.
– Sean i Mickey mogą już spróbować strzelać do gołębi –
oznajmił Shasa, gdy wchodzili na górę, by się przebrać do
kolacji. – Garry, będziesz musiał jeszcze trochę poćwiczyć.
Gołębia prędzej zabije starość niż twoja kula.
Sean wybuchnął śmiechem:
– Gołębie zdechną ze starości.
Michael trzymał się z boku. Wyobrażał sobie, jak jeden
z pięknych, niebiesko-różowych gołębi, które wysiadywały często
na gzymsie za oknem jego sypialni, ginie w chmurze piór
i spadając na ziemię bryzga krwią. Poczuł, że robi mu się słabo,
ale wiedział, że ojciec chce, by strzelał do gołębi.
Wieczorem, gdy Shasa przebierając się do kolacji zakładał
muszkę, dzieci przyszły do niego, by jak zwykle powiedzieć mu
dobranoc. Isabella była pierwsza.
– Nie zmrużę oka dopóki nie wrócisz, tatusiu – ostrzegła
go.– Będę sama leżeć w ciemnościach. Drugi przyszedł Sean.
– Jesteś najlepszym tatą na świecie – powiedział i podali
sobie ręce. Całować na dobranoc mogły tylko dziewczynki.
– Dasz mi to na piśmie? – spytał Shasa poważnie. Pytania
Michaela zawsze były najtrudniejsze:
– Tatusiu, czy gdy się strzela do zwierząt, to bardzo je to
boli?
– Jeżeli nauczysz się strzelać celnie, to nie – zapewnił
Shasa. – Ale Mickey, masz zbyt bujną wyobraźnię. Nie możesz
iść przez życie martwiąc się cały czas o zwierzęta i innych ludzi.
– Dlaczego, tato? – spytał cicho Michael. Shasa spojrzał na
zegarek, by ukryć zniecierpliwienie.
– Musimy być w Kelvin Grove o ósmej. Porozmawiamy o tym
innym razem, dobrze Mickey?
Garrick przyszedł ostatni. Stał nieśmiało w drzwiach
garderoby Shasy, ale gdy zaczął mówić, w jego głosie była
determinacja.
– Nauczę się dobrze strzelać, tak jak Sean. Kiedyś będziesz
ze mnie dumny, tato, obiecuję.
Garrick chciał jeszcze wejść do pokoju dziecinnego, ale
niania zatrzymała go przy drzwiach.
– Paniczu Garrick, Isabella już śpi.
W pokoju Michaela zaczęli rozmawiać o obiecanym safari, ale
Mickey myślał tylko o trzymanej w ręku książce i po kilku
minutach Garrick wyszedł pozwalając mu wrócić do przerwanej
lektury.
Zajrzał ostrożnie do pokoju Seana, w każdej chwili gotów do
obrony, na wypadek, gdyby starszy brat chciał się zabawić jego
kosztem. Jednym z ulubionych sposobów wyrażania ojcowskich
uczuć Seana do młodszego brata był „kasztan”, czyli zabawa
polegająca na bolesnym szturchaniu w żebra. Jednak tym razem
Sean leżał wyciągnięty na łóżku. Opierał nogi wysoko o ścianę
i niemal dotykając głową podłogi czytał komiks o Supermanie,
trzymając go wysoko nad głową.
– Dobranoc, Sean – powiedział Garry.
– Shazam! – odpowiedział Sean nie przerywając oglądania
komiksu.
Garrick wrócił do swojego pokoju, zadowolony, że obeszło
się bez bójki, i zamknął drzwi. Podszedł do lustra i przyglądał
się uważnie swoim rogowym okularom.
– Nienawidzę ich – szepnął. Kiedy je zdjął, na nosie
pozostał czerwony ślad. Ukląkł, usunął listwę szafy ściennej
idącą wzdłuż podłogi i sięgnął do schowka znajdującego się za
nią. Nikt, nawet Sean, nie znał tej skrytki.
Ostrożnie wyjął cenny pakunek. Kupił go za kieszonkowe
z ośmiu tygodni, ale uznał, że był tego wart. Do pięknie
opakowanej paczki dołączony był osobisty list od samego
Charlesa Atlasa, zaczynający się od słów „Drogi Garry”. Garry
był zaszczycony tym, że sławny człowiek poświęcił mu swoją
uwagę.
Położył książkę z ćwiczeniami na łóżku i wkładając spodnie
od piżamy przypomniał sobie wskazówki.
– Dynamiczne napięcia – powiedział głośno i zajął pozycję
przed lustrem.
Zaczął serię ćwiczeń powtarzając:
– Mocniej, mocniej w różne strony, co dzień staję się lepszy.
Kiedy skończył, był bardzo spocony. Zgiął rękę i uważnie
przyglądał się swoim bicepsom.
– Są większe – starał się rozproszyć swoje wątpliwości,
dotykając bicepsu wielkości orzecha – naprawdę są większe.
Włożył książkę do schowka i zamocował listwę. Następnie
wyjął z szafy płaszcz przeciwdeszczowy i rozłożył go na deskach.
Garrick czytał kiedyś z podziwem, jak Frederick Selous,
znany afrykański myśliwy, hartował się w młodości śpiąc zimą
bez przykrycia na podłodze. Zgasił światło i położył się na
płaszczu. Wiedział z doświadczenia, że trudno mu będzie zasnąć
i że noc będzie się dłużyć. Deski podłogi były twarde jak stal,
ale dzięki spaniu na płaszczu Sean nie będzie mógł wykryć
w czasie porannej inspekcji, czy jego młodszy brat zmoczył
łóżko w nocy. Garrick był także pewien, że odkąd przestał
sypiać na miękkim materacu i okrywać się ciepłą kołdrą, ataki
astmy stały się coraz rzadsze.
– Każdego dnia staję się lepszy – wyszeptał, zamykając oczy
i postanawiając, że nie będzie zwracał uwagi na zimno i twardą
podłogę. – A pewnego dnia tata będzie ze mnie tak dumny, jak
z Seana.
– Twoje dzisiejsze przemówienie było bardzo dobre, nawet
jak na ciebie – powiedziała Tara i Shasa spojrzał na nią
zaskoczony. Dawno już nie mówiła mu komplementów.
– Dziękuję, kochanie.
– Czasami zapominam, że jesteś taki zdolny – mówiła dalej.
– Robisz wszystko tak swobodnie i naturalnie.
Te słowa tak go wzruszyły, że chciał ją pogładzić, ale Tara
siedziała daleko od niego na szerokim siedzeniu rolls-royce’a
i nie mógł jej dosięgnąć.
– Muszę powiedzieć, że wyglądasz dzisiaj wspaniale.
Postanowił odwzajemnić się jej komplementem, ale jak się
spodziewał, Tara odpowiedziała grymasem.
– Czy naprawdę chcesz wziąć chłopców na safari?
– Kochanie, muszę pozwolić im wyrobić sobie własne zdanie
o życiu. Seanowi będzie się to bardzo podobało, ale nie wiem,
jak będzie z Mickeyem – odpowiedział Shasa, a Tara zauważyła,
że nie wspomniał o Garricku.
– No cóż, jeżeli już postanowiłeś, będę chciała wykorzystać
nieobecność chłopców. Zaproszono mnie do wzięcia udziału
w wykopaliskach w jaskiniach Sundi.
– Ale jesteś przecież nowicjuszką – odpowiedział zaskoczony.
– To ważne wykopaliska. Dlaczego cię zaprosili?
– Dlatego, że obiecałam wpłacić dwa tysiące funtów na
pokrycie kosztów wykopalisk.
– Ach tak, to zwykły szantaż – zaśmiał się ironicznie,
rozumiejąc teraz jej komplementy. – Dobrze, umowa stoi. Jutro
dam ci czek. Jak długo cię nie będzie?
– Nie wiem – odpowiedziała Tara myśląc: Tak długo, jak
długo będę mogła być przy Mosesie.
Wykopaliska w jaskiniach Sundi były oddalone tylko o godzinę
drogi od domu w Rivonii. Wsadziła rękę pod futro i dotknęła
brzucha. Już wkrótce będzie widoczny – musiała znaleźć
powód, by ukryć się przed oczami rodziny. Jej ojciec i Shasa
nie zauważą, ale Centaine de Courtney-Malcomess miała oczy
jak sokół.
– Rozumiem, że moja matka zgodziła się zaopiekować
Isabellą, gdy cię nie będzie.
Tara skinęła głową, a jej serce wyrywało się do kochanka.
Moses, przyjeżdżam do ciebie; oboje do ciebie przyjeżdżamy,
kochanie, powtarzała w myśli.
Przyjazd Mosesa Gamy do Drake’s Farm wyglądał zawsze
tak jak powrót króla do ojczyzny po zwycięskiej wyprawie
wojennej. Wiadomość o jego przybyciu rozchodziła się
błyskawicznie i nastrój oczekiwania, niemal tak namacalny jak
dym z tysięcy kominów, spływał na całe osiedle zamieszkane
przez czarnych.
Moses przyjeżdżał zazwyczaj samochodem dostawczym
z namalowanym znakiem firmowym sklepu mięsnego, ze swoim
przyrodnim bratem, Hendrickiem Tabaką. Hendrick był
właścicielem sieci kilkudziesięciu sklepów mięsnych
w zamieszkanych przez czarnych osiedlach rozciągających się
wzdłuż Witwatersrand, więc znak był autentyczny.
Niebiesko-czerwony napis głosił:
SKLEP MIĘSNY PHUZA MUHLE NAJLEPSZE MIĘSO PO
NAJNIŻSZYCH CENACH
„Phuza Muhle” znaczyło w miejscowym języku „Jedz dobrze”.
Samochód był bezpiecznym środkiem lokomocji dla Hendricka,
gdziekolwiek jechał. Niezależnie od tego, czy dostarczał tusze do
swoich sklepów mięsnych lub inne towary do swoich sklepów
spożywczych, czy też zajmował się innymi interesami, takimi jak
rozwożenie nielegalnie pędzonego bimbru, zwanego skokiaan,
czyli miejskim dynamitem, zawożenie dziewczyn do ich miejsc
pracy położonych w pobliżu dzielnic zamieszkanych przez tysiące
najemnych czarnych robotników kopalni złota, by mogły na
krótko urozmaicić ich klasztorne życie, czy też załatwianiem
spraw Afrykańskiego Związku Górników, dobrze
zorganizowanego i silnego związku zawodowego nie uznawanego
przez rząd, niebiesko-czerwony samochód był idealnym
pojazdem. Kiedy Hendrick siedział za kierownicą, nosił czapkę
z daszkiem i brązową tunikę z tanimi mosiężnymi guzikami.
Prowadził bardzo ostrożnie, skrupulatnie przestrzegając
wszystkich zasad ruchu drogowego, tak że w ciągu dwudziestu
lat nie był zatrzymany przez policję.
Kiedy wyjeżdżali z Mosesem do Drake’s Farm, wkraczali do
swojej fortecy. To właśnie tutaj osiedlili się dwadzieścia lat temu,
gdy wrócili z pustyni Kalahari. Choć byli synami tego samego
ojca, różnili się pod każdym względem. Moses był młody,
wysoki i niezwykle przystojny, Hendrick zaś dużo starszy,
potężny i łysy, miał szramę na głowie i połamane, wyszczerbione
zęby.
Moses był inteligentny i bystry. Samokształceniem zdobył
szeroką wiedzę, miał charyzmę i zdolności przywódcze, podczas
gdy Hendrick był wiernym porucznikiem, który podporządkował
się władzy młodszego brata, szybko i bez wahania wykonując
jego rozkazy. Chociaż to Moses Gama rzucił pomysł
zbudowania potęgi finansowej, wykonawcą był Hendrick. Gdy
raz wskazano mu drogę postępowania, Hendrick trzymał się jej
z wytrwałością właściwą buldogowi, co zgadzało się z jego
wyglądem.
Legalne i nielegalne przedsięwzięcia handlowe, związek
zawodowy i podporządkowana mu, budząca postrach wśród
górników i innych mieszkańców murzyńskich dzielnic prywatna
armia znana pod nazwą Buffaloes były dla Hendricka celami
samymi w sobie. Z Mosesem było inaczej. To, co dotąd osiągnęli,
było tylko pierwszym etapem zdobywania czegoś tak wielkiego,
że chociaż Moses tłumaczył to Hendrickowi wiele razy, jego
brat nigdy nie mógł pojąć, jak niezwykły był ów plan.
W ciągu dwudziestu lat, jakie minęły od ich przyjazdu,
osiedle Drake’s Farm całkowicie się zmieniło. Kiedyś był to
niewielki obóz włóczęgów, przyczepiony niczym kleszcz do
wielkiego kompleksu kopalni złota, tworzących środkowy
Witwatersrand. Drake’s Farm składało się wtedy z wielu
nędznych ruder, zbudowanych z różnych rupieci, drągów
i starych kawałków blachy, zgniecionych pudeł i kartonów. Nie
było bieżącej wody, kanalizacji ani elektryczności. Nie było
szkoły, szpitala ani policji. Biali radcy miejscy z Johannesburga
nie uznawali tego terenu za zamieszkany przez ludzi.
Dopiero po wojnie Rada Transwalu postanowiła przyjąć do
wiadomości to, co było już faktem, i wywłaszczyła nie
istniejących właścicieli. Zdecydowano, że na trzech tysiącach
akrów ziemi powstanie dzielnica, w której – na mocy Prawa
o Segregacji – mieli mieszkać tylko czarni. Zachowali pierwotną
nazwę, Drake’s Farm, gdyż bardzo pasowała do starego
Johannesburga, w przeciwieństwie do nazwy pobliskiego Soweto,
będącej po prostu skrótem od South Western Townships.
W Soweto mieszkało już ponad pół miliona czarnych, podczas
gdy w Drake’s Farm mniej niż dwieście pięćdziesiąt tysięcy.
Teren nowego osiedla został ogrodzony przez władze, a na
większej części postawiono szeregi małych, jednakowych
trzypokojowych domów, różniących się od siebie tylko
numerami, namalowanymi na frontowych ścianach. Domki były
od siebie oddzielone wąskimi, piaszczystymi uliczkami, a płaskie
dachy wykonane z blachy falistej połyskiwały w ostrym świetle
słońca jak tysiące luster.
W centrum osiedla stały budynki administracji. Czarni
urzędnicy, pracujący pod nadzorem kilku białych naczelników,
przyjmowali komorne i dbali o to, by wszędzie dochodziła woda
i by wywożono śmieci. Za tym osiedlem, zbudowanym z iście
orwellowskim, bezdusznym porządkiem, leżała pierwotna część
Drake’s Farm, gdzie pełno było ruder, spelunek i burdeli. To
właśnie tutaj nadal mieszkał Hendrick Tabaka.
Kiedy obaj z Mosesem wolno jechali samochodem przez
nową część dzielnicy, kobiety i dzieci wychodziły z domów, by na
nich popatrzeć. Mężczyźni wychodzili wcześnie z domu, jechali
do pracy w mieście i wracali dopiero wieczorem. Kiedy kobiety
rozpoznawały Mosesa, klaskały i przeraźliwie krzyczały, tak jakby
witały wodza plemienia, a dzieci biegły za samochodem, tańcząc
i ciesząc się z tego, że są tak blisko wielkiego człowieka.
Przejechali powoli wzdłuż cmentarza, na którym nieporządne
kopczyki ziemi przypominały kretowiska. W niektóre z nich
wetknięto grubo ciosane krzyże, a na innych powiewały
poszarpane chorągiewki, stały ofiary z jedzenia i zbitych naczyń
oraz tajemnicze, rzeźbione totemy, mające zjednywać
przychylność duchów. Symbole chrześcijańskie mieszały się
z animistycznymi symbolami kultu czarowników. Zjechali do
starej części Drake’s Farm, w plątaninę zaśmieconych uliczek,
gdzie stragany znachorów stały obok stoisk z żywnością, nowymi
i używanymi ubraniami, oraz skradzionymi radiami. Gdzie kury
i świnie pasły się w błotnistych rowach przydrożnych, nagie
dzieci, przepasane tylko sznurkiem paciorków wokół
napęczniałych brzuszków, załatwiały się pomiędzy straganami,
a młode prostytutki krocząc dumnie, zachwalały swoje
umiejętności. Wszędzie czuć było straszliwy smród, wokół
panował hałas.
Biali nie pojawiali się tu nigdy, a nawet czarni strażnicy
miejscy przyjeżdżali tylko wtedy, gdy ich o to poproszono. Tym
światem rządził Hendrick Tabaka. W samym centrum starej
części dzielnicy jego żony utrzymywały dla niego dziewięć
domów. Były to solidne domy z cegły, ale ścian zewnętrznych
celowo nie wykańczano starannie, tak by nie różniły się od
sąsiednich ruder. Hendrick nauczył się dawno temu, że nie
należy ściągać uwagi na siebie ani na to, co posiadał. Domy
jego dziewięciu żon otaczały kręgiem jego własny, nieco bardziej
okazały. Szukając żon Hendrick nie ograniczał się tylko do
swojego plemienia Ovambo, miał także kobiety z plemion Pondo,
Xhosa, Fingo i Basuto. Nie miał jednak żony z plemienia
Zulusów, gdyż nigdy nie wierzyłby Zulusce w łóżku.
Gdy Hendrick parkował samochód w szopie obok swojego
domu, wyszły wszystkie, by pozdrowić jego i Mosesa. Ukłony
i pełne szacunku oklaski prowadziły mężczyzn do salonu. Na
końcu długiego pokoju stały, niczym dwa trony, pokryte
pluszem fotele. Gdy bracia usiedli, dwie najmłodsze żony
przyniosły dzbany świeżego, gęstego, gorzkiego piwa warzonego
z prosa, schłodzonego w naftowej lodówce. Gdy odświeżyli się
napojem, weszli synowie Hendricka, by przywitać się z ojcem
i złożyć wyrazy szacunku wujowi.
Hendrick miał wielu synów, gdyż był namiętnym mężczyzną
i każda z jego żon każdego roku zachodziła w ciążę. Jednak nie
wszyscy byli obecni. Ci, którzy nie spodobali się Hendrickowi,
zostali wysłani na wieś do pasania stad bydła i kóz,
stanowiących część majątku Hendricka. Bardziej obiecujący
chłopcy pracowali w sklepach, magazynach i knajpach, a dwóch
najbardziej uzdolnionych zostało wysłanych na studia prawnicze
w przeznaczonym dla czarnych uniwersytecie Fort Hare,
znajdującym się w niewielkim mieście Alice we wschodnim Cape.
Tylko najmłodsi synowie Hendricka byli na miejscu, by
przyklęknąć przed nim z szacunkiem. Dwóch spośród nich
Moses szczególnie lubił. Byli to bliźniacy, synowie jednej z żon
Hendricka z plemienia Xhosa, kobiety o niezwykłych
uzdolnieniach. Oprócz tego, że była wierną żoną i rodziła synów,
była utalentowaną tancerką, śpiewaczką, potrafiła wspaniale
opowiadać, była mądra i inteligentna. Zasłynęła też jako
sangoma, zielarka i znachorka, posiadająca wyjątkową zdolność
przewidywania i przepowiadania przyszłości. Jej synowie
odziedziczyli po niej większość uzdolnień, mieli potężną budowę
ojca i niektóre z wspaniałych cech wuja Mosesa.
Gdy się urodzili, Hendrick poprosił brata, by nadał im
imiona, i Moses wybrał je z Historii Anglii Macaulaya. Ze
wszystkich bratanków ci dwaj byli jego ulubieńcami i uśmiechał
się teraz, gdy przy nim przyklęknęli. Zdał sobie sprawę, że mieli
już po trzynaście lat.
– Witam cię, Wellingtonie Tabaka – pozdrawiał ich. – Witam
cię, Raleighu Tabaka.
Nie byli do siebie podobni. Wellington był wyższy, miał skórę
koloru karmelu, podczas gdy ciemniejsza skóra Raleigha miała
kolor morwy. Miał, podobnie jak Moses, klasyczne rysy twarzy,
podczas gdy twarz Raleigha była bardziej negroidalna. Miał
płaski nos, duże usta, był potężniej zbudowany i przysadzisty.
– Jakie książki czytaliście, odkąd widzieliśmy się ostatni raz?
– spytał Moses po angielsku, zmuszając ich do odpowiedzi
w tym samym języku. – Słowa są jak dzidy, są orężem, którym
można się bronić i atakować swoich wrogów. Słowa angielskie
mają najostrzejsze groty, nie znając ich będziecie bezbronni –
wyjaśnił im, a następnie słuchał uważnie ich urywanych
odpowiedzi.
Zauważył, że zrobili postępy w angielskim.
– Wciąż jeszcze nie jest dobry, ale w Waterford nauczycie
się mówić lepiej – powiedział i chłopcy zmartwili się.
Dzięki Mosesowi przystąpili do egzaminów wstępnych
w elitarnej szkole kształcącej chłopców różnych ras, w sąsiednim
niezależnym, czarnym księstwie Swaziland, zdali je i zostali
przyjęci. Ogarniał ich lęk na myśl, że zostaną wyrwani z dobrze
znanego świata i wysłani w nieznane. W szkołach Południowej
Afryki panowała ścisła segregacja, zgodnie z polityką wyznawaną
przez ministra Bantustanów, doktora Hendrika Yerwoerda, że im
mniej się kształci czarne dzieci, tym lepiej. W swoim
przemówieniu w parlamencie powiedział kiedyś szczerze, że
nauczanie czarnych nie powinno kolidować z polityką apartheidu
i powinno być na takim poziomie, by nie budzić w czarnych
uczniach oczekiwań, które nigdy nie będą mogły być spełnione.
Na kształcenie każdego białego ucznia państwo wydawało
rocznie sześćdziesiąt funtów, a na czarnego dziewięć. Ci czarni
rodzice, którzy mogli sobie na to pozwolić, głównie wodzowie
plemienni i drobni biznesmeni, wysyłali dzieci do szkół w innych
krajach i najchętniej wybierali właśnie Waterford.
Bliźniacy uciekli z ulgą od ojca i wujka, ale matka czekała na
nich na podwórku za niebiesko-czerwonym furgonem
i zdecydowanym ruchem głowy nakazała im, by weszli do jej
izby.
Była to jaskinia wróżbitki i chłopcy zazwyczaj nie mieli do
niej wstępu, więc teraz wchodzili bojąc się bardziej niż wtedy,
gdy wkraczali do domu ojca. Pod ścianą naprzeciw wejścia
stały posągi bożków i bogiń wyrzeźbione z drewna, ubrane
w skóry ozdobione piórami i paciorkami. Posągi miały oczy
z kości słoniowej, szczerzyły zęby psów i pawianów. Była to
przerażająca wystawa i chłopcy drżąc ze strachu nie śmieli
spojrzeć na rzeźby.
Przed bóstwami opiekuńczymi stały ofiary z jedzenia
i drobnych monet, a na przeciwległej ścianie wisiały różne
przerażające narzędzia sztuki uprawianej przez ich matkę: tykwy
i dzbanki z maściami i lekarstwami, pęki wysuszonych ziół, skóry
węży, zmumifikowane iguany, kości i czaszki pawianów, szklane
słoiki z sadłem hipopotama i lwa, piżmem krokodyla i inne nie
nazwane substancje, które gniły, kipiały i tak strasznie
śmierdziały, że aż zęby bolały.
– Nosicie amulety, które wam dałam? – spytała ich matka,
Kuzawa. Miała pełną, lśniącą twarz, białe zęby, wilgotne oczy
gazeli i wśród tych okropnych narzędzi i lekarstw wyglądała
niezwykle pięknie. Jej długie kończyny były pokryte magicznymi
balsamami, a duże, pełne piersi, przesłonięte naszyjnikiem
z paciorków i amuletów z kości słoniowej wyglądały jak dzikie
melony z Kalahari.
Odpowiadając na pytanie matki obaj chłopcy, nie mogąc
wydobyć z siebie słowa, kiwnęli energicznie głowami i rozpięli
koszule. Amulety zawieszone na rzemykach spoczywały na ich
piersiach. Były to rogi małej, szarej antylopy, zatkane gumą
arabską. W środku znajdowała się magiczna substancja, którą
Kuzawa sporządzała odkąd przyszli na świat, przez dwanaście
lat. Zawierała wszystkie wydzieliny ciała ich ojca, Hendricka
Tabaki: kał i mocz, ślinę i katar, pot i nasienie, wosk z uszu,
krew, łzy i wymiociny. Kuzawa zmieszała to z wysuszoną skórą
jego stóp, paznokciami, włosami z brody, głowy i łona, rzęsami
wyrwanymi Hendrickowi podczas snu oraz ze strupami i ropą
z jego ran. Następnie dodała niezwykle skutecznych ziół i olejków
wymawiając słowa zaklęcia, a w końcu, by amulet był
niezawodny, zapłaciła dużą sumę jednemu z rabusiów grobów,
wyspecjalizowanemu w takich usługach, by przyniósł jej wątrobę
noworodka utopionego po urodzeniu przez własną matkę.
Wszystkie te składniki zapieczętowała w niewielkich rogach
antylopy i gdy jej synowie mieli się widzieć z ojcem, musieli je
mieć na szyi. Teraz Kuzawa zabrała im amulety. Były zbyt
cenne, by je im zostawić. Uśmiechnęła się trzymając je
smukłymi różowymi palcami. Warte były całego jej kunsztu,
cierpliwości i wszystkich kosztów, które poniosła, by je
sporządzić.
– Czy wasz ojciec uśmiechnął się, gdy was zobaczył? –
spytała.
– Uśmiechnął się jak wschodzące słońce – odpowiedział
Raleigh i Kuzawa kiwnęła głową z radością.
– Czy był uprzejmy, gdy rozmawiał z wami?
– Gdy mówił do nas, pomrukiwał jak lew nad mięsem –
szepnął Wellington, wciąż przestraszony otoczeniem. – Spytał,
jak sobie dajemy radę w szkole i pochwalił nas, gdy mu
opowiedzieliśmy.
– To amulety zapewniają jego przychylność – uśmiechnęła
się z zadowoleniem. – Dopóki będziecie je nosić, ojciec będzie
lubił was bardziej niż inne dzieci.
Trzymając dwa rogi w ręku uklękła przed środkową figurą,
wzbudzającym lęk posągiem o lwiej grzywie, w którym
zamieszkiwał duch jej dziadka.
– Strzeż ich dobrze, czcigodny przodku – szepnęła wieszając
amulety na jego szyi. – Zachowaj ich moc do momentu, gdy
będą znów potrzebne.
Były tu bezpieczniejsze niż w skarbcach najlepiej strzeżonych
banków białych. Żaden człowiek nie ośmieliłby się tu wtargnąć,
tylko najpotężniejsze złe duchy odważyłyby się spróbować
odebrać duchowi dziadka amulety, gdyż on był niezawodnym
strażnikiem.
Odwróciła się do synów, wzięła ich za ręce i zaprowadziła do
kuchni. Zamykając drzwi swojej świątyni, zrzuciła przybranie
czarownicy i stała się kochającą matką.
Postawiła przed synami miski wypełnione kukurydzą, fasolą
i mięsem w doskonałym sosie. Bogatym i potężnym ludziom nie
wypadało posilać się byle czym. Gdy zaczęli jeść, patrzyła na
nich z miłością, rozmawiała i dowcipkowała z nimi, dokładała
jedzenia, a jej ciemne oczy jaśniały dumą. W końcu niechętnie
pozwoliła im odejść.
Rozradowani chłopcy popędzili w wąskie, cuchnące uliczki
starej dzielnicy. Tutaj czuli się całkiem swobodnie. Kobiety
i mężczyźni uśmiechali się do nich, pozdrawiali i żartowali z nimi,
śmiali z ich celnych odpowiedzi, gdyż chłopcy byli ulubieńcami
wszystkich, a ich ojcem był Hendrick Tabaka.
Stara Mama Nginga, gruba i siwa Murzynka, siedziała przed
prowadzoną przez siebie spelunką Hendricka.
– Dokąd idziecie, maluchy? – krzyknęła za nimi.
– To tajemnica, nie możemy mówić – odkrzyknął
Wellington, a Raleigh dodał:
– Ale w przyszłym roku podzielimy się z tobą naszą
tajemnicą, babciu. Wypijemy ci całą shokiaan i zerżniemy
wszystkie dziewczęta.
Mama Nginga pokiwała głową z zachwytem, a dziewczyny
siedzące w oknach wy buchnęły śmiechem.
– To młody lew – mówiły do siebie.
Idąc wąskimi uliczkami, nawoływali innych rówieśników.
Z ruder i chat starej dzielnicy, a także z nowych, ceglanych
domków wybudowanych przez rząd, wybiegali koledzy
i przyłączali się do nich. Wkrótce szło już za nimi pięćdziesięciu,
lub więcej, chłopców w ich wieku. Niektórzy z nich nieśli długie
tobołki, starannie spakowane i związane rzemieniami.
Przy końcu osiedla znajdowała się dziura w wysokiej siatce
zamaskowana pękiem gałęzi. Chłopcy przeszli przez parkan
i rozmawiając głośno zebrali się razem na plantacji bhiegum.
Zdjęli nędzne europejskie ubrania, które mieli na sobie. Ich
penisy zaczynały się już rozwijać, ale nie byli jeszcze obrzezani.
Za kilka lat wszyscy przejdą inicjację. Będą musieli wytrzymać
ból, odosobnienie i trudy, a w końcu także cięcie noża. To miało
ich złączyć silniej niż więzy plemienne. Braterstwo rytualnego
noża zwiąże ich na całe życie.
Ostrożnie złożyli ubrania – z każdej zguby trzeba by się
tłumaczyć przez rozzłoszczonymi rodzicami. Zupełnie nadzy
patrzyli, jak uznani przez wszystkich wodzowie, Wellington
i Raleigh, otwierają cenne pakunki. Każdy z nich otrzymał strój
wojownika z plemienia Xhosa. Nie były to jednak prawdziwe
insygnia – krowie ogony, grzechotki i pióropusze, przeznaczone
wyłącznie dla obrzezanych amadoda – a jedynie ich namiastki,
skóry psów i kotów, miejskich przybłędów. Chłopcy obwiązywali
jednak kawałkami skóry swoje ramiona, uda i głowy z taką
powagą, jakby były prawdziwe, a następnie podnieśli z ziemi
swoją broń.
To także nie były prawdziwe włócznie z długimi ostrzami,
jakie mieli wojownicy, lecz tradycyjne kije służące do walki
wręcz. Jednakże nawet w rękach dzieci długie, giętkie kije były
groźną bronią. Trzymając kije oburącz, zaczęli wyć jak demony.
Wprawnymi ruchami potrząsali nimi, tak że śpiewały i gwizdały
w powietrzu. Bronili się przed uderzeniami kolegów trzymając
kije, skakali i tańczyli, udawali, że wymierzają sobie ciosy, aż do
chwili, gdy rozległ się głośny świst rogowego gwizdka Raleigha
i wszyscy ustawili się za nim w długiej, zwartej kolumnie.
Poprowadził ich za sobą. Szli charakterystycznym, chwiejnym
krokiem, trzymając kije wysoko i śpiewając bojowe pieśni
swojego plemienia. Opuścili plantację i wyszli na pusty,
pofałdowany teren. Brązowa trawa sięgała do kolan,
a gdzieniegdzie widać było płaty ciemnoczerwonej ziemi. Nieco
dalej grunt opadał ku małemu, kamienistemu strumykowi,
płynącemu w głębokim jarze, by parę jardów dalej unieść się
ku szafirowemu niebu.
Gdy tylko zaczęli schodzić w dół, na tle jasnej linii nieba
pojawił się długi szereg pióropuszy i pokazała się druga banda
chłopców. Byli nadzy i mieli na sobie tylko skórzane przepaski
biodrowe. Zatrzymali się na krawędzi wąwozu, trzymając wysoko
w górze włócznie. Stali naprzeciwko siebie, zagrzewając się do
walki okrzykami.
– Zuluskie psy – wrzasnął Raleigh. Odczuwał tak silną
nienawiść, że jego czoło lśniło potem. Głęboką, atawistyczną
nienawiść do tego wroga miał we krwi; była głęboko wyryta
w jego pamięci. Historia nie zanotowała, jak często powtarzały
się takie sceny, ile tysięcy razy w ciągu stuleci uzbrojone
oddziały Xhosa i Zulusów stawały naprzeciw siebie. Pozostała
tylko pamięć o szale bojowym, krwi i nienawiści.
Raleigh Tabaka skoczył wysoko w górę i krzyknął przeraźliwie,
jednak głos załamał mu się zdradziecko i pod koniec bojowego
okrzyku przeszedł w dziewczęcy pisk.
– Chce mi się pić. Chcę się napić zuluskiej krwi! Jego
wojownicy skoczyli i zawołali:
– Chcemy zuluskiej krwi!
Z przeciwległego brzegu wąwozu doleciały, niesione wiatrem,
groźby, obelgi i wyzwania. W chwilę później chłopcy z obu grup
zaczęli schodzić do wąskiego wąwozu, śpiewając i tańcząc. Stanęli
naprzeciw siebie oddzieleni tylko wąskim strumieniem, a ich
wodzowie wystąpili do przodu, by dalej obrzucać się obelgami.
Induna Zulusów był w tym samym wieku, co bliźniacy.
Chodził do tej samej klasy, co oni, w prowadzonym przez rząd
liceum w mieście. Nazywał się Joseph Dinizulu, był tak wysoki,
jak Wellington i tak potężnie zbudowany, jak Raleigh. Jego imię
i arogancja przypominały światu, że należał do królewskiego
rodu Zulusów.
– Hej, wy zjadacze gówna hien – zawołał. – Wasz smród
wiatr przenosi na tysiąc kroków. Od smrodu Xhosa nawet sępy
rzygają.
Raleigh skoczył wysoko, odwrócił w powietrzu i podniósł
spódniczkę przymocowaną do opaski biodrowej, odsłaniając
pośladki.
– Pierdnięciem oczyszczę powietrze ze smrodu Zulusów! –
krzyknął. – Powąchajcie, czciciele szakali!
Pruknął tak długo i głośno, że Zulusi stojący naprzeciwko
niego syknęli głośno i potrząsnęli kijami.
– Wasi ojcowie byli kobietami, a wasze matki małpami –
krzyknął Joseph Dinizulu drapiąc się pod pachą. – Wasi
dziadkowie byli pawianami – naśladował małpi krok – a wasze
babki...
Raleigh przerwał to ośmieszanie swoich przodków ostrym
świstem gwizdka i skoczył do strumienia. Zręcznie jak kot
utrzymał się na nogach i po chwili był na drugim brzegu.
Wspiął się tak szybko na drugi brzeg, że Joseph Dinizulu, który
spodziewał się, że wymiana uprzejmości potrwa nieco dłużej,
cofnął się przed gwałtownym atakiem.
Kilkunastu chłopców z plemienia Xhosa posłuchało gwizdka
i skoczyło za nim. Zaciekłym atakiem Raleigh zdobył przyczółek
na drugim brzegu. Walczyli u jego boku i sprawnie wywijając
kijami wbili się w środek oddziału wroga. Raleigh pałał żądzą
walki. Był niezwyciężony, jego ramiona nie odczuwały zmęczenia,
a jego ręce i dłonie były tak zręczne, że wydawało się, iż kije
walczą same. Znajdowały słabe miejsca w obronie Zulusów,
uderzały w ciało, trzeszczały na kościach i przecinały skórę, tak
że wkrótce ich końce zaczerwieniły się, a małe krople krwi
błyszczały w słońcu.
Wydawało się, że nic nie zdoła go dotknąć, aż nagle coś
uderzyło go w żebra pod uniesioną ręką. Z trudem złapał
oddech, a ból przypomniał mu, że on także jest człowiekiem.
Przez chwilę był bogiem wojny, a nagle stał się małym
chłopcem, ledwie trzymającym się na nogach. Cios sprawił mu
silny ból, był tak zmęczony, że nie mógł już się bronić, a przed
nim tańczył Joseph Dinizulu, z każdą chwilą potężniejszy.
Wymierzony w jego głowę kij Josepha znów gwizdnął
w powietrzu i Raleigh bronił się ostatkiem sił. Cofnął się o krok
i rozejrzał wokół.
Powinien mieć więcej rozumu, by nie atakować tak śmiało
Zulusów. Byli najbardziej zdradzieckimi i najsprytniejszymi
wrogami, a okrążenie należało do ich ulubionych podstępów.
Chaka Zulu, założyciel tego plemienia wilków, nazywał ten
manewr „Rogami Byka”. Rogi otaczały wroga, a pierś go
miażdżyła.
Joseph Dinizulu nie cofnął się ze strachu ani dlatego, że go
zaskoczono. Wycofanie się było instynktownym fortelem,
a Raleigh wprowadził kilkunastu wojowników w pułapkę Zulusów.
Byli osamotnieni, reszta oddziału nie przekroczyła strumienia.
Raleigh widział ich na drugim brzegu ponad głowami
okrążających go Zulusów. Wellington, jego brat bliźniak, stał na
czele, cichy i nieruchomy.
– Wellington! – zawołał, a w jego głosie słychać było
zmęczenie i strach. – Pomóż nam. Zuluski pies wgryza nam się
w jaja. Przyjdź i uderz go w pierś!
Tylko tyle zdołał powiedzieć. Joseph Dinizulu znów go
zaatakował, a każde jego uderzenie było silniejsze niż
poprzednie. Raleigh opadł już zupełnie z sił. Nie zdołał odeprzeć
kolejnego ciosu i poczuł silne uderzenie w ramię, paraliżujące
całą rękę aż do koniuszków palców. Wypuścił z ręki kij.
– Wellington! – krzyknął znowu. – Pomóż nam!
Jego ludzie wykruszali się. Niektórzy padali pod ciosami,
a inni odrzucali kije i klękali na ziemi, błagając o litość. Zulusi
otaczali ich coraz ciaśniej, ich kije nieustannie wznosiły się
i opadały, uderzając w miękkie ciała, a okrzyki bojowe Zulusów
rozbrzmiewały coraz donośniej, niczym szczekanie psów
osaczających zające.
– Wellington!
Jeszcze raz spojrzał na brata stojącego na drugim brzegu,
gdy wtem otrzymał uderzenie w czoło, tuż nad okiem, i poczuł,
jak krew z rozcięcia cieknie mu po twarzy. Zanim zalała mu
oczy, jeszcze raz zobaczył wykrzywioną żądzą walki twarz
Josepha Dinizulu. W następnej chwili nogi ugięły się pod nim
i upadł twarzą na ziemię, a ciosy Zulusów wciąż spadały na jego
ramiona i plecy.
Musiał na chwilę stracić przytomność, bowiem gdy przewrócił
się na bok i wierzchem dłoni otarł krew z czoła, zobaczył, że
Zulusi przeszli na drugą stronę potoku. Resztki jego oddziału
uciekały w popłochu w kierunku plantacji bluegum, ścigane przez
wojowników Dinizulu.
Próbował wstać, ale zakręciło mu się w głowie, ciemność
przesłoniła oczy i znów upadł. Kiedy ocknął się po raz drugi,
otaczali go Zulusi, szydząc z niego i obsypując obelgami. Zdołał
usiąść, a w chwilę potem tumult wokół niego uspokoił się,
przechodząc w pełną oczekiwania ciszę. Spojrzał w górę
i zobaczył, że Joseph Dinizulu przeciska się ku niemu
uśmiechając się szyderczo.
– Szczekaj, psie z plemienia Xhosa – rozkazał. – Chcemy
usłyszeć, jak szczekasz i skamlesz o litość.
Pokonany Raleigh dumnie potrząsnął głową i ból wywołany
tym ruchem wypełnił mu czaszkę.
Joseph Dinizulu położył stopę na jego piersi i pchnął mocno.
Raleigh był zbyt słaby, by się bronić, i upadł na plecy. Joseph
Dinizulu stanął nad nim i uniósł przód przepaski biodrowej.
Drugą ręką ściągnął napletek odsłaniając różowy penis
i skierował strumień moczu na twarz Raleigha.
– Wypij to, psie z plemienia Xhosa – zaśmiał się. Mocz był
gorący i palił niczym kwas otwartą ranę na czole; duszę
Raleigha wypełniła wściekłość, upokorzenie i nienawiść.
– Bracie, rzadko staram się odwieść cię od czegoś, na co
się zdecydowałeś.
Hendrick Tabaka usiadł na krześle przykrytym skórą
lamparta i opierając łokcie na kolanach pochylił się do przodu.
– Nie chodzi mi o samo małżeństwo, wiesz przecież, że
zawsze przekonywałem cię, byś wziął sobie żonę, wiele żon,
i miał synów. Nie potępiam tego, że chcesz się ożenić. Nie mogę
jednak spać z powodu tej zuluskiej dzierlatki. W tym kraju jest
dziesięć milionów innych kobiet – dlaczego musiałeś wybrać
Zuluskę? Wolałbym, żebyś wziął sobie do łóżka czarną mambę.
Moses zaśmiał się cicho.
– Twoja troska świadczy o twojej miłości do mnie. Nagle
spoważniał.
– Zulusi są największym plemieniem w południowej Afryce.
Już sama liczebność sprawia, że są ważni, ale jeżeli dodasz do
tego ich agresywność i waleczność, przekonasz się, że w tym
kraju nic się nie zmieni bez udziału Zulusów. Jeżeli zdołam
sprzymierzyć się z tym plemieniem, może ziszczą się moje
marzenia.
Hendrick westchnął, mruknął coś i potrząsnął głową.
– Daj spokój, Hendrick, rozmawiałeś z nimi, prawda? –
nalegał Moses i Hendrick niechętnie przytaknął.
– Siedziałem przez cztery dni w domostwie Sangane Dinizulu,
syna Mbejane, który był synem Gubi, który był synem
Dingaana, który był bratem samego Chaka Zulu. On się uważa
za księcia Zulusów, co – jak usilnie podkreśla – znaczy
„Niebiosa”, i żyje bardzo wystawnie na wzgórzach ponad
Ladyburgiem w swojej posiadłości na ziemi podarowanej mu
przez jego dawnego pana, generała Seana Courtneya. Trzyma
tam wiele żon i trzysta sztuk tłustego bydła.
– To wszystko wiem, bracie – przerwał Moses. – Powiedz
mi, co z dziewczyną.
Hendrick zmarszczył brwi. Lubił zaczynać opowieść od
początku, rozwijać ją omawiając każdy szczegół, i stopniowo
dochodzić do końca.
– Dziewczyna – powtórzył. – Ten stary zuluski łobuz jęczał,
że ona jest księżycem jego nocy i słońcem jego dni, że żadna
córka nigdy nie była tak kochana jak ona i że nigdy nie zgodzi
się na to, by wyszła za kogoś innego niż za wodza Zulusów –
westchnął Hendrick. – Dzień po dniu słuchałem o zaletach tej
suki: jaka jest piękna, uzdolniona, że jest świetną pielęgniarką
w szpitalu rządowym, że pochodzi z rodu, w którym kobiety
rodziły wielu synów – Hendrick przerwał i splunął z odrazą. –
Dopiero po trzech dniach wspomniał o tym, o czym myślał od
samego początku – o loboli, cenie za narzeczoną – Hendrick
machnął ręką z rezygnacją. – Wszyscy Zulusi to złodzieje
i zjadacze łajna.
– Ile? – spytał Moses z uśmiechem. – Ile zażądał za zgodę
na małżeństwo z mężczyzną spoza plemienia?
– Pięćset sztuk najlepszego bydła, same cielne krowy, nie
starsze niż trzyletnie – Hendrick skrzywił się z odrazą. –
Wszyscy Zulusi są złodziejami, on twierdzi, że jest księciem,
a więc jest księciem złodziei.
– Oczywiście zgodziłeś się na jego pierwszą cenę? – spytał
Moses.
– Oczywiście targowałem się przez dwa dni.
– Ostateczna cena?
– Dwieście sztuk – westchnął Hendrick. – Przebacz mi,
bracie. Starałem się, jak mogłem, ale ten stary zuluski pies był
twardy jak skała. To była najniższa cena za księżyc jego nocy.
Moses Gama oparł się o krzesło i zastanawiał nad
propozycją. Była to niezwykle wysoka cena. Sztuka dobrego
bydła była warta pięćdziesiąt funtów, ale w przeciwieństwie do
swojego brata, Moses nie był chciwy, a pieniądze były dla niego
tylko środkiem do osiągania celu.
– Dziesięć tysięcy funtów? – spytał cicho. – Czy mamy tyle?
– Poczujemy to. Będzie mnie to boleć przez rok, tak
jakbym został wychłostany batem – narzekał Hendrick. –
Bracie, czy zdajesz sobie sprawę, ile można kupić za dziesięć
tysięcy funtów? Mógłbym ci znaleźć przynajmniej dziesięć
dziewczyn z plemienia Xhosa, ślicznych jak papużki, pulchnych
jak przepiórki, z dziewictwem poświadczonym przez godne
najwyższego zaufania akuszerki...
– Dziesięć dziewczyn z plemienia Xhosa nie zbliży do mnie
Zulusów – przerwał mu Moses. – Chcę Victorii Dinizulu.
– Lobola to nie wszystko, czego chce – powiedział Hendrick.
– Jest coś jeszcze.
– Co takiego?
– Dziewczyna jest chrześcijanką. Jeżeli się z nią ożenisz, nie
możesz się żenić z innymi. Ona będzie twoją jedyną żoną,
bracie, a posłuchaj człowieka, którego mądrość opiera się na
doświadczeniu. Mężczyzna, jeśli ma być zadowolony, potrzebuje
przynajmniej trzech żon. Trzy żony są tak zajęte walcząc
o względy męża, że mężczyzna może odpocząć. Dwie żony są
lepsze niż jedna. Jednakże jeżeli będziesz miał tylko jedną
jedyną żonę, jedzenie skwaśnieje ci w brzuchu, a twoje włosy
pokryją się siwizną. Niech ta zuluska dzierlatka idzie do kogoś,
kto na nią zasługuje, do Zulusa.
– Powiedz jej ojcu, że zapłacimy mu żądaną cenę
i zgadzamy się na jego warunki. Powiedz mu także, że jeżeli
jest księciem, oczekujemy, że wyda przyjęcie weselne
odpowiednie dla księżniczki. Oczekujemy ślubu, o którym będzie
głośno w całym kraju Zulusów, od gór Drakensberg do oceanu.
Chcę, żeby na mój ślub przybyli wszyscy wodzowie, cała
starszyzna, wszyscy doradcy i iduna, chcę, by przybył sam król
Zulusów, a kiedy wszyscy się zgromadzą, przemówię do nich.
– Równie dobrze mógłbyś przemawiać do stada pawianów.
Zulus jest zbyt dumny i przepełniony nienawiścią, by słuchać
głosu rozsądku.
– Mylisz się, Hendricku – Moses położył bratu rękę na
ramieniu. – Mamy za mało godności, a nasza nienawiść jest za
słaba. Ta nasza duma, ta nasza mizerna nienawiść jest źle
ukierunkowana. Nienawidzimy siebie wzajemnie, nienawidzimy
naszych braci. Gdyby wszystkie plemiona tej ziemi skierowały
całą swoją dumę i nienawiść przeciwko białemu ciemiężycielowi,
to jak mógłby się obronić? O tym będę im mówił podczas
przyjęcia weselnego. O tym muszę powiedzieć ludowi. To dlatego
tworzymy Umkhonto we Sizwe, Włócznię Narodu. Przez chwilę
nic nie mówili. Szerokie wizje brata i ogromna moc, z jaką je
przedstawiał, zawsze napawały Hendricka lękiem.
– Stanie się tak, jak sobie życzysz – zgodził się w końcu. –
Kiedy chcesz wziąć ślub?
– W czasie pełni zimowego przesilenia – odpowiedział Moses
bez wahania. – To będzie tydzień przed rozpoczęciem naszej
akcji oporu. Po chwili milczenia Moses powiedział wstając:
– A więc wszystko ustalone. Czy powinniśmy coś jeszcze
omówić przed wieczornym posiłkiem?
– Nie.
Hendrick także wstał i już miał zawołać kobiety, by
przyniosły jedzenie, gdy coś sobie przypomniał.
– Ach, jest coś jeszcze. Ta biała kobieta, ta, która była
z tobą w Rivonii – pamiętasz ją? Moses skinął głową.
– Tak. Nazywa się Courtney.
– Tak, to ona. Przysłała wiadomość. Chce się z tobą znowu
zobaczyć.
– Gdzie ona jest?
– Niedaleko, przy jaskiniach Sundi. Zostawiła numer telefonu.
Mówiła, że to ważna sprawa.
Moses był wyraźnie rozdrażniony.
– Powiedziałem jej, by nie próbowała mnie szukać –
powiedział. – Ostrzegłem ją, że to niebezpieczne. – Wstał
i zrobił parę kroków. – Jeżeli nie nauczy się dyscypliny
i opanowania, będzie bezwartościowa dla naszej sprawy. Białe
kobiety takie właśnie są: zepsute, nieposłuszne i niepohamowane.
Trzeba ją nauczyć...
Przerwał i podszedł do okna, gdyż coś zwróciło jego uwagę.
– Wellington! Raleigh! Chodźcie tu obaj! – zawołał ostro.
Kilka sekund później chłopcy weszli nieśmiało do pokoju
i stanęli ze spuszczonymi głowami tuż przy drzwiach.
– Raleigh, co ci się stało? – spytał Hendrick ze złością.
Bracia zmienili skóry i przepaski biodrowe na zwykłe ubrania,
ale z rany na czole Raleigha, niezdarnie opatrzonej opaską,
wciąż leciała krew. Miał plamy krwi na koszuli i podpuchnięte
oko.
– Baba – zaczął wyjaśniać Wellington. – To nie była nasza
wina. Zostaliśmy zaatakowani przez Zulusów.
Raleigh spojrzał na niego z pogardą i inaczej przedstawił
zajście.
– Sprowokowaliśmy ich do walki. Szło nam dobrze, aż do
chwili, gdy niektórzy uciekli opuszczając innych. – Dotknął rany
na głowie. – Nawet wśród Xhosa są tchórze – powiedział
patrząc na brata. Wellington stał nic nie mówiąc.
– Następnym razem walczcie dzielniej i bądźcie bardziej
przebiegli – zgromił ich Hendrick, a gdy wyszli z pokoju, zwrócił
się do Mosesa: – Czy widzisz, bracie? To dotknęło nawet
dzieci. Czy możemy mieć nadzieję, że to się zmieni?
– Nadzieja w dzieciach – powiedział Moses. – Możesz je
nauczyć wszystkiego, tak jak małpy. To starszych trudno
zmienić.
Tara Courtney zatrzymała starego, wysłużonego packarda na
skraju szosy na wzgórzu i stała przez chwilę patrząc na
śródmieście Kapsztadu, leżącego u jej stóp. Wiatr
południowo-wschodni smagał wody zatoki Table.
Wyszła z samochodu, przespacerowała wolno wzdłuż
krawędzi urwiska, udając, że podziwia kwiaty porastające zbocze
ponad nią. Drogę zamknęła jej skała wznosząca się pionowo ku
niebu. Zatrzymała się, uniosła głowę i spojrzała w górę. Tuż nad
wierzchołkiem przewalały się chmury, co sprawiało wrażenie, że
skalna ściana się wali.
Jeszcze raz zlustrowała drogę, którą przyjechała. Była pusta.
Nikt jej nie śledził. Policja musiała w końcu przestać się nią
interesować. Ostatni raz śledzono ją kilka tygodni temu.
Przestała udawać, że podziwia kwiaty. Wróciła do packarda,
wyjęła z bagażnika mały koszyczek i weszła szybko do
betonowego budynku, w którym mieściła się dolna stacja kolejki
linowej. Wbiegła po schodach i zapłaciła za bilet powrotny
dokładnie w chwili, gdy bileter otwierał drzwi poczekalni i mała
grupa pasażerów wsiadła do kolejki.
Czerwony wagonik szarpnął i wzniósł się szybko, kołysząc się
pod srebrną liną. Inni pasażerowie podziwiali szeroką panoramę
miasta i oceanu otwierającą się przed nimi, a Tara obserwowała
ich ukradkiem. Po kilku minutach upewniła się, że nie ma
wśród nich ubranego po cywilnemu agenta wydziału specjalnego
policji. Odetchnęła z ulgą i skupiła uwagę na wspaniałym widoku.
Wagonik wznosił się prawie pionowo. Erozja pocięła skałę na
niemal geometryczne kostki, wyglądające jak kamienie ogromnej,
starożytnej budowli. Minęli parę połączonych liną wspinaczy,
pokonujących w mozole strome urwisko. Tara wyobraziła sobie,
że jest z nimi i trzyma się skały, a przepaść ciągnie ją ku sobie,
i zakręciło się jej w głowie. Musiała mocno złapać za uchwyt, by
się uspokoić, a kiedy wagonik zatrzymał się na górnej stacji, na
skraju wznoszącej się na wysokość tysiąca stóp skały, opuściła
go z ulgą.
W kawiarence, przypominającej górskie schronisko, czekała
na nią Molly. Zerwała się, gdy ją zobaczyła.
Tara podbiegła i objęła przyjaciółkę.
– Och Molly, moja kochana Molly, tak mi ciebie było brak.
Po kilku chwilach, nieco zawstydzone takim okazywaniem uczuć
i uśmiechami innych ludzi w kawiarni, oderwały się od siebie.
– Nie chcę tu siedzieć – powiedziała Tara. – Tak się cieszę.
Chodźmy na spacer. Mam kanapki i termos.
Wyszły z kawiarni i skierowały się ścieżką wzdłuż urwiska.
W powszedni dzień było tu niewielu turystów i już po stu
metrach zostały same.
– Powiedz mi o starych przyjaciołach z Czarnej Szarfy –
domagała się Tara. – Chcę się dowiedzieć o wszystkich waszych
działaniach. Jak się ma Derek i dzieci? Kto się zajmuje moją
kliniką? Czy byłaś tam ostatnio? Och, tak się za wami
wszystkimi stęskniłam.
– Uspokój się – zaśmiała się Molly. – Nie wszystko naraz...
I zaczęła Tarze o wszystkim opowiadać. Spacerowały, Molly
opowiadała, a w pewnej chwili znalazły dobre miejsce na piknik,
siadły na skale, piły herbatę z termosu, a kawałkami chleba
karmiły małe, puszyste skalne króliki, które wyszły ze szczelin
i nor w skale.
W końcu przekazały sobie wszystkie wiadomości i plotki
i przez chwilę siedziały w ciszy, ciesząc się swoim towarzystwem.
Po chwili Tara powiedziała:
– Molly, będę miała następne dziecko.
– Aha – zachichotała Molly. – To tym byłaś tak zajęta.
Spojrzała na brzuch Tary.
– Nic jeszcze nie widać. Jesteś pewna?
– Och, na miłość boską! Wiesz przecież, że raczej nie
jestem afektowaną panienką. Mam już czwórkę, więc możesz mi
zaufać. Oczywiście, że jestem pewna.
– Kiedy ma się urodzić?
– W styczniu przyszłego roku.
– Shasa będzie się cieszył. Jest zwariowany na punkcie
dzieci. Z tego, co widziałam, oprócz pieniędzy chyba tylko dzieci
darzy uczuciem. Powiedziałaś mu już?
Tara potrząsnęła głową.
– Nie. Powiedziałam tylko tobie. Do ciebie przyszłam
najpierw.
– Jestem wzruszona. Na pewno oboje będziecie się nim
cieszyć. Przerwała widząc wyraz twarzy Tary i przyjrzała się jej
uważniej.
– Nie sądzę, żeby Shasa miał się z czego cieszyć –
powiedziała cicho Tara. – To nie jest jego dziecko.
– Dobry Boże, Tara! Po kim, jak po kim... – przerwała
i zastanowiła się nad tym, co powiedziała Tara. – Zadam ci
jeszcze jedno głupie pytanie. Tara, kochanie, skąd wiesz, że to
nie dzieło Shasy?
– Shasa i ja – nie żyliśmy – no wiesz, nie żyliśmy jak mąż
z żoną od – no, od jakiegoś roku.
– Rozumiem. – Pomimo przyjaźni i uczucia, jakim darzyła
Tarę, oczy Molly zajaśniały ciekawością. To było intrygujące. –
Ale, kochanie, to nie jest jeszcze koniec świata. Pędź do domu
i ściągnij Shasy spodnie. Mężczyźni są tacy naiwni, daty niewiele
dla nich znaczą, a jeżeli zacznie liczyć, możesz zawsze przekupić
doktora, by mu powiedział, że to wcześniak.
– Nie, Molly, posłuchaj: jeżeli kiedykolwiek zobaczy dziecko,
będzie wiedział.
– Nie rozumiem.
– Molly, noszę dziecko Mosesa Gamy.
– Dobry Boże! – wyszeptała Molly.
Reakcja Molly uświadomiła Tarze, w jak trudnej sytuacji się
znalazła.
Molly miała bardzo liberalne przekonania, nie miała
uprzedzeń rasowych, ale mimo to nie mogło jej się pomieścić
w głowie, że biała kobieta może nosić w łonie dziecko czarnego.
W tym kraju mieszanie ras było karane więzieniem, ale ta kara
była niczym w porównaniu ze społecznym wyobcowaniem. Tara
stanie się wyrzutkiem, pariasem.
– Och kochanie – powiedziała Molly spokojniej. – Moje
kochanie. Moja biedna Taro, jesteś w trudnej sytuacji. Czy
Moses wie?
– Jeszcze nie, ale mam nadzieję, że się z nim wkrótce
spotkam i powiem mu.
– Oczywiście musisz się pozbyć dziecka. Mam pewien adres
w Laurenco Marques. Jest tam portugalski lekarz. Wysyłamy do
niego dziewczęta z sierocińca. Jest drogi, ale jest tam czysto i to
dobry lekarz, nie jakaś stara baba z byle jakimi narzędziami
w podejrzanej norze.
– Och, Molly, jak możesz sądzić, że ja to zrobię? Jak
możesz sądzić, że zabiję swoje dziecko?
– Chcesz je urodzić? – Molly spojrzała na nią szeroko
otwartymi oczyma.
– Oczywiście.
– Ale, kochanie, ono będzie...
– Kolorowe – dokończyła za nią Tara. – Wiem,
przypuszczalnie koloru cafe au lait, z kręconymi, czarnymi
włoskami i będę je kochać całym sercem, tak jak ojca.
– Ale nie wiem, jak...
– Właśnie dlatego do ciebie przyszłam.
– Zrobię wszystko, czego ode mnie zażądasz – powiedz mi
tylko, o co chodzi.
– Chcę byś mi znalazła kolorową parę. Dobrych ludzi,
najlepiej z dziećmi, którzy się nim zaopiekują do czasu, gdy
sama będę mogła się nim zająć. Oczywiście będę płacić za
utrzymanie dziecka i więcej – mówiła powoli Tara patrząc
błagalnie na Molly.
Molly zastanawiała się przez chwilę.
– Chyba znam odpowiednią parę. Oboje są nauczycielami
w szkole i mają czworo dzieci, same dziewczynki. Zrobią to dla
mnie – ale, Taro, jak chcesz to ukryć? Shasa jest tak zajęty
swoją książeczką czekową, że być może nie zauważy, ale twoja
teściowa to wiedźma. Przed nią nic nie ukryjesz.
– Już zrobiłam odpowiednie przygotowania. Przekonałam
Shasę, że chcąc czymś zastąpić moją działalność polityczną,
zaczęłam się żywo interesować archeologią i będę pracować przy
wykopaliskach w jaskiniach Sundi z amerykańskim archeologiem,
profesor Marion Hurst. Znasz ją?
– Tak, czytałam jej dwie książki.
– Powiedziałam Shasy, że nie będzie mnie przez dwa
miesiące, ale gdy raz zniknę, będę odkładała powrót. Centaine
będzie się zajmowała dziećmi, już to z nią uzgodniłam, i,
szczerze mówiąc, dzieci tylko na tym zyskają, gdyż znacznie
lepiej ich pilnuje niż ja. Gdy będą przez jakiś czas pod opieką
mojej ukochanej teściowej; staną się grzecznymi aniołkami.
– Będziesz za nimi tęsknić – stwierdziła Molly i Tara skinęła
głową.
– Oczywiście, będę za nimi tęskniła, ale to jeszcze tylko
sześć miesięcy.
– Gdzie urodzisz dziecko?
– Nie wiem. Nie mogę pójść do znanego szpitala albo
lecznicy. Mój Boże, możesz sobie wyobrazić, co by się stało,
gdybym urodziła małe, brązowe stworzenie na ich czyściutkich,
przeznaczonych tylko dla białych prześcieradłach, w ich cudownie
czystych, przeznaczonych tylko dla białych izbach porodowych.
Ale jest jeszcze dużo czasu. Najpierw trzeba pojechać do Sundi,
uciec od czujnych oczu Centaine Courtney-Malcomess.
– Dlaczego wybrałaś właśnie Sundi?
– Bo będę blisko Mosesa.
– Czy to jest dla ciebie ważne? – Molly spojrzała na nią
surowo. – Czy rzeczywiście coś cię z nim łączy? Czy to nie była
zwykła przygoda, czy nie zrobiłaś tego z ciekawości, jak to jest
z jednym z nich?
Tara potrząsnęła głową.
– Czy jesteś pewna, Taro? No wiesz, mnie to też czasami
ciekawi. To naturalne, ale nigdy nie dałam się temu zwieść.
– Molly, ja go kocham. Gdyby mnie o to poprosił, bez
wahania poświęciłabym dla niego swoje życie.
– Moja biedna Taro.
W oczach Molly pojawiły się łzy i objęła Tarę. Przytuliły się
do siebie i Molly powiedziała:
– On jest poza twoim zasięgiem. Nigdy, nigdy go nie
zdobędziesz.
– Wystarczy mi, jeżeli będę go miała tylko częściowo, tylko
przez chwilę.
Moses Gama ustawił czerwono-niebieski samochód na
parkingu i wyłączył silnik. Pojedynczy, mały hydrant podlewał
trawnik, ale nie mógł naprawić szkód wyrządzonych przez
zimowe przymrozki i suszę i trawa nadal była żółta i wypalona.
Długi, piętrowy dom mieszkalny dla pielęgniarek szpitala
Baragwanath stał po drugiej stronie trawnika.
Od strony szpitala nadchodziło kilka czarnych pielęgniarek.
Były ubrane w wykrochmalone fartuszki, wyglądały schludnie
i fachowo. Kiedy zbliżyły się do samochodu i zobaczyły Mosesa
za kierownicą, zaczęły się śmiać i zasłaniały usta dłonią
w instynktownym geście podporządkowania się mężczyźnie.
– Chciałbym panią o coś zapytać – powiedział Moses
wychylając się z okna samochodu. – Tak, panią!
Wskazana pielęgniarka bardzo się zawstydziła. Jej przyjaciółki
śmiały się z niej, gdy podeszła do Mosesa, zatrzymując się
o pięć kroków od niego.
– Czy zna pani siostrę Victorię Dinizulu?
– Tak – potwierdziła pielęgniarka.
– Gdzie ona jest?
– Zaraz będzie szła. Jest na tej samej zmianie, co ja.
Pielęgniarka chciała już uciec od Mosesa, ale dostrzegła Victorię
w następnej grupie biało ubranych dziewcząt.
– Jest tam. Victoria, podejdź tu! – krzyknęła dziewczyna
i uciekła do domu, pokonując po dwa stopnie naraz.
Victoria poznała Mosesa, powiedziała coś do przyjaciółek
i podeszła do niego przez wyschnięty trawnik. Moses wyszedł
z samochodu i Victoria spojrzała na niego.
– Przepraszam. Zdarzył się straszny wypadek autobusowy
i pracowałyśmy na sali operacyjnej, opatrując wszystkich
poszkodowanych. Musiałeś czekać.
Moses skinął.
– Nie szkodzi. Mamy dużo czasu.
– Przebiorę się tylko w normalne ubranie – uśmiechnęła się
do niego.
Miała wspaniałe zęby, tak białe, że wydawały się niemal
przezroczyste, a jej skóra lśniła zdrowiem i młodością.
– Tak się cieszę, że cię znów widzę – i musimy wypić to
piwo, którego nawarzyłeś.
Porozumiewali się po angielsku i choć miała akcent, mówiła
płynnie, używając tych samych słów, co on.
– Dobrze – uśmiechnął się poważnie. – Po obiedzie
wypijemy to piwo, co zaoszczędzi mi pieniędzy. Zaśmiała się
gardłowo.
– Nie odchodź, zaraz wrócę.
Odwróciła się i weszła do domu pielęgniarek po schodach,
a on patrzył na nią z przyjemnością. Była bardzo wąska w talii,
co podkreślało krągłość jej pośladków. Choć miała drobne
piersi, jej biodra były szerokie i pełne. Łatwo jej będzie nosić
dziecko. Takie ciało było wzorem bogini Ngani, a Mosesowi
bardzo przypominała posąg Wenus z Milo, którego zdjęcia
kiedyś widział. Victoria trzymała się bardzo prosto, miała długą
szyję i choć poruszała biodrami tak, jakby tańczyła w takt
odległej muzyki, jej głowa i ramiona pozostawały nieruchome.
Było oczywiste, że – tak jak inne młode dziewczęta – nosiła
na głowie gliniane naczynia wypełnione wodą ze studni, nie
wylewając ani kropli. To właśnie dzięki temu zuluskie dziewczęta
miały wspaniałą, królewską postawę.
Miała owalną twarz i duże, ciemne oczy i była jedną
z najpiękniejszych kobiet, jakie kiedykolwiek widział. Czekał na
nią opierając się o furgon i myślał o tym, że każda rasa ma
swój ideał kobiecego piękna i że są one tak różne. Pomyślał też
o Tarze Courtney, o jej dużych, krągłych piersiach i wąskich,
chłopięcych biodrach, długich, kasztanowatych włosach i miękkiej,
mdłej, białej skórze. Moses skrzywił się z odrazą, ale obie
kobiety miały dla niego duże znaczenie, a to, czy go przyciągały,
czy odpychały, nie miało znaczenia. Liczyła się tylko ich
użyteczność.
Victoria wróciła po pięciu minutach. Miała na sobie
jasnoczerwoną suknię. W jasnych kolorach było jej dobrze, gdyż
podkreślały ciemną, błyszczącą skórę. Usiadła w samochodzie
obok Mosesa i spojrzała na tani, pozłacany zegarek.
– Jedenaście minut i szesnaście sekund. Nie możesz narzekać
– powiedziała, a on uśmiechnął się i włączył silnik.
– No to wypijmy to nawarzone piwo – zasugerował.
– Nie, zachowamy je do obiadu, tak jak powiedziałeś.
Jej żarty bawiły go. Było rzadkością, by niezamężna czarna
dziewczyna zachowywała się tak swobodnie i była tak pewna
siebie. Przypomniał sobie, że jest wykształcona i że pracowała
w jednym z największych szpitali na świecie. To nie była zwykła
wiejska, głupia, chichocząca dziewczyna. Jakby chcąc podkreślić
swoje zalety, Victoria zaczęła swobodną rozmowę o szansach
generała Dwighta Eisenhowera w wyborach prezydenckich
i o tym, jak to wpłynie na walkę o prawa obywatelskie
w Ameryce, a ostatecznie także na ich walkę w Afryce.
Gdy tak rozmawiali, słońce zaczęło zachodzić i ciemność
ogarnęła piękne parki i budynki miasta. Potem wjechali
w dzielnicę nędzy, Soweto, gdzie żyło pół miliona czarnych.
Dymy z drewna palonego w piecach snuły się w powietrzu,
tworząc w świetle zachodzącego słońca pomarańczowoczerwoną
zasłonę. Wąskimi, zniszczonymi chodnikami szła w jednym
kierunku zbita masa czarnych robotników, wracających do
domów po długim dniu pracy, który zaczynał się przed świtem
uciążliwym dojazdem autobusem lub pociągiem, a kończył
wieczorem równie długą i męczącą podróżą powrotną.
Moses zwolnił, gdy wjechali na bardziej zatłoczone ulice
i niektórzy przechodnie rozpoznawali go. Biegli przed
samochodem, torując drogę.
– Moses Gama! Zróbcie przejście dla Mosesa Gamy! Gdy
przejeżdżali, rozlegały się okrzyki:
– Witaj, Nkosi.
– Witaj, Baba!
Nazywali go ojcem i panem.
Przed dzielnicowym domem kultury stykającym się
z budynkami administracyjnymi zebrał się już spory tłum.
Musieli wysiąść z samochodu i przejść na piechotę ostatnie jardy.
Przybyli jednak żołnierze Hendricka Tabaki, Buffaloes, by ich
eskortować. Torowali przejście przez ciżbę ludzką, uśmiechami
i żartami łagodząc swoje postępowanie, tak że ludzie ustępowali
im bez oporu.
– To Moses Gama, zróbcie mu przejście – wołali.
Victoria trzymała się ramienia Mosesa i śmiała z radości.
Gdy wchodzili przez główne drzwi budynku, spojrzała w górę
i zobaczyła napis: DOM KULTURY IMIENIA H. F.
YERWOERDA. Rząd nacjonalistów wprowadził zwyczaj
nazywania wszystkich budynków państwowych, lotnisk i innych
budowli publicznych imionami prominentów. Jednak nazwanie
domu kultury w największym osiedlu czarnych imieniem
budowniczego prawa, przeciwko któremu tu właśnie mieli
protestować, było ironią losu. Hendrik Frensch Yerwoerd był
bowiem ministrem Bantustanów i głównym architektem
apartheidu.
W środku było bardzo hałaśliwie. Władze dzielnicy nie
wydałyby zezwolenia na manifestację polityczną w sali domu
kultury, więc plakaty i ogłoszenia zapowiadały koncert
rockandrollowy zespołu o dumnej nazwie „The Marmalade
Mambas”.
Czterech członków zespołu, ubranych w obcisłe, wyszywane
cekinami stroje, występowało już na scenie. Muzyka nagłośniona
zestawem wzmacniaczy uderzała w stłoczoną publiczność niczym
bombardowanie dywanowe, a tańczący śpiewali razem
z zespołem, kołysząc się i kręcąc w rytm muzyki, jak jeden
ogromny organizm.
Buffaloes utorowali Mosesowi przejście przez całą salę,
a tancerze pozdrawiali go głośno i starali się dotknąć, gdy koło
nich przechodził. Gdy zespół zorientował się, że przybył Moses,
przerwał w połowie dynamicznego utworu, by powitać go fanfarą
na trąbce i biciem w bębny.
Dziesiątki rąk pomogły Mosesowi wejść na scenę, a Victoria
została na dole, mając głowę na wysokości jego kolan. Stała
ściśnięta tak między ludźmi przepychającymi się, by zobaczyć
i wysłuchać Mosesa. Leader zespołu chciał go przedstawić, ale
mimo że mówił przez głośnik, jego głos ginął wśród
spontanicznego aplauzu dla Mosesa. Cztery tysiące ludzi
wiwatowało nieprzerwanie na jego cześć. Okrzyki uderzały
w Mosesa jak morskie fale wzburzone zimowym sztormem, a on
stał nieruchomo jak skała.
Po chwili podniósł do góry rękę i okrzyki powoli zamarły, na
sali nastała zupełna cisza i Moses zawołał:
– Amandla! Moc! Odkrzyknęli mu jednym głosem:
– Amandla!
Moses zawołał po raz drugi, głębokim, przejmującym
głosem, który odbijał się od sufitu i trafiał prosto do serc:
– Mayibuye!
– Afrika! Niech żyje Afryka – odkrzyknęli w odpowiedzi.
Zamilkli, oczekując w napięciu, a Moses zaczął mówić:
– Chcę mówić o Afryce. O bogatej, płodnej ziemi, na której
nasz lud musi żyć w biedzie. O dzieciach, które nie mają szkół,
o matkach, dla których nie ma nadziei. O podatkach
i przepustkach. O tych, którzy pracują w skwarze słonecznym
i głęboko pod ziemią. O głodzie i chorobach. O tych, którzy żyją
w obozach daleko od swoich rodzin. Chcę wam mówić o głodzie,
łzach i surowych prawach ustanowionych przez Burów.
Przez godzinę słuchali go w ciszy i z uwagą, a jego słowom
wtórowały westchnienia, odruchowe jęki bólu i okrzyki
wściekłości. Pod koniec przemówienia Victoria spostrzegła, że
płacze. Łzy ciekły ciurkiem po jej pięknej twarzy.
Kiedy Moses skończył, opuścił ręce i skłonił głowę na piersi,
wyczerpany i poruszony tym, o czym mówił z taką pasją. Na sali
zaległa cisza. Byli zbyt wzruszeni, by krzyczeć i bić brawa.
W ciszy Victoria nagle weszła na scenę i odwróciła się do
sali.
– Nkosi Sikelel Afrika – zaśpiewała. – Boże, ocal Afrykę.
Zespół natychmiast podchwycił refren, a wszyscy zebrani
zaśpiewali wspaniałym chórem czarnych głosów. Moses podszedł
do Victorii, wziął ją za rękę, a ich głosy połączyły się.
Wyjście z sali zajęło im prawie dwadzieścia minut, gdyż
tysiące ludzi chciało ich zatrzymać, dotknąć, usłyszeć ich głosy,
być cząstką walki.
Podczas jednego krótkiego wieczoru piękna dziewczyna
z plemienia Zulusów ubrana w czerwoną suknię stała się częścią
niemal mistycznej legendy otaczającej Mosesa Gamę. Szczęśliwcy,
którzy byli tam tego wieczoru, z pewnością opowiedzą innym
o tym, że gdy stała przed nimi i śpiewała, wyglądała niczym
królowa u boku potężnego, czarnego władcy.
– Nigdy niczego takiego nie doświadczyłam – powiedziała
Victoria, kiedy w końcu znów byli sami, jadąc samochodem
główną szosą w kierunku Johannesburga. – Oni tak cię kochają.
– Przerwała. – Nie potrafię tego opisać.
– Czasami mnie to przeraża – zgodził się. – To dla mnie
ogromna odpowiedzialność.
– Nie wierzę, byś wiedział, co to lęk – powiedziała.
– Wiem bardzo dobrze – potrząsnął głową. – Wiem lepiej
niż inni. Która jest godzina? Musimy znaleźć coś do jedzenia
przed godziną policyjną – zmienił temat.
Victoria skierowała tarczę zegarka w kierunku latarni.
– Dopiero dziewiąta – powiedziała ze zdziwieniem. –
Myślałam, że jest już później. Wydaje mi się, że przeżyłam całe
życie jednego wieczoru.
Przed nimi zamigotał neon:
ZAJAZD „DOM LALEK”. Smaczne dania Moses zwolnił
i stanął na parkingu. Podszedł do lady baru, podobnego do
domu dla lalek. Po chwili wrócił z hamburgerami i dwoma
papierowymi kubkami z kawą.
– Pyszne – powiedziała Vicky z pełnymi ustami. – Nie
wiedziałam, że jestem taka głodna.
– No a co z tym piwem, którym mnie straszyłaś? – spytał
Moses płynnie w języku Zulusów.
– Och, mówisz po zulusku! – była zaskoczona. – Nie
wiedziałam. – Kiedy się nauczyłeś? – spytała w tym samym
języku.
– Mówię wieloma językami – powiedział. – Chcę dotrzeć do
wszystkich ludzi, a na to nie ma innego sposobu – uśmiechnął
się. – Ale, młoda damo, nie zmieniaj tak szybko tematu.
Powiedz mi o tym piwie.
– Och, tak mi głupio teraz o tym mówić, po tym wszystkim,
co przeżyliśmy razem dziś wieczór – zawahała się. – Chciałam
cię zapytać, dlaczego wysłałeś swojego brata, by rozmówił się
z moim ojcem, zanim powiedziałeś mi o czymkolwiek. Wiesz, nie
jestem zwykłą wiejską dziewczyną. Jestem nowoczesną kobietą
i mam swoje własne zdanie.
– Victorio, w naszej walce o wyzwolenie nie powinniśmy
odrzucać starych tradycji. Zrobiłem to z szacunku dla ciebie
i twojego ojca. Przepraszam bardzo, jeżeli cię uraziłem.
– Było mi trochę przykro – przyznała.
– Czy wybaczysz mi, jeżeli poproszę cię teraz? – uśmiechnął
się. – Nadal możesz odmówić. Zanim pójdziemy dalej, dobrze
sobie wszystko przemyśl. Jeżeli poślubisz mnie, poślubisz sprawę.
Nasze małżeństwo będzie częścią walki naszego ludu. Droga
przed nami jest twarda i niebezpieczna i nie widać jej końca.
– Nie muszę się zastanawiać – powiedziała cicho. – Gdy
stałam dziś przed ludźmi, trzymając cię za rękę, poczułam, że
właśnie po to się urodziłam.
Wziął jej ręce w swoje i przyciągnął ją lekko ku sobie, ale
zanim ich usta spotkały się do siebie, ostre światło latarki
oświetliło ich twarze. Zaskoczeni odskoczyli od siebie, zasłaniając
oczy rękoma.
– Hej, co się dzieje? – krzyknął Moses.
– Policja! – odpowiedział głos z ciemności. – Wyjdźcie
z samochodu!
Wysiedli z samochodu, a Moses obszedł maskę i stanął przy
Victorii. Spostrzegł, że w czasie, gdy byli zajęci sobą, na parking
wjechał mikrobus policyjny i stanął przy restauracji. Teraz
czterech policjantów z latarkami sprawdzało pasażerów
wszystkich samochodów stojących na parkingu.
– Dokumenty proszę.
Policjant stojący przed Mosesem wciąż świecił mu w oczy,
ale Moses zobaczył, że jest bardzo młody.
Moses sięgnął do wewnętrznej kieszeni, Victoria poszukała
w torebce i podali dokumenty. Policjant oświetlił je i oglądał
uważnie.
– Już prawie godzina policyjna – powiedział po
afrykanersku, oddając dokumenty. – O tej porze wy, Bantu,
powinniście być w miejscu zamieszkania.
– Do godziny policyjnej jest jeszcze dużo czasu –
odpowiedziała ostro Victoria.
– Proszę nie mówić do mnie takim tonem, panienko –
powiedział twardo, z pogardą policjant i znów zaświecił Victorii
w twarz.
– To, że masz buty na nogach i róż na twarzy, nie znaczy,
że jesteś białą kobietą. Pamiętaj o tym.
Moses wziął Victorię za rękę i wsadził ją do samochodu.
– Już odjeżdżamy, panie oficerze – udobruchał policjanta,
a kiedy byli już oboje w samochodzie, powiedział do Victorii: –
Niczego nie uzyskamy, jeżeli nas aresztują. Nie na tym poziomie
powinniśmy walczyć. To tylko mały, biały cielak, który ma
więcej władzy, niż potrafi utrzymać.
– Przebacz mi – powiedziała. – Zdenerwowałam się po
prostu. Ale czego oni szukali?
– Białych mężczyzn z czarnymi dziewczętami. Ich Prawo
o Aktach Niemoralnych pilnuje, by ich cenna, biała krew
pozostała nieskażona. Połowa ich sił policyjnych zajmuje się
kontrolowaniem cudzych sypialni.
Zapalił silnik i wyjechał na szosę.
Nie odezwali się do siebie, aż zaparkował przed domem dla
pielęgniarek.
– Mam nadzieję, że teraz nikt nam nie przeszkodzi –
powiedział cicho Moses i kładąc jej ręce na ramionach skierował
jej twarz ku swojej.
Chociaż widziała to już w kinie i choć jej koleżanki z hotelu
bez końca dyskutowały o tym, co nazywały „stylem
hollywoodzkim”, Victoria nigdy nie całowała się z mężczyzną.
Podniosła ku niemu z drżeniem i niecierpliwym oczekiwaniem.
Była zaskoczona tym, jego usta są tak gorące i miękkie. Jej
szyja i ramiona rozluźniły stopniowo i wydawało jej się, że
rozpływa się w nim.
Praca w jaskiniach Sundi była ciekawsza, niż Tara oczekiwała.
Szybko adaptowała się do wolnego rytmu życia i intelektualnie
pobudzającego towarzystwa małej grupy specjalistów, z którymi
teraz pracowała.
Mieszkała w jednym namiocie z dwiema młodymi studentkami
z uniwersytetu w Witwatersrand. Z pewnym zdziwieniem odkryła,
że nie przeszkadzała jej obecność innych kobiet w tak
spartańskich warunkach. Wstawali na długo przed świtem, by
uniknąć skwaru dnia. Po krótkim i skromnym śniadaniu,
profesor Hurst prowadziła ich na teren wykopalisk i przydzielała
pracę. Odpoczywali i jedli główny posiłek około południa,
a później, kiedy robiło się chłodniej, powracali do wykopalisk
i pracowali aż do zmroku. Wieczorem mieli już tylko tyle sił, by
wziąć gorący prysznic, spożyć lekki posiłek i wyciągnąć się na
wąskim obozowym łóżku.
Wykopaliska znajdowały się w głębokim wąwozie. Wysokie na
sto stóp ściany opadały stromo ku wąskiemu potokowi. W tej
osłoniętej i nagrzanej słońcem dolinie rosła tropikalna roślinność,
zupełnie inna niż na otwartym stepie, wystawionym na wiatry
i mróz. Górną część zboczy porastały wysokie kaktusy, a niżej
rosły drzewiaste paprocie, sagowce, wielkie poskręcane drzewa
figowe, których szara, popękana kora przypominała skórę słonia.
Jaskinie były rzędem otwartych nisz wyżłobionych
w odsłoniętej warstwie geologicznej. Idealnie nadawały się do
zamieszkania dla człowieka prymitywnego. Znajdowały się
wysoko na zboczu i były osłonięte od wiatrów, ale roztaczał się
z nich szeroki widok na płaskowyż, ku któremu otwierał się
wąwóz. Do wody było niedaleko, bronić się było łatwo. Wiele
warstw śmieci i piętrzące się szczątki świadczyły o tym, że
jaskinie były zamieszkane przez stulecia.
Sklepienia grot były osmalone dymem niezliczonych ognisk,
a wewnętrzne ściany ozdobione płaskorzeźbami
i przypominającymi dziecinne rysunki malowidłami starożytnego
ludu San i jego przodków. Odkrywali wiele śladów świadczących
o tym, iż przebywali tu pradawni ludzie i choć zbadali dotychczas
tylko górne warstwy, wszyscy byli w dobrych nastrojach i czuło
się, że jest to grupa bliskich sobie ludzi, których łączą wspólne
zainteresowania i którzy pracują niestrudzenie nad projektem
o niezwykłej wadze.
Tara lubiła zwłaszcza profesor Marion Hurst,
pięćdziesięcioparoletnią Amerykankę prowadzącą wykopaliska.
Miała krótko obcięte, siwiejące włosy, a jej spalona słońcem
Afryki i Arabii twarz wyglądała, jakby była zrobiona z wysuszonej
skóry. Stały się przyjaciółkami, jeszcze zanim Marion powiedziała
Tarze, że jest żoną czarnoskórego profesora antropologii
uniwersytetu w Cornell. Gdy dowiedziała się o tym, ich przyjaźń
jeszcze się umocniła, a jednocześnie Tara poczuła się uwolniona
od konieczności ukrywania swojej tajemnicy.
Pewnego wieczoru siedziała długo z Marion w szopie, która
służyła za laboratorium i nagle zorientowała się, że mówi jej
o Mosesie i swojej szalonej miłości do niego, a nawet o dziecku,
które już nosiła w łonie. Natychmiast znalazła szczere
zrozumienie i współczucie u starszej kobiety. – Jakiż to
nikczemny system społeczny zabraniający ludziom kochać
innych! Oczywiście wiedziałam wszystko o panujących tu
prawach, zanim tu przyjechałam. To właśnie dlatego Tom został
w domu. Prace tutaj były jednak dla mnie tak ważne, że
przyjechałam nie licząc się z moim życiem prywatnym. Jednakże
obiecuję ci, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by pomóc
wam obojgu.
Tara była już na wykopaliskach przez pięć tygodni, lecz nie
otrzymała żadnej wiadomości od Mosesa. Napisała do niego
kilkanaście listów, telefonowała do Rivonii, i pod inny numer
w dzielnicy Drake’s Farm. Moses nigdy nie był obecny i nie
odpowiedział na żaden z jej pilnych listów.
W końcu nie mogła już tego wytrzymać. Pożyczyła
półciężarówkę Marion i pojechała do miasta, oddalonego
o prawie godzinę jazdy. Pierwszą część drogi jechała błotnistymi,
wyboistymi drogami, a drugą asfaltową szosą wśród wielu
ciężarówek jadących z kopalni węgla w Witbank.
Zaparkowała samochód pod drzewami bluegum z tyłu domu
Puck’s Hill i nagle przeraziła się, że wszystko się zmieniło i on
nie zechce się z nią zobaczyć. Musiała zebrać całą odwagę, by
wyjść z samochodu i okrążywszy wielki, zaniedbany dom wejść
na werandę.
Na końcu werandy siedział mężczyzna przy biurku i serce
zabiło jej żywiej. W chwilę później odwrócił się, a zobaczywszy ją
wstał i Tara poczuła ukłucie zawodu. Był to Marcus Archer.
Szedł do niej długą werandą uśmiechając się złośliwie.
– Co za niespodzianka! – powiedział. – Jesteś ostatnią
osobą, jakiej się spodziewałem.
– Dzień dobry, Marcus. Szukam Mosesa.
– Wiem, kogo szukasz, kochanie.
– Czy jest tu?
Marcus potrząsnął głową.
– Nie widziałem go od dwóch tygodni.
– Pisałam i telefonowałam – nie odpowiadał. Martwiłam się.
– Być może nie odpowiada, bo nie chce cię widzieć.
– Dlaczego tak mnie nie lubisz, Marcus?
– Ależ moja droga, skąd ci to przyszło do głowy? –
uśmiechnął się figlarnie.
– Przepraszam, że cię niepokoiłam.
Chciała się już odwrócić i odejść, ale powstrzymała się.
– Czy przekażesz mu wiadomość, gdy go zobaczysz? –
spytała twardo.
Marcus skinął głową i po raz pierwszy zobaczyła siwe włosy
w jego rudych bokobrodach i zmarszczki w kącikach oczu. Był
znacznie starszy, niż myślała.
– Powiedz Mosesowi, że przyjechałam, by się z nim spotkać.
Nic się nie zmieniło, nie zmieniłam zdania.
– Dobrze, kochanie, powiem mu.
Zeszła po schodach, a gdy była już w ogrodzie, Marcus
zawołał:
– Tara!
Odwróciła się. Marcus opierał się o poręcz werandy.
– Nigdy go nie będziesz miała. Wiesz o tym, prawda? Będzie
cię trzymał przy sobie tak długo, jak długo będzie cię
potrzebował. Potem odsunie cię na bok. Nigdy nie będzie do
ciebie należał.
– Ani do ciebie, Marcus – powiedziała cicho, a Marcus
cofnął się. – On nie należy ani do ciebie, ani do mnie. Należy
do Afryki i swojego ludu.
Zobaczyła rozpacz w jego oczach, ale nie odczuwała
zadowolenia. Wolno wróciła do samochodu i odjechała.
Na szóstym poziomie głównego ciągu jaskiń odkryli stos
kawałków glinianych dzbanów. Nie znaleźli jednak wykończonych
naczyń i było oczywiste, że odkryli śmietnisko starożytnych
garncarzy. Jednakże fragmenty, które znaleźli, świadczyły o tym,
że dzbany pochodziły z bardzo wczesnego okresu, co miało
ogromne znaczenie dla określania wieku poziomów.
Marion Hurst była bardzo podniecona tym odkryciem, co
udzieliło się wszystkim. W tym czasie Tara nie wykonywała już
ciężkiej pracy grzebania w piasku na dnie wykopów.
Wykazywała naturalną zdolność do układania elementów
łamigłówki, jaką były kawałki kości i dzbanów, tak by
przywrócić im pierwotną postać. Pracowała teraz w poskładanej
z gotowych elementów szopie, pod bezpośrednim nadzorem
Marion i stała się nieocenionym członkiem zespołu.
Tara odkryła, że gdy zajmowała się układaniem, zagłuszała
tęsknotę i niepokój związany z niepewnością i poczuciem winy.
Wiedziała, że takie zaniedbywanie dzieci i rodziny jest
niedopuszczalne. Raz w tygodniu dzwoniła do Rhodes Hill
i rozmawiała z ojcem, Centaine i Isabellą. Dziewczynka wydawała
się zupełnie zadowolona i duma własna Tary była ugodzona
tym, że dziecko nie tęskni za matką i że wystarcza jej babcia.
Centaine rozmawiała z Tarą bardzo przyjaźnie i nie krytykowała
tego, że nie ma jej tak długo, ale jej ukochany ojciec, Blaine
Malcomess, jak zwykle nie ukrywał swoich uczuć.
– Nie wiem, od czego chcesz uciec, ale uwierz mi, to się
nigdy nie udaje. Twoje miejsce jest przy boku męża i przy
dzieciach. Skończ z tymi wygłupami. Wiesz przecież, co jest
twoim obowiązkiem, nawet jeżeli jest to dla ciebie trudne.
Shasa i chłopcy mieli niedługo wrócić ze swojego wspaniałego
safari i wtedy nie będzie mogła dłużej zwlekać. Będzie musiała
podjąć decyzję, a nie wiedziała nawet, między czym ma
wybierać. Późną nocą, kiedy człowiek najłatwiej popada
w przygnębienie i ma najmniej zapału, zastanawiała się często,
czy nie pójść za radą Molly, pozbyć się dziecka i zapominając
o Mosesie powrócić do nęcącego, niezwykle łatwego życia
w Welteyreden.
– Och Moses, gdybym tylko mogła cię zobaczyć. Chciałabym
tylko porozmawiać z tobą przez parę godzin – potem
wiedziałabym, co robić.
Zaczęła unikać towarzystwa innych pracowników wykopalisk.
Serdeczne, beztroskie zachowanie dwóch studentek, z którymi
dzieliła namiot, zaczęło ją denerwować. Ich rozmowy były
naiwne i dziecinne, a głośna, młodzieżowa muzyka, której bez
przerwy słuchały z przenośnego magnetofonu, szarpała jej
nerwy.
Marion zgodziła się, by kupiła sobie mały namiot. Tara
postawiła go przy laboratorium, w którym pracowała. Dzięki
temu kiedy inni wypoczywali w środku dnia, ona mogła
powrócić do swojego warsztatu pracy i zapomnieć o wszystkim,
angażując się całkowicie w dopasowywanie kawałków
potłuczonych skorup. Wydawało się, że ich wiek wpływa na nią
uspokajająco i sprawia, że trudności obecne stają się błahe.
Pewnego gorącego, sennego popołudnia, gdy siedziała
w laboratorium, światło słoneczne padające przez otwarte drzwi
zostało nagle przesłonięte i Tara podniosła wzrok, wierzchem
dłoni odgarniając z czoła zlepione potem kosmyki włosów. Jej
usta stały się suche, a serce zamarło na dłuższą chwilę, by
potem zabić jak szalone.
Słońce oświecało z tyłu jego wysoką, szeroką w ramionach
i wąską w biodrach, królewską postać. Zerwała się z miejsca,
podbiegła do niego i zarzuciła mu ręce na szyję przyciskając
twarz do jego piersi, by poczuć bicie jego serca na swoim
policzku. Nie mogła powiedzieć ani słowa, ale usłyszała nad
sobą głęboki, dźwięczny głos Mosesa.
– Byłem dla ciebie okrutny. Powinienem spotkać się z tobą
wcześniej.
– Nie – wyszeptała. – To nie ma znaczenia. Teraz, gdy
jesteś tutaj, nic innego się nie liczy.
Został tylko na jedną noc i Marion chroniła ich przed innymi
członkami ekspedycji, tak że byli sami w jej małym namiocie,
oddzieleni od zgiełku całego świata. Tara wcale nie spała, gdyż
nie chciała stracić ani jednej chwili.
– Niedługo muszę odjechać. Musisz coś dla mnie zrobić –
powiedział o świcie.
– Wszystko, o co poprosisz!
– Nasza kampania oporu wkrótce się zacznie. Tysiące
naszych ludzi podejmie ogromne ryzyko i zgodzi się na
wyrzeczenia, ale żeby miało to sens, o wszystkim musi się
dowiedzieć cały świat.
– Co mogę zrobić? – spytała.
– Na skutek szczęśliwego zbiegu okoliczności w kraju jest
teraz ekipa amerykańskiej telewizji. Robią serię filmów
zatytułowaną „Spojrzenie na Afrykę”.
– Tak, wiem o nich. Robili wywiad z... – Przerwała. Nie
chciała wspominać o Shasy w tak drogiej dla siebie chwili.
– Z twoim mężem – zakończył za nią. – Tak, wiem. Jednak
już niemal skończyli filmowanie i mają wrócić do Stanów za
kilka dni. Potrzebujemy ich tutaj. Chcemy, by sfilmowali naszą
walkę. Muszą pokazać światu ducha naszych ludzi i nieugiętą
wolę przezwyciężenia ucisku i bestialstwa.
– Jak mogę pomóc?
– Nie mogę się sam skontaktować z producentem filmów.
Potrzebuję pośrednika. Musimy ich zatrzymać. Musimy mieć ich
tutaj, gdy zacznie się kampania oporu. Musisz pomówić
z kobietą, która kieruje ekipą. Nazywa się Godolphin, Kitty
Godolphin. Przez następne trzy dni będzie przebywać w hotelu
„Sunnyside” w Johannesburgu.
– Pojadę do niej dzisiaj.
– Powiedz jej, że czas akcji nie jest jeszcze uzgodniony, ale
kiedy będzie, zawiadomię ją i musi tam być z kamerą.
– Dopilnuję tego – obiecała Tara, a on obrócił ją delikatnie
na plecy i znów się z nią kochał. Choć wydawało się to
niemożliwe, za każdym razem Tarze było z nim lepiej niż
poprzednio. Kiedy wyszedł z niej i wstał z łóżka polowego, czuła
się słaba, miękka i gorąca jak topniejący wosk.
– Moses – powiedziała cicho i on przestał zapinać
jasnoniebieską koszulę.
– Tak? – spytał cicho.
Musiała mu powiedzieć o dziecku, które nosi. Usiadła
pozwalając prześcieradłu zsunąć się na biodra, a na jej
piersiach, powiększonych już zbliżającym się macierzyństwem,
spod skóry koloru kości słoniowej przebijały niebieskie żyłki.
– Moses – powtórzyła niemądrze, próbując zdobyć się na
odwagę, by to powiedzieć. Podszedł do niej.
– Powiedz – rozkazał, lecz Tarze zabrakło śmiałości. Nie
mogła mu powiedzieć, gdyż ryzyko, że ją opuści, było zbyt
duże.
– Chciałam ci tylko powiedzieć, jaka jestem ci wdzięczna, że
dałeś mi tę okazję włączenia się do walki.
Skontaktowanie się z Kitty Godolphin było znacznie łatwiejsze,
niż Tara przypuszczała. Pożyczyła półciężarówkę Marion,
pojechała pięć mil do najbliższej wioski i zatelefonowała
z telefonu publicznego w małym urzędzie pocztowym. Telefonistka
w hotelu „Sunnyside” połączyła ją z pokojem Kitty.
– Kitty Godolphin, kto mówi? – odezwał się pewny młody
głos z południowym akcentem.
– Nie będę podawała swojego nazwiska, ale chciałabym się
spotkać z panią tak szybko, jak to możliwe. Muszę pani o czymś
opowiedzieć, o czymś bardzo ważnym i dramatycznym.
– Kiedy i gdzie chce się pani ze mną spotkać?
– Za dwie godziny mogę być w pani hotelu.
– Będę na panią czekać – powiedziała Kitty i spotkanie było
umówione.
Tara zgłosiła się w recepcji. Recepcjonistka zadzwoniła do
Kitty i powiedziała Tarze, gdzie ma się udać.
Młoda, ładna i szczupła dziewczyna, ubrana w kolorową
bluzkę i dżinsy otworzyła Tarze drzwi.
– Dzień dobry, czy jest pani Godolphin? Byłam z nią
umówiona.
Dziewczyna zlustrowała ją uważnie, przyglądając się jej
sukience khaki, wysokim butom zabezpieczającym przed
moskitami, jej opalonym rękom, twarzy i chustce, którą związała
gęste, kasztanowe włosy.
– Ja jestem Kitty Godolphin – powiedziała i Tara nie
potrafiła ukryć zaskoczenia.
– Dobrze, nie musi mi pani tego mówić. Spodziewała się
starej cioty. Proszę wejść i powiedzieć mi, kim pani jest.
W pokoju Tara zdjęła ciemne okulary i spojrzała na nią.
– Nazywam się Tara Courtney. Chyba zna pani mojego
męża, Shasę Courtneya, prezesa firmy Courtney Mining and
Finance.
Tara spostrzegła nagłą zmianę wyrazu twarzy Kitty, a w jej
oczach, poprzednio szczerych i niewinnych, pojawił się twardy
błysk.
– Pani Courtney, w moim zawodzie poznaję wielu ludzi. Tara
nie spodziewała się wrogości i pospiesznie starała się temu
zapobiec.
– Tak, wiem...
– Czy pani chciała porozmawiać ze mną o swoim mężu?
Jestem bardzo zajęta – powiedziała Kitty patrząc na zegarek.
Nosiła męskiego rolexa po wewnętrznej stronie ręki, jak
żołnierz.
– Nie, przepraszam. Nie chciałam stworzyć takiego wrażenia.
Przyszłam tu w imieniu kogoś innego, kogoś, kto nie może tu
przyjść sam.
– Dlaczego? – spytała ostro Kitty i Tara ponownie zmieniła
swoją ocenę. Pomimo dziecinnego wyglądu, Kitty była równie
twarda i ostra jak mężczyźni, których znała.
– Ponieważ jest obserwowany przez agentów specjalnego
wydziału policji i ponieważ to, co planuje, jest nielegalne
i niebezpieczne.
Tara spostrzegła od razu, że powiedziała to, co należało
i rozbudziła instynkt dziennikarski Kitty.
– Proszę usiąść. Czy napije się pani kawy? Podniosła
słuchawkę telefonu i zamówiła kawę, a potem zwróciła się do
Tary.
– Proszę mi powiedzieć, kto jest tą tajemniczą osobą?
– Przypuszczalnie nie słyszała pani o nim, ale niedługo cały
świat będzie znał jego imię – powiedziała Tara. – To Moses
Gama.
– Do diabła, Moses Gama! – krzyknęła Kitty. – Przez sześć
tygodni staram się do niego dotrzeć. Już zaczynałam myśleć, że
on jest tylko legendą, że nie istnieje naprawdę. Kwiat paproci.
– On istnieje – zapewniła ją Tara.
– Czy może pani umówić mnie z nim, bym mogła
przeprowadzić wywiad? – Kitty prosiła tak natarczywie, że
pochyliła się nad stołem i złapała Tarę za rękę. – Wywiad
z nim mógłby mi przynieść nagrodę Emmy. To właśnie on jest
tą osobą w Południowej Afryce, z którą naprawdę chciałabym
porozmawiać.
– Chcę pani zaproponować coś dużo ciekawszego –
powiedziała Tara.
Shasa Courtney nie chciał, by jego synowie wyrośli
w przekonaniu, że Afryka kończy się na bogatych
przedmieściach Kapsztadu i Johannesburga, w których mieszkali
biali. Safari miało im pokazać starą Afrykę, pierwotną i wieczną,
i wytworzyć w nich trwałe przywiązanie do historii i przodków,
rozbudzić szacunek do siebie i dumę z tych, którzy odeszli przed
nimi.
Przeznaczył na to sześć tygodni, cały okres wakacji
szkolnych chłopców, starannie wszystko zaplanował i przemyślał.
Interesy firmy były tak wielostronne i skomplikowane, że nie
lubił ich zostawiać, nawet komuś tak zaufanemu jak David
Abrahams. Drążenie szybu w Silver River postępowało bardzo
szybko i osiągnięto już prawie piętnaście stóp, a jednocześnie
sprawnie posuwała się budowa kopalni na powierzchni. Oprócz
tego pierwszych sześć trawlerów dla przetwórni rybnej w Walvis
Bay miało być dostarczonych za trzy tygodnie, a sama
przetwórnia była już transportowana statkiem z Wielkiej Brytanii.
Tak wiele się działo, było tyle problemów, które wymagały jego
szybkiej decyzji.
David mógł się oczywiście zawsze poradzić Centaine, ale ona
wycofała się już niemal zupełnie z prowadzenia firmy. Było wiele
takich spraw, które mógł załatwić osobiście tylko Shasa.
Rozważył dokładnie szansę, że tak się stanie, położywszy na
drugiej szali to, co jego zdaniem było konieczne dla wychowania
synów i uprzytomnienia im, jakie jest ich miejsce w Afryce, jakie
odziedziczyli obowiązki i powinności, i zdecydował, że musi
zaryzykować. Gdyby działo się coś niezwykłego, mogli go
zawiadomić, gdyż wręczył Centaine i Davidowi dokładny plan
safari, by zawsze wiedzieli, gdzie się znajduje każdego dnia. Miał
także utrzymywać kontakt radiowy z kopalnią H’ani, tak że
samolot mógł go odnaleźć w którymkolwiek z obozów
zagubionych daleko w buszu w ciągu czterech lub pięciu godzin.
– Wezwij mnie tylko wtedy, gdy to będzie absolutnie
konieczne – ostrzegł Davida. – Chyba tylko raz w życiu
możemy pojechać razem na safari.
Wyjechali z kopalni H’ani w ostatnim tygodniu maja. Shasa
zwolnił chłopców z kilku dni szkoły, co samo w sobie
wprawiłoby każdego w dobry humor i zapewniło dobry początek.
Wziął cztery ciężarówki kopalni i skompletował całą ekipę,
w skład której wchodzili kierowcy, służący, oprawiacze zwierzyny,
tropiciele, nosiciele broni i kucharz z klubu kopalni H’ani.
Samochód, którego Shasa używał do polowań, stał w garażu
kopalni, jak zawsze idealnie sprawny i gotów do drogi. Był to
wojskowy dżip, przebudowany przez inżynierów z kopalni, bez
liczenia się z kosztami. Wyposażono go we wszystko, od
zapasowych zbiorników na paliwo i stojaków na broń po
krótkofalówkę. Siedzenia pokryto skórą zebry, a karoserię
pomalowano tak, by był zupełnie niewidoczny w buszu. Chłopcy
dumnie umocowali swoje winchestery kaliber 22 za holland and
holland magnum kaliber 375 Shasy. Ubrani w swoje nowe
kurtki khaki wskoczyli do dżipa. Sean, jako najstarszy, usiadł
z przodu obok ojca, a Michael i Garrick zajęli miejsca w otwartym
tyle samochodu.
– Czy ktoś zmienił zdanie i chce zostać w domu? – spytał
Shasa włączając silnik.
Chłopcy potraktowali to pytanie poważnie i potrząsnęli razem
głowami. Ich oczy świeciły, a twarze mieli blade z podniecenia
i byli zbyt wzruszeni, by wykrztusić słowo.
– A zatem ruszamy – powiedział Shasa i pojechali w dół
wzgórza, na którym stało biuro firmy, a za nimi ruszył konwój
czterech ciężarówek.
Strażnicy zasalutowali otwierając bramę i uśmiechnęli się
szeroko, gdy dżip przejeżdżał koło nich. Pomocnicy stojąc na
otwartych platformach samochodów zaczęli nucić jedną
z piosenek śpiewanych tradycyjnie podczas safari:
Zapłacz, dziewczyno, tej nocy będziesz spać sama,
Długa droga przed nami i musimy już jechać...
Ich tajemnicze głosy zamierały i odzywały się na nowo
w odwiecznym rytmie Afryki, uosabiając jej potęgę
i okrucieństwo. Były wspaniałą oprawą dla zaczynającej się,
niezwykłej przygody.
Przez dwa dni jechali samochodem, by oddalić się od okolic
zbyt często odwiedzanych przez myśliwych w samochodach
z napędem na cztery koła, gdzie niemal nie było dużych sztuk,
a zwierzęta, które widzieli, zbierały się w małe stadka uciekające
na pierwszy odgłos silnika, i Shasa z chłopcami mógł spostrzec
tylko obłoczki kurzu, jakie zostawiały za sobą uciekając.
Shasa ze smutkiem zdał sobie sprawę, jak wiele się zmieniło
od czasu, gdy był tu po raz pierwszy, mając tyle lat, co Sean.
Wszędzie można było napotkać ogromne stada gazeli i antylop,
które nie bały się człowieka i ufały mu. Były też żyrafy i lwy,
i małe grupy Buszmenów, tych intrygujących, małych,
pustynnych Pigmejów. Teraz jednak oni, tak jak dzikie
zwierzęta, uciekali coraz dalej przed nieubłaganym postępem
cywilizacji. Shasa wiedział jednak, że zbliża się taki dzień, gdy
dzikie stworzenia nie będą już miały dokąd uciekać, gdyż drogi
i linie kolejowe potną ziemię, a niezliczone wioski i zagrody staną
na stworzonym przez człowieka pustkowiu. Drzewa zostaną
wycięte, trawa wyjedzona przez kozy, a dobra ziemia zamieni się
w piasek unoszony wiatrem. Ta wizja napełniła go smutkiem,
rozpaczą i nie chcąc psuć nastroju zmusił się, by ją od siebie
odegnać.
– Jestem im winien spojrzenie w przeszłość. Zanim to
wszystko przeminie, muszą zobaczyć choć trochę, jaka Afryka
była kiedyś, tak by pojęli coś z jej chwały.
Uśmiechnął się i zaczął im opowiadać wszystko, co sam
przeżył, a sięgając dalej, to co opowiadała mu matka i dziadek,
starając się pokazać im, jak bardzo ich rodzina była
zakorzeniona w tym kraju. Tego pierwszego wieczoru siedzieli
przy ognisku, chciwie słuchając opowiadań ojca, aż do
momentu, gdy wbrew ich woli oczy zaczęły się zamykać,
a głowy opadły na piersi.
Następnego dnia jechali cały dzień koleinami, przez pustynne
zarośla i stepy, a później przez las mopani, ale wciąż jeszcze nie
zatrzymywali się, by zapolować. Jedli zapasy zabrane z kopalni,
choć tego wieczoru służący mruczeli coś o świeżym mięsie.
Trzeciego dnia opuścili ledwie widoczną drogę, którą jechali
od świtu. Shasa skręcił ku północy, a ślady opon, których się
trzymali, prowadziły dalej na wschód. Wkroczyli teraz
w dziewiczy teren. Przez pewien czas jechali rzadkim lasem, aż
nagle stanęli na brzegu rzeki. Nie była to jedna z wielkich
afrykańskich rzek, takich jak Kavango, lecz jeden z jej
dopływów. Miała jednak kilkanaście jardów szerokości, była
zielona i głęboka, i z pewnością stanowiła wystarczającą barierę,
by zatrzymać każdą grupę myśliwych, którzy zapuściliby się tak
daleko na północ. Dwa tygodnie wcześniej Shasa zlustrował całą
okolice z powietrza, lecąc mosquito tuż ponad wierzchołkami
drzew, tak że mógł policzyć sztuki w każdym stadzie i ocenić
wielkość ciosów słoni. Zaznaczył tę odnogę rzeki na mapie
o dużej skali i teraz sprowadził konwój dokładnie w to samo
miejsce. Poznał łuk rzeki i ogromne drzewo makuyu po drugiej
stronie z gniazdem rybołowa w koronie, charakterystyczne dla
tego miejsca.
Przez następne dwa dni obozowali na południowym brzegu
rzeki. Wszyscy uczestnicy safari, nawet chłopcy i gruby kucharz
z plemienia Herero, pomagali w budowie mostu. Ścinali w lesie
grube jak udo kobiety i wysokie na kilkanaście jardów pnie
drzew mopani i przyciągali je dżipem. Spławiali następnie pnie
na środek rzeki i wbijali w gliniaste dno, a Shasa strzegł ich
przed krokodylami, stojąc na wysokim brzegu ze sztucerem
kalibru 375 magnum na ramieniu. Następnie wiązali pnie linami
z kory drzew mopani, która wciąż jeszcze wypuszczała gęsty,
czerwony jak krew sok.
Kiedy w końcu most był gotów, rozładowali ciężarówki, by
stały się lżejsze, i Shasa przeprowadzał je pojedynczo na drugą
stronę rzeki Chwiejny most skrzypiał, kołysał się i poruszał pod
ich ciężarem, ale w końcu na drugim brzegu znalazł się dżip
i wszystkie cztery ciężarówki.
– Teraz naprawdę rozpoczyna się safari – powiedział
chłopcom. Wkroczyli do utworzonego przez naturę rezerwatu,
chronionego swoim położeniem i naturalnymi przeszkodami,
lasami i rzekami przed eksploatacją przez człowieka. Shasa
widział z powietrza stada bawołów tak duże jak stada bydła
domowego i unoszące się nad nimi chmary białych czapli.
Tego wieczora opowiedział chłopcom o sławnych myśliwych
polujących na słonie – „Karamajo”, Bellu, Fredericku Selousie
i Seanie Courtneyu, ich przodku, stryjecznym dziadku Shasy
i imienniku jego najstarszego syna.
– Wszyscy byli twardymi mężczyznami, znakomitymi
strzelcami i byli bardzo sprawni fizycznie. Musieli tacy być, by
przetrwać trudy i choroby tropikalne. Sean Courtney w młodości
polował w dolinie rzeki Zambezi, gdzie roiło się od much tse-tse,
a temperatura w południe sięgała czterdziestu pięciu stopni; mógł
przebiec czterdzieści mil w ciągu dnia tropiąc słonia z wielkimi
ciosami. Miał tak bystry wzrok, że widział kulę w locie.
Chłopcy słuchali zafascynowani, prosząc go, gdy tylko
przerwał, by opowiadał dalej. W końcu powiedział:
– Wystarczy. Jutro musicie wstać o piątej rano. Będziemy po
raz pierwszy polować.
W ciemnościach ruszyli powoli dżipem północnym brzegiem
rzeki. Kulili się z zimna, gdyż szron osiadł białą warstwą na
trawie i chrzęścił pod kołami. W pierwszym świetle brzasku
odnaleźli miejsce, gdzie stado bawołów podeszło w nocy do
wodopoju, a później oddaliło się w gęsty busz.
Zostawili dżipa na brzegu rzeki i zdjęli ocieplane kurtki.
Następnie Shasa pokazał ślad tropicielom ze szczepu Ovambo
i podążyli za stadem. Szli cicho i sprawnie przez gęsty zagajnik
mopani, a Shasa szeptem i gestami objaśniał wszystko chłopcom.
Pokazywał im różnice pomiędzy śladami starego byka, krowy
i cielaka, zwracał ich uwagę na mniejsze, ale równie ciekawe
zwierzęta, ptaki i owady w lesie wokół nich.
Nieco przed południem odnaleźli stado, składające się
z ponad stu wielkich, podobnych do bydła zwierząt ze
zwiniętymi w trąbkę uszami i opadającymi w dół rogami,
nadającymi im posępny wygląd. Większość z nich leżała w cieniu
drzew, spokojnie przeżuwając, choć parę byków drzemało na
stojąco. Poruszały tylko z wolna ogonami odpędzając muchy.
Shasa pokazał chłopcom, jak podchodzić zwierzynę.
Wykorzystując podmuchy wiatru i każdą możliwość ukrycia się,
zamierając, gdy tylko jedno ze zwierząt zwróciło wielką,
uzbrojoną w rogi głowę w jego kierunku, podprowadził ich na
dziesięć jardów do największego byka. Czuli już jego gorący
odór, słyszeli ciężki oddech dobywający się przez śmieszny,
mokry pysk i zęby miażdżące pokarm. Byli tak blisko, że widzieli
nawet łysiny na grzbiecie i zadzie, świadczące o wieku byka oraz
kawałki zaschniętego mułu z rzeki, przyczepione do sztywnej,
czarnej sierści na jego grzbiecie i brzuchu.
Gdy chłopcy wstrzymali oddech patrząc na zwierzę
z przerażeniem i podziwem, Shasa wolno podniósł ciężką broń
i wymierzył w grubą szyję zwierzęcia tuż przed potężnymi
łopatkami zwierzęcia.
– Bum! – krzyknął i wielki byk rzucił się dziko do przodu,
łamiąc rząd młodych drzew. Shasa zgarnął chłopców pod jeden
z pni wielkich drzew, osłaniając ich ramionami, podczas gdy
wokół nich galopowało ogarnięte paniką stado. Wielkie, czarne
kształty przemykały koło nich, a zewsząd dobiegały pobekiwania
cielaków i ryki byków.
Odgłosy uciekającego stada oddaliły się, choć tumany kurzu
wciąż unosiły się w powietrzu. Shasa śmiejąc się głośno, puścił
synów.
– Dlaczego to zrobiłeś? – spytał Sean z wściekłością, patrząc
na ojca. – Mogłeś go zastrzelić. Dlaczego go nie zabiłeś?
– Nie przyjechaliśmy tu, by zabijać – wyjaśnił Shasa –
przyjechaliśmy tu, by polować.
– Ale – gniew Seana przeszedł w zdumienie – co to za
różnica?
– A, tego właśnie musisz się nauczyć. To był wielki byk, ale
nie dość wielki, a ponieważ nie potrzebujemy mięsa, więc
pozwoliłem mu uciec. To lekcja pierwsza. A lekcja druga –
żaden z was nigdy nie zabije żadnego zwierzęcia, dopóki nie
będzie o nim wszystkiego wiedział, najpierw musi poznać jego
zwyczaje i cykl życia, i nauczyć się szanować je i cenić. Wtedy
i tylko wtedy możecie na nie polować.
Wieczorem dał każdemu z nich dwie oprawione w skórę
książki, z ich imionami wytłoczonymi na okładkach. Były to Ssaki
Południowej Afryki i Ptaki Południowej Afryki Robertsa.
– Przywiozłem je specjalnie dla was i chcę, byście je uważnie
przestudiowali – polecił.
Sean nie wydawał się zadowolony, gdyż nie lubił książek
i nauki, ale Garry i Michael poszli zaraz do swoich namiotów, by
zagłębić się w lekturze.
Przez następne dni pytał ich o każde zwierzę i ptaka, jakie
widzieli. Na początku zadawał bardzo proste pytania, ale
stopniowo pytał o coraz trudniejsze rzeczy i wkrótce znali już
nazwy systematyczne zwierząt, wiedzieli, jakie osiągają rozmiary,
ile ważą osobniki męskie i żeńskie, poznali, w jaki sposób się
nawołują i jakie mają zwyczaje, gdzie żyją i jak się rozmnażają,
wszystko do najdrobniejszych szczegółów. Nawet Sean,
zachęcony przykładem młodszych braci, uczył się trudnych
nazw łacińskich.
Jednakże dopiero po dziesięciu dniach Shasa zezwolił im na
pierwszy strzał – i to tylko do ptaków. Pod ścisłym nadzorem
mogli zapolować w nadrzecznych zaroślach na tłuste brązowe
kuropatwy i cętkowane perliczki o śmiesznych, żółtych jak wosk
główkach. Potem musieli oczyścić i oskubać swoją zdobycz
i pomóc kucharzowi przyrządzić ją i upiec.
– To najlepszy posiłek, jaki kiedykolwiek jadłem – stwierdził
Sean, a jego bracia, mając usta pełne jedzenia, entuzjastycznie
się z nim zgodzili.
Następnego ranka Shasa powiedział:
– Potrzebujemy świeżego mięsa dla naszych ludzi. W obozie
było trzydziestu ludzi, wyczekujących z utęsknieniem na świeże
mięso.
– Dobrze, Sean, jaka jest naukowa nazwa impali?
– Aepyceros melampus – odpowiedział swobodnie Sean. –
Afrykanerzy nazywają ją rooibok. Waży od 130 do 160 funtów.
– Wystarczy – zaśmiał się Shasa. – Idź po broń.
W kępie kolczastych zarośli nad rzeką znaleźli samotnego,
starego byka, żyjącego poza stadem. Kiedyś zaatakował go
leopard i teraz utykał na przednią nogę, ale miał wspaniałe
skręcone rogi. Sean podkradał się ze sztucerem do pięknej,
brązowej antylopy dokładnie tak, jak go uczył Shasa.
Wykorzystywał brzeg rzeki i wiatr, by podejść na odległość
pewnego strzału. Shasa odbezpieczył swoją ciężką broń,
przygotowując się do coup de grace, gdyby zaszła taka
potrzeba.
Impala upadła natychmiast z przestrzeloną szyją. Była
martwa, zanim jeszcze dobiegł do niej huk wystrzału. Shasa
podszedł do zdobyczy razem z synem.
Gdy podawali sobie ręce, Shasa dostrzegł w chłopcu głęboką,
atawistyczną namiętność łowiecką. W dzisiejszych czasach
niektórzy mężczyźni nie mieli już w sobie pasji myśliwskiej –
w innych wciąż była żywa. Shasa i jego najstarszy syn należeli
do tych drugich i teraz Shasa zanurzył swój palec wskazujący
w jasnej, ciepłej krwi wypływającej z niewielkiej rany w szyi
antylopy, i przejechał nim po czole i policzkach Seana.
– To twój chrzest myśliwski – powiedział zastanawiając się,
kiedy po raz pierwszy ojciec naznaczał krwią upolowanej
zwierzyny swojego syna i instynktownie wiedział, że musiało to
być w czasach prehistorycznych, kiedy ludzie ubierali się w skóry
i żyli w jaskiniach.
– Teraz jesteś myśliwym – powiedział, ciesząc się, że Sean
jest poważny i dumny. To nie była chwila na śmiechy
i dowcipkowanie; to było coś bardzo ważnego i głębokiego, coś
czego nie dało się wyrazić słowami i Shasa był dumny, że Sean
to wyczuł.
Następnego dnia ciągnęli losy i wypadło na Michaela. Shasa
nie chciał niepokoić całego stada i pragnął, by chłopiec miał
piękne rogi jako trofeum, więc postanowił, że tym razem też
zapolują na samotnego byka impala. Wytropienie odpowiedniej
sztuki zajęło im niemal cały dzień.
Shasa i dwaj bracia przypatrywali się z oddali, jak Michael
podchodzi zwierzę. Miał znacznie trudniejsze zadanie niż Sean,
gdyż znajdowali się w otwartym stepie z paroma akacjami
o szerokich koronach. Czołgając się sprawnie zbliżał się do
antylopy, aż znalazł się przy niewysokim kopcu termitów, zza
którego mógł oddać strzał.
Michael wstał wolno i podniósł lekką broń. Byk nadal pasł
się spokojnie w odległości trzydziestu kroków, nie wyczuwając
niczego podejrzanego. Ponieważ był zwrócony bokiem ku
Michaelowi, można było mierzyć zarówno w serce, jak
i w kręgosłup. Shasa odbezpieczył sztucer na wypadek, gdyby
Michael tylko zranił antylopę. Chłopiec trzymał go na celu,
a sekundy mijały. Byk podniósł głowę i rozejrzał się wokół
uważnie, ale ponieważ Michael stał zupełnie nieruchomo z bronią
przy ramieniu, nie zauważył go. Po chwili odszedł spokojnie,
zatrzymując się raz, by skubnąć jeszcze nieco pożywienia,
i zniknął w wyższej trawie. Michael nie oddawszy strzału, wolno
opuścił broń.
Sean zerwał się, gotów podbiec do brata i naśmiewać się
z niego, ale Shasa położył mu rękę na ramieniu i powiedział:
– Idźcie do dżipa i poczekajcie na nas.
Shasa podszedł do Michaela, który siedział na kopcu
termitów z winchesterem na kolanach. Usiadł obok niego i zapalił
papierosa. Żaden z nich nic nie mówił przez prawie dziesięć
minut.
– Popatrzył wprost na mnie i miał przepiękne oczy –
wyszeptał w końcu Michael.
Shasa rzucił niedopałek papierosa i zgasił go obcasem. Przez
chwilę znów nic nie mówili, po czym Michael spytał:
– Tato, czy naprawdę muszę zabijać? Proszę cię, nie
zmuszaj mnie do tego.
– Nie, Mickey – Shasa objął syna ramieniem. – Nie musisz
zabijać. I choć w inny sposób, jestem z ciebie tak dumny, jak
z Seana.
Przyszła kolej Garricka. Znów był to samotny byk ze
wspaniałym poskręcanym porożem i trzeba było go podchodzić
przez rzadkie zarośla i sięgającą pasa trawę.
Shasa uważnie obserwował, jak Garry zaczął podchodzić
antylopę, a okulary błyszczały mu z determinacji. Był jednak
jeszcze daleko od zwierzęcia, gdy nagle krzyknął przeraźliwie,
zniknął z powierzchni i tylko mały obłoczek kurzu wskazywał
miejsce, gdzie znajdował się jeszcze przed chwilą. Impala uciekł
do lasu, a Shasa z chłopcami pobiegli do miejsca, w którym
widzieli Garry’ego ostatni raz. Z daleka usłyszeli stłumione
okrzyki i zobaczyli, że coś się rusza w trawie. Na powierzchnię
wystawały tylko nogi Garricka, wierzgające w powietrzu. Shasa
złapał za nie mocno i wyciągnął chłopca z głębokiej dziury.
Było to wejście do jamy mrówkojada. Garry tak się przejął
podchodzeniem antylopy, że nadepnął sznurowadło i wpadł
głową w jamę. Miał zupełnie zakurzone okulary, obtarł sobie
skórę z policzka i rozdarł kurtkę. Te obrażenia były jednak
niczym w porównaniu ze zranioną dumą. Przez następne trzy
dni Garry codziennie próbował podchodzić antylopy, jednak
zwierzęta zawsze wyczuwały go dużo wcześniej, nim zdołał
zbliżyć się na odległość pewnego strzału. Za każdym razem,
gdy patrzył jak antylopa ucieka, był coraz bardziej
przygnębiony, a kpiny Seana stawały się coraz bardziej bolesne.
– Nazajutrz spróbujemy razem – pocieszył go Shasa.
Następnego dnia Shasa podchodził antylopę razem z nim,
niosąc mu broń, wskazując przeszkody, na które Garry by
wpadł, i prowadząc go za rękę przez ostatnie dziesięć jardów,
aż znaleźli się na dobrej pozycji strzeleckiej. Wtedy dał mu
załadowaną broń.
– W szyję – szepnął. – Nie możesz chybić.
Znajdujący się w odległości dwudziestu pięciu kroków byk
miał najwspanialsze rogi, jakie dotąd widzieli. Garry’emu zrobiło
się tak gorąco z podniecenia, że zaparowały mu okulary.
Podniósł broń, lecz nie mógł opanować drżenia rąk.
Gdy Shasa zobaczył napiętą twarz Garry’ego
i niekontrolowane ruchy lufy sztucera, rozpoznał objawy
„gorączki myśliwskiej” i sięgnął ręką, by powstrzymać chłopca.
Było jednak za późno. Impala podskoczyła wysoko na odgłos
strzału i rozejrzała się wokół ze zdziwieniem. Ani Shasa, ani
antylopa, a już z pewnością nie Garry, nie wiedzieli, gdzie
poleciała kula.
– Garry! – Shasa starał się przeszkodzić mu, ale chłopiec
wystrzelił ponownie i w połowie odległości do antylopy pojawił się
obłoczek kurzu.
Impala wyskoczyła wspaniałym susem, w powietrzu zaświeciła
jej jedwabista, cynamonowa skóra i błysnęły skręcone rogi.
W następnej chwili śmigała już na długich, cienkich nogach tak
lekko, że wydawało się, iż nie dotyka ziemi.
W milczeniu wracali do dżipa. Garry szedł kilka kroków
z tyłu za ojcem, a jego starszy brat naśmiewał się z niego
bezlitośnie:
– Garry, następnym razem rzuć w zwierzę swoimi okularami.
– Sądzę, że musisz jeszcze trochę potrenować, zanim
pójdziemy znów polować – powiedział Shasa taktownie. – Ale
nie przejmuj się. Gorączka może zaatakować każdego – nawet
najstarszych i najbardziej doświadczonych.
Przenieśli obóz w głąb ich małego Edenu. Teraz każdego
dnia napotykali odchody słoni, wysokie do kolan sterty kulek
wielkości piłek tenisowych z włóknistej, żółtej substancji,
poprzetykanych przeżutą korą, gałązkami i pestkami dzikich
owoców. Pawiany i kuropatwy ryły w nich w poszukiwaniu
smakołyków.
Shasa pokazywał chłopcom, jak wkładając w nie palec
można zmierzyć temperaturę i dowiedzieć się, czy są świeże.
Uczył ich także odczytywania wielkich, okrągłych śladów słoni,
odróżniania samicy od samca, śladów tylnej nogi od śladów
przedniej, oraz określania kierunku marszu i wieku zwierzęcia.
– Stare sztuki mają starte kopyta – są gładkie jak stare
opony samochodowe.
W końcu natrafili na zupełnie gładkie ślady starego samca,
wielkości pokrywki kosza na śmieci. Zostawili dżipa i przez dwa
dni szli tropem słonia, śpiąc na ziemi i jedząc zabrany ze sobą
prowiant. Późnym popołudniem drugiego dnia zobaczyli go. Stał
w niemal nieprzebytym buszu, przez który musieli się
przeczołgiwać, aż znaleźli się bardzo blisko zwierzęcia. Od
ogromnego, szarego cielska oddzielała ich tylko zasłona z gałęzi.
Miał jedenaście stóp wysokości, był szary jak burzowa chmura,
a z jego brzucha dochodziły odgłosy podobne do odległych
grzmotów. Shasa podprowadzał blisko zwierzęcia kolejno
każdego z chłopców, by mu się uważniej przyjrzeli, a następnie
wszyscy razem wycofali się przez splątane zarośla, zostawiając
samotnika jego własnemu losowi.
– Dlaczego go nie zastrzeliłeś, tato? – wyjąkał Garry. – Po
tym jak go tak zawzięcie tropiliśmy?
– Nie widziałeś? To był ogromny samiec, ale jeden kieł miał
złamany u nasady, a drugi był zupełnie mały.
Wlekli się z powrotem przez wiele mil, aż na stopach
porobiły im się bąble. Chłopcy musieli odpoczywać w obozie
przez dwa dni, by odzyskać siły po wyczerpującym marszu.
Nocami często budziły ich krzyki i śmiech hien myszkujących
w śmietniku obok kuchni; leżeli na wąskich łóżkach polowych
nie mogąc zasnąć. Słyszeli także wysokie ujadanie małych,
podobnych do psów szakali. Chłopcy uczyli się rozpoznawać te
i wiele innych odgłosów nocy – głosy różnych ptaków,
mniejszych ssaków, małp żerujących w nocy, genett, cybetów
oraz owadów i gadów, które piszczały, brzęczały i rechotały
w przybrzeżnych trzcinach.
Kąpali się rzadko, gdyż Shasa nie wymagał od nich tak
ścisłego przestrzegania zasad higieny jak matka, nie mówiąc już
o babci. Jedli wspaniałe smakołyki z wielką ilością cukru i mleka
skondensowanego, przyrządzane przez kucharza z plemienia
Herero. Szkoła była daleko, a ojciec poświęcał im cały swój
czas, wspaniale opowiadał i uczył wielu ciekawych rzeczy. Byli
szczęśliwi jak nigdy dotąd.
– Nie widzieliśmy jeszcze śladów lwów – zauważył Shasa
pewnego ranka przy śniadaniu. – To niezwykłe. Wokół nas jest
wiele stad bawołów, a duże koty trzymają się zwykle blisko nich.
Wzmianka o lwach wzbudziła w chłopcach dreszczyk
podniecenia, gdyż brzmiała tak, jakby Shasa wywoływał groźne
zwierzę.
Tego popołudnia jechali dżipem przez step, podskakując na
wybojach, omijając nory mrówkojadów i powalone pnie, aż
stanęli na brzegu długiego, porośniętego trawą zagłębienia. Było
to jedno z sezonowych jezior afrykańskich, które w czasie pory
deszczowej są płytkimi zbiornikami wodnymi, a potem stają się
zdradzieckimi mokradłami, w których łatwo ugrzęznąć. Podczas
najsuchszych miesięcy zamieniają się natomiast w gładkie,
bezdrzewne przestrzenie, przypominające dobrze utrzymane
boisko do polo. Shasa zatrzymał samochód wśród drzew
i używając lornetki uważnie lustrował drugi brzeg bagna, starając
się wypatrzyć zwierzęta kryjące się w cieniu wysokich pni
mopani.
– Tylko kilka lisów z uszami jak nietoperze – mruknął
i przekazał lornetkę synom. Chłopcy zaśmiewali się obserwując,
jak poruszają się te interesujące, małe zwierzęta podczas
łowienia koników polnych w trawie na środku zagłębienia.
– Tato! – powiedział nagle Sean zmienionym głosem. – Na
wierzchołku tego drzewa siedzi stary, wielki pawian.
Oddał lornetkę ojcu.
– Nie – powiedział Shasa nie opuszczając lornetki. – To nie
pawian. To człowiek!
Powiedział coś w miejscowym języku do dwóch tropicieli
z plemienia Ovambo siedzących w dżipie i rozgorzała krótka,
zawzięta dyskusja, gdyż każdy miał inne zdanie.
– Dobrze, pojedźmy tam i przyjrzyjmy się temu –
zadecydował Shasa.
Wjechał dżipem do zagłębienia i zanim zdołali przejechać
połowę odległości do drzewa, nie było już żadnych wątpliwości.
Na najwyższych gałęziach drzewa siedziała czarnoskóra
dziewczynka ubrana tylko w opaskę biodrową z taniej, niebieskiej
bawełny.
– Jest sama – wykrzyknął Shasa. – Tutaj, pięćdziesiąt mil
od najbliższej wioski!
Pędem przejechał ostatnie paręset jardów dzielących go od
drzewa, zahamował ostro wzbijając tuman kurzu i podbiegł do
drzewa.
– Schodź! – krzyknął do niemal zupełnie nagiego dziecka.
Zamachał także ręką, gdyż dziecko niemal na pewno nie
rozumiało jego słów. Dziewczynka nie poruszyła się, nawet nie
podniosła głowy z konaru, na którym leżała.
Shasa rozejrzał się szybko dookoła. Pod drzewem walały się
podarte, zniszczone koce. Obok leżała rozdarta, skórzana torba,
z której wysypywała się wysuszona kukurydza, czarny kociołek
wsparty na trzech nogach, prosta siekiera z kutym z miękkiej
stali obuchem i włócznia z ułamanym ostrzem.
Nieco dalej leżały zabrudzone krwią łachmany i jakieś inne
przedmioty pokryte błyszczącą, mieniącą się zasłoną z much.
Gdy Shasa podszedł tam, uniosła się brzęcząca chmara owadów
odsłaniając to, na czym siedziały. Ujrzał szczątki ludzi: dwie
pary dłoni i stóp, odgryzione w nadgarstkach i kostkach, oraz –
co wyglądało najstraszniej – dwie głowy, kobiety i mężczyzny.
W ich przegryzionych szyjach widać było zmiażdżone wielkimi
zębami kręgosłupy. Głowy zostały nie naruszone, choć usta,
nosy i puste oczodoły wypełniały jasne jajeczka rojących się
much. Trawa wokół była wygnieciona i zbryzgana krwią, a na
ubitej ziemi Shasa z łatwością zauważył ślady dużego lwa.
– Lew zawsze zostawia głowy, dłonie i stopy – powiedział
jeden z tropicieli z plemienia Ovambo rzeczowym tonem. Shasa
skinął głową i odwrócił się, chcąc powiedzieć synom, żeby zostali
w samochodzie; spóźnił się. Chłopcy podeszli za nim i teraz
przyglądali się przerażającym szczątkom. Sean znajdował w tym
jakąś upiorną przyjemność, Michaela mdliło z przerażenia,
a Garry patrzył z naukowym zainteresowaniem.
Shasa delikatnie okrył odgryzione głowy podartymi kocami.
Poczuł że proces rozkładu jest już zaawansowany. Musiały tu
leżeć od kilku dni. Potem ponownie skoncentrował uwagę na
dziecku leżącym na konarze drzewa, wysoko ponad nim i zaczął
wołać do niego.
– Ona nie żyje – powiedział tropiciel. – Ci ludzie nie żyją
przynajmniej od czterech dni. Ta mała przez cały ten czas jest
na drzewie. Z pewnością nie żyje.
Shasa nie mógł się z tym pogodzić. Zdjął buty, zrzucił kurtkę
i wszedł na drzewo. Wspinał się uważnie, sprawdzał ręką każdą
gałąź, i dopiero potem obciążał ją całym ciężarem. Do wysokości
dziesięciu stóp kora drzewa była podrapana pazurami. Kiedy
dziecko było bezpośrednio nad nim, niemal w zasięgu ręki,
Shasa powiedział w języku Ovambo, a następnie w języku
Zulusów:
– Maleństwo, słyszysz mnie?
Dziecko się nie poruszyło. Shasa zobaczył, że kończyny
dziewczynki są cienkie jak patyczki, a jej skóra ma ten
szczególny, popielaty odcień szarości, który u Murzynów
zapowiada śmierć. Wspiął się ostatnie parę stóp i dotknął jej
nogi. Skóra była ciepła i Shasa poczuł niewypowiedzianą ulgę.
Spodziewał się chłodnego dotyku śmierci. Dziewczynka nie
odzyskała jednak przytomności, a jej odwodnione ciało było
lekkie jak piórko. Delikatnie rozluźnił jej ramiona obejmujące
konar i wziął ją na ręce. Powoli schodził w dół, chroniąc ją
przed wstrząsami i gwałtownymi ruchami, a kiedy stanął na
ziemi, zaniósł ją do dżipa i położył w cieniu.
W podręcznej apteczce znajdował się porządny zestaw
sprzętu medycznego. Dawno temu Shasa musiał pielęgnować
jednego ze swoich nosicieli broni zranionego przez bawoła. Po
tym wypadku nigdy nie polował bez apteczki i nauczył się
posługiwać wszystkimi instrumentami.
Szybko przygotował kroplówkę i zmierzył dziecku ciśnienie.
Było bardzo niskie, a puls słaby i nierówny. Musiał spróbować
jeszcze raz na nodze. Tym razem wprowadził cewnik i dał całą
torebkę mleczanu Ringersa, a następnie dodał dziesięć
centymetrów sześciennych roztworu glukozy. Dopiero wtedy
podał wodę do picia. Dziecko z trudem przełknęło parę kropli,
potem po trochu wypiło cały kubek. Dziewczynka zaczęła
dawać oznaki życia – poruszyła się niespokojnie i pisnęła.
Shasa, zajmując się dziewczynką, wydawał przez ramię
polecenia tropicielom:
– Weźcie łopatę i pogrzebcie tych ludzi. To dziwne, że hiena
jeszcze ich nie znalazła, ale nie chciałbym, żeby to się stało.
Podczas podróży powrotnej jeden z tropicieli trzymał dziecko
na kolanach, chroniąc je od wstrząsów i kołysania dżipa. Gdy
tylko przyjechali do obozu, Shasa przymocował antenę
krótkofalówki do najwyższego drzewa w okolicy i po trwających
godzinę próbach uzyskał połączenie, choć nie z kopalnią H’ani,
lecz z wyprawą geologiczną swojej firmy, znajdującą się o sto mil
bliżej. Nawet to połączenie było bardzo słabe i przerywane, ale
w końcu, po wielokrotnym powtarzaniu wiadomości, udało mu
się przekonać ich, by przekazali wiadomość do kopalni. Dyrekcja
kopalni miała jak najszybciej wysłać samolot z lekarzem na
lądowisko przy komisariacie policyjnym w Rundu.
Tymczasem dziewczynka odzyskała świadomość i zaczęła
rozmawiać z tropicielami z plemienia Ovambo cieniutkim,
piskliwym głosem, który przypominał Shasy szczebiotanie
budujących gniazdo jaskółek. Mówiła mało znanym dialektem
plemion mieszkających na północy, nad rzekami Angoli, ale
żona jednego z tropicieli pochodziła z tego szczepu, dzięki czemu
rozumiał, co mówiła. Opowiedziała przerażającą historię.
Wyruszyła z rodzicami kilkaset mil na piechotę do wioski
Shakawe na południu, by zobaczyć się ze swoją babką. Szli
niosąc ze sobą wszystko to, co posiadali, i skrócili sobie drogę
przez ten odludny i pustynny rejon. Pewnego dnia zauważyli, że
ich śladami idzie lew. Początkowo trzymał się daleko, lecz
później zaczął się do nich zbliżać.
Jej ojciec, nieustraszony myśliwy, zdawał sobie sprawę, że
zatrzymywanie się i budowanie schronienia lub wchodzenie na
drzewo nic nie da, gdyż drapieżnik będzie ich oblegał. Starał się
natomiast odpędzać lwa krzykiem i klaskaniem, poganiając
jednocześnie rodzinę, by szybko dojść do rzeki i znaleźć
schronienie w jednej z nadbrzeżnych wiosek rybackich.
Dziecko opisało końcowy atak. Lew uderzył na rodzinę
z nastroszoną, czarną grzywą, walcząc i rycząc. Jej matka, zanim
dopadł ją lew, zdążyła posadzić dziewczynkę na najniższej gałęzi
drzewa. Ojciec stanął dzielnie do walki z lwem i wbił mu w pierś
długą dzidę, która jednak się złamała. Lew skoczył na niego
i jednym uderzeniem żółtych, zakrzywionych pazurów rozszarpał
mu brzuch. W następnej chwili skoczył do kobiety, która
usiłowała wejść na drzewo, i zatapiając pazury w jej plecach
ściągnął ją na dół.
Cienkim, ptasim głosikiem dziewczynka opowiedziała, jak lew
zjadł ciała jej rodziców, zostawiając tylko głowy, stopy i dłonie,
a ona patrzyła na to z góry. Ta przerażająca uczta trwała dwa
dni, a w przerwach lew lizał ranę od włóczni. Trzeciego dnia
próbował dosięgnąć dziewczynki, drapiąc korę drzewa
i straszliwie rycząc. W końcu zrezygnował i ciężko kulejąc
z powodu rany odszedł w las. Dziewczynka była wciąż tak
przerażona, że bała się opuścić swoją kryjówkę i siedziała tam,
aż w końcu zemdlała z wycieńczenia, upału i strachu.
Gdy o tym opowiadała, służący uzupełniali paliwo w dżipie
i przygotowywali żywność na drogę do Rundu. Shasa odjechał,
gdy wszystko było już gotowe, zabierając ze sobą chłopców.
Nie chciał ich zostawić w obozie, gdy w okolicy grasował lew
ludojad.
Wyruszyli wieczorem, przejechali polowy most i jadąc całą
noc swoimi śladami rankiem dojechali do głównej drogi do
Rundu, a po południu, zmęczeni i zakurzeni, dojechali w końcu
do lądowiska. Niebiesko-srebrzysty mosquito, którego Shasa
zostawił w kopalni H’ani, stał w cieniu drzew na skraju pasa
startowego. Leżąc pod skrzydłem samolotu, cierpliwie czekali
pilot firmy i lekarz.
Shasa powierzył dziecko opiece lekarza i zaczął szybko
przeglądać plik pilnych dokumentów i telegramów przywiezionych
przez pilota. Spisał na kartce odpowiedzi i polecenia, a następnie
sporządził długą listę poleceń dla Davida Abrahamsa. Po
krótkim czasie mosquito wzbił się w powietrze, zabierając ze
sobą dziewczynkę. W szpitalu należącym do kopalni lekarze mieli
udzielić jej pierwszej pomocy, a kiedy odzyska zdrowie, Shasa
zadecyduje, co zrobić z małą sierotą.
Powrót do obozu był znacznie przyjemniejszy niż jazda
w przeciwnym kierunku i w ciągu następnych kilku dni wrażenia
z przygody z lwem zatarły się w zetknięciu z innymi zajęciami na
safari, a także sprawą pierwszego polowania Garricka. Pech,
słaba koordynacja ruchów i brak wprawy w strzelaniu
powodowały, że nie mógł osiągnąć tego, czego pragnął tak
mocno, podczas gdy Sean za każdym razem zaopatrywał obóz
w świeże mięso.
– Potrenujemy jeszcze trochę na gołębiach – zadecydował
Shasa po jednej z najgorszych prób Garry’ego. Na figowcach
przy wodopoju ucztowały wieczorami stada tłustych, zielonych
gołębi.
Shasa wziął chłopców, gdy tylko słońce przestało mocno
palić, i porozmieszczał w kryjówkach zbudowanych przez nich
z gałęzi i suchych traw. Kryjówki były od siebie tak oddalone, by
jakiś nieuważny strzał nie spowodował wypadku. Tego
popołudnia wyznaczył Seanowi miejsce w bliższym końcu polany.
Michael, który raz jeszcze odmówił brania czynnego udziału
w polowaniu, miał mu dotrzymywać towarzystwa i zbierać
strącone ptaki.
Shasa i Garry skierowali się w głąb polany. Shasa szedł
pierwszy zwierzęcą ścieżką, wijącą się między grubymi, żółtawymi
pniami figowców, a Garry podążał za nim. Popękana kora
figowców wyglądała jak skóra jakiegoś ogromnego gada, a kiście
fig nie zwisały z gałęzi, lecz wyrastały bezpośrednio z pnia. Pod
drzewami rosło gęste, splątane poszycie, a ścieżka była tak
kręta, że widzieli przed sobą tylko jej krótki odcinek. Gałęzie
osłaniały ją z góry i o tej porze dnia panował tu półmrok.
Shasa minął kolejny zakręt, W odległości pięćdziesięciu
kroków ścieżką wprost na niego szedł lew. Już w chwili, gdy go
zobaczył, Shasa zdał sobie sprawę, że to ludojad. Był ogromny,
największy, jakiego widział. Sięgał mu powyżej pasa, a jego
długa i gęsta grzywa była kruczoczarna z przodu, a stalowa po
bokach i z tyłu.
Płaski pysk starego zwierzęcia był pocięty szramami. Poruszał
nim, kulejąc i dysząc z bólu szedł ku nim. Shasa zobaczył
rozległą ranę od włóczni, rozszarpany płat czerwonego mięsa
i mokrą plamę na futrze, tam gdzie lew je lizał. Muchy latały
wokół rany, kąsając i drażniąc ją. Widać było, że lew jest
rozwścieczony i chory ze starości i bólu. Podniósł ciemny, kudłaty
łeb i spojrzawszy w blade, żółte oczy Shasa dostrzegł w nich
agonię i ślepą wściekłość.
– Garry! – powiedział szybko. – Wycofaj się! Nie biegnij,
ale odejdź.
I nie oglądając się za siebie zdjął broń z ramienia.
Zwierzę przyczaiło się do skoku, długi ogon z czarną kitą
włosów na końcu poruszał się w przód i w tył niczym
metronom. Żółte oczy patrzyły z nienawiścią. Lew gotował się
do skoku.
Shasa wiedział, że będzie miał czas tylko na jeden strzał,
gdyż dzielący ich dystans bestia pokona z przerażającą
szybkością. Odległość była zbyt duża, a światło zbyt słabe, by
strzał był śmiertelny, więc zdecydował, że poczeka, aż lew się
zbliży i strzał będzie pewny, a wystrzelona z holland and holland
duża, trzystugramowa kula z miękkim czubkiem roztrzaska mu
czaszkę i rozszarpie mózg.
Lew przywarł płasko do ziemi i zaczął się czołgać, a z jego
pyska, w którym widać było rzędy długich, żółtych kłów,
wydobywał się przerażający pomruk. Shasa stanął nieruchomo
i wymierzył, ale zanim zdążył wystrzelić, z tyłu za nim rozległ się
ostry strzał małego winchestera i lew, trafiony w pół skoku, padł
głową w dół i przewrócił się na grzbiet, odsłaniając jasnożółte
futro na brzuchu. Wyciągnął przed siebie łapy, długie,
zakrzywione pazury schowały się, a różowy język wysuwał się
spomiędzy rozwartych szczęk i wściekłość powoli gasła w bladych,
żółtych oczach. Z małego otworu po kuli między oczami zaczęła
ściekać po czole i dalej na ziemię cienka strużka krwi.
Shasa ze zdumieniem opuścił broń i spojrzał w tył. Za nim,
ledwie sięgając mu do piersi, stał Garry. Przy ramieniu wciąż
trzymał niewielki sztucer, jego twarz była napięta i śmiertelnie
blada, a okulary połyskiwały w panującym półmroku.
– Zabiłeś go – powiedział Shasa niemądrze. – Stałeś jak
mur i zabiłeś go.
Shasa ruszył powoli do przodu i zatrzymał się nad martwym
lwem. Potrząsnął głową z niedowierzaniem i popatrzył na syna.
Garry nie opuścił jeszcze broni i dopiero teraz zaczął się trząść
ze strachu. Shasa umoczył palec w wypływającej z rany na
głowie krwi, wrócił do Garry’ego i namalował na czole
i policzkach syna rytualne znaki.
– Teraz jesteś mężczyzną i jestem z ciebie dumny –
powiedział.
Policzki Garry’ego powoli odzyskiwały naturalny kolor, wargi
przestały mu drżeć. Po chwili jego twarz zaczęła jaśnieć taką
dumą i niewypowiedzianą radością, iż Shasa poczuł, że zasycha
mu w gardle, a w oczach zbierają się łzy.
Z obozu przychodzili wszyscy służący, by popatrzeć na
ludojada i wysłuchać szczegółowego opowiadania Shasy
o polowaniu. Potem przy światłach pochodni zanieśli lwa do
obozu. Oprawiacze zaczęli ściągać skórę i wszyscy zaśpiewali
myśliwską pieśń na cześć Garry’ego.
Sean był rozdarty pomiędzy pełnym niedowierzania
podziwem dla brata a najgłębszą zazdrością, podczas gdy
Michael wychwalał brata pod niebiosa. Garry nie chciał zmyć
z twarzy wyschniętej krwi, aż w końcu, już po północy, Shasa
powiedział, by szli spać. Przy śniadaniu Garry miał jeszcze na
rozpromienionej twarzy paski zakrzepłej krwi. Michael przeczytał
na głos wiersz, który napisał na cześć brata. Zaczynał się tak:
Z płucami, których ryk dociera do słońca,
Oddechem jak piec kowalski gorącym,
Oczami tak żółtymi, jak światło księżyca,
I apetytem na ludzkie mięso niegasnącym...
Shasa śmiał się dyskretnie ze starannych rymów, ale na
koniec klaskał równie głośno jak inni. Po śniadaniu wszyscy
poszli patrzeć, jak oprawiacze ściągają skórę, rozciągają ją
w cieniu, usuwają żółty, podskórny tłuszcz i wcierają w skórę sól
i ałun.
– Wciąż myślę, że umarł na atak serca – Sean nie potrafił
dłużej ukrywać zawiści. Garry natarł na niego ze wściekłością:
– Wszyscy wiemy, jaki z ciebie cwaniak. Ale możesz ze mną
rozmawiać dopiero wtedy, gdy zastrzelisz swojego lwa. Potrafisz
polować wyłącznie na małe, stare antylopy!
To była długa, gorąca przemowa, lecz Garry nie zająknął się
ani razu. Shasa po raz pierwszy widział, by Garry odpowiedział
na zwykłe docinki Seana i oczekiwał, że ten będzie chciał
pokazać, kto tu rządzi. Widział, że Sean zastanawia się, co
zrobić, i nie może się zdecydować, czy pociągnąć brata za
kosmyk włosów na skroni, czy szturchnąć go w żebra. Widział
także, że Garry był na to przygotowany, gdyż zwinął dłonie
w pięści i zacisnął usta. Nagle Sean uśmiechnął się szeroko.
– To był żart – powiedział niedbale i odwrócił się, by
podziwiać małą dziurkę po kuli w czaszce. – Bum! Dokładnie
między oczy!
To była próba zawarcia pokoju.
Garry nie był pewien, jak zareagować. Po raz pierwszy Sean
musiał się wycofać i Garry nie od razu zrozumiał, że wygrał.
Shasa podszedł do młodszego syna i położył mu rękę na
ramieniu i powiedział:
– Wiesz, co zamierzam zrobić, smyku? Dam głowę lwa do
spreparowania. Wprawią mu oczy i wypchają, a później
powiesimy ją na ścianie w twoim pokoju.
Shasa po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że na ramionach
i przedramieniu Garry’ego rozwinęły się małe, twarde muskuły.
Zawsze sądził, że jego młodszy syn jest cherlakiem. Możliwe, że
nigdy wcześniej nie przypatrzył mu się uważnie.
W końcu trzeba było kończyć safari. Służący składali
namioty i łóżka, pakowali je na ciężarówki, a nad chłopcami
zawisła przerażająca perspektywa powrotu do Welteyreden
i szkoły. W czasie długiej drogi powrotnej do kopalni H’ani
Shasa starał się ich pocieszać opowieściami i piosenkami, ale
z każdą milą chłopcy byli coraz smutniejsi.
Ostatniego dnia, kiedy na drgającym od gorącego powietrza
horyzoncie pojawiły się wzgórza zwane przez Buszmenów
„Miejscem na całe życie”, Shasa, chcąc ich nieco rozruszać,
spytał:
– Czy panowie zdecydowali już, co chcą robić, gdy skończą
szkołę? Sean?
– Chcę robić to, co właśnie robiliśmy. Chcę być myśliwym
i polować na słonie, tak jak pradziadek Sean.
– Doskonały pomysł! – zgodził się Shasa. – Jest tylko
jeden mały problem – spóźniłeś się o co najmniej sześćdziesiąt
lat.
– No dobrze – powiedział Sean. – Zostanę żołnierzem, lubię
strzelać.
Po twarzy Shasy przemknął cień. Po chwili spojrzał na
Michaela.
– A ty, Mickey?
– Chce być pisarzem. Będę dziennikarzem, a w wolnych
chwilach będę pisał wiersze i wspaniałe książki.
– Zginiesz z głodu, Mickey – zaśmiał się Shasa i odwrócił się
do Garry’ego, który opierał się o siedzenie kierowcy.
– A ty, smyku?
– Chcę robić to, co ty robisz.
– A co ja takiego robię? – spytał z zainteresowaniem Shasa.
– Jesteś prezesem Courtney Mining and Finance i mówisz
wszystkim, co mają robić. Właśnie tym chcę być w przyszłości,
prezesem Courtney Mining and Finance.
Shasa przestał się uśmiechać i uważnie przyglądał się zaciętej
twarzy dziecka, a po chwili powiedział swobodnie:
– No cóż, wygląda na to, że będziemy musieli zarabiać na
myśliwego i poetę.
Przejechał dłonią po splątanych włosach Garry’ego. Już nie
musiał się przymuszać, by pogładzić swoje brzydkie kaczątko.
Szli śpiewając falującym stepem Zulu. Ponad stu członków
Buffaloes, specjalnie dobranych do pełnienia tej honorowej
warty przez Hendricka Tabakę. Sami najlepsi, ubrani
w królewskie, plemienne stroje: pióra, futra, czapki ze skóry
małpy i spódniczki z krowich ogonów. Nieśli tylko kije, gdyż
tradycja zabraniała posiadania metalowej broni w tym dniu.
Na czele kolumny szedł Moses Gama i Hendrick Tabaka.
W tym dniu oni także zrzucili europejski ubiór i założyli
przysługujące tylko im płaszcze ze skóry lamparta. Pół mili za
nimi stado bydła wzbijało tuman kurzu. To była lobola, opłata
za żonę; dwieście wybranych sztuk, zgodnie z umową. Zwierząt
doglądali synowie najznamienitszych wojowników, jadąc ze
stadami trzysta mil z Witwatersrand na swój koszt. Dowodzili
nimi Wellington i Raleigh Tabaka i to oni doglądali rozładunku
stada na stacji kolejowej w Ladyburgu. Podobnie jak ich ojciec,
na tę okazję także zrzucili europejskie stroje, założyli przepaski
biodrowe i chwycili w dłonie włócznie. Podnieceni i dumni
z powierzonego zadania tańczyli i krzyczeli na bydło, utrzymując
je w zwartym stadzie.
Za niewielkim Ladyburgiem wyrosło przed nimi wysokie
wzgórze, porośnięte czarnymi akacjami. Cała ta ziemia, od
spadającego ze wzgórza wodospadu wzbijającego migoczącą
w słońcu chmurę wodnego pyłu, należała do Courtneyów.
Dziesięć tysięcy akrów było własnością lady Anny Courtney,
wdowy po sir Garricku Courtneyu, i Storm Anders, córki
generała Seana Courtneya. Jednakże sto akrów najlepszej ziemi
leżącej za wodospadem dostał, zgodnie z wolą generała Seana
Courtneya, Sangane Dinizulu, gdyż był wiernym i oddanym
towarzyszem rodziny Courtneyów, podobnie jak uprzednio jego
ojciec, Mbejane Dinizulu.
Droga schodziła z góry serpentynami. Kiedy Moses zmrużył
oczy i popatrzył przed siebie, zobaczył w oddali inną grupę
wojowników. Było ich znacznie więcej, być może nawet
pięciuset. Oni także byli ubrani w królewskie stroje: głowy
przystroili piórami i kawałkami futra, a na nadgarstkach
i kostkach mieli wojenne bransolety. Obie grupy zatrzymały się
u stóp wzgórza, w odległości stu jardów od siebie, nie przestając
śpiewać, przytupywać i potrząsać włóczniami.
Zulusi nieśli także dobrane tarcze z białej i brązowej skóry
bawołów. Trzymający je wojownicy ozdobili czoła paskami skóry
w tych samych kolorach, a ich spódniczki były zrobione z białych
krowich ogonów. Wszyscy byli wysocy, ich spocone ciała
połyskiwały w słońcu, a oczy były przekrwione z powodu kurzu,
podniecenia i wielu kufli wypitego już piwa z prosa. Wyglądali
groźnie i bojowo.
Stojąc przed nimi Moses poczuł, że ogarnia go lęk, jaki ci
ludzie wzbudzali przez dwieście lat we wszystkich szczepach
afrykańskich, i chcąc się go pozbyć tupnął i zaśpiewał tak
głośno, jak Buffaloes zgromadzeni ciasno wokół niego. W dniu
swojego ślubu Moses odrzucił wszystkie zachodnie zwyczaje
i tradycje, i łatwo powrócił do swoich afrykańskich korzeni. Jego
serce biło zgodnie z rytmem i pulsem surowego kontynentu.
Z szeregu Zulusów naprzeciw niego wyskoczył wyróżniający
się wspaniałą postawą mężczyzna. Jego czoło zdobiły paski
skóry leoparda, oznaczające przynależność do rodziny
królewskiej. Był to jeden ze starszych braci Victorii Dinizulu.
Moses wiedział, że jest wykształconym prawnikiem z dużą
praktyką w Eshowe, stolicy Zulu, ale dzisiaj był po prostu
Afrykańczykiem, dzikim i groźnym w obrotach tańca wojennego
giya.
Skakał, obracał się i głośno wychwalał siebie i swoją rodzinę,
stawiał czoło całemu światu i wojownikom stojącym przed nim,
a jego współplemieńcy uderzali włóczniami w tarcze; w powietrzu
rozlegał się odgłos podobny do dalekiego grzmotu, ostatni
dźwięk, jaki słyszały miliony ofiar. Wojownicy grali podzwonne
dla plemion Swazi i Xhasa, Burów i Brytyjczyków z czasów, kiedy
oddziały Chaki, Dingaana i Cetewayo przemierzały kraj od
Isandhlawana, „Wzgórza Małej Ręki”, gdzie podczas jednej
z najgorszych klęsk, jakie Anglia poniosła w Afryce, wycięto
w pień siedmiuset piechurów, do „Miejsca Płaczu”, nazwanego
przez Burów „Weenen” dla uczczenia kobiet i dzieci zabitych
przy akompaniamencie tych samych przerażających dźwięków,
gdy oddział wojowników przeszedł rzekę Tugela; i tysięcy innych
nieznanych lub zapomnianych miejsc, w których Zulusi
wymordowali mniejsze plemiona.
W końcu spocony i pokryty kurzem, z pianą na ustach
i wznoszącą się ciężko piersią wycofał się do szeregu. Teraz
Moses miał odtańczyć giya. Wybiegł spomiędzy Buffaloes
i skoczył wysoko w górę, a płaszcz z leoparda okręcił się wokół
niego. Jego ręce i nogi błyszczały jak świeżo wydobyte bryły
węgla, a oczy i zęby świeciły w słońcu jak szkło. Głos odbijał się
od wzgórza i choć stojący przed nim wojownicy nie mogli
rozumieć słów, z łatwością odgadywali siłę i znaczenie tego, co
chciał im przekazać, gdyż dumna wzgarda przebijała z każdego
jego gestu. Pomruk niezadowolenia przemknął przez ich szeregi
i zbliżyli się ku niemu, podczas gdy Buffaloes rozgrzał jego
przykład. Krew zawrzała im w żyłach, byli gotowi walczyć ze
swoim odwiecznym wrogiem i kontynuować krwawą wendetę
trwającą sto lat.
Kiedy wydawało się, że nic już nie może powstrzymać
przemocy i śmierci, a w powietrzu, niczym napięcie podczas
najgorszej burzy, wisiał gniew, Moses nagle przerwał swój
taniec, stając przed nimi w pozie przypominającej posąg herosa.
Siła jego osobowości była tak wielka, a jego obecność tak na
nich oddziaływała, że bębnienie w tarcze i gniewne pomruki
nagle ustały.
W tej ciszy Moses zawołał w języku Zulusów:
– Przynoszę zapłatę za żonę!
I podniósł w górę swoją włócznię, dając sygnał pasterzom
idącym za nim.
Stado zbliżyło się, poganiane okrzykami i wrzaskami, wzbijając
jeszcze większy tuman kurzu niż tancerze. Nastawienie Zulusów
od razu się zmieniło. Od tysiąca lat, od czasów gdy plemię
Nguni, z którego wywodziło się plemię Zulusów, nadeszło
prowadząc swoje stada ze wschodu przez tereny nie
nawiedzone plagą much tse-tse, był to lud pasterski. Zwierzęta
stanowiły o dobrobycie i były ich bogactwem. Kochali zwierzęta
tak, jak inni mężczyźni kochają kobiety i dzieci. Chłopcy
zajmowali się bydłem niemal od chwili, odkąd umieli chodzić
i przebywali ze zwierzętami w stepie od świtu do nocy. Ta więź
ludzi ze zwierzętami przeradzała się w niemal mistyczny związek:
chłopcy chronili je z narażeniem własnego życia przed
drapieżnikami, rozmawiali z nimi, opiekowali się i doskonale je
poznawali. Legenda głosiła, że król Chaka znał każde zwierzę
w swoich królewskich stadach i natychmiast poznawał, że zginęło
jedno zwierzę ze stada liczącego sto tysięcy sztuk, pytał o nie
podając dokładny opis, i nie wahał się rozkazać swoim
oprawcom, by rozłupywali maczetami głowy nawet najmłodszym
pasterzom, jeżeli byli choć podejrzani o niedbalstwo.
Zulusi byli więc grupą znających się na rzeczy sędziów
i teraz przestali się zajmować tańcem, pozami i przechwałkami,
a skupili swoją uwagę na dużo poważniejszej sprawie, jaką była
ocena zapłaty. Każde zwierzę było wyprowadzane ze stada
i dokładnie oglądane, przy akompaniamencie komentarzy,
spekulacji i sporów. Zwierzęta były obmacywane przez
kilkanaście par rąk jednocześnie. Otwierano im pyski, by
obejrzeć język i zęby, wykręcano głowy, by zajrzeć do uszu
i nozdrzy, ważono w ręku wymiona i podnoszono ogony, by
poznać, ile cielaków wydały na świat i ile jeszcze mogą wydać.
W końcu Sangane Dinizulu, ojciec panny młodej, niechętnie
zgadzał się na każdą sztukę. Mimo usilnych starań nie mogli
znaleźć powodu, by odrzucić choć jedno zwierzę. Ovambo
i Xhosa kochali swoje stada równie mocno jak Zulusi i równie
dobrze znali się na zwierzętach. Ponieważ chodziło o dumę
i honor, wybierając zwierzęta Moses i Hendrick użyli wszystkich
swoich umiejętności.
Dokładne zbadanie każdej z dwustu sztuk bydła zajęło wiele
godzin. W tym czasie orszak pana młodego rozsiadł się na
trawie obok drogi, wciąż stroniąc od Zulusów i udając brak
zainteresowania dla tego, co się obok nich działo. Słońce mocno
paliło, a kurz jeszcze wzmagał ich pragnienie, ale podczas
sprawdzania stada nie podawano żadnych napojów.
Wreszcie Sangane Dinizulu, siwy, wspaniałej postawy
mężczyzna, zawołał swoich pasterzy. Joseph Dinizulu,
przewodzący pasterzom, wystąpił do przodu i starzec oddał mu
stado pod opiekę. Choć napomniał najmłodszego syna bardzo
ostro i patrzył na niego surowo, nie potrafił ukryć ani miłości
do niego, ani zadowolenia ze stada, będącego zapłatą za żonę.
Kiedy więc zwrócił się do swojego przyszłego zięcia i przywitał
się z nim po raz pierwszy, trudno mu było powstrzymać
uśmiech, który pojawiał się na jego twarzy i znikał, jak promyki
słońca na zachmurzonym niebie.
Choć Sangane Dinizulu był wysokim mężczyzną, musiał
podnieść ręce w górę, gdy z godnością ściskał Mosesa. Następnie
cofnął się i klasnął w ręce, wzywając grupę siedzących nie
opodal młodych kobiet.
Usłyszawszy wezwanie, kobiety wstały i pomagając sobie
wzajemnie postawiły na głowach ogromne dzbany z piwem.
Potem utworzyły szereg i ruszyły, a choć śpiewały i kręciły
biodrami, ani kropla płynu nie wylała się z dzbanów. Były to
niezamężne dziewczyny, żadna z nich nie nosiła upiętych wysoko
włosów ani skórzanego kaftana mężatki, miały na sobie krótkie
spódniczki z paciorków. Ich nagie ciała były namaszczone oliwą,
a młode, sterczące piersi kołysały się i podskakiwały w rytm
pieśni powitalnej, wzbudzając uśmiechy i pomruk zadowolenia
wśród gości weselnych. Chociaż w głębi serca stary Sangane
Dinizulu nie pochwalał związków z członkami innych szczepów,
otrzymał wysoką lobolę, a według dostępnych informacji, jego
przyszły zięć był człowiekiem o dużej władzy i rozległych
wpływach. Nikt rozsądnie myślący nie mógł niczego zarzucić
takiemu konkurentowi, a ponieważ w orszaku weselnym pana
młodego mogli być inni tacy jak on, Sangane nie chciał
ujawniać swoich wątpliwości.
Dziewczęta klękały przed gośćmi, spuszczając głowy
i skromnie odwracając oczy. Chichocząc ze spojrzeń i figlarnych
uwag mężczyzn podawały wypełnione piwem dzbany,
a następnie odchodziły kołysząc biodrami, a wirujące spódniczki
prowokacyjnie odsłaniały ich jędrne pośladki.
Dzbany były tak ciężkie, że trzeba było używać dwóch rąk,
by je podnieść. Kiedy goście odstawiali je, na ich górnych
wargach pozostawała gęsta, biała piana. Oblizywali ją hałaśliwie
i śmiechy stawały się coraz swobodniejsze i przyjazne.
Kiedy już opróżniono dzbany, Sangane Dinizulu wstał
i wygłosił krótką mowę powitalną. Następnie wszyscy podnieśli
się i ruszyli drogą pod górę, ale teraz Zulusi szli ramię w ramię
z Ovambo i Xhosa. Moses Gama nie spodziewał się, że
kiedykolwiek to zobaczy. To tylko początek, pomyślał, wspaniały
początek, ale trzeba jeszcze wcielić w życie przedsięwzięcia tak
potężne jak góry Drakensberg, które ukazały się na niebieskim
horyzoncie, gdy weszli na szczyt wzgórza.
Choć Sangane Dinizulu miał z pewnością ponad
siedemdziesiąt lat, wszedł dziarsko pod górę, a teraz prowadził
długą kawalkadę mężczyzn do swojego obejścia, usytuowanego
na trawiastym zboczu schodzącym do rzeki. Chaty jego wielu
żon, przypominające wyglądem ule z równymi dachami, otaczały
kręgiem chatę starca. Wejścia do nich były tak niskie, że
wchodząc trzeba się było schylać. Chata Sangane Dinizulu także
wyglądała jak ul, lecz była znacznie większa, a liście na dachu
tworzyły regularny wzór. Był to dom wodza Zulusów, syna
niebios.
Na zboczu siedziało bardzo wielu, tysiąc lub nawet więcej,
najważniejszych rangą Zulusów, wraz ze swoimi starszymi
żonami. Niektórzy z nich podróżowali wiele dni, by uczestniczyć
w uroczystości. Teraz zebrali się w grupy, a każdy z wodzów był
otoczony świtą.
Kiedy orszak pana młodego pokazał się na wzgórzu, wstali
jak jeden mąż i zaczęli wykrzykiwać pozdrowienia i uderzać
w tarcze, a Sangane Dinizulu poprowadził ich do bramy swojego
obejścia. Przed wejściem rozłożył ręce uciszając zebranych
i goście weselni ponownie rozsiedli się wygodnie na trawie. Tylko
wodzowie usiedli na rzeźbionych tronach i podczas gdy młode
dziewczęta roznosiły wśród nich dzbany z piwem, Sangane
Dinizulu wygłosił mowę weselną.
Najpierw przypomniał historię całego plemienia, podkreślając
rolę rodu Dinizulu. Wymieniał zasługi wojenne i bohaterstwo
swoich przodków. Ponieważ było ich wielu, zajęło to dużo
czasu, ale goście byli zadowoleni, gdyż dziewczęta dolewały piwa
do czarnych dzbanów, gdy tylko zostały opróżnione, a choć
starsi znali historię plemienia równie dobrze, jak Sangane
Dinizulu, zawsze lubili jej słuchać, gdyż była niczym kotwica na
niespokojnym morzu życia. Dopóki historia i zwyczaje nie
zostaną zapomniane, plemię jest bezpieczne.
Po dłuższej przemowie Sangane Dinizulu powiedział na
zakończenie ochrypłym, ostrym głosem:
– Są wśród was tacy, którzy zastanawiali się, czy jest rzeczą
mądrą, by córka Zulusa wychodziła za mężczyznę z innego
plemienia. Szanuję te poglądy, gdyż mnie także dręczyły
wątpliwości i długo się nad tym zastanawiałem.
W tym momencie wielu starszych pokiwało głowami,
a w stronę orszaku pana młodego padło kilka wrogich spojrzeń,
ale Sangane Dinizulu mówił dalej:
– Miałem te same wątpliwości, gdy moja córka poprosiła,
bym jej pozwolił opuścić chatę jej matki i by mogła pojechać
do goldi, kopalni złota, i pracować w wielkim szpitalu
w Baragwanath. Teraz jestem przekonany, że postępowała
właściwie i dobrze. Stary człowiek może być dumny z takiej
córki. Ma przed sobą wielką przyszłość.
Mówił spokojnie i rozważnie. Widział powątpiewanie w oczach
starszyzny, ale nie zwracał na to uwagi.
– Mężczyzna, który zostanie jej mężem, nie jest Zulusem –
ale on także ma przed sobą wielką przyszłość. Większość z was
słyszała jego imię. Wiecie, że jest człowiekiem dzielnym
i potężnym. Jestem przekonany, że oddając mu córkę za żonę,
raz jeszcze postępuję właściwie – zarówno ze względu na
dobro córki, jak i plemienia.
Kiedy starzec usiadł na swoim tronie, wszyscy byli bardzo
poważni, powściągliwi i nikt nic nie mówił. Patrzyli z niechęcią na
pana młodego siedzącego przed swoimi ludźmi.
Moses Gama wstał i wszedł wyżej na zbocze, tak by patrzeć
na nich z góry. Dzięki temu jego dobrze widoczna na tle nieba
postać wydawała się jeszcze wyższa, a królewskie futro
z leoparda podkreślało pochodzenie.
– Zulusi, pozdrawiam was!
W panującej ciszy jego głęboki przejmujący głos niósł się
daleko i wszyscy dobrze go słyszeli. Byli poruszeni i zaskoczeni
tym, że mówił płynnie ich językiem.
– Przybyłem tu, by poślubić jedną z najpiękniejszych córek
waszego plemienia, ale jako część zapłaty przynoszę wam wizję
i obietnicę – zaczął Moses.
Słuchali go uważnie, ale i ze zdziwieniem. Powoli, w miarę jak
przedstawiał im swoją wizję przyszłości, zjednoczenie plemion
i odrzucenie istniejącej przez trzysta lat dominacji białych, ich
nastawienie się zmieniało. Starsi słuchali go z coraz większą
niechęcią, potrząsali głowami i wymieniali gniewne spojrzenia,
a niektórzy z nich – co było dużym uchybieniem w stosunku do
ważnego gościa – nawet szemrali przeciw niemu. Jednak to, co
im proponował, oznaczało odrzucenie starych zwyczajów
i porządku społecznego, z którym splecione było ich życie. Na to
miejsce proponował coś nieznanego i nie sprawdzonego, świat
odwrócony do góry nogami, bezład, w którym szalone słowa
miały zastąpić stare wartości i sprawdzone prawa, a oni – jak
wszyscy starzy ludzie – obawiali się zmiany.
Inaczej było z młodymi. Słuchali go, a jego słowa rozgrzewały
ich jak ognisko w mroźną zimową noc. Jeden z nich słuchał
uważniej niż inni. Joseph Dinizulu nie miał jeszcze czternastu
lat, ale w jego żyłach płynęła krew wielkiego Chaka. Te dziwne
z początku słowa weselnego przemówienia Mosesa zaczęły
rozbrzmiewać w jego uszach jak pieśń bojowa, a jego oddech
stawał się coraz szybszy.
– A więc, Zulusi, przybyłem tu, by oddać wam ziemię
waszych ojców. Przybyłem, by obiecać wam, że czarny człowiek
znów będzie władał Afryką i że tak jak pewne jest to, że jutro
wzejdzie słońce, tak też pewne jest to, że przyszłość należy do
was.
Nagle Joseph Dinizulu zobaczył przyszłość.
– Czarny człowiek będzie władał Afryką!
Dla Josepha Dinizulu, podobnie jak dla wielu innych spośród
zgromadzonych, tego dnia zmienił się świat.
Victoria Dinizulu czekała w chacie swojej matki. Siedziała na
wymoszczonym futrem królików klepisku. Miała na sobie
tradycyjny strój zuluskiej panny młodej, wyszywany i zdobiony
przez jej matkę i siostry, bardzo bogaty i piękny. Każdy wzór
miał magiczne znaczenie.
Nadgarstki i kostki przewiązała sznurami kolorowych
paciorków i nałożyła naszyjnik z korali, a jej krótka spódniczka
ze skórzanych rzemieni była ozdobiona paciorkami. Sznury
paciorków miała także we włosach i wokół talii. Tylko jedno
różniło jej strój od tradycyjnego stroju panny młodej
z plemienia Zulusów – od okresu dojrzewania, kiedy ją
ochrzczono w kościele anglikańskim, zawsze miała zakryte piersi.
Nałożyła bluzkę z wzorzystego jedwabiu, pasującego do reszty
stroju.
Siedząc w środku chaty słuchała uważnie dochodzącego
z zewnątrz głosu oblubieńca. Słyszała go dobrze, choć musiała
uciszać inne dziewczęta, gdy zaczynały szeptać i chichotać. Każde
słowo raziło niczym strzała i czuła, jak rośnie i niemal
obezwładnia ją miłość i oddanie dla tego mężczyzny.
Chata nie miała okien, więc wewnątrz było tak ciemno jak
w średniowiecznej katedrze. Powietrze było gęste od dymu, który
wydobywał się wolno z ogniska żarzącego się w środku,
a następnie wznosił ku małemu otworowi w zwieńczeniu kulistego
dachu. Kościelna atmosfera pogłębiała jej cześć dla niego,
a kiedy Moses przestał mówić, wydawało jej się, że cisza
wniknęła w jej serce. Po jego przemowie nie było słychać
wiwatów ani okrzyków. Zulusi byli bardzo poruszeni słowami
Mosesa i zachowali ciszę. Victoria czuła to, mimo że siedziała
w zaciemnionej chacie.
– Już czas – wyszeptała matka, pomagając jej wstać. – Idź
z Bogiem.
Matka Victorii była chrześcijanką i właśnie dzięki niej
dziewczyna poznała tę wiarę.
– Bądź dla niego dobrą żoną – pouczyła ją, prowadząc do
wejścia chaty.
Wyszła na zewnątrz, w jasne światło słoneczne. Na tę chwilę
oczekiwali goście, a kiedy zobaczyli, jaka jest piękna, ryczeli jak
byki i bębnili w tarcze. Ojciec podszedł, by ją przywitać,
a następnie posadził ją na rzeźbionym krześle z kości słoniowej,
stojącym przy wejściu do obejścia, tak by mogła się rozpocząć
ceremonia cimeza.
Cimeza znaczy „zamknięcie oczu”. Victoria siedziała mocno
zamykając oczy, podczas gdy reprezentanci różnych klanów
pojedynczo stawali przed nią i kładli prezenty. Gdy odszedł
ostatni z nich, pozwolono jej otworzyć oczy. Victoria cieszyła się
głośno z hojności ofiarodawców. Dostała dzbany, koce, ozdoby,
pięknie tkane narzuty i koperty z pieniędzmi.
Stary Sangane stojąc za nią oceniał dokładnie wartość
każdego prezentu i uśmiechając się z zadowoleniem dał w końcu
swojemu synowi Josephowi znak do rozpoczęcia uczty.
Przeznaczył na ubój dwanaście tłustych wołów, co dowodziło,
że był jeszcze hojniejszym człowiekiem niż ofiarodawcy jego
córki, ale jako człowiek potężny i głowa królewskiego klanu nie
mógł postąpić inaczej. Wybrani wojownicy zbliżyli się, by zabić
woły. Ponury widok rzezi, ryki zwierząt i nieprzyjemny zapach
świeżej krwi zmieszanej z kurzem wkrótce zastąpiła woń dymu
z rozpalonych na zboczu ognisk.
Na znak Sangane Moses Gama zbliżył się do obejścia,
a Victoria wstała, by go powitać. Stanęli naprzeciw siebie
i ponownie nastała cisza. Pan młody był tak postawny
i majestatyczny, a panna młoda tak piękna i pełna wdzięku, że
goście nie mogli się im napatrzeć.
Gdy Victoria zdejmowała sznur koralików ucu, którym była
przepasana w talii, goście mimowolnie zbliżyli się do młodej
pary. Uklękła przed Mosesem i z dłońmi złożonymi w uroczystym
geście ofiarowała mu je jako symbol dziewictwa. Przyjmując ten
dar, przyjął także ją i zebrani zakrzyknęli głośno. Ceremonia
była zakończona, Moses Gama stał się jej mężem i panem.
Teraz dopiero mogło się naprawdę rozpocząć ucztowanie
i picie piwa. Nad ogniskami zawieszano surowe mięso
i zdejmowano je, ledwie się opiekło, dzbany z piwem krążyły
z rąk do rąk, a młode dziewczęta nadchodziły z góry tanecznym
krokiem dolewając gościom złocistego płynu.
Nagle w dole wybuchnęła wrzawa i grupa ozdobionych
piórami wojowników puściła się pędem w górę zbocza
w kierunku siedzącej u wejścia Victorii. Jej bracia, bracia
przybrani, siostrzeńcy i bratankowie, a wśród nich Joseph
Dinizulu, biegli z okrzykami wojennymi na ustach, by wybawić
siostrę z rąk obcego, który chciał ją zabrać spośród nich.
Buffaloes byli jednak na to przygotowani. Wywijając kijami
pobiegli z Hendrickiem na czele, by uniemożliwić porwanie.
Rozległ się płacz i zawodzenie kobiet, a w chwilę później odgłos
uderzeń kijów. Wojownicy krzyczeli, krążyli wokół siebie
i obrzucali się wyzwiskami w tumanach kurzu.
To właśnie dlatego w czasie uroczystości nikt nie mógł
posiadać metalowej broni, gdyż walka, początkowo traktowana
jak zabawa, stawała się coraz bardziej zacięta. Zanim porywacze
zdecydowali się wycofać, lała się krew i pękały kości. Tamowano
krew przykładając do ran garście piasku, a zarówno zwycięzcy,
jak i pokonani byli tak spragnieni po walce, że wołali na
dziewczęta, by przyniosły więcej piwa. Zgiełk ucichł, ale po
chwili zza wzgórza dał się słyszeć hałas zbliżających się
samochodów.
Dzieci pobiegły na górę i zaczęły klaskać w ręce i śpiewać.
Zza grzbietu wyłoniły się dwa samochody i kołysząc się jechały
wolno drogą prowadzącą do obejścia.
W pierwszym samochodzie siedziała wysoka biała kobieta,
o czerwonej, pomarszczonej i pobrużdżonej twarzy,
przypominającej pysk buldoga. Miała na głowie staromodny
kapelusz z szerokim rondem, spod którego wystawały
nieporządne, kręcone, siwe włosy.
– Kto to jest? – dopytywał Moses.
– Lady Anna Courtney – wykrzyknęła Victoria. – Ona
zachęcała mnie, by opuścić to miejsce i pójść w świat.
Victoria pobiegła na spotkanie samochodu, a kiedy lady Anna
wysiadła ciężko z samochodu, objęła ją.
– A więc, moje dziecko, powróciłaś do nas. Mimo że lady
Anna mieszkała już trzydzieści pięć lat w Afryce, wciąż mówiła
z twardym akcentem.
– Nie na długo – zaśmiała się Victoria i lady Anna
popatrzyła na nią z uwielbieniem. Kiedyś, gdy Victoria była
dzieckiem, służyła w dużym domu jako pokojówka, ale jej
uroda i inteligencja przekonały lady Annę, że jest przeznaczona
do wyższych zadań.
– Gdzie jest ten mężczyzna, który cię nam zabiera? –
spytała, a Victoria wzięła ją za rękę.
– Najpierw musi się pani przywitać z moim ojcem, a potem
przedstawię panią mojemu mężowi.
Z drugiego samochodu wysiadła para w średnim wieku,
radośnie witana przez cisnący się tłum. Mężczyzna był wysoki
i elegancki. Miał postawę żołnierza, ogorzałą twarz, o oczach
zapatrzonych w dal, tak jak u ludzi dużo przebywających na
łonie natury. Podkręcił wąsy i podał żonie ramię. Była niemal
tak wysoka jak on, jeszcze szczuplejsza i pomimo że jej włosy
były już przyprószone siwizną, nadal niezwykle piękna.
Sangane Dinizulu podszedł, by ich powitać.
– Witaj, Jamela!
Szeroki uśmiech ujął nieco dostojeństwa Sangane. Pułkownik
Mark Anders mówił płynnie w języku Zulusów.
– Witaj, stary przyjacielu – powiedział z szacunkiem. – Niech
twoje bydło i twoje żony będą zdrowe i tłuste.
Sangane zwrócił się do jego żony, Storm, córki generała
Seana Courtneya:
– Witaj, Nkosikazi. Przynosisz zaszczyt mojemu domowi.
Obie rodziny łączyły nierozerwalne, wielokrotnie sprawdzone
więzy, sięgające poprzedniego stulecia.
– Och, Sangane, tak się cieszę, dla ciebie i Victorii to
radosny dzień.
Storm opuściła męża, podeszła szybko do Victorii i objęła ją.
– Vicky, życzę ci szczęścia i wielu synów – powiedziała.
– Tak wiele zawdzięczam pani i pani rodzinie, Nkosikazi.
Nigdy nie spłacę długu wdzięczności – odpowiedziała Vicky.
– Nawet nie próbuj – powiedziała Storm z udawanym
oburzeniem w głosie. – Czuję się tak, jakby moja własna córka
wychodziła za mąż. Vicky, przedstaw mnie swojemu mężowi.
Teraz podszedł do nich Moses Gama i kiedy Storm
przywitała go w języku Zulusów, odpowiedział poważnie po
angielsku:
– Witam panią, pani Anders. Victoria dużo mi mówiła o pani
i pani rodzinie.
Po chwili odwrócił się do Marka Andersa wyciągając ku
niemu rękę.
– Witam pana, pułkowniku – powiedział i uśmiechnął się
lekko, gdy zobaczył, że biały człowiek zawahał się, zanim podał
mu rękę. Było rzeczą niezwykłą, by mężczyźni różnych ras
witali się w ten sposób. Moses wyczuł jego intencje, pomimo że
Anders udawał, iż kocha Zulusów i mówił ich językiem.
Pułkownik Mark Anders był przeżytkiem epoki królowej
Wiktorii. Walczył w obu wojnach światowych, a obecnie był
dyrektorem Parku Narodowego Chaka’s Gate. Walcząc
z oddaniem i zimnym okrucieństwem przeciw kłusownikom
i rabusiom, uczynił go jednym z najwspanialszych rezerwatów
dzikiej przyrody w Afryce. Kochał afrykańskie zwierzęta ojcowską
miłością, chronił je i pielęgnował, a do czarnych ludów –
zwłaszcza do Zulusów – odnosił się niemal tak samo
protekcjonalnie. Pułkownik był więc śmiertelnym wrogiem
Mosesa i kiedy popatrzyli sobie w oczy, obaj upewnili się co do
tego.
– Słyszałem z daleka ryk lwa – powiedział Mark Anders
w języku Zulusów. – Teraz patrzę bestii prosto w twarz.
– Ja także o panu słyszałem, pułkowniku – odpowiedział
Moses po angielsku.
– Victoria to delikatne dziecko – Mark Anders dalej mówił
w języku Zulusów. – Mamy nadzieję, że nie zaszczepi pan jej
swojej dzikości.
– Będzie wierną żoną – odpowiedział Moses po angielsku. –
Jestem pewien, że zrobi to, o co ją poproszę.
Storm przysłuchiwała się tej wymianie zdań i wyczuwając
zdecydowanie wrogie nastawienie dwóch mężczyzn, delikatnie
wtrąciła się do ich rozmowy.
– Moses, jeżeli jest pan gotów, możemy pojechać na
uroczystość do Theuniskraal.
Victoria i jej matka nalegały, by oprócz tradycyjnych zaślubin
plemiennych odbył się także ślub kościelny. Teraz Sangane wraz
z większością gości, którzy jako poganie i wyznawcy kultu
przodków nie mieli uczestniczyć w uroczystości, zostali w obejściu,
podczas gdy państwo młodzi i kilkoro gości wsiedli do dwóch
samochodów.
Theuniskraal był domem lady Anny Courtney i pierwotną
siedzibą rodziny Courtneyów. Stał u stóp wzgórza Ladyburg,
wśród nie pielęgnowanych trawników i zaniedbanych ogrodów,
w których rosły palmy, pnącza i drzewa zwane „dumą Indii”.
Stary, rozłożysty dom był dziwną mieszanką różnych stylów
architektonicznych. Za ogrodami rozpościerały się nie kończące
się pola trzciny cukrowej, poruszające się i falujące jak
wzburzone morze.
Goście weselni weszli do domu, by zmienić paciorki, pióra
i futra na bardziej odpowiednie do drugiej uroczystości stroje,
a lady Anna z rodziną poszła przywitać anglikańskiego pastora,
stojącego w dużym namiocie ustawionym na trawniku.
Kiedy pół godziny później pan młody i jego towarzysze
wyszli na trawnik, mieli na sobie ciemne garnitury. Brat Victorii,
który zaledwie parę godzin wcześniej skakał i wymachiwał
piórami w tańcu giya, miał teraz nienagannie zawiązany krawat
w barwach Stowarzyszenia Prawników i lotnicze, ciemne okulary,
zabezpieczające go przed blaskiem białych ścian Theuniskraal;
czekał na pannę młodą, rozmawiając uprzejmie z rodziną
Courtney.
Matka Victorii, kobieta podobnej budowy co lady Anna,
ubrana w jeden z jej nie noszonych żakietów, zaczęła już
próbować dań wystawionych na długim drewnianym stole
w namiocie. Pułkownik Mark Anders i pastor stali nieco z boku.
Należeli do tego samego pokolenia i obaj uważali, że ta
uroczystość jest gorsząca i nienaturalna. Storm musiała długo
przekonywać pastora, by udzielił ślubu Victorii i Mosesowi.
Zgodził się pod warunkiem, że uroczystość nie odbędzie się
w jego kościele, gdyż mogłoby to urazić konserwatywnie
nastawionych białych wiernych.
– Niech mi kto powie, czy dawniej, kiedy wszyscy znali
swoje miejsce i nie próbowali naśladować ludzi wyższego stanu,
nie było lepiej – mruknął Mark Anders, a pastor kiwnął głową.
– Nie warto o tym myśleć...
Przerwał, gdyż Victoria wyszła na werandę. Storm Anders
pomogła jej wybrać długą, białą atłasową suknię z wiankiem
z drobnych czerwonych róż przytrzymujących długi welon.
Czarna, lśniąca twarz Victorii wspaniale kontrastowała z bielą
i czerwienią, a jej radość promieniowała na wszystkich. Gdy lady
Anna zaczęła grać na pianinie marsz weselny, nawet Mark
Anders zapomniał o swoich obawach.
Rodzina Victorii wybudowała w obejściu jej ojca nową,
wspaniałą chatę na ich noc poślubną. Bracia i bracia przyrodni
wycięli pęki młodych drzew i pień na środkowy słup, a następnie
wpletli pomiędzy nie gałęzie, nadając budowli kształt ula. Później
jej matka, siostry i siostry przyrodnie wykonały to, co należało
do kobiet: pokryły chatę trawą, starannie przywiązały do
szkieletu chaty długie źdźbła, upychały je, przycinały i układały,
aż chata była równa i symetryczna, a dokładnie ułożone źdźbła
trawy lśniły jak wypolerowany brąz.
W chacie znajdowało się dużo całkowicie nowych sprzętów:
wsparty na trzech nóżkach dzban, koce i podarowana przez
siostry, wspaniała narzuta z futer królików i małpich skór, przez
nie wyprawionych i tak uszyta, że była prawdziwym dziełem
sztuki.
Przy ognisku na środku chaty Victoria sama po raz pierwszy
przygotowywała posiłek dla swojego męża, przysłuchując się
głośnym śmiechom gości dochodzącym z zewnątrz. Piwo z prosa
nie było mocne, ale kobiety nawarzyły mnóstwo tego trunku,
a goście pili od wczesnego ranka.
Usłyszała, że orszak pana młodego zbliża się do chaty.
Słychać było śpiewy i głośne, dwuznaczne rady, okrzyki
dodające odwagi, wulgarne przypominania o obowiązku i po
chwili Moses wszedł do chaty. Wyprostował się stając obok
niej, tak że głową dotykał kulistego dachu, a głosy jego
towarzyszy oddaliły się i ucichły.
Victoria, wciąż klęcząc, przysiadła na piętach i spojrzała na
Mosesa. Teraz wreszcie nie miała na sobie europejskiego
ubrania, ale po raz ostatni krótką spódniczkę z paciorków, jakie
nosiły tylko dziewice. W czerwonym blasku ognia jej czarne,
lśniące ciało miało barwę starego bursztynu.
– Jesteś bardzo piękna – powiedział.
Victoria była uosobieniem ideału piękna kobiety Nguni. Zbliżył
się do niej, ujął ją za ręce i pomógł wstać.
– Przygotowałam dla ciebie jedzenie – wyszeptała.
– Później będzie czas na jedzenie.
Zaprowadził ją do legowiska ze skór. Stała nie ruszając się,
a on rozwiązał rzemień spódniczki, wziął dziewczynę na ręce
i położył na posłaniu z miękkiego futra.
Jako dziewczynka Victoria baraszkowała z chłopcami
w przybrzeżnych zaroślach i na otwartym stepie, gdzie chodziła
z koleżankami zbierać chrust w pobliżu pasących się stad.
W czasie tych zabaw dotykali się wzajemnie, badali, ocierali,
pieścili, prawie doprowadzając do zabronionego zbliżenia.
Zwyczaje plemienne zezwalały na to, a starsi patrzyli
z uśmiechem, ale te zabawy nie przygotowały jej na moc
i umiejętności tego mężczyzny ani na to, że był tak duży.
Wszedł głęboko w jej ciało, dotykając samego środka duszy.
Dużo później przywarła do niego i wyszeptała:
– Teraz jestem nie tylko twoją żoną, ale także twoją
niewolnicą do końca moich dni.
O świcie jej radość została zmącona.
– Będziemy razem jeszcze tylko jedną noc – w czasie
powrotu do Johannesburga. Potem opuszczę cię – powiedział
Moses, a ją ogarnęła rozpacz, choć jej piękna, okrągła twarz
pozostała spokojna.
– Na jak długo? – spytała.
– Aż dokończę to, co zacząłem – odpowiedział Moses, a po
chwili pogładził ją po twarzy i dodał łagodnie: – Wiedziałaś, że
tak musi być. Ostrzegałem cię, że poślubiając mnie, poślubisz
sprawę.
– Ostrzegałeś mnie – powiedziała chrapliwym szeptem. –
Ale w żaden sposób nie mogłam się domyślić, że twoja
nieobecność sprawi mi taki ból.
Następnego ranka wstali wcześnie. Moses kupił używanego
buicka, na tyle starego i zdezelowanego, by nie wzbudzał
zainteresowania i zawiści. Jeden z najlepszych mechaników
Hendricka wyremontował jednak silnik i wzmocnił zawieszenie,
nie zmieniając wnętrza. Tym samochodem mieli wrócić do
Johannesburga.
Choć było jeszcze ciemno, wszyscy już wstali, a siostra
Victorii przygotowała dla nich śniadanie. Po posiłku nadeszła
trudna chwila pożegnania z rodziną. Uklękła przed ojcem.
– Idź w pokoju, córko – powiedział serdecznie. – Będziemy
często o tobie myśleć. Odwiedzaj nas ze swoimi synami.
Matka Victorii tak płakała i lamentowała, jakby to był
pogrzeb, a nie wesele, a Victoria obejmowała ją i mówiła, jak
bardzo ją kocha i jak jest oddana, ale nie mogła matki
pocieszyć. Wreszcie zaopiekowały się nią siostry Victorii.
Potem podchodziły wszystkie żony jej ojca, przyrodni bracia
i siostry, wujowie, ciotki i kuzyni przybyli z odległych stron Zulu.
Victoria musiała się pożegnać z każdym z nich, ale niektóre
rozstania były trudniejsze niż inne. Jednym z nich było
pożegnanie z Josephem Dinizulu, jej ulubieńcem. Choć był
przyrodnim bratem i miał o siedem lat mniej niż ona, zawsze
istniała pomiędzy nimi specjalna więź. Byli najzdolniejszymi
członkami rodziny w swoim pokoleniu, a ponieważ Joseph
mieszkał w Drake’s Farm z jednym ze swoich starszych braci,
mieli się nadal spotykać.
Jednakże Joseph nie miał wrócić do Witwatersrand. Zdał
egzamin pisemny do elitarnej szkoły w Waterford w Swazilandzie,
w której nie obowiązywała segregacja rasowa, a lady Anna
Courtney miała płacić jego czesne. Jak na ironię, do tej samej
szkoły posyłał swoich synów, Wellingtona i Raleigha, Hendrick
Tabaka. Będą zatem mieli okazję dalej ze sobą
współzawodniczyć.
– Obiecaj mi, że będziesz bardzo się starał, Joseph –
powiedziała Victoria. – Nauka to potęga.
– Będę się uczył – zapewnił ją Joseph. Uniesienie wywołane
przemówieniem Mosesa jeszcze nie wygasło. – Vicky, czy mogę
odwiedzić ciebie i twojego męża? On jest takim mężczyzną,
jakim ja chciałbym kiedyś być.
Vicky powtórzyła to Mosesowi. Jechali sami starym buickiem,
a w bagażniku i na tylnym siedzeniu piętrzyły się prezenty ślubne
i rzeczy Vicky. Opuszczali właśnie wielki nadmorski amfiteatr
Natal i wjeżdżali grzbietem gór Drakensberg na położone
wysoko stepy Transwalu.
– Dzieci są naszą przyszłością – skinął Moses, patrząc
przed siebie na stromą serpentynę drogi, wspinającą się na
zbocze w pobliżu gór Majuba, gdzie Burowie pobili Brytyjczyków
w jednej z wielu bitew.
– Starzy ludzie są beznadziejni. Widziałaś na weselu, że gdy
starałem się pokazać im drogę, wierzgali i protestowali niczym
nie ujarzmione woły – ale dzieci! – uśmiechnął się. – Są jak
nie zapisane kartki papieru. Można pisać na nich to, co się
chce. Starzy ludzie są twardzi jak kamień i niewzruszeni, ale
dzieci są jak glina, łatwo formująca się glina czekająca na
zręczne ręce garncarza.
Podniósł rękę. Jego dłoń była długa i kształtna, niczym ręka
chirurga lub artysty, a wewnątrz bladoróżowa i nie zniszczona
pracą.
– Dzieci nie mają zmysłu moralnego, niczego się nie boją,
nie rozumieją, czym jest śmierć. To wszystko poznają później,
ucząc się od starszych. Są znakomitymi żołnierzami, gdyż nie
pytają o nic, a pociąganie za spust nie wymaga dużo siły. Jeżeli
wróg pobije je, stają się znakomitymi ofiarami. Okrwawione
zwłoki dziecka wywołują przerażenie i wyrzuty sumienia nawet
w najtwardszym sercu. Tak, dzieci są naszym kluczem do
przyszłości. Twój Chrystus wiedział o tym, mówiąc „Pozwólcie
dzieciom przychodzić do mnie”*. [* Biblia Tysiąclecia, Łk, 18,6]
Victoria obróciła się na skórzanym siedzeniu buicka
i popatrzyła na niego.
– Twoje słowa są okrutne i bluźniercze – wyszeptała,
rozdarta między miłością do niego i instynktownym wstrętem do
tego, co powiedział.
– Twoja reakcja potwierdza, że są prawdziwe – powiedział.
– Ale... – przerwała nie mając odwagi spytać i bojąc się
usłyszeć jego odpowiedź – mówisz, że powinniśmy
wykorzystywać nasze dzieci... – Urwała i przypomniała sobie
widok oddziału pediatrycznego szpitala. Pomiędzy małymi
pacjentami spędziła najszczęśliwsze miesiące całej praktyki. –
Czy chcesz mi powiedzieć, że użyłbyś dzieci w pierwszej linii
walki – jako żołnierzy?
– Jeżeli dziecko nie może wyrosnąć na wolnego człowieka,
równie dobrze może umrzeć młodo – powiedział Moses. –
Victorio, już wcześniej słyszałaś, jak to mówiłem. Najwyższy
czas, żebyś w to uwierzyła. Dla naszego zwycięstwa zrobię
wszystko, zapłacę każdą cenę. Jeżeli trzeba będzie poświęcić
tysiąc małych dzieci, żeby sto tysięcy innych mogło wyrosnąć
na wolnych ludzi, nie zawaham się ani chwili.
Victoria Dinizulu po raz pierwszy w życiu naprawdę się
przestraszyła.
Na nocleg zatrzymali się w domu Hendricka w Drake’s Farm,
ale wielu ludzi chciało porozmawiać z Mosesem. Byli wśród nich
członkowie Buffaloes, członkowie Związku Zawodowego
Górników, posłańcy z Rady Kongresu i dziesiątki innych
petentów, którzy przychodzili cicho, niczym szakale do lwa, gdy
w okolicy rozniosło się, że powrócił. Dopiero późną nocą mogli
pójść do przygotowanej dla nich małej sypialni.
Victoria była obecna na wszystkich tych spotkaniach, choć
niczego nie mówiła i siedziała cicho w kącie pokoju. Mężczyźni
byli z początku zdziwieni i zaskoczeni, rzucali jej ukradkowe
spojrzenia i dopiero zmuszeni przez Mosesa mówili o tym, co ich
do niego przywiodło. Nie byli przyzwyczajeni do tego, by ważne
sprawy omawiać w obecności kobiet. Żaden z nich nie zdobył się
jednak na to, by zaprotestować, aż do chwili, gdy do pokoju
wszedł jeden z posłańców Kongresu. Ponieważ reprezentował
tak potężną i ważną instytucję, jako pierwszy poruszył sprawę
obecności Victorii.
– Jest tu kobieta – powiedział.
– Tak – skinął Moses. – To nie tylko kobieta, to moja
żona.
– Tak nie można – powiedział posłaniec. – To wbrew
zwyczajowi. To sprawa mężczyzn.
– Naszym celem jest zburzenie i spalenie starych zwyczajów
i zbudowanie nowych. Chcąc to osiągnąć, potrzebujemy pomocy
wszystkich. Nie tylko mężczyzn, ale także kobiet i dzieci.
Nastała cisza i posłaniec kręcił się niespokojnie pod
bezlitosnym spojrzeniem ciemnych oczu Mosesa.
– Może zostać – poddał się w końcu.
– Tak – skinął głową Moses. – Moja żona może zostać.
Później, gdy leżeli na wąskim łóżku w ciemności sypialni,
Victoria przytuliła się mocno do Mosesa. Jej miękkie, krągłe
ciało przylegało do jego twardych mięśni.
– Sprawiłeś mi zaszczyt, czyniąc mnie częścią swojej walki.
Chcę być żołnierzem, tak jak dzieci. Myślałam o tym i odkryłam,
co mogę zrobić.
– Powiedz – poprosił.
– Kobiety. Mogę organizować kobiety. Mogę zacząć od
pielęgniarek w szpitalu, a potem przyjdzie czas na inne –
z czasem wszystkie. Weźmiemy udział w walce u boku mężczyzn.
Objął ją mocno.
– Jesteś lwicą – powiedział. – Piękną lwicą z plemienia
Zulusów.
– Czuję bicie twojego serca – szepnęła – i moje serce bije
dokładnie tak samo.
Rankiem zawiózł ją do hotelu dla pielęgniarek przy szpitalu.
Victoria stała na szczycie schodów, ale nie wchodziła do
budynku. Odjeżdżając obserwował ją we wstecznym lusterku.
Stała tam jeszcze, gdy włączył się w ruch uliczny i skierował do
Johannesburga, do Rivonii.
Był jednym z pierwszych przybyłych do Puck’s Hill na
zebranie Rady, na które wezwał go posłaniec poprzedniego
wieczoru.
Marcus Archer przywitał go na werandzie, uśmiechając się
jadowicie:
– Ludzie mówią, że dopóki mężczyzna się nie ożeni, nie żyje
pełnią życia – ale gdy to zrobi, jest skończony.
W kuchni, która zawsze służyła im za salę konferencyjną,
siedziało już dwóch białych.
Bram Fischer był potomkiem znanej rodziny Afrykanerów,
a jego ojciec przewodził Oranii. Chociaż był znawcą prawa
górniczego i sędzią w Johannesburgu, należał do starej partii
komunistycznej i Kongresu, a ostatnio w praktyce prawniczej
zajmował się niemal wyłącznie sprawami związanymi z ustawami
rasowymi wprowadzonymi przez nacjonalistów w 1948 roku. Ten
czarujący i mądry człowiek rzeczywiście przejmował się
wszystkim, co dotyczyło jego rodaków wszystkich ras, lecz
Moses wystrzegał się go. Ślepo wierzył w ostateczne cudowne
zwycięstwo dobra nad złem i zdecydowanie przeciwstawiał się
utworzeniu Umkhonto we Sizwe, wojskowej formacji Kongresu.
Swoimi pacyfistycznymi poglądami wywierał duży wpływ na
część Kongresu, ograniczając tym samym dążenia Mosesa.
Drugim mężczyzną był Joe Cicero, emigrant litewski. Moses
mógł się tylko domyślać, dlaczego przyjechał do Afryki i kto go
przysłał. Był jednym z „jastrzębi”, zawziętym tak jak Moses, tak
jak on opowiadającym się za bezpośrednim, bezwzględnym
działaniem. Moses siadł koło niego, z dala od Fischera, gdyż
dzisiaj potrzebował jego poparcia.
Marcus Archer, który lubił gotować, ustawił przed nimi
talerze ze smażonymi nerkami i oeufs ranchero, ale zanim
Moses skończył śniadanie, zaczęli nadjeżdżać inni. Nelson
Mandela przyjechał razem ze swoim wiernym sojusznikiem
Tambo, a zaraz po nich Sisulu, Mbeki i inni, aż wszystkie
miejsca były zajęte, a długi stół był zastawiony brudnymi
talerzami, kubkami i popielniczkami, które wkrótce wypełniły
niedopałki.
Powietrze było gęste od dymu z papierosów i zapachu
smażeniny. W czasie burzliwej, poważnej rozmowy starali się
ustalić, jakie są cele kampanii oporu.
– Musimy rozbudzić świadomość naszych ludzi, otrząsnąć ich
z tępej akceptacji zniewolenia – zaproponował Mandela,
a siedzący naprzeciw niego Moses pochylił się do przodu.
– Co ważniejsze, musimy wstrząsnąć sumieniem reszty
świata, gdyż to właśnie stamtąd przyjdzie ostateczne ocalenie.
– Nasi ludzie... – zaczął Mandela, ale Moses przerwał mu.
– Nasi ludzie są bez broni i nie wyszkoleni. Ci, co nas
uciskają, są zbyt silni. Nie możemy zwyciężyć bez broni.
– A więc odrzucasz drogę pokojową? – spytał Mandela. –
Z góry zakładasz, że wolność można wywalczyć tylko zbrojnie?
– Rewolucja hartuje się i utwardza w krwi mas – potwierdził
Moses. – Tak jest zawsze.
– Panowie! Panowie! – Bram Fischer podniósł rękę, by ich
powstrzymać. – Powróćmy do głównego tematu dyskusji.
Zgadzamy się, że celem kampanii oporu jest rozbudzenie
z letargu naszych ludzi i zwrócenie uwagi reszty świata. To są
nasze główne cele. Ustalmy teraz, co jeszcze chcemy osiągnąć.
– Wzmocnić pozycje Kongresu, jako jedynej realnej siły
wyzwoleńczej – zasugerował Moses. – W chwili obecnej mamy
mniej niż siedem tysięcy członków, ale powinniśmy dążyć do
tego, by pod koniec kampanii mieć ich ponad sto tysięcy.
Wszyscy się z tym zgodzili, nawet Mandela i Tambo
przytaknęli. Jednogłośnie przyjęli to postanowienie, więc mogli
zacząć omawiać szczegóły kampanii.
Było to poważne przedsięwzięcie, gdyż planowali, że chcąc
jak najsilniej oddziaływać na rząd i zbadać reakcję sił
bezpieczeństwa, trzeba rozpocząć kampanię tego samego dnia
we wszystkich głównych miastach całego Związku Południowej
Afryki.
– Musimy wypełnić ich więzienia, aż je rozsadzimy. Musimy
dawać się aresztować tysiącami, by pod naszym naciskiem
rozpadł się mechanizm tyranii – powiedział Mandela.
Przez następne trzy dni siedzieli w kuchni w Puck’s Hill,
wszystko dokładnie opracowując i planując. Przygotowywali listy
osób i miejsc, ustalali plan działań, zasady transportu
i porozumiewania się, ustanawiali linie kontroli idące od komitetu
centralnego do komitetów ruchu w poszczególnych prowincjach,
i dalej do regionalnych organizacji w każdym murzyńskim osiedlu
i wiosce.
Było to bardzo skomplikowane, ale w końcu pozostało do
ustalenia tylko jedno – data, kiedy kampania miała się
rozpocząć. Wszyscy popatrzyli na Albertha Luthuli siedzącego
u szczytu stołu. Nie zawahał się ani chwili.
– Dwudziestego szóstego czerwca – powiedział, a gdy zebrani
przytaknęli, mówił dalej: – A więc niech tak będzie. Wszyscy
znamy nasze zadania.
Podniósł dłonie z wyprostowanymi kciukami.
– Amandla! Moc! Ngawethu!
Moses wyszedł z domu. Zachodzące słońce zalało niebo
płomieniem i ognistą purpurą. Podszedł do starego buicka, gdzie
czekał na niego Joe Cicero. Złożywszy ręce na szerokiej piersi
opierał się o srebrzysty pień drzewa. Był krępy, silny,
przypominał niedźwiedzia.
Gdy Moses podszedł do niego, wyprostował się.
– Czy mógłby mnie pan podwieźć do Braamfontein,
towarzyszu? – spytał.
Moses otworzył mu drzwi buicka. Jechali w milczeniu przez
dziesięć minut, po czym Joe powiedział:
– To dziwne, że pan i ja nie rozmawialiśmy dotąd prywatnie.
Mówił bez obcego akcentu, ale miał okoloną brodę, szeroką,
słowiańską twarz i czarne jak smoła oczy.
– Dlaczego uważa pan, że to dziwne? – spytał Moses.
– Mamy podobne poglądy – odpowiedział Joe, – Obaj
jesteśmy wiernymi synami rewolucji.
– Czy jest pan tego pewien?
– Jestem pewien – skinął Joe. – Przyglądałem się panu
i słuchałem pana z uwagą i podziwem. Jestem przekonany, że
jest pan, towarzyszu, jednym z tych twardych ludzi, jakich
potrzebuje rewolucja.
Moses nie odpowiedział. Patrzył przed siebie, nie zmieniając
wyrazu twarzy, zmuszając milczeniem swojego pasażera do tego,
by mówił dalej.
– Co pan sądzi o Rosji? – spytał w końcu cicho Joe i Moses
rozważał, co odpowiedzieć.
– Rosja nigdy nie miała kolonii w Afryce – odpowiedział
ostrożnie. – Wiem, że wspiera walkę na Malajach, w Algierii
i w Kenii. Jestem przekonany, że jest prawdziwym
sprzymierzeńcem prześladowanych na całym świecie.
Joe uśmiechnął się i zapalił następnego papierosa
„Springbok”. którego wyjął z płaskiego, brązowo-białego pudełka.
Zapalał jednego papierosa od drugiego, a na jego krótkich
palcach widniały brązowe plamy.
– Droga do wolności jest stroma i kamienista – mruknął. –
A rewolucja nigdy nie jest bezpieczna. Proletariat musi być
chroniony przed sobą samym przez straż rewolucyjną.
– Tak – zgodził się Moses. – Czytałem prace Marksa
i Engelsa.
– A więc nie myliłem się – mruknął Joe. – Jesteś
wyznawcą. Powinniśmy być przyjaciółmi, dobrymi przyjaciółmi.
Zbliżają się trudne dni i będą potrzebni twardzi ludzie.
Sięgnął za tylne siedzenie i wziął swoją teczkę.
– Towarzyszu, byłbym zobowiązany, gdyby mnie pan
wysadził przy dworcu głównym – powiedział.
Gdy Moses dojechał do wąwozu poniżej jaskiń Sundi
i zaparkował buicka przed domkiem z prefabrykatów, służącym
ekspedycji za biuro i laboratorium, było już dwie godziny po
zmroku. Po cichu, by nie wystraszyć Tary, podszedł do jej
namiotu. Zobaczył jej sylwetkę przy ścianie namiotu. Leżała na
polowym łóżku czytając przy świetle lampy karbidowej
i zobaczył, jak zerwała się z miejsca, gdy dotknął płótna
namiotu.
– Nie bój się – powiedział cicho. – To ja.
– O Boże, myślałam, że nigdy nie przyjedziesz –
odpowiedziała spokojnie, ale głos drżał jej z radości.
Szalała za nim. W czasie poprzednich ciąży zawsze odczuwała
nudności, była ociężała i myśl o współżyciu napełniała ją odrazą.
Ale teraz, mimo że była już w trzecim miesiącu, pragnęła go do
szaleństwa. Moses chyba odgadł jej potrzeby, ale nie starał się
ich zaspokoić. Położył się nago na łóżku niczym blok czarnego
granitu. Tara usiadła na nim, by wprowadzić go w siebie.
Płakała, krzyczała i jęczała. Jej nie zniekształcone jeszcze ciążą
ciało, zarazem ciężkie i zręczne, podskakiwało i poruszało się na
nim, a on leżał nieruchomo. Tara pragnęła go tak rozpaczliwie
i chciwie, że przekraczała próg swojej wytrzymałości fizycznej,
pokonywała ograniczenia swojego ciała, aż w końcu wyczerpana
zsunęła się z niego i leżała nie mogąc złapać tchu. Jej
pociemniałe od potu kasztanowe włosy przylepiły się do szyi,
a namiętne ruchy były tak gwałtowne, że na jej udach pojawiła
się krew.
Moses okrył ją prześcieradłem i trzymał w ramionach, aż
przestała się trząść i zaczęła spokojnie oddychać i wtedy
powiedział:
– Wkrótce wszystko się rozpocznie – data jest już ustalona.
Tara była tak nieprzytomna, że potrząsnęła głową nie
rozumiejąc, o co chodzi – Dwudziesty szósty czerwca –
powiedział Moses. – W całym, kraju, w każdym mieście,
wszędzie w tym samym czasie. Jutro pojadę do Port Elizabeth
we wschodnim Cape, by tam zorganizować kampanię.
To było setki mil od Johannesburga, a ona przyjechała, by
być blisko niego. Zmęczona miłością, poczuła się oszukana
i wykorzystana. Chciała zaprotestować, ale opanowała się
i powstrzymała.
– Jak długo cię nie będzie?
– Tygodnie.
– Och Moses! – zaczęła, ale natychmiast zamilkła, gdy
spostrzegła, że zmarszczył brwi.
– Ta Amerykanka, Godolphin. Skontaktowałaś się z nią?
Połowa naszych wysiłków pójdzie na marne, jeżeli nie nadamy
im rozgłosu.
– Tak – zaczęła Tara i przerwała. Chciała mu powiedzieć, że
wszystko jest przygotowane i że Kitty spotka się z nim
kiedykolwiek będzie chciał, ale powstrzymała się. Jeżeli
skontaktuje ją z Mosesem, sama pozostanie na uboczu, a jeżeli
nie, będzie mogła być blisko niego.
– Tak, rozmawiałam z nią. Spotkałyśmy się u niej w hotelu.
Bardzo chce się z tobą spotkać, ale wyjechała z miasta do
Swazi.
– To niedobrze – mruknął Moses.– Miałem nadzieję, że się
z nią spotkam, zanim wyjadę.
– Mogłabym ją zawieźć do Port Elizabeth – podsunęła
Tara. – Ona wróci za dzień lub dwa i przyjadę z nią do ciebie.
– A będziesz mogła stąd wyjechać? – spytał Moses
z powątpiewaniem.
– Oczywiście. Przywiozę ekipę telewizyjną moim
samochodem. Moses mruknął niepewnie, w milczeniu
zastanawiając się nad tym, po czym skinął głową.
– Doskonale. Wyjaśnię ci, jak będziesz się mogła ze mną
skontaktować, gdy się tam znajdziesz. Będę w osiedlu New
Brighton, na przedmieściach miasta.
– Moses, czy mogę być z tobą? Czy mogę z tobą zostać?
– Wiesz, że to niemożliwe – zirytowało go jej naleganie. –
Biali nie mogą wchodzić do osiedla dla czarnych bez przepustki.
– Ekipa telewizyjna nie pomoże ci wiele, jeżeli nie
dostaniemy się do środka – powiedziała szybko Tara. – Jeżeli
mamy być użyteczni dla sprawy, powinniśmy być blisko ciebie.
W ten chytry sposób związała się z Kitty Godolphin i aż
wstrzymała oddech, gdy zdała sobie z tego sprawę.
– Chyba tak – skinął głową, a ona odetchnęła lekko.
Zaakceptował jej propozycję. – Istnieje sposób, W dzielnicy jest
szpital misyjny prowadzony przez niemieckie siostry. One są
naszymi przyjaciółkami. Mogłabyś się tam zatrzymać. Przygotuję
to.
Próbowała ukryć przed nim swoje zwycięstwo. Będzie z nim
i tylko to się liczyło. To było szaleństwo, ale choć była
posiniaczona i wszystko ją bolało, znów go pragnęła. To nie
było tylko fizyczne pożądanie, lecz coś więcej. Tylko w ten
sposób mogła mieć go dla siebie, choćby na kilka przelotnych
chwil. Kiedy miała go w swoim ciele, należał tylko do niej.
Tara była zaskoczona nastawieniem Kitty do siebie.
Przyzwyczaiła się, że zarówno kobiety, jak i mężczyźni, szybko
reagują na jej otwarty, ciepły charakter i urodę. Z Kitty było
inaczej, dziewczyna od początku odnosiła się do niej z zimną
rezerwą i wewnętrzną wrogością. Tara bardzo szybko przekonała
się, że Kitty nie jest niewinną, małą dziewczynką, za jaką chce
uchodzić, ale nawet gdy poznała, jak jest twarda i bezlitosna, nie
tłumaczyło to jeszcze nastawienia Kitty do niej. Przecież chciała
ją umówić na ważne spotkanie, a Kitty przyjęła to tak, jakby
była żywym skorpionem.
– Nie rozumiem – zaprotestowała wściekle. – Powiedziała mi
pani, że możemy przeprowadzić wywiad tu, w Johannesburgu.
Teraz chce pani, żebym się włóczyła po jakichś bezdrożach.
– Moses Gama musi tam być. Ma się zdarzyć coś
ważnego...
– Co takiego? – zapytała Kitty, opierając pięści na smukłych
biodrach. – To, co ustaliłyśmy, także było ważne.
Większość ludzi, poczynając od najbardziej znanych polityków
międzynarodowych gwiazd sportu i rozrywki, a kończąc na
zwykłych śmiertelnikach zrobiłoby wszystko, by się dostać,
choćby na kilka sekund, na mały ekran. Kitty Godolphin miała
równe boskiemu prawo decydowania, komu dać tę szansę,
a komu jej odmówić. Moses Gama obrażał ją swoim
nonszalanckim zachowaniem. Został wybrany i zamiast okazać
należną Kitty wdzięczność, stawiał warunki.
– Więc cóż jest tak ważnego, że nie może okazać mi
zwykłej grzeczności? – powtórzyła.
– Przykro mi, ale nie mogę pani powiedzieć.
– Dobrze, mnie też jest przykro, pani Courtney, ale proszę
powiedzieć ode mnie Mosesowi Gamie, że może iść do diabła,
nie odbierając dwustu dolarów.
– Nie mówi pani poważnie! – Tara nie oczekiwała tego.
– Nigdy nie byłam tak poważna – Kitty odwróciła rękę, by
spojrzeć na swojego rolexa. – A teraz, jeżeli pani mi wybaczy,
muszę się zająć ważniejszymi sprawami.
– Dobrze – poddała się natychmiast Tara. – Zaryzykuję.
Powiem pani, co ma się wydarzyć... – Tara przerwała
zastanawiając się nad konsekwencjami, a później spytała: – Czy
nie powie pani nikomu o tym, co pani wyjawię?
– Kochanie, jeżeli będę mogła z tego zrobić dobry reportaż,
nie wydobędą tego ze mnie obcęgami ani rozżarzonym żelazem
– przynajmniej dopóki nie rzucę tego na ekran.
Tara opisała jej wszystko prostymi słowami, chcąc powiedzieć
wszystko, zanim zmieni zdanie.
– To będzie okazja do sfilmowania go przy pracy, wśród
jego ludzi, w momencie, gdy rzuca wyzwanie siłom ucisku
i bigoterii. Zobaczyła, że Kitty się waha i wiedziała, że musi
szybko myśleć.
– Jednakże, muszę panią ostrzec, to może być
niebezpieczne. Konfrontacja może być gwałtowna, a nawet
krwawa. Powiedziała dokładnie to, co należało.
– Hank! – krzyknęła Kitty do przedpokoju, gdzie rozsiedli
się wygodnie członkowie jej ekipy. Nastawili radio najgłośniej,
jak było można, i słuchali, jak nowa gwiazda rock and rolla
ostrzega, by trzymać się z dala od jego niebieskich butów
zamszowych. – Pakuj kamery. Jedziemy do miejscowości Port
Elizabeth, jeżeli dowiemy się, gdzie to, do cholery, jest.
Jechali nocą packardem Tary, a zawieszenie uginało się pod
ciężarem ludzi i sprzętu filmowego. W czasie wcześniejszych
podróży po kraju Hank odkrył, że wokół większości wiosek
w rezerwatach Zulu i Transkei konopie indyjskie rosną jak
chwasty. W miejscach, w których była dobra ziemia, rośliny
osiągały rozmiary małych drzew. Tylko niektórzy wśród starego
pokolenia tubylców palili wysuszone liście. Choć konopie były
uznane za roślinę trującą i umieszczone na liście niebezpiecznych
narkotyków, używano ich tylko lokalnie i w bardzo ograniczonym
zakresie, gdyż ani biali, ani bardziej wykształceni czarni nie
zniżyliby się do palenia ich i władze nie starały się zbytnio
ograniczyć upraw i sprzedaży. Hank znalazł tu nieograniczone
zapasy tego, co – jak twierdził – jest „czystym złotem”, płacąc
zupełne grosze.
– Człowieku, za worek tego towaru dostałbym na ulicach
Los Angeles sto tysięcy dolarów – mruknął z zadowoleniem,
zapalając skręta i usadowił się wygodnie na tylnym siedzeniu
packarda. Ciężki dym z liści wypełnił wnętrze samochodu. Hank
zaciągnął się głęboko kilka razy i przekazał papierosa siedzącej
na przednim siedzeniu Kitty. Dziewczyna również zaciągnęła się
i zatrzymała dym w płucach tak długo, jak tylko mogła, po
czym wydmuchnęła chmurę dymu na szybę. Później podała
skręta Tarze.
– Dziękuję, nie palę tytoniu – powiedziała Tara grzecznie
i wszyscy się zaśmieli.
– To nie jest tytoń, kochanie – powiedział Hank.
– A co to jest?
– Tutaj nazywają to dagga.
– Dagga?
Tara była zaskoczona. Pamiętała, że Centaine zwolniła
jednego ze służących za to, że ją palił.
– Upuścił wazę rosenthalowską, tę, która należała do cara
Mikołaja – narzekała Centaine. – Gdy raz zaczną to palić, stają
się zupełnie bezużyteczni.
– Nie, dziękuję – powiedziała Tara szybko i pomyślała, że
Shasa byłby bardzo zły, gdyby się dowiedział, co jej
proponowano. Zastanowiła się nad tym i zmieniła zdanie. – No
dobrze.
Prowadząc packarda jedną ręką wzięła skręta.
– Co mam robić?
– Po prostu zaciągnij się, zatrzymaj dym w płucach –
podpowiedziała Kitty – i daj się ponieść.
Dym drapał ją w gardle i palił płuca, ale myśl o tym, że się
mści na Shasy, dodawała jej sił. Powstrzymywała kaszel
i trzymała dym w płucach.
Po chwili rozluźniła się, a delikatnie promieniujące uczucie
senności sprawiło, że miała wrażenie, iż jej ciało jest bardzo
lekkie a umysł oczyszczony. Wszystkie zmartwienia przestały być
istotne i zostały usunięte w cień.
– Jest mi dobrze – mruknęła i śmiejąc się razem z nimi
pomknęła przed siebie.
Wczesnym rankiem, zanim się całkiem rozwidniło, dojechali
do wybrzeża okalającego głęboko wcinającą się w ląd zatokę
Algoa. Wiatr pokrywał białymi grzywami wody Oceanu
Indyjskiego.
– Dokąd teraz pojedziemy? – spytała Kitty.
– Do osiedla czarnych zwanego New Brighton – powiedziała
Tara. – Jest tam misja prowadzona przez niemieckie siostry
z zakonu sióstr św. Magdaleny, zajmującego się nauczaniem
i opieką nad chorymi. Czekają na nas. Nie wolno nam
przebywać w tej dzielnicy, ale one to przygotowały.
Siostra Nunziata była ładną, czterdziestoparoletnią kobietą.
Miała gładką, jakby wypolerowaną skórę; poruszała się szybko
i sprawnie. Nosiła jasnoszary, bawełniany habit zakonny i biały
welon sięgający do ramion.
– Czekałam na panią, pani Courtney. Nasz wspólny
przyjaciel przyjdzie później. Mogą się państwo wykąpać
i odpocząć.
Zaprowadziła ich do przygotowanych dla nich cel,
przepraszając za to, że są bardzo ubogo wyposażone. Kitty
i Tarze przydzielono jedną celę. W pomieszczeniu z betonową
podłogą jedyną ozdobą był krucyfiks powieszony na białej
ścianie. Na stalowych ramach łóżek leżały twarde materace
wypełnione włóknem kokosowym.
– Jest wspaniała – cieszyła się Kitty. – Muszę ją sfilmować.
Siostry zawsze stanowią dobre tło.
Gdy tylko się wykąpali i rozpakowali sprzęt, Kitty zaczęła
filmować ze swoją ekipą. Nagrała ciekawy wywiad z siostrą
Nunziatą, a atrakcyjność wypowiedzi siostry była jeszcze
podkreślona przez jej niemiecki akcent. Następnie sfilmowała
czarne dzieci w ogródku szkolnym i pacjentów czekających przed
kliniką.
Energia Kitty, jej bystry umysł, cięty język i wprawa, z jaką
ustawiała kamerę i reżyserowała, wzbudzały w Tarze lęk. Czuła
się przy niej niepotrzebna i drażniło ją to, że sama nie ma
talentu i szczególnych umiejętności. Poczuła się urażona tym, iż
swoją osobą Kitty dobitnie uwypukla fakt, że jej możliwości są
tak ograniczone.
Nagle cały świat przestał dla niej istnieć. Stary, zniszczony
buick wjechał na teren misji. Wysiadł z niego wysoki mężczyzna
i skierował się ku nim. Moses miał na sobie niebieskie, spięte
paskiem spodnie, podkreślające jego szczupłą postać i błękitną
koszulkę polo, odsłaniającą gładkie muskuły jego ramion i karku.
Tara nie musiała niczego mówić, natychmiast wiedzieli, kto to
jest.
– Boże, jest piękny jak czarna pantera – powiedziała Kitty
cicho.
Niechęć Tary przerodziła się w zaciekłą nienawiść. Chciała
podbiec do Mosesa i objąć go, tak by Kitty dowiedziała się, że
należy do niej, ale zamiast tego stała nieruchomo, a on stanął
przed Kitty i wyciągnął do niej rękę.
– Pani Godolphin? Nareszcie – powiedział, a dźwięk jego
głosu sprawił, że Tarą wstrząsnął dreszcz.
Resztę dnia spędzili poznając okolicę i nakręcając różne
ujęcia, w których Moses był centralną postacią. Dzielnica New
Brighton była typowym południowoafrykańskim osiedlem,
składającym się z rzędów identycznych, tanich domków,
położonych przy regularnie poprowadzonych, wąskich uliczkach.
Niektóre z nich miały utwardzoną nawierzchnię, inne były
wyboiste. W wypełniających nierówności błotnistych kałużach
bawiły się małe dzieci, często nagie lub ubrane tylko
w wyświechtane szorty.
Kitty filmowała, jak Moses lawiruje wśród kałuż, nachyla się,
by rozmawiać z dziećmi, bierze na ręce urocze dziecko
murzyńskie i wyciera mu nos.
– To wspaniałe ujęcie – cieszyła się. – Będzie wyglądał
wspaniale na filmie.
Dzieci szły za Mosesem, śmiejąc się i podskakując, tak jakby
był Zaczarowanym Kobziarzem, a ze stojących przy drodze,
nędznych domków wychodziły kobiety zaciekawione wrzawą.
Gdy rozpoznały Mosesa i zobaczyły kamery, zaczęły śpiewać
i tańczyć. Były urodzonymi aktorkami, nie miały żadnych
zahamowań. Kitty była wszędzie, wydawała polecenia swojej
ekipie, filmowała z różnych perspektyw i widać było, że jest
zachwycona ujęciami, jakie kręci.
Późnym popołudniem z autobusów i pociągów zaczęli wysiadać
powracający z pracy robotnicy. Większość z nich pracowała
w montowniach samochodów Forda i General Motors lub
fabrykach opon Goodyear i Firestone, gdyż Port Elizabeth
i leżące nie opodal miasto Uitenhage stanowiły centrum
przemysłu samochodowego kraju.
Moses spacerował wąskimi uliczkami, a Kitty filmowała go.
Zatrzymywał się, by porozmawiać z powracającymi z pracy
robotnikami, a kamera rejestrowała ich narzekania i opowieści
o kłopotach związanych z zarabianiem na życie oraz poruszaniem
się w gąszczu Przepisów rasowych. Kitty mogła wyciąć większość
z tych ujęć, ale wszyscy mówili, że najbardziej nienawidzą
i obawiają się klauzuli „Okazać na żądanie” w prawie
o dokumentach. Moses Gama był centralną postacią każdego,
najkrótszego nawet ujęcia.
– Gdy to zmontuję, będzie tak sławny, jak Martin Luther
King – cieszyła się Kitty.
Zjedli z siostrami skromny wieczorny posiłek, ale Kitty wciąż
nie była zadowolona. Przed jednym z domów niedaleko misji
jakaś rodzina gotowała jedzenie na otwartym ogniu i Kitty
poprosiła Mosesa, by usiadł przy nich i coś powiedział.
Płomienie oświetlające w ciemnościach jego twarz sprawiały, że
wyglądał na tym ujęciu jeszcze bardziej dramatycznie. Z tyłu
jedna z kobiet nuciła kołysankę dziecku ssącemu jej pierś,
a z ciemności dobiegały odgłosy nocy, płacz niemowlęcia i dalekie
szczekanie psów.
Słowa Mosesa, wypowiadane głębokim, przejmującym
głosem, chwytały za serce i głęboko poruszały. Opisywał agonię
swojego kraju i ludu, a Tara, słuchając go w ciemności,
spostrzegła nagle, że płacze.
Rankiem Kitty zostawiła swoją ekipę w misji i bez kamery
pojechała buickiem z Mosesem i Tarą na stację kolejową, by
przyjrzeć się, jak czarni robotnicy, niczym pszczoły do ula,
przeciskają się przez przejście oznaczone napisem NIE DLA
BIAŁYCH – NIE BLANKES, tłoczą się na peronie
przeznaczonym dla czarnych i gdy tylko wjeżdża pociąg,
wypełniają przeznaczone dla nich przedziały.
Drugim wejściem, oznakowanym napisem TYLKO DLA
BIAŁYCH – BLANKES ALLEENLIK, weszło kilku białych
urzędników oraz ludzi załatwiających jakieś sprawy w osiedlu,
i niespiesznie zajęło miejsca w wagonie pierwszej klasy, na końcu
składu pociągu. Siedli na obciągniętych zieloną skórą siedzeniach
i patrzyli przez okna na czarny tłum na peronie po drugiej
stronie pociągu z tak obojętnym wyrazem twarzy, jakby
obserwowali stworzenia należące do innego gatunku.
– Muszę spróbować to uchwycić – mruknęła Kitty. –
Muszę spróbować uchwycić tę reakcję na filmie.
Z zapałem pisała coś w notatniku, rysowała ogólne plany
stacji i zaznaczała, gdzie można by ustawić kamerę i z jakiej
perspektywy filmować.
Przed południem Moses powiedział:
– Muszę spotkać się z miejscowymi organizatorami i ustalić
ostateczne plany na jutro – powiedział i odjechał buickiem.
Tara wzięła Kitty i jej ekipę na plażę przy St George’s
Strand i filmowali ludzi opalających się pod napisami BLANKES
ALLEENLIK – TYLKO DLA BIAŁYCH. Szkoła się skończyła,
więc opalone dziewczęta w bikini i chłopcy z krótko obciętymi
włosami, o szczerych, otwartych twarzach, wylegiwali się na
piasku, grali w różne gry lub pływali na deskach na
załamujących się falach. Kitty podchodziła do nich i pytała:
– Co sądzisz o tym, by przychodzili tu kąpać się czarni?
Niektórzy z nich chichotali nerwowo zaskoczeni pytaniem, nad
którym nigdy się nie zastanawiali.
– Im nie wolno tu przychodzić – mają swoje własne plaże.
– Nie mogą tu przychodzić i patrzeć na nasze dziewczęta
w kostiumach kąpielowych – powiedział w końcu z oburzeniem
młody, muskularny chłopak. Na jasnych włosach osiadła
morska sól, a z opalonego nosa schodziła mu skóra.
– Ale czy ty nie patrzyłbyś na czarne dziewczęta
w kostiumach kąpielowych? – spytała niewinnie Kitty.
– Sis, człowieku! – powiedział chłopak, a na jego przystojnej
twarzy pojawił się wyraz odrazy.
– To zbyt piękne, by było prawdziwe – Kitty nie mogła
uwierzyć we własne szczęście. – Zmontuję to z ujęciami pięknej,
czarnej tancerki z klubu nocnego w Soweto.
W drodze powrotnej do misji Kitty poprosiła Tarę, by się
zatrzymała przy stacji kolejowej w New Brighton, gdyż chciała
raz jeszcze jej się przyjrzeć. Zostawili kamery w packardzie
i leniwie obserwowani przez dwóch białych policjantów
przespacerowali się po niemal zupełnie wymarłych peronach,
wypełnionych w godzinach szczytu tysiącami czarnych
pracowników jadących do pracy. Kitty pokazała dyskretnie
członkom swojej ekipy miejsca, które wcześniej wybrała,
i powiedziała, jakie ujęcia chciałaby otrzymać.
Wieczorem Moses zjadł z nimi kolację w refektarzu misji
i choć rozmowa była lekka i wesoła, w ich śmiechu słychać było
napięcie. Gdy Moses wstał od stołu, Tara poszła za nim do
buicka zaparkowanego w ciemnościach za kliniką.
– Chcę z tobą być dzisiejszej nocy – powiedziała patetycznie.
– Bez ciebie czuję się taka samotna.
– To niemożliwe.
– Jest ciemno, moglibyśmy pojechać na plażę – prosiła.
– Patrole policyjne tylko na to czekają – powiedział Moses.
– Następnej soboty mogłabyś siebie oglądać w Sunday Timesie.
– Moses, kochaj się ze mną tutaj – powiedziała i to
rozwścieczyło go.
– Jesteś samolubna jak zepsute dziecko – nawet dziś,
w przededniu wielkich wydarzeń, myślisz tylko o sobie i swoich
własnych pragnieniach i chcesz podjąć ryzyko, które może nas
zgubić.
Tara nie mogła zasnąć przez większą część nocy, słuchając
równego oddechu Kitty leżącej na stalowym łóżku po drugiej
stronie celi.
Zasnęła tuż przed świtem i obudziła się ze złym
samopoczuciem i nudnościami, podczas gdy Kitty, ubrana
w różową, pasiastą piżamę, wesoło wyskoczyła z łóżka, jakby nie
mogąc się doczekać tego dnia.
– Dwudziesty szósty czerwca – zawołała. – Nadszedł
w końcu wielki dzień!
Zamiast śniadania wypili tylko po filiżance kawy. Tara czuła
się niedobrze, a inni byli zbyt podnieceni. Hank sprawdził sprzęt
poprzedniego wieczoru, ale teraz przed spakowaniem do
packarda przejrzał go jeszcze raz, po czym pojechali na stację.
Było jeszcze ciemno i w świetle nielicznych latarni widać było
tłumy czarnych robotników zdążających do pracy. Jednak gdy
dojechali do stacji, pierwsze promienie słońca padły na wejście
i można już było filmować. Tara zauważyła, że przed stacją
stoją dwa mikrobusy policyjne, a zamiast dwóch policjantów,
którzy byli na służbie poprzedniego dnia, pod zegarem
stacyjnym stało ich ośmiu. Byli ubrani w niebieskie mundury,
czarne czapki z daszkiem, a przy czarnych skórzanych pasach
wisiały futerały z rewolwerami. Wszyscy mieli długie pałki.
– Uprzedzono ich – krzyknęła Tara, zatrzymując samochód
po przeciwnej stronie ulicy niż samochody policji. – Spodziewają
się kłopotów, tylko popatrzcie na nich.
Kitty odwróciła się i wydawała ostatnie instrukcje Hankowi
siedzącemu na tylnym siedzeniu, ale kiedy Tara spojrzała na
nią, by zobaczyć, jaka jest jej reakcja na obecność policjantów,
jej uwagę zwrócił wyraz twarzy Kitty i to, że nie patrzyła jej
w oczy.
– Kitty? – nalegała. – Ci policjanci... Chyba nie... –
przerwała, gdyż coś sobie przypomniała. Poprzedniego
popołudnia, gdy jechali na plażę, Kitty poprosiła ją, by się
zatrzymała przed pocztą w Humewood, gdyż chciała nadać
telegram. Przez okno poczty zobaczyła jednak, że dziewczyna
wchodzi do budki telefonicznej. Zaskoczyło ją to już wtedy.
– To ty – powiedziała ostro. – To ty uprzedziłaś policję!
– Słuchaj, kochanie – warknęła Kitty. – Ci ludzie chcą, by
ich aresztowano. O to im chodzi. A ja chcę zrobić film o tym,
jak ich aresztują. Zrobiłam to dla naszego wspólnego dobra –
przerwała i podniosła głowę.
– Słuchajcie! – krzyknęła. – Nadchodzą! Ciszę poranka
zakłócił daleki śpiew setek głosów. Czekający przed stacją
policjanci poruszyli się niespokojnie i czujnie rozejrzeli dokoła.
– Hank! – warknęła Kitty. – Idziemy!
Wysiedli z packarda i dźwigając sprzęt przeszli szybko na
poprzednio wybrane miejsce.
Policjantami dowodził kapitan, w czapce ozdobionej złotym
galonem. Tara znała stopnie policyjne z własnego doświadczenia.
Wydał rozkaz swoim podkomendnym i dwóch z nich ruszyło
w stronę filmowców.
– Filmuj, Hank – Tara usłyszała głos Kitty.
Śpiew stawał się głośniejszy. Tara zadrżała słuchając
pięknego, przejmującego refrenu Nkosi Sikelei i Afrika
śpiewanego przez tysiąc głosów.
Dwóch policjantów było już w połowie drogi do filmujących,
zza pobliskich sklepów i domów ukazał się pierwszy rząd
demonstrantów. Kapitan szybko przywołał podkomendnych do
siebie.
Dwudziestu ludzi szło, ramię przy ramieniu, całą szerokością
ulicy. Szli ze śpiewem na ustach, trzymając się za ręce, za nimi
podążał zwarty tłum. Niektórzy byli ubrani w garnitury, inni
w obdarte łachmany, niektórzy byli siwi, inni bardzo młodzi.
W środku pierwszego rzędu, wyprostowany niczym żołnierz,
górujący wzrostem nad innymi, szedł z gołą głową Moses
Gama.
Hank wybiegł na środek ulicy, ciągnąc za sobą operatora
dźwięku. Trzymając kamerę na ramieniu, cofał się filmując
Mosesa, a operator dźwięku nagrywał jego głos, piękny i głęboki,
brzmiący jak hymn, prawdziwy dźwięk Afryki, rozpalony niemal
religijnym uniesieniem.
Kapitan pospiesznie ustawiał swoich ludzi w poprzek przejścia
dla białych. Policjanci nerwowo uderzali pałkami w dłonie,
a słońce oświetlało ich jasne twarze. Ludzie idący na czele
kolumny skręcili i zaczęli wchodzić po schodach. Kapitan policji
wyszedł do przodu i rozłożył ręce, by ich powstrzymać. Moses
Gama podniósł rękę. Kolumna zatrzymała się nierówno, a śpiew
ucichł.
Kapitan policji był wysokim człowiekiem o sympatycznej
twarzy. Tara widziała go ponad głowami tłumu i uderzyło ją to,
że się uśmiechał. Miał przed sobą tysiąc protestujących
czarnych i uśmiechał się.
– Dajcie spokój – mówił głośno, jak nauczyciel
przemawiający do niegrzecznej klasy. – Przecież wiecie, że nie
możecie tego zrobić, to nie ma sensu. Zachowujecie się jak
gromada uczniaków, a przecież wiem, że jesteście dobrymi
ludźmi.
Wciąż uśmiechnięty zwrócił się bezpośrednio do dwóch ludzi
z pierwszych rzędów:
– Panie Dhlovu i panie Khandela, powinniście się wstydzić, że
jesteście w komitecie organizacyjnym.
Pokiwał palcem i mężczyźni, do których przemawiał, spuścili
głowy i uśmiechnęli się ze skruchą. Demonstracja załamała się.
Oto mieli przed sobą ojca, surowego albo łaskawego, a oni byli
niegrzecznymi, ale w głębi serca dobrymi i posłusznymi, dziećmi.
– Rozejdźcie się teraz. Idźcie do domu i nie róbcie głupstw
– zawołał kapitan i tłum zafalował. W tylnych rzędach słychać
było śmiech, a ci, którzy niechętnie dołączyli do demonstracji,
zaczęli się ukradkiem rozchodzić. Tłum rzedniał i policjanci
stojący za kapitanem uśmiechnęli się z ulgą.
– Dobry Boże! Co za cholerny zawód. Zmarnowałam czas –
zauważyła gorzko Kitty.
Nagle wysoki człowiek z pierwszego rzędu wszedł na
najwyższe stopnie stacji i zaczął mówić. Jego głos dochodził do
wszystkich, uciszał ich i zatrzymywał tam, gdzie stali. Śmiechy
ustały, a twarze zebranych spoważniały.
– Moi bracia – mówił Moses – to wasza ziemia. Zgodnie
z prawem boskim możecie na niej żyć w pokoju i z godnością.
Ten budynek należy do wszystkich, którzy tu mieszkają –
macie takie samo prawo, jak każdy, kto tu mieszka, wejść do
niego. Ja wchodzę – kto pójdzie za mną?
Poparły go nieliczne, nieśmiałe głosy z pierwszego rzędu
i Moses odwrócił się do kapitana.
– Wchodzimy, kapitanie. Proszę nas aresztować lub zejść
z drogi. W tym momencie na peron wjechał pociąg wypełniony
czarnymi robotnikami. Wychylali się z okien wagonów, krzycząc
głośno.
– Nkosi Nike! Afrika! – zaśpiewał Moses i z uniesioną
wysoko głową wszedł wejściem oznaczonym napisem: TYLKO
DLA BIAŁYCH.
– Łamie pan prawo – powiedział kapitan podniesionym
głosem. – Aresztować tego człowieka – polecił i paru
policjantów ruszyło w kierunku Mosesa.
W tym samym momencie w tłumie rozległy się okrzyki:
– Aresztujcie mnie! Aresztujcie także i mnie! I ruszyli do
przodu, porywając ze sobą Mosesa, jak fala porywa pływaka.
– Aresztujcie mnie! Malan! Malan! Chodźcie nas aresztować!
Tłum wdarł się przez wejście, unosząc białych policjantów,
którzy w ścisku nie potrafili się bronić.
– Aresztujcie mnie! – krzyczał coraz głośniej tłum. –
Amandla! Amandla!
Kapitan walczył, by się utrzymać na nogach, i zwoływał
swoich ludzi, ale jego głos ginął wśród okrzyków:
– Moc! Moc!
Czapka zsunęła mu się na oczy i został zepchnięty na peron.
Hank był w samym środku wydarzeń i trzymając wysoko
w górze kamerę Arriflex filmował z ręki. Wokół niego białe
twarze policjantów przesuwały się jak szczątki rozbitego statku
na wzburzonym ludzkim prądzie. Z wagonów wysiadali czarni
pasażerowie, by dołączyć do tłumu. Nagle pojedynczy głos
zawołał:
– Jee!
Ten okrzyk rozpalał zapał bojowy w sercach wojowników
z plemienia Nguni.
– Jee! – odpowiedziało sto głosów. – Jee!
Okno pociągu, wybite czyimś ramieniem, rozprysło się na
kawałki i znów rozległ się okrzyk: Jee!
Jeden z policjantów potknął się i przewrócił do tyłu. Został
natychmiast stratowany przez tłum i krzyczał jak królik złapany
w sidła.
– Jee! – zawołali znów mężczyźni, którzy odrzucając
zachodnie obyczaje zamienili się w wojowników. Słychać było
odgłos wybijania następnego okna. Peron był już wypełniony
nacierającym tłumem. Przerażonego maszynistę i palacza
wyciągnięto z lokomotywy, popychano i szturchano.
– Jee! – krzyczeli dalej opanowani już szałem zabijania
robotnicy uderzając rękami po kolanach. Ich przekrwione oczy
błyszczały, a ich twarze wyglądały jak świecące, czarne maski.
– Jee! – zaśpiewali. – Jee! – przyłączył się do nich Moses.
Można było nawoływać do opanowania i biernego oporu wobec
wroga, ale to wszystko poszło teraz w zapomnienie i krew
Mosesa zawrzała od tłumionej długo nienawiści.
– Jee! – krzyknął. Ciało rozgrzewała mu wściekłość, a serce
wypełnił zapał bojowy.
Kapitan policji nie przewrócił się jeszcze, ale tłum przygniótł
go do ściany budynku stacji. Stracił jeden z epoletów munduru
i nie miał czapki. Po uderzeniu łokciem w twarz z kącika ust
ciekła mu krew. Walczył z paskiem futerału z rewolwerem.
– Zabić! – krzyknął ktoś. – Bulala! – podchwycono
natychmiast i czarne ręce chwyciły poły jego munduru. Kapitan
wyciągnął rewolwer i starał się go podnieść, lecz ludzie otaczali
go zbyt ciasno. Strzelił z biodra na oślep.
Huknął strzał, ktoś krzyknął z bólu i tłum odsunął się od
policjanta, zostawiając na ulicy młodego mężczyznę w długiej
kurtce wojskowej. Klęczał koło kapitana i jęcząc trzymał się za
brzuch.
Kapitan pobladł i z trudem łapiąc oddech wystrzelił ponownie
w powietrze.
– Do mnie! – krzyknął chrapliwym, urywanym z przerażenia
i zmęczenia głosem. Następny z jego ludzi upadł na kolana
i zniknął w kłębiącym się tłumie, ale zdołał wyszarpnąć rewolwer
i strzelając na oślep opróżnił cały magazynek w ciżbę ludzką
wokół niego.
W następnej chwili tłum, szukając ucieczki przed strzałami,
rzucił się do wejścia i zablokował je. Przerażeni policjanci
strzelali teraz, niektórzy jeszcze klęcząc, a ich kule trafiały w zbitą
masę ciał z głośnym zduszonym odgłosem, podobnym do
odgłosu trzepania dywanu. Powietrze było gęste od zapachu
prochu, kurzu i krwi, potu, niemytych ciał i strachu.
Czarni robotnicy przepychali się i krzyczeli, walcząc o to, by
wyjść na ulicę, zostawiając na peronie swoich rannych
towarzyszy w kałużach krwi lub ciągnąc ich ze sobą za zranione
kończyny.
Policjanci w podartych i pokrwawionych mundurach otrząsnęli
się z szoku. Wzięli ze sobą maszynistę i palacza i z gotowymi do
strzału rewolwerami, pomagając sobie wzajemnie, przeszli przez
peron i omijając ciała i kałuże krwi szybko zbiegli ze schodów
do zaparkowanych samochodów.
Po przeciwnej stronie ulicy ponownie zebrał się tłum.
Policjanci rzucili się do samochodów, a tłum wygrażał im
pięściami i krzyczał. Gdy ruszyli z piskiem opon, ludzie wybiegli
na ulicę, za samochodami posypały się kamienie i przekleństwa.
Tara obserwowała to wszystko z zaparkowanego packarda.
Siedziała sparaliżowana strachem, słuchając zwierzęcego ryku
tłumu, przerywanego krzykami i jękami rannych.
Podbiegł do niej Moses.
– Jedź sprowadzić siostrę Nunziatę. Powiedz jej, że
potrzebujemy pomocy – krzyknął w otwarte okno.
Tara przytaknęła i włączyła silnik. Spostrzegła, że Kitty i Hank
wciąż filmują po drugiej stronie ulicy. Hank przyklęknął przy
rannym i filmował z bliska jego ściągniętą bólem twarz i kałużę
krwi, w której leżał.
Tara cofnęła samochód, a tłum starał się ją zatrzymać. Za
oknami widziała czarne twarze wykrzywione w grymasie
wściekłości. Słyszała uderzenia pięści o dach samochodu, ale
nacisnęła klakson i pojechała dalej.
– Muszę sprowadzić lekarza – krzyknęła. – Pozwólcie mi
przejechać, przepuśćcie mnie.
Udało jej się wydostać. Kiedy po chwili popatrzyła we
wsteczne lusterko, zobaczyła, jak ludzie, nie mogąc inaczej
wyładować swojej złości, z wściekłością rzucają kamieniami
w budynek stacji, zrywają płyty chodnikowe i rozbijają ciężkimi
płytami szyby. W jednym z okien zobaczyła białą twarz
i pomyślała o zawiadowcy stacji i innych pracownikach, którzy
zabarykadowali się w kasie biletowej.
Przed stacją zebrał się zbity tłum. Jadąc w kierunku misji,
mijała grupy czarnych kobiet i mężczyzn spieszących, by się do
niego przyłączyć. Kobiety wyły dziko, co doprowadzało
mężczyzn do szaleństwa. Niektórzy z nich próbowali zatrzymać
Tarę, ale ona trąbiąc bez przerwy omijała ich. Spojrzała we
wsteczne lusterko i zobaczyła, że ktoś podnosi kamień z pobocza
i rzuca w kierunku oddalającego się samochodu. Kamień uderzył
w dach samochodu i odbił się od niego.
W szpitalu należącym do misji słyszano strzały i tumult. Na
werandzie stała zaniepokojona siostra Nunziata, biała lekarka
i pielęgniarki.
– Siostro, musicie jechać szybko na stację. Policja strzelała
i raniła wielu ludzi. Są zabici.
Najwyraźniej czekały na wezwanie, gdyż miały przygotowane
na werandzie torby ze sprzętem medycznym. Gdy Tara
zawracała packardem, siostra Nunziata i lekarka zbiegły po
schodach, niosąc ze sobą czarne torby. Wsiadły do małej
kabiny niebieskiej półciężarówki forda należącej do misji i ruszyły
w kierunku bramy, przejeżdżając przed samochodem Tary. Tara
pojechała za nimi, ale zanim zawróciła i wyjechała na ulicę,
mały niebieski samochód był już bardzo daleko. Skręcił właśnie
w ulicę prowadzącą do stacji i Tara usłyszała ryk tłumu
zagłuszający hałas silnika.
Gdy wyjechała zza zakrętu, zobaczyła forda pięćdziesiąt
kroków przed sobą. Tłum zupełnie go otoczył. Ulica była
wypełniona czarnymi kobietami i mężczyznami. Krzyczeli bardzo
głośno, ale Tara nie mogła odróżnić słów. Całą uwagę skupili
na fordzie i nie zauważyli packarda, Ludzie stojący najbliżej
forda uderzali w kabinę i kołysali samochodem. Drzwi otworzyły
się i siostra Nunziata stanęła na stopniu samochodu. Wystawała
nieco ponad otaczający ją ciasno tłum. Podnosząc wysoko ręce,
próbowała do nich przemówić, prosząc, by jej pozwolili zająć się
rannymi.
Nagle z tłumu wyfrunął kamień i uderzył siostrę w głowę.
Zachwiała się, a na jej białym welonie pojawiła się plama krwi.
Siostra osłabiona uderzeniem dotknęła dłonią policzka i spojrzała
na zakrwawioną rękę.
Widok krwi rozwścieczył tłum. Las czarnych rąk wyciągnął
się ku niej i ściągnął ją z samochodu. Przez chwilę walczyli o nią,
ciągnąc ją po drodze i szarpiąc, niczym sfora psów osaczająca
lisa. W chwilę później Tara krzyknęła widząc błysk noża
i przycisnęła rękę do twarzy, by stłumić głos.
Nóż trzymała w ręce stara czarownica, sangoma. Jej piersi
zdobił naszyjnik z kości, piór i czaszek zwierząt, oznaka władzy.
Nóż miał rękojeść z rogu nosorożca, a ręcznie kute, długie na
osiem cali ostrze było fantazyjnie zakrzywione. Czterech
mężczyzn złapało siostrę i ułożyło ją na masce forda, a stara
kobieta skakała wokół niej. Mężczyźni trzymali mocno siostrę
twarzą do góry, tłum zaczął dziko wyć, i sangoma nachyliła się
nad nią.
Pojedynczym uderzeniem zagiętego noża przecięła habit
zakonnicy i rozcięła jej brzuch od pachwiny do żeber. Siostra
Nunziata wyrywała się z rąk trzymających ją mężczyzn,
a czarownica wsadziła głęboko rękę w otwartą ranę. Tara
patrzyła nie wierząc własnym oczom, jak po chwili wyciągnęła
coś mokrego, błyszczącego i czerwonego, coś, co było miękkie
i przelewało jej się w rękach. Zrobiła to tak szybko i wprawnie,
że Tara dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że kobieta
trzyma w okrwawionych rękach wątrobę siostry.
Cięciem zakrzywionego noża odcięła kawałek jeszcze żywego
organu i wyprostowała się. Odwróciła się do tłumu, z trudem
utrzymując równowagę na wygiętej masce forda.
– Zjadam naszego białego wroga – powiedziała skrzeczącym
głosem – i przez to odbieram mu siłę.
Gdy stara kobieta włożyła kawałek wątroby w bezzębne usta
i zaczęła żuć, tłum ryknął dziko. Odcięła następny kawałek
i wciąż poruszając otwartymi ustami rzuciła go w tłum.
– Zjedzcie swojego wroga! – krzyknęła. Zaczęli walczyć
o krwawe strzępy jak psy.
– Bądźcie mocni! Zjedzcie wątrobę tych, których
nienawidzicie.
Rzuciła im następne kawałki, lecz Tara zakryła oczy, żeby
tego nie widzieć, zemdliło ją. Poczuła kwaśny smak w ustach
i przełknęła z trudem.
Nagle drzwi packarda otworzyły się, chwyciły ją czyjeś silne
ręce i wyciągnęły na ulicę. Ogłuszył ją okrutny krzyk tłumu, ale
przerażenie dało jej nadludzką siłę i zdołała się wyrwać.
Była na samym skraju zbiegowiska, ale uwaga większości
obecnych była całkowicie skupiona na okropnym dramacie
rozgrywającym się wokół forda. Tłum podpalił samochód.
Zmaltretowane ciało siostry Nunziaty leżało na masce niczym
ofiara na ołtarzu całopalnym, a uwięziona w kabinie lekarka
rzucała się i próbowała gasić ogień gołymi rękami, podczas gdy
tłum śpiewał i tańczył wokół, tak jak dzieci tańczą wokół ognisk
w noc Guya Fawkesa*.
[*Guy Fawkes (1570-1606) – główny uczestnik spisku
prochowego (1605 r.), zorganizowanego przez katolików
angielskich. Celem spisku było wysadzenie w powietrze
Parlamentu wraz z przebywającym w nim Jakubem I. Spisek
wykryto, a przywódców stracono.]
Przez chwilę Tara była wolna, ale ludzie wokół niej krzyczeli
i starali się ją złapać. Mieli okrutne twarze, a w ich oczach
błyszczało szaleństwo. To już nie byli ludzie, opanował ich szał
zabijania, w którym nie było miejsca na rozsądek i litość. Tara
zwinnie jak ptak prześlizgnęła się pod rozłożonymi rękami
i uciekła. Wymknęła się z tłumu; przed nią rozpościerał się
otwarty teren, zawalony wrakami samochodów i śmieciami. Biegła
przed siebie, słysząc za plecami swoich prześladowców,
ścigających ją niczym sfora psów.
Otwarta przestrzeń kończyła się ogrodzeniem z drutu
kolczastego. Obejrzała się przez ramię. Goniło ją kilku mężczyzn,
a dwaj z nich pędzili na przedzie. Byli wysocy i silni, biegli na
bosaka, a ich twarze były wykrzywione okrucieństwem. Zbliżali
się w milczeniu.
Tara zgięła się, by przejść pomiędzy drutami. Prawie jej się
to udało, gdy poczuła, jak kolec wbija jej się w plecy i ból nie
pozwala się ruszyć. Przez chwilę szarpiąc się desperacko, starała
się uwolnić. Rozdarła sobie skórę, poczuła płynącą krew i wtedy
ją złapali.
Ciągnęli ją do siebie śmiejąc się dziko, kolce rozdzierały jej
ubranie, ciało i nie mogła się utrzymać na nogach.
– Proszę, nie róbcie mi nic złego. Spodziewam się dziecka –
błagała ich.
Pociągnęli ją z powrotem przez otwartą przestrzeń, miejscami
wlokąc po ziemi, a Tara broniła się i wyrywała. Zobaczyła, że
naprzeciw nim wychodzi sangoma, podrygując i skacząc jak
stary pawian. Wymawiała coś bezzębnymi ustami, naszyjnik
podskakiwał na jej chudej szyi, a w okrwawionej ręce trzymała
zakrzywiony nóż.
Tara zaczęła krzyczeć i poczuła, że mocz cieknie jej po
nogach.
– Proszę! Proszę nie rób tego! – błagała, a strach niczym
lodowata zasłona ogarnął jej umysł i powalił o ziemię. Zamknęła
oczy i znieruchomiała, oczekując na ukąszenie noża.
Wtem ponad dzikim, zwierzęcym wrzaskiem tłumu, ponad
piskliwym śmiechem starej kobiety, dał się słyszeć inny głos,
podobny do ryku lwa: wściekły, rozkazujący głos, uciszający
wszystko wokół. Tara otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą
Mosesa. Stał nad nią, potężny jak posąg, a jego głos
powstrzymał ich i zmusił do wycofania się. Podniósł ją i wziął na
ręce jak dziecko, a tłum wokół packarda rozstąpił się przed
nim. Zaniósł ją do samochodu, posadził na siedzeniu, a sam
usiadł za kierownicą.
Włączył silnik i ruszył ostro zawracając. Czarny dym
z palącego się forda otoczył ich na chwilę, zasłaniając przednią
szybę i Tara poczuła zapach palącego się ciała siostry Nunziaty.
Tym razem nie mogła się już powstrzymać. Pochyliła się do
przodu, położyła głowę na kolanach i zwymiotowała na podłogę
samochodu.
Manfred De La Rey zajął miejsce u szczytu długiego stołu
w sali operacyjnej w piwnicach budynku przy Marshall Square.
W czasie trwania zamieszek przeniósł się ze swojego biura
w Union Buildings w Pretorii do centrali policji, by razem ze
starszymi oficerami analizować wszystkie nowe depesze
nadchodzące z komisariatów rozsianych po całym kraju.
Całą ścianę przed Manfredem zajmowała dokładna mapa
kraju. Dwóch młodszych oficerów umieszczało na niej
magnetyczne znaczki. Każdy z małych czarnych krążków miał
na sobie nadrukowane nazwisko i reprezentował jednego
z niemal pięciuset działaczy Kongresu, rozpoznanych już przez
wywiad.
Krążki były najgęściej rozmieszczone wzdłuż wielkiego sierpu
Witwatersrandu w środku kraju, chociaż w miarę jak co kilka
sekund przychodziły raporty policyjne podające miejsce pobytu
kolejnych aktywistów, umieszczano je na całej mapie.
Pośród bardzo wielu czarnych krążków było także nieco
mniej niż pięćdziesiąt czerwonych, oznaczających znanych
członków komitetu centralnego Kongresu.
Niektórzy z nich, jak Harris, Marks, Fischer byli
Europejczykami, inni, jak Naicker, Nana Sita – Azjatami, ale
większość stanowili Afrykańczycy. Tambo, Sisulu i Mandela mieli
swoje krążki na mapie. Czerwony krążek Mandeli był
umieszczony w Johannesburgu, Moroki we wschodnim Cape,
a Alberta Luthuli w Zulu.
Manfred De La Rey spoglądał z kamienną twarzą na mapę,
a starsi oficerowie siedzący wokół niego z rozmysłem unikali jego
spojrzenia i starali się na niego nie patrzeć. Manfred cieszył się
reputacją „twardego człowieka” w rządzie. Jego koledzy nazywali
go między sobą „Człowiekiem Panga”, gdyż tak nazywała się
ciężka maczeta używana na plantacjach trzciny cukrowej,
ulubiona broń wojowników Mau Mau w Kenii.
Wygląd Manfreda pasował do powierzonej mu funkcji. Był
wysoki, jego duże, silne ręce leżały na stole nieruchomo, bez
nerwowego drżenia. Poryta bruzdami twarz, mocna szczęka
i gruba szyja podkreślały jeszcze bijącą z niego siłę. Podwładni
obawiali się go.
– Ilu macie? – spytał nagle.
Siedzący obok niego pułkownik, udekorowany medalami za
odwagę, zerwał się jak uczniak i szybko spojrzał na listę.
– Nie odnaleziono jeszcze czterech – Mbeki, Mtola, Mhlaby
i Gamy – przeczytał z listy nazwiska, przy których nie było
krzyżyków. Manfred nie odpowiedział słowem. Pomimo że
zachowywał milczenie i surowy wyraz twarzy, był zadowolony
z tego, co zdołali już zrobić dzisiejszego dnia. Nie było jeszcze
dwunastej, a już zlokalizowali większość przywódców. Manfred
doszedł do wniosku, że Kongres zaplanował całą kampanię
z nadzwyczajną precyzją i wykazał niezwykłą dokładność
i przezorność w jej wykonaniu. Nie spodziewał się, że mogą być
tak sprawni, gdyż na ogół Afrykańczycy byli marzycielami i nie
potrafili planować. Teraz jednak doradzali im i pomagali biali
komuniści. Protesty, demonstracje i strajki odbywały się w całym
kraju i były dobrze zorganizowane. Manfred chrząknął
i oficerowie zgromadzeni wokół stołu popatrzyli na niego
z lękiem, lecz gdy zmarszczył brwi, spuścili pośpiesznie wzrok.
Manfred powrócił do swoich myśli. Całkiem nieźle jak na
bandę czarnuchów, mających do pomocy kilku białych. Jednak
niemal całkowita jawność i brak zabezpieczenia ujawniały
naiwność i amatorstwo ich działań. Paplali o wszystkim tak, jakby
byli w barze. Przekonani o własnej sile chwalili się swoimi
planami i nie starali się ukryć tożsamości przywódców
i zamaskować ich ruchów. Informatorzy policji nie mieli zbyt
dużo kłopotów ze zdobywaniem informacji.
Oczywiście, były wyjątki i Manfred zachmurzył się namyślając
się nad listą tych, których jeszcze nie odnaleziono. Jedno imię
nie dawało mu spokoju: Moses Gama. Kiedyś przestudiował
dokładnie jego akta. Po Mandeli był chyba najniebezpieczniejszy
z nich wszystkich.
Musimy go mieć, powiedział sobie. Musimy mieć tych dwóch,
Mandelę i Gamę.
– Gdzie jest Mandela? – spytał ostro.
– W tej chwili przemawia na wiecu w ratuszu w Drake’s
Farm – odpowiedział natychmiast pułkownik spoglądając na
czerwony krążek na mapie. – Gdy go opuści, będzie śledzony
aż do chwili, gdy zdecydujemy się go aresztować.
– Żadnych wieści o Gamie? – spytał Manfred niecierpliwie
i pułkownik potrząsnął głową.
– Jeszcze nie, panie ministrze. Ostatni raz widziano go
w Witwatersrand dziewięć dni temu. Możliwe, że zaczął się
ukrywać. Być może, że będziemy musieli zacząć nie mając go.
– Nie – warknął Manfred. – Chcę go mieć. Chcę mieć
Mosesa Gamę.
Manfred zamilkł ponownie. Wiedział, że jest wydany na
pastwę krzyżujących się prądów historii. Czuł sprzyjające dla
obranego przez siebie kursu wiatru, ale widział też, że w każdej
chwili mogą ucichnąć i może zacząć się odpływ. To było
niebezpieczne, śmiertelnie niebezpieczne, ale nadal czekał. Jego
ojciec i przodkowie byli myśliwymi.
Teraz Manfred wyruszył na łowy, ale zwierzyna, na którą
polował choć równie niebezpieczna, była nieporównanie bardziej
przebiegła.
Zastawiając pułapki wykorzystał wszystkie dostępne mu
środki. Przygotowano już pięćset nakazów internowania. Kobiety
i mężczyźni, dla których były przeznaczone, mieli być
odseparowani od społeczeństwa, osadzeni na odludziu. Będą
mogli się spotykać w grupach nie więcej niż trzyosobowych
i poruszać tylko w obrębie jednego powiatu, nie będzie im wolno
opublikować nawet jednego słowa i nikt nie będzie mógł
publikować tego, co mówią. Dzięki temu ich zdradliwe
i zwodnicze poglądy zostaną skutecznie stłumione. Tak poradzi
sobie z mniej ważnymi wrogami, drobną zwierzyną swoich
łowów.
Dla innych, dla pięćdziesięciu najgroźniejszych
i najniebezpieczniejszych, przygotował inną broń. Sporządzono
już nakazy aresztowania i przygotowano zarzuty. Oskarżono ich
o wspieranie międzynarodowego komunizmu, konspirację, której
celem było obalenie rządu siłą, nawoływanie do przemocy.
Gdyby udało się udowodnić te zarzuty, winni skończyliby na
szubienicy. Całkowity sukces był niemal w zasięgu ręki, ale mógł
się wymknąć w każdym momencie.
W tej chwili ktoś zaczął głośno mówić w kabinie operacyjnej
oddzielonej szybą od sali i wszyscy podnieśli wzrok. Nawet
Manfred odwrócił głowę i zmrużył blade oczy. Jeden z oficerów
zwrócony plecami do szyby rozmawiał przez telefon i zapisywał
coś w notatniku leżącym na biurku. Po chwili rzucił słuchawkę
na widełki, wyrwał kartkę z notatnika i wbiegł na salę.
– Co się stało? – spytał starszy oficer.
– Mamy go, sir – powiedział podniesionych z podniecenia
głosem – mamy Mosesa Gamę. Jest w Port Elizabeth. Mniej niż
dwie godziny temu przewodził rozruchom na stacji kolejowej
w New Brighton. Policjanci zostali zaatakowani przez tłum
i musieli otworzyć ogień w obronie własnej. Zginęło co najmniej
siedem osób, w tym zakonnica. Jej ciało zostało potwornie
okaleczone – istnieją nawet nie potwierdzone doniesienia, że
doszło do kanibalizmu – a następnie spalone.
– Czy są pewni, że to był on? – spytał Manfred.
– Nie może być wątpliwości. Został rozpoznany przez
informatora, który zna go osobiście, a kapitan policji
zidentyfikował go na podstawie opisu i zdjęcia.
– Dobrze – rzekł Manfred. – Teraz możemy zacząć.
Spojrzał na komendanta policji siedzącego przy końcu stołu.
– Proszę to zrobić, komendancie – powiedział podnosząc ze
stołu ciemny, filcowy kapelusz. – Proszę mi złożyć raport, gdy
będzie pan ich miał wszystkich pod kluczem.
Zjechał windą na parter, gdzie czekała limuzyna z szoferem,
by zawieźć go do Union Buildings. Gdy oparł się wygodnie
o skórzane siedzenie, limuzyna ruszyła i Manfred uśmiechnął się
po raz pierwszy tego ranka.
– Zjedli ją! – stwierdził głośno. – Zjedli zakonnicę!
Potrząsnął głową z satysfakcją.
– Niech krwawiące serca na całym świecie przeczytają to
i dowiedzą się, z jakimi dzikusami mamy do czynienia.
Poczuł, że sprzyjające mu wiatry wzmagają się i unoszą go
tam, gdzie jeszcze niedawno nie śmiał nawet marzyć, że może
się znaleźć.
Gdy powrócili do misji, Moses pomógł Tarze wysiąść
z packarda. Była nadal blada i trzęsła się tak, jakby miała
malarię, i musiał ją podtrzymywać, żeby nie upadła. Jej ubranie
było podarte, pobrudzone krwią i kurzem.
Kitty Godolphin ze swoją ekipą zdołała uniknąć zemsty
tłumu, uciekając na drugą stronę torów i kryjąc się w kanale
odprowadzającym wodę deszczową. Wielkim łukiem okrążywszy
okolice stacji, powrócili wszyscy do misji.
– Musimy się stąd wydostać – krzyknęła Kitty w kierunku
Tary, gdy wchodząc na werandę zobaczyła Mosesa
pomagającego Tarze na schodach. – Mam najlepszy materiał,
jaki kiedykolwiek udało mi się nakręcić. Nie powierzę go
nikomu. Chcę zdążyć na jutrzejszy samolot PanAmu wylatujący
rano z Johannesburga i sama dostarczyć niewywołane filmy do
Nowego Jorku.
Była tak podniecona, że drżał jej głos. Jej dżinsy, tak jak
ubranie Tary, były także podarte i pobrudzone, ale spakowała
już swoje rzeczy w jeden brezentowy worek i była gotowa do
odjazdu.
– Czy sfilmowała pani siostrę? – spytał Moses. – Czy
sfilmowała pani, jak zabijają siostrę Nunziatę?
– Oczywiście, kochany – uśmiechnął się Hank. Stał tuż za
Kitty. – Mamy wszystko.
– Ile rolek nakręciłeś? – nalegał Moses.
– Cztery.
Hank był tak podniecony, że nie mógł ustać w miejscu.
Podskakiwał na palcach i pstrykał palcami.
– Czy sfilmowaliście strzelaninę policjantów? – pytał dalej
Moses.
– Wszystko, kochany, wszystko.
– Gdzie jest film z siostrą? – dopytywał Moses.
– Jeszcze w kamerze – Hank poklepał arriflexa wiszącego
mu na ramieniu. – Cały na jednej taśmie. Gdy wyciągnęli
siostrę i rozcięli jej brzuch, nałożyłem właśnie nowy film.
Moses zostawił Tarę opartą o kolumnę werandy i podszedł
do Hanka. Szedł zupełnie normalnie, tak że nikt się nie
domyślił, co zamierza zrobić. Kitty nadal zastanawiała się głośno:
– Jeżeli zaraz wyruszymy, jutro rano możemy być
w Johannesburgu. Samolot PanAmu wylatuje o 11.30...
Moses był już przy Hanku. Złapał ciężką kamerę, skręcił
przytrzymujące ją pasy tak, że Hank nie mógł się poruszyć,
i uwolnił zatrzaski przytrzymujące okrągłą kasetę z filmem
umieszczoną na korpusie kamery. Odwrócił się i uderzył nią
w zbudowaną z cegieł kolumnę werandy.
Kitty zdała sobie sprawę, co robi Moses, i rzuciła się na
niego jak kotka, chcąc mu wydrapać oczy paznokciami.
– Mój film – krzyknęła piskliwie. – Do diabła, to jest mój
film!
Moses pchnął ją tak gwałtownie, że wpadła na Hanka
i przewróciła się razem z nim na posadzkę werandy.
Moses ponownie uderzył kasetą i tym razem udało mu się
ją otworzyć. Wstęga błyszczącego celuloidu wysunęła się z kasety
i rozwinęła na murze.
– Zniszczyłeś go! – wrzasnęła Kitty wstając i podchodząc do
Mosesa.
Moses wyrzucił pustą kasetę, złapał Kitty za nadgarstki
i podniósł ją. Kitty starała się wyrwać i kopała go, ale nie mogła
się uwolnić.
– Masz film o brutalności policji, o mordowaniu niewinnych
czarnych – powiedział. – Reszty nie miałaś prawa widzieć. Nie
pozwolę, byś pokazała to światu.
Odepchnął ją.
– Możesz wziąć packarda.
Kitty spojrzała na niego rozcierając czerwone od uścisku
jego rąk nadgarstki i prychnęła jak kotka:
– Nie zapomnę tego, przyjdzie dzień, że zapłacisz za to,
Mosesie Gamo – powiedziała zimno.
– Pospiesz się – rozkazał Moses. – Musisz złapać samolot.
Zawahała się, ale po chwili podniosła torbę.
– Chodź, Hank – zawołała, po czym zbiegła po schodach
do packarda i usiadła za kierownicą.
– Ty pierdolony skurwysynu – syknął Hank do Mosesa,
przechodząc koło niego. – To były najlepsze ujęcia, jakie
kiedykolwiek nakręciłem.
– Masz jeszcze trzy kasety – powiedział spokojnie Moses. –
powinieneś być mi wdzięczny.
Moses patrzył, jak odjeżdżają packardem, po czym zwrócił
się do Tary:
– Musimy stąd natychmiast wyjechać – policja zaraz zacznie
działać. Musimy wyjechać z miasta, zanim je zablokują. Będą
mnie szukali – musimy zniknąć.
– Co mam zrobić? – spytała Tara.
– Chodź, później ci powiem – powiedział Moses i popchnął
ją w kierunku buicka. – Najpierw musimy stąd zniknąć.
Tara dała sprzedawcy czek i czekała w jego niewielkim biurze
śmierdzącym tanim tytoniem, podczas gdy on telefonował do jej
banku w Kapsztadzie.
Na zawalonym papierami biurku leżała gazeta. Podniosła ją
i zaczęła czytać:
SIEDMIU ZABITYCH W DEMONSTRACJACH W PORT
ELIZABETH. ZAMIESZKI W CAŁYM KRAJU. INTERNOWANO
500 DZIAŁACZY. MANDELA ARESZTOWANY. Niemal cała
gazeta była poświęcona kampanii oporu i jej skutkom. Na dole
strony, pod sensacyjnym opisem śmierci i aktu kanibalizmu
dokonanego na siostrze Nunziacie, znajdowało się sprawozdanie
z działań Kongresu w innych częściach kraju. Aresztowano
tysiące ludzi. Gazeta zamieszczała także zdjęcia ładowanych do
ciężarówek policyjnych, uśmiechających się i pokazujących
wyciągnięte w górę kciuki demonstrantów. Ten gest miał się stać
znakiem całego ruchu.
Na drugiej stronie wydrukowano listę niemal pięciuset
nazwisk internowanych i wyjaśniono, na jakich warunkach zostali
internowani – jak skutecznie ograniczono ich życie publiczne.
Wydrukowano także znacznie krótszą listę osób
aresztowanych pod zarzutem zdrady i realizacji celów partii
komunistycznej. Tara zagryzła wargi, gdy zobaczyła na tej liście
nazwisko Mosesa. Rzecznik policji wyprzedził swoim
oświadczeniem zdarzenia, ale dowodziło to, że Moses postępował
mądrze zachowując takie środki ostrożności. Zdrada była
najpoważniejszym przestępstwem i Tara zobaczyła już Mosesa
z naciągniętym na głowę kapturem, szarpiącego się na
szubienicy. Zadrżała i wymazała z wyobraźni ten obraz, skupiając
uwagę na dalszych stronach gazety.
Zamieszczono tam zdjęcia przywódców Kongresu,
w większości niewyraźne i ciemne. Uśmiechnęła się smutno,
zdając sobie sprawę z tego, że były to pierwsze owoce
kampanii. Aż do tej chwili na stu białych mieszkańców
Południowej Afryki jeden nawet nie słyszał nigdy o Mosesie
Gamie, Nelsonie Mandeli lub którymkolwiek czarnym przywódcy,
ale teraz odegrali rolę sumienia narodu. Świat dowiedział się
nagle, kim są.
Środkowe strony gazety były w większości poświęcone
reakcjom na kampanię i działaniom rządu. Było jeszcze zbyt
wcześnie na reakcje innych państw, ale lokalna opinia publiczna
niemal jednogłośnie potępiała barbarzyński mord siostry
Nunziaty i chwaliła policję za odwagę, a ministra spraw
wewnętrznych za szybkie zdławienie komunistycznego spisku.
Redaktor pisał:
Nie zawsze chwaliliśmy działania i wypowiedzi ministra spraw
wewnętrznych. Jednakże w chwili próby okazał się niezastąpiony
i dzisiaj myślimy z wdzięcznością o odważnym i silnym człowieku,
który stoi pomiędzy nami a siłami anarchistycznymi...
Dalsze czytanie zakłóciło Tarze nadejście sprzedawcy
używanych samochodów. Wpadł do małego pomieszczenia,
wylewnie usprawiedliwiając się przed Tarą.
– Droga pani Courtney, musi mi pani wybaczyć. Gdybym
wiedział, kim pani jest, nigdy nie naraziłbym pani na poniżenie
sprawdzania pani czeku.
Kłaniając się i uśmiechając zaprowadził Tarę na parking
i otworzył drzwi cadillaca model 1951, za który przed chwilą
wypisała czek na prawie tysiąc funtów.
Tara zjechała za wzgórze i ustawiła samochód na parkingu
z widokiem na morze. W następnym domku przy głównej ulicy
znajdował się sklep mundurowy armii i marynarki. Tara wybrała
szoferską czapkę z daszkiem ze świecącej skóry i jasnoszary
mundur w rozmiarze Mosesa, a sprzedawca zapakował je do
brązowej papierowej torby.
Wróciła do samochodu, pojechała wolno ulicą do głównej
stacji kolejowej i zaparkowała naprzeciw wejścia. Zostawiła
kluczyk w stacyjce i usiadła na tylnym siedzeniu. Po pięciu
minutach pojawił się Moses, ubrany w brudny niebieski
kombinezon. Policjant stojący przy wejściu nawet na niego nie
spojrzał. Tara podała mu przez otwarte okno papierową torbę.
Wrócił za dziesięć minut. Nie miał już na sobie
kombinezonu, lecz elegancką nową bluzę od munduru, czapkę
z daszkiem, ciemne spodnie i czarne buty. Usiadł na miejscu
kierowcy i włączył silnik.
– Miałeś rację. Wydano nakaz aresztowania ciebie –
powiedziała cicho.
– Skąd wiesz?
– Na siedzeniu leży gazeta.
Otworzyła ją na nakazie aresztowania. Przeczytał go szybko,
po czym skierował cadillaca w ruch uliczny.
– Co zamierzasz zrobić, Moses? Oddasz się w ręce policji
i staniesz przed sądem?
– Z sali sądowej można przemawiać do całego świata –
powiedział z zadumą Moses.
– A jeśli zostaniesz skazany, to wisząc na szubienicy jeszcze
bardziej zwrócisz na siebie uwagę – zauważyła ironicznie, a on
uśmiechnął się do niej w tylnym lusterku.
– Potrzebujemy męczenników, każda sprawa potrzebuje
męczenników.
– Mój Boże, Moses, jak możesz tak mówić. Każda sprawa
potrzebuje przywódcy. Wielu może być znakomitymi
męczennikami, ale tylko nieliczni potrafią przewodzić.
Przez chwilę prowadził nic nie mówiąc, po czym powiedział
pewnym głosem:
– Pojedziemy do Johannesburga. Zanim zadecyduję, muszę
porozmawiać z innymi.
– Większość z nich aresztowano – przypomniała Tara.
– Nie wszystkich – potrząsnął głową. – Muszę porozmawiać
z tymi, którzy uciekli. Ile masz pieniędzy?
Otworzyła torebkę i policzyła pieniądze w portfelu.
– Ponad sto funtów.
– Wystarczy – skinął głową. – Bądź przygotowana, żeby
odegrać wielką damę, gdy nas zatrzyma policja.
Na przedmieściach miasta, na moście Swartkops natknęli się
na pierwszą blokadę policyjną, przed którą stał długi sznur
samochodów. Posuwali się wolno, zatrzymując się i ruszając, aż
zostali zatrzymani przez dwóch policjantów, a do tylnego okna
podszedł oficer.
– Dzień dobry, mewou – dotknął daszka czapki. – Czy
możemy zajrzeć do bagażnika?
– A o co chodzi?
– Rozruchy, proszę pani. Szukamy tych morderców, którzy
zabili zakonnicę, a potem ją zjedli.
Tara pochyliła się do przodu i powiedziała ostro do Mosesa:
– Stephen, otwórz bagażnik policjantowi.
Moses wyszedł z samochodu, podniósł klapę bagażnika,
a policjanci rutynowo przeszukali go. Żaden z nich nawet nie
spojrzał na twarz Mosesa, gdyż uniform szofera znakomicie go
maskował.
– Dziękujemy pani.
Oficer machnął im ręką i Moses wymamrotał:
– To było bardzo nieprzyjemne. Myślałem, że teraz jestem
znaną osobistością.
Mieli przed sobą długą drogę, ale Moses prowadził
spokojnie, nie chcąc dać komukolwiek powodu do zatrzymania
i uważniejszych oględzin.
Jadąc nastawił radio na stację South African Broadcasting
Corporation, nadającą co godzinę wiadomości. Odbiór był
zakłócony nierównościami terenu, ale wychwycił jedną niezwykłą
informację.
Związek Radziecki, wspierany przez swoich sojuszników,
zażądał zwołania w trybie pilnym debaty na forum
Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych na temat
sytuacji w Południowej Afryce. Już tylko z tego powodu ich
poświęcenie nie poszło na marne. Jednakże inne wiadomości
były niepokojące. Aresztowano ponad osiem tysięcy
demonstrantów, wyłapano i internowano wszystkich przywódców,
a rzecznik prasowy ministra spraw wewnętrznych zapewniał, że
sytuacja w kraju jest pod kontrolą.
Jechali do momentu, aż się zupełnie ściemniło. Zatrzymali się
na noc w jednym z małych hoteli w Oranii, przeznaczonych
głównie dla ludzi podróżujących w interesach. Gdy Tara
poprosiła o pokój i jedzenie dla szofera, zostało to przyjęte bez
zdziwienia, gdyż wszyscy podróżujący zatrudniali kolorowych
szoferów i Mosesa odesłano do pomieszczeń dla służby,
znajdujących się na tyłach hotelu.
Po prostym, niezbyt smacznym posiłku w restauracji
hotelowej Tara zadzwoniła do Welteyreden. Odebrał Sean.
Poprzedniego dnia wrócili z Shasą z safari i byli jeszcze bardzo
podnieceni. Każdy z chłopców kolejno z nią rozmawiał, więc
musiała wysłuchać trzech relacji o tym, jak Garrick zabił
lwa-ludożercę. Potem do telefonu podeszła Isabella i jej
dziecinnych głosik ukłuł Tarę boleśnie w serce i przypomniał jej,
że zaniedbuje macierzyńskie obowiązki. Jednak nie odniosła
wrażenia, by którekolwiek z dzieci, nawet Isabella, choć trochę
za nią tęskniło. Podobnie jak chłopcy, dziewczynka także długo
opowiadała o tym, co robiła z babcią, o nowej sukience, jaką od
niej dostała, i lalce, jaką specjalnie dla niej przywiózł z Londynu
dziadek Blaine. Żadne z nich nie spytało, gdzie jest i kiedy
przyjedzie do Welteyreden.
W końcu słuchawkę wziął Shasa. Był chłodny, ale
przyjacielski.
– Wspaniale spędziliśmy czas, Garry zastrzelił lwa...
– O Boże, Shasa, nie mów mi o tym. Już usłyszałam trzy
opowiadania o śmierci tego biednego zwierzęcia.
W ciągu kilku minut wyczerpali wszystko, co mieli sobie do
powiedzenia.
– No dobrze, wiesz, dbaj o siebie. W Randzie jest dość
niespokojnie, ale De La Rey trzyma to wszystko w garści –
zakończył Shasa. – Nie daj się wciągnąć w jakieś
nieprzyjemności.
– Dobrze – obiecała. – Idź na kolację.
Shasa lubił jeść kolację dokładnie o ósmej i zostały tylko
cztery minuty. Wiedziała, że był już ubrany i patrzył na zegarek.
Gdy odwiesiła słuchawkę, zdała sobie sprawę, że nie spytał,
gdzie jest, co robi i kiedy wróci do domu.
– Dzięki temu nie musiałam kłamać – pocieszyła się.
Z sypialni patrzyła na dziedziniec hotelu i światła w oknach
pomieszczeń dla służby. Nagle poczuła się bardzo samotna.
Uczucie było tak silne, że poważnie zastanawiała się, czy nie
pójść do Mosesa. Wysiłkiem woli zmusiła się, by nie zrobić tego
głupstwa. Zamiast tego ponownie podniosła słuchawkę
i poprosiła operatora o połączenie z Puck’s Hill.
Odebrał służący mówiący z wyraźnym akcentem afrykańskim
i serce Tary zamarło. To, czy dom w Rivonii był bezpieczny, czy
nie, było dla nich sprawą podstawowej wagi. Mogli być
wciągnięci w pułapkę policyjną.
– Czy Nkosi Marcus jest w domu? – spytała.
– Nkosi Marcus nie być w domu, wyjechać, psze pani –
odpowiedział służący. – Pani Tara?
– Tak! Tak!
Choć nie pamiętała służącego, on musiał rozpoznać jej głos.
Miała już coś powiedzieć, gdy Marcus Archer przemówił
normalnym głosem.
– Wybacz mi, kochanie, to małe przedstawienie, ale wszystko
się tu przewróciło do góry nogami. Wszystkich ogarnęła panika
– te świnie zadziałały znacznie szybciej, niż ktokolwiek się
spodziewał. O ile wiem, tylko ja i Joe ocaleliśmy. A co z naszym
wspólnym przyjacielem, czy go złapali?
– Jest bezpieczny. Czy możemy przyjechać do Puck’s Hill?
– Jak dotąd wydaje się, że nas tutaj nie znaleźli, ale bądźcie
ostrożni. Wszędzie są blokady na drogach.
Tara spała bardzo krótko i obudziła się przed świtem, by
wyruszyć w ostatni etap podróży. Kucharz hotelowy dał jej
pakunek z kanapkami z mielonym mięsem i termos gorącej
herbaty, więc mogli jeść nie wysiadając z samochodu. Każdy
postój zwiększał ryzyko zdemaskowania i aresztowania, więc
zatrzymywali się tylko po to, by zatankować, i przed południem
przekroczyli rzekę Vaal.
Odkąd Tara, chcąc być blisko Mosesa, przyjechała do
Transwalu, szukała właściwego momentu, by z nim porozmawiać,
ale teraz wiedziała już, że nigdy nie będzie właściwego
momentu i że za kilka godzin będą w Puck’s Hill. Później nic
nie będzie już pewne, oprócz tego, że im wszystkim będzie
groziło wielkie niebezpieczeństwo i wszystko będzie bardzo
skomplikowane.
– Moses – powiedziała spokojnym głosem. – Nie mogę
tego dłużej przed tobą ukrywać. Muszę ci to powiedzieć teraz.
Noszę w łonie twoje dziecko.
Cofnął nieco głowę i zobaczyła we wstecznym lusterku, że się
wpatruje w nią ciemnymi, hipnotyzującymi oczami.
– Co zamierzasz zrobić? – spytał.
Nie spytał, czy jest tego pewna ani nie zakwestionował
ojcostwa dziecka. To było typowe dla niego – ale jednocześnie
nie wziął na siebie odpowiedzialności.
– Co zamierzasz zrobić?
– Nie wiem. Znajdę sposób, by je urodzić.
– Musisz się go pozbyć.
– Nie – krzyknęła. – Nigdy. Jest mój. Będę się nim
opiekowała. Nie zauważył, że użyła formy męskiej.
– Dziecko będzie kolorowe – powiedział. – Jesteś na to
przygotowana.
– Znajdę sposób – nalegała.
– Nie mogę ci pomóc, ani trochę – mówił dalej brutalnie. –
Rozumiesz, prawda?
– Możesz mi pomóc – odpowiedziała. – Możesz mi
powiedzieć, iż cieszysz się z tego, że noszę w łonie twojego syna
– i że będziesz go kochał tak, jak ja kocham jego ojca.
– Kochał? – spytał. – To nie jest afrykańskie słowo.
W moim słowniku nie ma słowa oznaczającego miłość.
– Och, Moses, to nieprawda. Kochasz swój lud.
– Kocham ich jako całość, ale nie jednostki. Poświęciłbym
każdego z nich dla wspólnego dobra.
– Ale nasz syn, Mosesie. Coś bezcennego, co powstało
z połączenia nas obojga – czy nic do niego nie czujesz?
Obserwowała jego oczy we wstecznym lusterku i zobaczyła
w nich cierpienie.
– Tak – przyznał – oczywiście, czuję. Ale nie ośmieliłbym
się do tego przyznać. Muszę odsuwać od siebie takie uczucia,
gdyż mogłyby osłabić moją wolę i zniszczyć nas wszystkich.
– A więc będę go kochała za nas oboje – powiedziała cicho.
Tak jak ostrzegał Marcus Archer, na drodze było jeszcze
kilka blokad. Gdy zbliżali się do Witwatersrand, wielkiego
centrum przemysłowego i górniczego, zatrzymano ich jeszcze
trzykrotnie, ostatni raz przy Halfay House, ale za każdym
razem chronił ich uniform szoferski, biała twarz Tary i jej
wyniosłe zachowanie.
Tara spodziewała się, że Johannesburg będzie przypominał
oblężone miasto, ale blokady na ulicach i posterunki na
skrzyżowaniach ulic były jedynymi znakami, że dzieje się coś
niezwykłego. Koła wind górniczych, przy których przejeżdżali,
obracały się normalnie, a za płotami widzieli czarnych górników
w gumowych butach i lśniących kaskach, tłoczących się przy
wejściach do szybów.
Ulice w centrum Johannesburga były jak zwykle wypełnione
ludźmi wszystkich ras robiącymi zakupy, a ich twarze były
pogodne i spokojne. Tara była rozczarowana. Nie potrafiłaby
określić, czego się spodziewała, ale miała nadzieję, że zobaczy
jakiś znak tego, iż ludzie zaczynają się zmieniać.
– Nie możesz oczekiwać zbyt wiele – powiedział Moses, gdy
narzekała, że nic się nie zmieniło. – Siły zwrócone przeciwko
nam są twarde jak skała i mają do dyspozycji nieograniczone
możliwości. Ale to jest początek – nasz pierwszy chwiejny krok
na drodze ku wolności.
Przejechali wolno obok Puck’s Hill. Posiadłość wydawała się
opuszczona, a w każdym razie nie widać było znaków obecności
policji. Moses zaparkował cadillaca w gaju akacjowym na tyłach
Country Club i, zostawiając Tarę w samochodzie, poszedł
przekonać się, czy na pewno nie wpadną w pułapkę policyjną.
Wrócił po półgodzinie.
– Jest bezpiecznie. Marcus jest w domu – powiedział
zapalając silnik i ruszając.
Marcus czekał na nich na werandzie. Wyglądał na
zmęczonego i przygnębionego, a od czasu, gdy Tara widziała go
po raz ostatni, bardzo się postarzał.
Zaprowadził ich do obszernej kuchni, podszedł do pieca
i gotując dla nich posiłek, opowiedział o wszystkim, co się
zdarzyło, gdy ich nie było.
– Reakcja policji była tak silna i szybka, że musiała być
starannie przygotowana. Spodziewaliśmy się, że minie trochę
czasu, zanim zorientują się w sytuacji i zbiorą siły.
Spodziewaliśmy się, że potrafimy wykorzystać to opóźnienie
i zaapelować do mas, by wsparły nas w kampanii oporu tak, by
nabrała pędu i żeby nie można już jej było zatrzymać. Oni
jednak byli przygotowani. Na wolności jest nie więcej niż
dziesięciu przywódców, Moses jest jednym z tych szczęśliwców,
a bez nich kampania już się zaczęła załamywać.
Spojrzał na Tarę z nienawiścią w oczach i mówił dalej:
– Jednakże wciąż jeszcze są gniazda oporu – nasza mała
Victoria wykonuje wspaniałą robotę. Zorganizowała pielęgniarki
w Baragwanath i włączyła je do kampanii. Nie będzie to długo
trwało – mogę się założyć, że wkrótce aresztują ją albo
internują.
– Vicky jest odważną kobietą – przytaknął Moses. – Wie,
jakie podejmuje ryzyko, i z ochotą na nie przystała.
Mówiąc to patrzył wprost na Tarę, tak jakby chciał
rozbudzić jej zazdrość. Tara oczywiście wiedziała o jego
małżeństwie, ale nigdy o tym nie mówiła. Wiedziała, jakie byłyby
tego konsekwencje, i teraz spuściła oczy, nie mogąc znieść jego
spojrzenia.
– Nie doceniliśmy De La Reya – powiedział Moses. – Jest
groźnym przeciwnikiem. Osiągnęliśmy bardzo niewiele z tego, co
planowaliśmy.
– ONZ debatuje nad naszą sytuacją – powiedziała cicho
Tara nie podnosząc wzroku.
– Debatuje – przyznał szyderczo Moses. – Ale veto
Ameryki, Anglii lub Francji wystarczy, by nie podjęto żadnej
akcji. Będą gadać i gadać, gdy moi ludzie cierpią.
– Nasi ludzie – poprawił go Marcus. – Nasi ludzie, Moses.
– Moi ludzie – sprzeciwił się ostro Moses. – Wszyscy inni
są w więzieniu. Pozostałem jedynym przywódcą. To są moi
ludzie.
W kuchni zapanowała cisza i słychać było tylko brzęk
sztućców. Po chwili Marcus zmarszczył brwi i przerwał ciszę.
– No i co się teraz stanie? – spytał. – Dokąd się udasz? Tu
nie możesz zostać, policja może się tu zjawić w każdej chwili.
Dokąd się udasz?
– Drake’s Farm? – zastanawiał się Moses.
– Nie – Marcus potrząsnął głową. – Znają cię tam zbyt
dobrze. Gdy tylko tam przyjedziesz, będzie wiedzieć o tym całe
osiedle, a donosiciele są wszędzie. To tak samo, jakbyś zgłosił
się do najbliższego komisariatu.
Znów nastała cisza, a po chwili Moses spytał:
– Gdzie jest Joe Cicero? Czy został aresztowany?
– Nie – odpowiedział Marcus. – Zszedł do podziemia.
– Czy możesz się z nim skontaktować?
– Ustaliliśmy sposób kontaktowania się. Zadzwoni do mnie –
jeżeli nie dziś wieczór, to jutro.
Moses popatrzył przez stół na Tarę.
– Czy mogę pojechać z tobą do bazy wyprawy w jaskiniach
Sundi? W tej chwili to jedyne bezpieczne miejsce, jakie mi
przychodzi do głowy.
Serce Tary zadrżało z radością. Będzie go miała nieco dłużej.
Tara wytłumaczyła Marion Hurst, kim jest Moses, nie
starając się ukryć, że jest poszukiwany. Amerykanka
zareagowała tak, jak Tara się spodziewała:
– To tak, jakby Martin Luther King prosił mnie
o schronienie – powiedziała. – Oczywiście, zrobię wszystko co
mogę, by mu pomóc.
Marion znalazła pretekst, by zatrudnić Mosesa w magazynie
przy wyrobach garncarskich pod nazwiskiem Stephena Khamy,
a inni uczestnicy wyprawy szybko przyjęli go do swojego grona.
Zarówno biali, jak i czarni nie zadając pytań wspólnie udzielili
mu schronienia.
Pomimo zapewnień Marcusa Archera minął niemal tydzień,
zanim zdołał się skontaktować z Joe Cicero i jeszcze jeden dzień,
zanim zorganizował ich spotkanie. Drogo zapłacili za zdobycie
wiedzy o czujności policji, ale Joe Cicero zawsze był skryty
i postępował jak zawodowiec. Nikt nie wiedział, gdzie mieszkał
ani z czego się utrzymywał, pojawiał się i znikał bez zapowiedzi,
nie można było przewidzieć jego obecności.
– Zawsze sądziłem, że jest teatralny i zbyt ostrożny, ale teraz
wiem, że to było mądre – powiedział Moses Tarze, gdy jechali
do miasta. Znów miał na sobie uniform szofera. – Od teraz
musimy zacząć uczyć się od zawodowców, gdyż ci, którzy nas
zwalczają, są najlepszymi zawodowcami.
Joe Cicero wyszedł głównym wyjściem stacji kolejowej
w Johannesburgu w chwili, gdy Moses zatrzymał cadillaca na
czerwonym świetle na przejściu dla pieszych i dyskretnie
wślizgnął się na tylne siedzenie samochodu obok Tary. Moses
ruszył w kierunku Doornfontein.
– Gratuluję, że wciąż jest pan na wolności – powiedział Joe
ironicznym tonem i spoglądając z ukosa na Tarę zapalił nowego
papierosa od niedopałka.
– Pani nazywa się Tara Courtney – uśmiechnął się widząc
jej zaskoczenie. – Jaka jest pani rola w tym wszystkim?
– Jest przyjaciółką – odpowiedział za nią Moses. – Jest
nam oddana. Może pan przy niej mówić otwarcie.
– Nigdy nie mówię otwarcie – mruknął Joe. – Tylko idioci
to robią.
Milczeli przez chwilę, aż nagle Joe zapytał:
– Przyjacielu, czy nadal wierzysz, że rewolucja może
zwyciężyć bez przelewu krwi? Czy nadal jest pan jednym
z pacyfistów chcących grać w grę, której reguły ustala i dowolnie
zmienia ciemiężyciel?
– Nigdy nie byłem pacyfistą – zagrzmiał Moses. – Zawsze
byłem wojownikiem.
– Cieszę się, że to, co słyszę, potwierdza moje wcześniejsze
przekonania – Joe uśmiechnął się chytrze i zagadkowo pod
osłoną ciemnej brody. – Gdyby było inaczej, nie siedziałbym
tutaj.
Nagle jego głos zmienił się.
– Proszę zawrócić i skręcić w ulicę Krugersdrop – rozkazał.
Zamilkli, a Joe odwrócił się i obserwował ruch uliczny. Po
chwili odetchnął z ulgą i rozsiadł się wygodnie na tylnym
siedzeniu. Moses wyjechał już z terenu zabudowanego w otwarty
step, gdzie ruch samochodowy był tu mniej intensywny. Nagle
Joe Cicero pochylił się do przodu i wskazał na pusty plac przy
drodze.
– Niech pan tam stanie – polecił Mosesowi, a gdy Moses
zatrzymał cadillaca, otworzył drzwi. Wychodząc z samochodu,
skinął na Mosesa.
– Niech pan wyjdzie!
Gdy Tara otworzyła swoje drzwi, chcąc się do nich
przyłączyć, Joe warknął:
– Nie, pani nie. Proszę zostać w samochodzie! Przeszli razem
przez zagajnik suchych, czarnych akacji i znaleźli się na
otwartym stepie, niewidoczni z drogi.
– Mówiłem panu, że tej kobiecie można zaufać – powiedział
Moses, a Joe wzruszył ramionami.
– Być może. Nie podejmuję ryzyka, jeżeli nie jest to
konieczne. Zmienił temat.
– Spytałem pana kiedyś, co pan sądzi o Rosji?
– A ja odpowiedziałem, że jest przyjaciółką uciskanych ludów
na całym świecie.
– Chce być także pańską przyjaciółką – powiedział prosto
Joe.
– Ma pan na myśli mnie personalnie – przyjaciółką Mosesa
Gamy?
– Tak, personalnie pana – Mosesa Gamy.
– Skąd pan to wie?
– Są w Moskwie ludzie, którzy obserwowali pana uważnie
przez wiele lat. To, co zobaczyli, zyskało ich aprobatę. Chcą
panu podać przyjazną rękę.
– Pytam jeszcze raz, skąd pan to wie?
– Jestem pułkownikiem rosyjskiego KGB. Polecono mi, bym
panu o tym powiedział.
Moses patrzył na niego. To stało się tak szybko, że
potrzebował chwili, by zebrać myśli.
– Do czego będzie mnie zobowiązywać ta oferta przyjaźni?
– spytał, chcąc zyskać na czasie, a Joe Cicero skinął głową
z aprobatą.
– To dobrze, że pyta pan o warunki przyjaźni. To
potwierdza naszą ocenę, iż jest pan ostrożnym człowiekiem. We
właściwym czasie otrzyma pan odpowiedź. Tymczasem powinien
pan się zadowolić tym, że wybraliśmy pana spośród wielu.
– Doskonale – zgodził się Moses. – Ale niech mi pan
powie, dlaczego mnie wybrano. Jest wielu dobrych – Mandela
jest jednym z nich.
– Mandela był brany pod uwagę, ale sądzimy, że nie jest
wystarczająco twardy. Wyczuwamy w nim pewną słabość. Nasi
psycholodzy są zdania, że cofnie się przed trudnymi i krwawymi
zadaniami, jakie stawia rewolucja. Wiemy także, że nie ceni
sobie Rosji równie wysoko, jak pan. Nazwał ją nawet nowym
ciemiężycielem, kolonialistą dwudziestego wieku.
– A co z innymi? – spytał Moses.
– Nie ma innych – powiedział spokojnie Joe. – Był albo
pan, albo Mandela. Wybrano pana.
– Czy chcą, bym odpowiedział teraz?
Moses spojrzał w czarne jak smoła oczy Joe’go i zobaczył
w nich dziwną, nieruchomą pustkę. Joe Cicero potrząsnął głową.
– Chcą się z panem spotkać, porozmawiać, przekonać się,
czy pan wie, o co im chodzi. Później będzie pan szkolony
i przygotowywany do zadań, jakie przed panem stoją.
– Gdzie się odbędzie spotkanie?
Joe uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
– Jak to gdzie, w Moskwie.
Moses ukrył zdumienie, ale jego dłonie zwinęły się w pięści.
– W Moskwie! Jak się tam dostanę?
– Poczyniono już odpowiednie przygotowania – uspokoił go
Joe. Moses podniósł głowę i spojrzał na burzowe chmury
piętrzące się na horyzoncie. Przez dłuższą chwilę był zatopiony
w myślach.
Poczuł, jak jego myśl uwalnia się i wzbija ku niebu. Moment,
na który czekał i pracował przez całe życie, nadszedł. Los
zmiótł z pola jego wszystkich rywali i został wybrany.
Ofiarowano mu, niczym wieniec laurowy, królestwo i koronę.
– Pojadę, by się z nimi spotkać – zgodził się gładko.
– Wyjedzie pan za dwa dni. Tyle czasu zajmą mi ostateczne
przygotowania. Na razie niech pan pozostanie w ukryciu, niech
się pan nie żegna z przyjaciółmi, nie mówi nikomu – nawet
pani Courtney i swojej nowej żonie – że pan wyjeżdża.
Przekażę wiadomość przez Marcusa Archera, a jeżeli on zostanie
wcześniej aresztowany, skontaktuję się z panem w bazie wyprawy
do jaskiń Sundi. Profesor Hurst nam sprzyja.
Joe odrzucił niedopałek papierosa i gasząc go obcasem
zapalił następnego.
– Wracajmy do samochodu.
Victoria Gama stała na skraju opadającego w dół trawnika
przy hotelu dla pielęgniarek szpitala Baragwanath. Przemawiała
do setki nie będących na dyżurze pielęgniarek, mając na sobie
jeszcze fartuch szpitalny z błyszczącą oznaką pielęgniarki.
Wyglądała bardzo młodo i biła z niej wiara w to, co robi. Biała
siostra przełożona nie pozwoliła im spotkać się w stołówce, więc
stały pod gołym niebem.
– Moje siostry! – wyciągnęła ku nim ręce. – Mamy
zobowiązania wobec naszych pacjentów, wobec tych, którzy
cierpią i umierają, wobec tych, którzy nam zawierzyli. Jednakże
myślę, że mamy także silniejsze i bardziej uświęcone
zobowiązanie wobec wszystkich naszych pobratymców, którzy
przez trzysta lat cierpieli bezlitosny ucisk...
Wydawało się, że stopniowo Victoria nabiera pewności siebie,
a jej słodki, młody głos swoją dźwięcznością i rytmem przyciąga
uwagę. Była lubiana przez pielęgniarki, a jej energia, ciężka,
pełna poświęcenia praca i bezinteresowność sprawiły, że
piastowała wysokie jak na swój wiek stanowisko i była wzorem
dla młodszych koleżanek. Przemawiała teraz do kobiet dziesięć,
piętnaście lat starszych od niej, a one słuchały jej z uwagą i biły
brawo, gdy przerwała, by zaczerpnąć oddechu. Ich aplauz
i pochwały umocniły Victorię i mówiła dalej ostrzejszym tonem:
– W całym kraju nasi przywódcy pokazują ciemiężycielom –
czynami, a nie słowami – że nie będziemy już bierni i nie
pogodzimy się z naszym losem. Błagają świat o sprawiedliwość
i godność. Jakimi byłybyśmy kobietami, gdybyśmy stały z boku
i nie przyłączyły się do nich? Czy możemy nie zwracać uwagi
na to, że naszych przywódców aresztuje się i gnębi diabelskimi
prawami...
W tłumie ubranych w codzienne stoję pielęgniarek wybuchło
poruszenie i twarze zwrócone dotąd ku Victorii odwróciły się,
a wyraz skupionej koncentracji zastąpiły zdziwienie i strach. Kilka
pielęgniarek stojących dotąd z boku odeszło. Wbiegły po
schodach do hotelu.
Pod bramę podjechały trzy furgony policyjne, a biała siostra
przełożona z dwiema starszymi pielęgniarkami podeszła do
wysiadającego z pierwszego samochodu kapitana dowodzącego
oddziałem policji. Jej biała bluza i spódnica kontrastowała
z niebieskim kolorem mundurów policyjnych. Wskazywała na
Victorię i mówiła coś z ożywieniem kapitanowi.
Głos Victorii załamał się i pomimo tego, co sobie wcześniej
postanowiła, przestraszyła się. Ogarnął ją instynktowny,
paraliżujący strach. Od wczesnego dzieciństwa niebieskie
policyjne mundury były symbolem nie kwestionowanej potęgi
i władzy. Przeciwstawianie się im kłóciło się z jej instynktem
i tym, czego nauczył ją ojciec i starsi.
– Nie sprzeciwiaj się białemu człowiekowi – uczyli. – Jego
gniew jest straszniejszy niż letnie pożary trawiące step. Nic
przed nim nie ocaleje.
Potem pomyślała o Mosesie i jej głos stał się pewniejszy.
Przemogła strach i krzyknęła:
– Popatrzcie na siebie, siostry. Spójrzcie, jak drżycie
i spuszczacie oczy na widok ciemięzcy. On jeszcze nie
przemówił, nie podniósł ręki, a wy już boicie się jak małe dzieci.
Kapitan policji zostawił swoich ludzi przy bramie i podszedł
do trawnika. Zatrzymał się i podniósł megafon.
– To jest nielegalne zgromadzenie na terenie należącym do
państwa – jego głos był wzmocniony i zniekształcony. – Macie
pięć minut na rozejście się i powrót do swoich pokojów.
Podniósł rękę i ostentacyjnie spojrzał na zegarek.
– Jeżeli nie zrobicie tego w tym czasie...
Pielęgniarki rozbiegły się nie czekając, aż oficer spełni tę
niejasną groźbę, i Victoria zorientowała się, że została sama. Ona
także chciała uciec i gdzieś się skryć, ale pomyślała o Mosesie
i duma nie pozwoliła jej się ruszyć.
Oficer opuścił megafon i podszedł do białej siostry
przełożonej. Porozmawiali chwilę, wyjął z teczki jakiś dokument
i pokazał go siostrze, która skinęła głową. Znów popatrzyli na
Victorię, stojącą samotnie przy skraju trawnika. Gdy podszedł
ku niej kapitan, pozostała sztywna i wyprostowana, gdyż duma
i strach nie pozwalały jej się ruszyć.
– Victoria Dinizulu? – spytał ją normalnym, spokojnym
głosem tak innym od ryku megafonu.
Victoria skinęła głową, lecz po chwili poprawiła się.
– Nie – zaprzeczyła. – Nazywam się Victoria Gama. Oficer
miał bardzo jasną skórę i piękne blond wąsy. Odpowiedź Victorii
zaskoczyła go.
– Powiedziano mi, że pani się nazywa Victoria Dinizulu, to
jakaś pomyłka – mruknął i zarumienił się zakłopotany, a Victorii
zrobiło się go żal.
– Wyszłam za mąż – wyjaśniła. – Moje panieńskie
nazwisko brzmiało Dinizulu, ale teraz nazywam się Victoria
Gama.
– Ach, rozumiem – odetchnął oficer i spojrzał na dokument,
który trzymał w ręku. – Jest wystawiony na Victorię Dinizulu.
Ale chyba i tak jest dobry.
Znów nie był pewien.
– To nie pana wina – pocieszyła go Victoria. – Chodzi mi
o tę pomyłkę w nazwisku. Nie mogą tego panu zarzucić. Nie
mógł pan o tym wiedzieć.
– Nie mogłem, ma pani rację. – Widać było, że kapitan
odzyskał pewność siebie. – To nie moja wina. Tak czy owak,
postąpię z panią zgodnie z rozkazem. Wyjaśnią to później
w komendzie.
– Co to jest? – spytała Victoria z zaciekawieniem.
– To nakaz internowania – odrzekł kapitan. Pokazał jej
dokument. – Jest podpisany przez ministra spraw
wewnętrznych. Muszę go pani przeczytać, a pani musi go
podpisać – powiedział i przybrał skruszony wyraz twarzy. –
Przykro mi, to mój obowiązek.
– Rozumiem – uśmiechnęła się do niego Victoria. – Musi
pan wypełniać swoje obowiązki.
Popatrzył na dokument i zaczął czytać na głos:
Do Victori Thandela Dinizulu Na podstawie części 9 (i)
Prawa o Bezpieczeństwie Wewnętrznym (Paragraf 44 z 1950
roku) ja, Manfred De La Rey, minister spraw wewnętrznych
stwierdzam, że zajmuje się pani działalnością szkodliwą lub
mającą na celu szkodzenie porządkowi publicznemu...
Kapitan zatrzymywał się przy trudnych zwrotach
prawniczych, a niektóre słowa angielskie wymawiał niepoprawnie.
Victoria poprawiała go uczynnię. Nakaz internowania liczył cztery
strony i gdy policjant doszedł do końca, odetchnął z ulgą.
– Ma pani tutaj podpisać – podał jej papiery.
– Nie mam długopisu.
– Proszę, dam pani swój.
– Dziękuję – odpowiedziała Victoria. – Jest pan uprzejmy.
Podpisała się w przeznaczonym do tego miejscu i oddała mu
długopis. Odebrano jej niektóre prawa, regulamin internowania
zabraniał jej przebywania poza pracą w towarzystwie więcej niż
dwóch osób, przemawiania na jakimkolwiek zebraniu
i przygotowywania tekstów do publikacji. Zgodnie z jego
postanowieniami nie mogła oddalać się poza okręg
Johannesburga i miała przez dwanaście godzin na dobę
pozostawać w areszcie domowym, a także zgłaszać się codziennie
do lokalnego komisariatu.
– Przykro mi – powtórzył kapitan, zakręcając skuwkę
długopisu. – Wierzę, że jest pani uczciwą kobietą.
– To pana zawód – uśmiechnęła się do niego. – Niech się
pan tym nie martwi.
W ciągu następnych dni Victoria wycofała się do dziwnego
kręgu izolacji. W pracy odkryła, że zarówno jej koleżanki, jak
i przełożone unikały jej, tak jakby roznosiła jakąś zarazę. Siostra
przełożona usunęła ją z pokoju, jaki zajmowała razem z dwiema
koleżankami, i dała jej mały, pojedynczy pokój po nielubianej
południowej stronie hotelu, gdzie w zimie nigdy nie dochodziło
słońce. Tu przynoszono jej posiłki na tacy, ponieważ nie mogła
przebywać w stołówce, gdy były tam więcej niż dwie osoby.
Każdego wieczoru po dyżurze szła półtorej mili do komisariatu,
by podpisać listę, lecz to szybko stało się dla niej przyjemnym
spacerem, a nie karą. Mogła uśmiechać się i pozdrawiać ludzi
spotykanych na ulicy, gdyż nie wiedzieli, że jest nie-osobą,
i cieszył ją nawet tak powierzchowny kontakt z innymi ludźmi.
W swoim pokoju słuchała przenośnego radia, czytała książki,
które dał jej Moses, i myślała o nim. Kilkakrotnie słyszała jego
nazwisko w radiu. W Stanach Zjednoczonych sieć NABS
wyświetliła film, który wywołał burzę w całym kraju. Wydawało
się, że Południowa Afryka, która dla większości Amerykanów
była równie odległa jak księżyc i tysiąc razy mniej ważna, stała
się nagle najważniejszym tematem politycznym. Ten film
eksponował osobę Mosesa, który dzięki prezencji i postawie
został uznany za centralną postać w walce toczącej się w Afryce.
W debacie Organizacji Narodów Zjednoczonych, która odbyła się
po projekcji filmu, niemal każdy mówca wymieniał jego
nazwisko. Choć na forum Rady Bezpieczeństwa Wielka Brytania
postawiła veto wobec wniosku Zgromadzenia Ogólnego
potępiającego dyskryminację rasową w Południowej Afryce,
debata rozniosła się szerokim echem po całym świecie
i wstrząsnęła członkami rządu.
Afryka Południowa nie miała własnej sieci telewizyjnej, ale
Victoria słuchała propagandowego wydania audycji „Aktualności”
nadawanej w kontrolowanej przez państwo stacji South African
Broadcasting Corporation, w której kampania oporu została
uznana za akcje radykalnej mniejszości, a Mosesa Gamę
określono jako inspirowanego przez komunistów rewolucyjnego
kryminalistę, który wciąż przebywał na wolności, choć wydano
już na niego nakaz aresztowania pod zarzutem zdrady.
Victoria, pozbawiona współczucia innych ludzi, samotna, tak
za nim tęskniła, że każdego dnia płakała w swoim pokoju.
Dziesiątego dnia aresztu wracała brzegiem chodnika do
domu po codziennej wizycie w komisariacie. Szła lekkim,
rozkołysanym krokiem, jaki od dzieciństwa praktykują kobiety
Nguni, nosząc na głowie wszystko – od drewna do palenia, po
dwudziestolitrowe dzbany z wodą. Niewielka furgonetka jadąca za
Victorią zwolniła i posuwała się równo z nią.
Victoria była przyzwyczajona do tego, że przyciąga uwagę
mężczyzn, gdyż była ideałem piękna kobiet Nguni. Kiedy
kierowca gwizdnął cicho, nie spojrzała w jego kierunku, lecz
tylko podniosła nieco głowę i przybrała wyniosły wyraz twarzy.
Kierowca gwizdnął bardziej natarczywie i kątem oka Victoria
zobaczyła, że niebieska furgonetka ma na boku wymalowany
napis: EKSPRESOWE PRALNIE CHEMICZNE – SERWIS
SZEŚCIOGODZINNY. Kierowca był potężnym mężczyzną i choć
miał czapkę nasuniętą głęboko na oczy, wyczuła, że był
atrakcyjny i przystojny. Wbrew woli jej biodra zaczęły falować,
a jej duże, krągłe pośladki poruszały się jak policzki wiewiórki
gryzącej orzech.
– Victoria! – syknął ktoś i natychmiast rozpoznała jego głos.
Zatrzymała się jak wryta i odwróciła się ku niemu.
– To ty! – szepnęła i rozejrzała się szybko wokół.
W tej chwili nikogo nie było na chodniku i tylko na szosie
poruszały się światła samochodów pomiędzy rzędami wysokich
drzew. Spojrzała znów na jego twarz pałającymi oczyma
i szepnęła:
– Och, Mosesie, nie spodziewałam się, że przyjedziesz.
Moses pochylił się i otworzył drzwi z jej strony, a Victoria
podbiegła i wsiadła do jadącego samochodu.
– Schowaj się – polecił, a ona skuliła się pod deską
rozdzielczą. Zatrzasnął drzwi i przyspieszył.
– Nie mogę uwierzyć, że to ty. Nadal nie mogę – skąd
masz ten samochód? Och, Mosesie, nigdy się nie dowiesz, jak
bardzo... Wielokrotnie słyszałam twoje nazwisko przez radio, tyle
się wydarzyło...
Zorientowała się, że mówi bardzo szybko, niemal histerycznie.
Tyle czasu już upłynęło, od kiedy mogła mówić otwarcie i czuła
się tak, jakby bolesny wrzód samotności i tęsknoty otworzył się
i cała trucizna wypływała strumieniem słów.
Zaczęła mu opowiadać o strajku pielęgniarek i internowaniu,
o tym, że skontaktowała się z nią Albertina Sisulu i że odbędzie
się marsz stu tysięcy kobiet na budynki rządowe w Pretorii, do
którego ona się przyłączy, łamiąc zakazy aresztu domowego.
– Chcę, byś był ze mnie dumny. Chcę być częścią walki,
gdyż tylko w ten sposób mogę być częścią ciebie.
Moses jechał w milczeniu. Uśmiechał się lekko słuchając jej
paplania. Miał na sobie niebieski kombinezon z napisem na
plecach „Ekspresowe Pralnie Chemiczne”. Tył samochodu był
wypełniony ubraniami mocno pachnącymi proszkiem. Wiedziała,
że pożyczył samochód od Hendricka Tabaki.
Po kilku minutach jazdy Moses zwolnił i ostro skręcił
w boczną drogę, która stopniowo zamieniała się w dwie koleiny,
po czym zanikła zupełnie. Przejechał jeszcze kilka metrów po
kępach trawy i zatrzymał samochód za zrujnowanym,
pozbawionym dachu budynkiem, którego wybite okna wyglądały
jak oczodoły w czaszce. Victoria wysunęła się spod deski
rozdzielczej.
– Słyszałem o strajku pielęgniarek i o tym, że jesteś
w areszcie domowym – powiedział cicho, wyłączając silnik. –
Tak, jestem z ciebie dumny. Bardzo dumny. Jesteś dobrą żoną
dla wodza.
Victoria opuściła skromnie głowę. Słowa Mosesa sprawiły jej
ogromną przyjemność. Gdy byli rozdzieleni, nie zdawała sobie
w pełni sprawy z tego, jak go kocha, i teraz spadło to na nią
z całą siłą.
– A ty jesteś wodzem – powiedziała. – Nie, jeszcze więcej –
jesteś królem.
– Victoria, mam mało czasu. Nie powinienem tu
przyjeżdżać...
– Uschłabym, gdybyś nie przyjechał... moja dusza była tak
wysuszona – wybuchnęła, ale Moses położył jej rękę na
ramieniu, by ją uciszyć.
– Posłuchaj. Przyjechałem, żeby ci powiedzieć, że odjeżdżam.
Przyjechałem, by cię umocnić na czas, gdy będę daleko stąd.
– Och, mężu! – ze wzruszenia zaczęła mówić w języku zulu.
– Dokąd jedziesz?
– Mogę ci tylko powiedzieć, że jadę do dalekiego kraju.
– Czy nie mogę pojechać z tobą? – poprosiła.
– Nie.
– A zatem poślę za tobą moje serce, by ci towarzyszyło,
a moja ziemska skorupa zostanie tu, czekając twojego powrotu.
Kiedy wrócisz mój mężu?
– Nie wiem, ale nieprędko.
– Dla mnie każda minuta bez ciebie staje się trudnym do
zniesienia dniem – powiedziała cicho, a on podniósł rękę
i delikatnie pogłaskał ją po twarzy.
– Gdybyś czegoś potrzebowała, zawiadom Hendricka Tabakę.
On jest moim bratem i oddałem cię pod jego opiekę.
Skinęła, nie mogąc wypowiedzieć słowa.
– Mogę ci powiedzieć tylko jedno. Kiedy przyjadę, odwrócę
świat, który znamy, do góry nogami. Wszystko się zmieni.
– Wierzę ci – odpowiedziała.
– Muszę już iść. Czas, jaki moglibyśmy spędzić razem,
dobiegł końca.
– Mój mężu – szepnęła, znów spuszczając oczy – pozwól
mi po raz ostatni być twoją żoną, bo gdy nie ma cię przy
mnie, noce są tak długie i zimne.
Wziął zwój prześcieradeł z tyłu furgonetki i rozłożył je na
trawie obok samochodu. Jej nagie ciało rysowało się wyraźnie
na białym płótnie niczym wyrzeźbiona z brązu figura rzucona
w śnieg.
Na koniec, gdy leżał na niej zmęczony i słaby jak dziecko,
ujęła w dłonie jego głowę, delikatnie przycisnęła do ciepłego,
miękkiego łona i szepnęła:
– Niezależnie od tego, jak daleko i na jak długo wyjedziesz,
moja miłość pokona przestrzeń i czas i będę przy twoim boku,
mój mężu.
Tara czekała na niego. Gdy Moses wrócił do obozu, leżała
na łóżku, a w namiocie paliła się lampa. Odsunął płótno
zasłaniające wejście i Tara usiadła. Koc opadł odsłaniając jej
duże, białe piersi z drobnymi, niebieskimi żyłkami wokół
nabrzmiałych sutków – tak różnymi od piersi kobiety, którą
właśnie opuścił.
– Gdzie byłeś? – spytała.
Nie odpowiedział na pytanie i zaczął się rozbierać.
– Pojechałeś zobaczyć się z nią, prawda? Joe powiedział, byś
tego nie robił.
Popatrzył na nią pogardliwie, demonstracyjnie zapiął swój
kombinezon i ruszył ku wyjściu.
– Przepraszam, Moses – krzyknęła, przerażona myślą, że
może odejść. – Nie chciałam tego powiedzieć, zostań, proszę.
Nie będę już tak mówiła. Przysięgam, kochanie. Proszę cię,
przebacz mi. Byłam smutna, miałam taki przerażający sen...
Uklękła na łóżku odrzucając koc i wyciągnęła ku niemu ręce.
– Proszę! – błagała. – Chodź do mnie!
Patrzył na nią przez długą chwilę, po czym zaczął rozpinać
kombinezon. Gdy położył się do łóżka, przytuliła się do niego
mocno.
– Och Moses, miałam taki sen. Śniła mi się znów siostra
Nunziata. Boże, ten wyraz ich twarzy, gdy jedli jej wątrobę! Byli
jak wilki, krew ciekła im po twarzach. To było przerażające,
niewyobrażalne. Wydawało mi się, że to niemożliwe, by na
świecie istniało dobro.
– Nie – powiedział niskim głosem, który rozchodził się w jej
ciele tak, jakby była pudłem rezonansowym skrzypiec
pobudzanym do drgania przez struny. – Nie – powtórzył. –
To było piękno, absolutne piękno, oczyszczone ze wszystkiego,
oprócz prawdy. Byłaś świadkiem świętego gniewu ludu. Zanim
to się stało, miałem tylko nadzieję, ale teraz naprawdę w to
wierzę. To było poświęcenie naszego zwycięstwa. Zjedli jej ciało
i wypili jej krew, tak jak to robicie wy, chrześcijanie, by
przypieczętować pakt z historią. Zobaczywszy ten święty gniew,
musisz uwierzyć, że w końcu zwyciężymy.
Westchnął głęboko, jego wielka, muskularna pierś poruszyła
się w jej objęciach i zasnął. Nigdy nie mogła się przyzwyczaić, że
zasypia tak, jakby zamykał drzwi wiodące do swojej
świadomości. Tara została osamotniona, bojąc się tego, co
przyniesie przyszłość.
Joe Cicero przyjechał po Mosesa w nocy. Moses ubrał się
jak jeden z tysięcy górników z kopalni złota, w długą wojskową
kurtkę i kominiarkę zakrywającą niemal całą twarz. Tak jak
polecił mu Joe, nie miał żadnego bagażu. Kiedy zdezelowana
półciężarówka zatrzymała się po drugiej stronie drogi i mignęła
światłami, Moses wyszedł z cadillaca i szybko przeszedł do niej.
Nie powiedział jej „do widzenia”, gdyż pożegnali się już
wcześniej i nie odwrócił, by spojrzeć na nią, siedzącą samotnie
za kierownicą.
Gdy tylko Moses wsiadł, samochód ruszył. Tylne światła
malały i znikły za pierwszym zakrętem drogi, a Tara poczuła się
tak przytłoczona nieszczęściem, że nie wiedziała, czy to przeżyje.
Francois Afrika był dyrektorem szkoły dla kolorowych
w Mannenbergu w Cape Flats. Był czterdziestoparoletnim, tęgim
i poważnym mężczyzną. Miał cerę koloru cafe au lait, gęste,
poskręcane włosy, które rozczesywał na boki i przygładził
używając brylantyny.
Jego żona Miriam była pulchna, ale znacznie niższa
i młodsza od niego. Zanim wyszła za Francois, uczyła historii
w szkole podstawowej w Mannenbergu. Urodziła mu czworo
dzieci, same córki. Była przewodniczącą lokalnego oddziału
Womens Institute, który służył jej za wygodny kamuflaż dla
działalności politycznej. W czasie kampanii oporu została
aresztowana, a gdy kampania wygasła, uwolniono ją narzucając
jednak rygory aresztu domowego. Po trzech miesiącach, gdy
opór ustał zupełnie, nie przedłużono jej aresztu.
Molly Broadhurst znała ją, zanim Miriam wyszła za Francois
i razem często odwiedzali jej dom. Pucołowata Miriam zawsze
uśmiechała się, spoglądając wesoło zza grubych okularów. Jej
dom stojący na terenie szkoły podstawowej był zawsze czysty
jak sala operacyjna. Ręcznie tkane pokrowce przykrywały
ciężkie, brązowe fotele, a podłogi błyszczały jak lustra. Jej córki
zawsze pięknie ubrane, miały wplecione kolorowe wstążki
w warkocze i były – podobnie jak Miriam – pogodne
i pucołowate, czego powodem była raczej kuchnia matki, a nie
geny.
Tara poznała Miriam w domu Molly. Przyjechała pociągiem
z obozowiska w jaskiniach na dwa tygodnie przed spodziewanym
porodem. Wykupiła przedział sypialny dla siebie i nie chcąc, by
ją rozpoznano, przez całą podróż trzymała drzwi zamknięte na
klucz. Molly wyszła po nią na stację Paarl, gdyż nie chciała
zaryzykować wysiadania na głównym dworcu Kapsztadu. Shasa
i jej rodzina byli nadal przekonani, że pracuje z profesor Hurst.
Miriam spełniała wszystkie oczekiwania Tary. Była dokładnie
taka, jak opowiadała Molly, choć Tara nie spodziewała się, że
zobaczy ją w sukience ciążowej.
– Pani także jest w ciąży? – spytała, gdy podały sobie ręce.
Miriam wstydliwie pogładziła się po brzuchu.
– To przezorność, pani Taro. Nie mogłabym wziąć dziecka
tak z niczego, prawda? Gdy tylko Molly mnie powiadomiła,
wsadziłam małe zawiniątko i z wolna je powiększałam.
Tara zdała sobie sprawę, na jakie kłopoty naraziła Miriam,
i rzuciła jej się na szyję.
– Och, nigdy nie będę w stanie wyrazić, jak bardzo jestem
pani wdzięczna. Proszę mi nie mówić „pani”. Jestem twoją
przyjaciółką i chciałabym, żebyśmy sobie mówiły po imieniu.
– Obiecuję, że będę się opiekowała twoim dzieckiem tak, jak
swoim własnym – powiedziała Miriam, a gdy zobaczyła wyraz
twarzy Tary, pospiesznie dodała: – Ale ono zawsze będzie
twoje. Zawsze możesz przyjeżdżać i spotykać się z nim, a jeżeli
kiedyś będziesz mogła je wziąć, no cóż, ani ja, ani Francois nie
będziemy ci przeszkadzać.
– Jesteś milsza, niż mówiła mi Molly! – uściskała ją Tara. –
Chodź, pokażę ci ubranka, jakie przywiozłam dla dziecka.
– Och, same niebieskie – zawołała Miriam. – Jesteś pewna,
że to będzie chłopiec?
– Nie mam żadnych wątpliwości – to będzie chłopiec.
– Ja też byłam pewna – zaśmiała się Miriam. – No
i popatrz – same dziewczyny! Choć nie jest tak źle, to dobre
dziewczyny i teraz wszystkie oczekują, że to będzie chłopiec –
poklepała się po wypchanym brzuchu – i wiem, że strasznie go
będą rozpieszczać.
Dziecko Tary urodziło się w pokoju gościnnym Molly. Poród
przyjmował doktor Chetty Abrahamji, stary przyjaciel Molly,
potajemny członek partii komunistycznej, jeden z nielicznych
Hindusów w tej partii.
Gdy tylko Tara zaczęła rodzić, Molly zatelefonowała do
Miriam Afrika. Miriam przyjechała z torbą i poszła prosto do
Tary. Miała bardzo powiększony brzuch.
– Tak się cieszę, że w końcu zaczęłyśmy – zawołała. –
Muszę przyznać, że chociaż była to trudna ciąża, poród będzie
bardzo szybki i łatwy.
Wsadziła rękę pod sukienkę i wyciągnęła poduszkę. Tara
zaśmiała się razem z nią, lecz nagle przerwała, gdyż chwyciły ją
bóle.
– Au! – szepnęła. – Chciałabym, żeby mnie też poszło tak
łatwo. Wydaje mi się, że jest ogromny.
Molly i Miriam siadały na zmianę koło niej i trzymały ją za
rękę, gdy Tarę chwytały bóle, a doktor stał w nogach łóżka
i mówił:
– Mocniej! Mocniej!
W południe następnego dnia Tara była już wyczerpana,
wszystko ją bolało i z trudem łapała oddech. Jej włosy były
zlepione potem, tak jakby kąpała się w morzu.
– Niedobrze – powiedział doktor. – Będziemy musieli
przewieźć cię do szpitala i zrobić cesarskie.
– Nie! Nie! – Tara podniosła się na łokciu z twarzą
wykrzywioną determinacją. – Pozwólcie mi spróbować jeszcze
raz.
Kiedy nadeszły następne bóle, Tara napięła mięśnie tak
silnie, że wydawało jej się, że ścięgna popękają jej jak gumowe
taśmy. Nic się jednak nie zdarzyło, dziecko nie chciało się
przesunąć i czuła, że zatrzymało się w niej niczym wielka kłoda.
– Jeszcze! – szeptała jej Molly do ucha. – Mocniej –
jeszcze raz, dla dziecka.
Tara napięła mięśnie jeszcze raz z całych sił i krzyknęła, gdyż
miała wrażenie, że jej ciało rozdziera się jak kartka papieru.
Poczuła coś ciepłego i śliskiego między nogami i odczuła ulgę tak
wielką, że jej jęki przeszły w długi krzyk radości, który połączył
się z płaczem dziecka.
– Czy to chłopiec? – spytała z trudem, próbując się
podnieść. – Powiedz mi, powiedz mi szybko.
– Tak – uspokoiła ją Molly. – To chłopiec – popatrz na
jego siusiak. Długi jak mój palec. Nie ma co do tego
wątpliwości – to z pewnością chłopiec.
Tara roześmiała się.
Dziecko ważyło cztery i pół kilograma. Miało gęste, czarne
włosy, poskręcane jak wełna astrachańskiej owcy, jasnobrązową
skórę i rysy Mosesa. Tara nigdy nie widziała niczego tak
pięknego w swoim życiu, żadne z jej poprzednich dzieci nie było
do niego podobne.
– Dajcie mi go – powiedziała głosem zachrypniętym po
straszliwym wysiłku rodzenia. Podali jej jeszcze mokre i śliskie
dziecko.
– Chcę go nakarmić – szepnęła. – Muszę mu dać possać
pierś – wtedy będzie mój na zawsze.
Ścisnęła sutek i wsadziła go w usta dziecka. Chłopiec zacisnął
na nim wargi, spazmatycznie sapiąc i wierzgając nogami
z radości.
– Tara, jak się będzie nazywał? – spytała Miriam Afrika.
– Nazwiemy go Benjamin – powiedziała Tara. – Benjamin
Afrika. Podoba mi się to – on jest naprawdę synem Afryki.
Tara została z noworodkiem pięć dni. Gdy w końcu musiała
się z nim rozstać i Miriam odjechała z dzieckiem swoim małym
morrisem minor, Tara czuła się tak, jakby w wyniku jakiejś
brutalnej operacji usunięto kawałek jej duszy. Gdyby nie to, że
była przy niej Molly, Tara wiedziała, że nie mogłaby tego
znieść. Ale Molly miała coś dla niej.
– Czekałam z tym aż do tej chwili – powiedziała Tarze. –
Wiedziałam, jak będziesz się czuła, gdy będziesz musiała oddać
dziecko. To cię trochę pocieszy.
Wręczyła jej kopertę, a Tara uważnie przyjrzała się
napisanemu odręcznie adresowi.
– Nie poznaję charakteru pisma. Wyglądała na zaskoczoną.
– Dał mi to specjalny kurier, otwórz. No, już! – rozkazała
Molly surowo i Tara posłuchała jej.
W kopercie były cztery kartki taniego papieru. Tara spojrzała
na ostatnią stronę i gdy zobaczyła podpis, wyraz jej twarzy
zmienił się.
– Moses! – krzyknęła. – Nie mogę uwierzyć. Po tylu
miesiącach! Porzuciłam już nadzieję. Nawet nie rozpoznałam
charakteru pisma. Przycisnęła list do piersi.
– Nie wolno mu było pisać, kochanie. Przebywa w obozie
o bardzo surowym reżimie. Złamał rozkazy i podjął wielkie
ryzyko, chcąc ci przekazać ten list.
Molly podeszła do drzwi.
– Zostawię cię w spokoju, byś mogła to przeczytać. Wiem,
że cię to trochę pocieszy.
Nawet gdy Molly wyszła, Tara zwlekała z rozpoczęciem
lektury listu. Chciała przedłużyć radość, ale w końcu nie mogła
się już powstrzymać.
Najukochańsza Taro!
Choć praca tutaj jest bardzo ciężka i wymagająca,
każdego dnia myślę o Tobie i o naszym dziecku. Nie wiem,
być może, że już się urodziło i zastanawiam się często, czy
to chłopiec, czy dziewczynka.
Chociaż to, co robię, ma wielkie znaczenie dla nas
wszystkich – dla wszystkich mieszkańców Afryki, ale także
dla Ciebie i dla mnie – jednak tęsknię za Tobą. Myśl o Tobie
nachodzi mnie niespodziewanie w nocy i w dzień i jest jak
cios nożem w pierś.
Tara nie mogła dalej czytać, gdyż oczy zalewały jej łzy.
– Och Mosesie – zacisnęła usta, by nie zacząć głośno
szlochać. – Nie wiedziałam, że możesz żywić do mnie takie
uczucia. Otarła oczy wierzchem dłoni.
Gdy wyjeżdżałem, nie wiedziałem dokąd jadę ani co mnie
tutaj czeka. Teraz wszystko jest jasne i wiem już, jak trudne
zadania stoją przed nami. Wiem także, że będę potrzebował
twojej pomocy. Moja żono, nie odmówisz mi? Nazywam cię
„żoną”, gdyż tak właśnie o Tobie myślę, gdy teraz nosisz
nasze dziecko.
Tarze trudno było to przyjąć. Nigdy nie spodziewała się, by
się tak do niej zwracał, i teraz ją to poraziło.
– Nie mogłabym ci niczego odmówić – szepnęła, i spojrzała
znów na kartkę. Odwróciła ją i czytała dalej:
Kiedyś powiedziałem Ci, jak użyteczne mogłoby być
wykorzystywanie związków rodzinnych po to, by nas
informować o tym, co się dzieje w państwie. Twój mąż,
Shasa Courtney, zamierza przejść na stronę
neofaszystowskiego ciemięzcy. Chociaż napełni Cię to
nienawiścią i wstrętem do niego, jest to dar losu, jakiego nie
oczekiwaliśmy i nie spodziewaliśmy się w najśmielszych
marzeniach. Mamy informację, że obiecano mu stanowisko
w rządzie tego barbarzyńskiego reżimu. Gdyby Shasa
Courtney miał do ciebie zaufanie, mielibyśmy bezpośredni
dostęp do informacji i znalibyśmy wszystkie ich plany
i zamiary. Byłoby to dla nas wprost bezcenne.
– Nie – szepnęła, potrząsając głową, wyczuwając, co nastąpi
dalej. Zebrała całą odwagę i czytała:
Przez wzgląd na nasz kraj i naszą miłość proszę Cię, byś
po urodzeniu dziecka i odzyskaniu sił po porodzie wróciła do
domu swojego męża w Welteyreden, przeprosiła go za swoją
nieobecność, powiedziała, że nie możesz żyć bez niego i dzieci
i robiła wszystko, co w twojej mocy, by się do niego zbliżyć
i jeszcze raz zdobyć jego zaufanie.
– Nie mogę tego zrobić – szepnęła Tara. Potem pomyślała
o dzieciach, zwłaszcza o Michaelu i zaczęła się wahać.
– Och Mosesie, nie wiesz, o co mnie prosisz. -Zakryła oczy
ręką. – Proszę cię, nie zmuszaj mnie do tego. Dopiero co
odzyskałam wolność – nie zmuszaj mnie, bym się jej znowu
wyrzekła. List był jednak bezlitosny:
Każdy z nas będzie musiał ponieść ofiary w walce, która
nas czeka. Niektórzy z nas będą musieli poświęcić swoje
życie i być może, że ja będę jednym z nich...
– Nie, nie ty, kochany, tylko nie ty!
Jednakże lojalni i oddani towarzysze, oprócz nagrody,
jaką będzie ostateczne zwycięstwo i wyzwolenie, otrzymają
także inną. Jeżeli potrafisz zdobyć się na to, o co Cię proszę,
moi przyjaciele zorganizują nasze spotkanie – nie tam, gdzie
musimy ukrywać naszą miłość, ale w wolnym kraju, gdzie
przez pewien czas będziemy mogli cieszyć się naszą miłością.
Czy możesz sobie to wyobrazić, kochana? Spędzać dnie
i noce razem, spacerować ulicami trzymając się za ręce.
Chodzić razem do restauracji i głośno się śmiać, protestować
bez obaw i mówić na głos to, co się myśli, całować się
i robić te wszystkie głupie rzeczy, jakie robią kochankowie,
i mieć przy sobie dziecko zrodzone z naszej miłości...
Było to zbyt bolesne, nie mogła dalej czytać. Gdy Molly
zobaczyła, że Tara gorzko płacze, usiadła koło niej na łóżku
i objęła ją.
– Co się stało, powiedz starej Molly.
– Muszę wracać do Welteyreden – zaszlochała Tara. – Och
Boże, Molly, myślałam, że na zawsze odeszłam z tego miejsca,
a teraz muszę tam wracać.
Prośba Tary o formalne spotkanie w celu omówienia spraw
małżeńskich bardzo zaskoczyła Shasę. Nieformalne porozumienie,
które dawało mu całkowitą wolność działania i wychowywania
dzieci oraz szacunek i zachowanie stanu małżeńskiego, bardzo
mu odpowiadało, Bez słowa sprzeciwu płacił rachunki
przesyłane przez Tarę i dbał o to, by duża kwota wpływała na
jej rachunek na początku każdego miesiąca. Raz zdarzyło się,
że dyrektor banku zadzwonił z wiadomością, iż Tara wypłaciła
za dużo pieniędzy i Shasa natychmiast to wyrównał. Innym
razem wpłynął czek na prawie tysiąc funtów wystawiony dla
handlarza używanymi samochodami. Shasa nie zakwestionował
go. Był zupełnie zadowolony z takiego stanu rzeczy.
Teraz wyglądało na to, że wszystko ma się zmienić, i Shasa
natychmiast zwołał spotkanie swoich głównych doradców w sali
konferencyjnej w Centaine House. Przyjechała sama Centaine,
a z Johannesburga przyleciał Abraham Abrahams przywożąc ze
sobą współwłaściciela bardzo znanej i drogiej kancelarii
adwokackiej specjalizującej się w sprawach rozwodowych.
Centaine od razu przeszła do rzeczy.
– Rozważmy najgorszy możliwy przypadek – powiedziała
wprost. – Załóżmy, że Tara będzie chciała dzieci
i odszkodowanie, plus pensję dla siebie i każdego dziecka.
Spojrzała na Abe, który skinął siwą głową, co spowodowało,
że pozostali prawnicy, zachowując śmiertelną powagę, zaczęli
kiwać głowami jak lalki. Shasa pomyślał zjadliwie, że potajemnie
liczą już swoje wynagrodzenia.
– Do cholery, ta kobieta mnie opuściła! Za nic nie oddam
jej dzieci.
– Ona będzie twierdzić, że sprawiłeś, iż nie mogła zostać
w domu – powiedział Abe, a kiedy zobaczył gniewny wyraz
twarzy Shasy, starał się go uspokoić. – Shasa, musisz pamiętać,
że prawdopodobnie ona także weźmie najlepszych doradców
prawnych.
– Cholerni kłamliwi prawnicy! – powiedział gorzko Shasa, co
sprawiło zebranym przykrość, ale Shasa nie przeprosił ich ani
nie sprostował. – Już jej powiedziałem, że nie dam jej
rozwodu. Moja kariera polityczna jest teraz w krytycznej fazie
i nie mogę sobie pozwolić na taki skandal. Wkrótce będę
kandydował w wyborach.
– Być może, że nie będziesz mógł odmówić – mruknął Abe.
– Jeżeli będzie miała swoje racje.
– Nie ma żadnych – powiedział Shasa cnotliwie. – Zawsze
byłem oddanym i hojnym mężem.
– Twoja hojność jest znana – mruknął Abe oschle. – Jest
wiele atrakcyjnych, młodych dam, które mogą temu
zaświadczyć.
– Doprawdy, Abe – przerwała Centaine – Shasa zawsze
trzymał się z daleka od kłopotów z kobietami.
– Centaine, kochanie, mówimy o faktach, a nie
o macierzyńskich złudzeniach. Nie jestem prywatnym detektywem
i nie obchodzi mnie życie osobiste Shasy. Jednakże pomimo że
mnie to nie interesuje, mogę wymienić przynajmniej sześć
przypadków w ciągu ostatnich kilku lat, które dają Tarze
wystarczające powody...
Shasa dawał Abe gwałtowne znaki, by przestał, ale Centaine
pochyliła się do przodu, wyraźnie zainteresowana.
– Mów dalej, Abe – poleciła. – Zacznij wymieniać!
– Dwa lata temu, w styczniu młoda kobieta z objazdowego
musicalu „Oklahoma” – zaczął Abe, a Shasa osunął się na
krześle i zakrył oczy ręką, jak gdyby się modlił. – Kilka tygodni
później grająca – jak na ironię – na lewym skrzydle
zawodniczka z przebywającej u nas brytyjskiej kobiecej drużyny
hokejowej.
Jak dotąd Abe nie wymieniał nazwisk, ale mówił dalej:
– Następnie była reżyserka z North American Broadcasting
Studios, zuchwała mała jędza. Nazywała się jak ryba... nie, jak
delfin, właśnie, Kitty Godolphin. Czy chcesz, żebym wymieniał
dalej? Są jeszcze inne, ale tak jak powiedziałem, nie jestem
prywatnym detektywem. Możesz być pewna, że Tara wynajmie
dobrego detektywa, a Shasa nie starał się zbytnio zacierać
śladów.
– Wystarczy, Abe – przerwała mu Centaine patrząc na syna
z dezaprobatą i skrywanym uwielbieniem zarazem.
To krew de Thiry, pomyślała. Rodzinna klątwa. Biedny
Shasa.
– Wygląda na to, że jednak mamy problem – powiedziała
surowo i zwróciła się do prawnika zajmującego się rozwodami.
– Przypuśćmy, że Tara ma pewne racje. Jaki może być
najgorszy wyrok przeciwko nam?
– Pani Courtney, jest bardzo trudno...
– Nie będę pana z tego rozliczać – powiedziała Centaine
ostro. – Nie musi się pan wykręcać. Proszę mi przedstawić
najgorszą ewentualność.
– Mogą jej przyznać dzieci, zwłaszcza najmłodszą dwójkę,
i duże odszkodowanie.
– Ile? – spytał Shasa.
– Biorąc pod uwagę pana położenie, mogłoby to być –
prawnik zawahał się ostrożnie – milion funtów, plus dodatki,
dom, pensja i kilka drobniejszych rzeczy.
Shasa wyprostował się na krześle. Gwizdnął cicho i mruknął:
– To, co było dobrą zabawą, staje się poważne.
Nikt się nie roześmiał.
Shasa zaczął się więc poważnie przygotowywać do
pogodzenia się z Tarą. Przeczytał uważnie rady, jakie sporządził
mu Abe z prawnikami, i opracował taktykę działania. Wiedział, co
ma powiedzieć i czego unikać. Miał się do niczego nie
przyznawać i niczego nie obiecywać, zwłaszcza jeśli chodzi
o dzieci.
Na miejsce spotkania wybrał staw u stóp Constantia Berg,
mając nadzieję, że Tara będzie pamiętać szczęśliwe chwile, jakie
tu spędzili. Kucharz przygotował mu koszyk z jedzeniem na
piknik, pakując do niego ulubione przysmaki Tary. Shasa wybrał
też z piwnicy kilka butelek najlepszego wina.
Bardzo starannie zadbał o swój wygląd. Ostrzygł się i wyjął
z szuflady nową przepaskę na oko z czarnego jedwabiu. Skropił
się wodą kolońską, którą dostał od niej, nałożył kremowy,
jedwabny garnitur, który kiedyś pochwaliła, niebieską koszulę
i lotniczą chustkę na szyję.
Wszystkie dzieci zostały na weekend oddane pod opiekę
Centaine i zawiezione do Rhodes Hill. Tara zatrzymała się
u Molly i Shasa wysłał po nią rolls-royce’a z szoferem. Samochód
podwiózł ją nad staw, a Shasa otworzył drzwi. Zaskoczyła go
nadstawiając mu policzek do pocałunku.
– Pięknie wyglądasz, kochanie – powiedział i nie było to
dalekie od prawdy. Straciła na wadze, miała kształtnie wciętą
talię i wspaniałe piersi. Pomimo powagi chwili Shasa patrząc na
jej dekolt poczuł podniecenie.
Spokojnie, chłopcze! – strofował się w myślach i spojrzał na
jej twarz. Miała gładką skórę, ledwo widoczne ciemne obwódki
pod oczami, świeżo umyte i uczesane włosy. Widać było, że
przed spotkaniem ona również zadbała o swój wygląd.
– Gdzie są dzieci? – spytała od razu.
– Są z matką, więc możemy spokojnie porozmawiać.
– Czy są zdrowe?
– Jak najbardziej. Czują się znakomicie.
Nie chciał dłużej tego omawiać.
– Strasznie za nimi tęsknie.
To była złowieszcza uwaga i Shasa nic nie odpowiedział.
Zamiast tego zaprowadził ją do letniego domku i poprosił, by
usiadła na kanapie zwróconej w kierunku wodospadu.
– Jak tu pięknie – rozejrzała się wokół. – To moje
ulubione miejsce w całym Welteyreden.
Wzięła kieliszek podany przez Shasę.
– Za lepsze czasy! – Shasa wzniósł toast, stuknęli się
kieliszkami i wypili.
Odstawiła kieliszek na wykładany marmurem stół, a Shasa
zamarł czekając na początek ich prawdziwej rozmowy.
– Chcę wrócić do domu – powiedziała.
Shasa z wrażenia rozlał wino na przód swojego garnituru, po
czym, chcąc odzyskać równowagę, wyjął chusteczkę z kieszonki
na piersi.
Był biznesmenem, całkowicie przekonanym o tym, że dobije
najlepszego targu. Co więcej, zdążył się już przyzwyczaić do
myśli, że znów będzie kawalerem i z radością myślał
o przywilejach tego stanu, nawet jeśli miało go to kosztować
milion funtów. Poczuł ukłucie zawodu.
– Nie rozumiem – powiedział ostrożnie.
– Tęsknię za dziećmi. Chcę być z nimi – ale nie chcę ich
zabierać od ciebie. Potrzebują ojca, tak samo jak matki.
To było zbyt łatwe. Jego instynkt biznesmena podpowiadał
mu, że to nie wszystko.
– Próbowałam żyć sama – mówiła dalej. – To nie dla
mnie. Chcę wrócić.
– A więc wrócimy do punktu wyjścia? – spytał ostrożnie, ale
Tara potrząsnęła głową.
– Oboje wiemy, że to niemożliwe – wstrzymała dalsze
pytania wyciągnięciem ręki. – Daj mi powiedzieć, czego chcę.
Chcę wszystkich wygód, jakie miałam, możliwości wychowywania
dzieci, prestiżu związanego z nazwiskiem Courtneyów
i swobodnego korzystania z pieniędzy...
– Zawsze gardziłaś pozycją i pieniędzmi – zakpił, ale Tara
nie obraziła się.
– Nigdy nie musiałam się bez tego obywać – powiedziała
prosto. – Jednakże chcę mieć możliwość wyjeżdżania na pewien
czas, gdy będzie mi tu ciężko – ale nie będę ci sprawiać
kłopotów politycznych ani jakichkolwiek innych. – Przerwała, po
czym stwierdziła: – To wszystko.
– A co dostanę w zamian? – spytał.
– Matkę dla dzieci i oficjalną żonę. Będę uczestniczyć
w wydawanych przez ciebie przyjęciach, będę uprzejma dla
twoich znajomych, a nawet będę ci pomagać w kampanii
wyborczej. Kiedyś byłam w tym bardzo dobra.
– Sądziłem, że moje poglądy i działalność polityczna budzą
w tobie wstręt.
– To prawda – ale nigdy nie dam tego po sobie poznać.
– A co z moimi prawami małżeńskimi, jak to delikatnie
określają prawnicy?
– Nie – potrząsnęła głową. – To tylko skomplikowałoby
nasz związek.
Pomyślała o Mosesie. Nigdy nie mogłaby być mu niewierna,
nawet gdyby jej rozkazał. – Nie, ale możesz mieć kogoś
innego. Zawsze byłeś pod tym względem rozsądnie dyskretny.
Wiem, że tak samo będzie w przyszłości.
Popatrzył na jej pierś i zrobiło mu się żal, ale układ, jaki
mu proponowała, wprawił go w zdumienie. Dostał wszystko,
czego chciał, i zaoszczędził milion funtów.
– Czy to wszystko? – spytał. – Jesteś pewna?
– Chyba że uważasz, iż jest coś jeszcze, co powinniśmy
omówić. Potrząsnął głową.
– Czy możemy dobić targu podając sobie ręce i otworzyć
następną butelkę wina?
Uśmiechnęła się do niego znad kieliszka, chcąc ukryć to, co
naprawdę myślała o nim i jego świecie. Pociągając mocne wino
w kolorze jasnego bursztynu, obiecywała sobie:
– Zapłacisz, Shasa; zapłacisz za ten układ więcej, niż
możesz sobie wyobrazić.
Tara była panią Welteyreden przez ponad dziesięć lat, więc
ponowne zagranie tej roli przyszło jej łatwo, choć teraz,
bardziej niż kiedykolwiek przedtem, zdawała sobie sprawę, że
gra w nudnej i kiepskiej sztuce.
Były jednak pewne różnice. Lista gości nieznacznie się
zmieniła, teraz znajdowało się na niej wielu nacjonalistycznych
polityków i działaczy partyjnych, a przy stole znacznie częściej
rozmawiano w języku afrikaans. Tara znała go dobrze, gdyż jest
to bardzo prosty język. Gramatyka jest do tego stopnia
uproszczona, że czasowniki nie odmieniają się, a wiele słów jest
wziętych wprost z angielskiego. Miała jednak pewne trudności
z gardłową wymową, więc zazwyczaj uśmiechała się słodko i nic
nie mówiła. Spostrzegła, że gdy tak robi, szybko zapominano
o jej obecności i mogła usłyszeć znacznie więcej, niż gdyby
uczestniczyła w rozmowie.
Częstym gościem w Welteyreden był teraz minister spraw
wewnętrznych, Manfred De La Rey. Tara uznała to za ironię
losu, że oczekuje się od niej, by podawała jedzenie i zabawiała
właśnie tego człowieka, który uosabiał całe zło i okrucieństwo
znienawidzonego reżimu. Czuła się tak, jakby siadała do stołu
z lampartem-ludojadem; nawet jego oczy były blade i okrutne,
zupełnie jak oczy wielkiego, drapieżnego kota.
Jednakże, pomimo odrazy, jaką do niego żywiła, Manfred
fascynował ją. Gdy przemogła początkowy wstrząs wywołany
jego obecnością, ze zdziwieniem odkryła, że jest inteligentny.
Oczywiście, wszyscy wiedzieli, że był wyróżniającym się
studentem wydziału prawa Stellenbosch University i że zanim
kandydował do parlamentu, był bardzo wziętym prawnikiem.
Tara wiedziała także, że w rządzie nacjonalistów byli tylko
wybitni ludzie, ale jego inteligencja była groźna i przewrotna.
Odkryła, że jego logiczne i elokwentne wywody, za pomocą
których przekonywał do najprzewrotniejszych idei, tak do niej
przemawiają, że musiała otrząsnąć się z jego hipnotycznego
czaru niczym ptak, próbujący przełamać urok rozkołysanego
tańca kobry.
Stosunek Manfreda do rodziny Courtneyów był dla niej
jeszcze jedną zagadką. Wszyscy wiedzieli, że jego ojciec
zrabował z kopalni H’ani diamenty o wartości miliona funtów i że
Blaine, jej ojciec, i Centaine, zanim jeszcze została żoną Blaine’a,
tropili go na pustyni i ujęli po zawziętej walce. Ojciec Manfreda
skazany na dożywocie odsiedział piętnaście lat i został uwolniony
w 1948 roku, gdy nacjonaliści doszli do władzy i ogłosili
amnestię, obejmującą wielu więźniów afrykanerskich.
Obie rodziny powinny być do siebie wrogo nastawione
i rzeczywiście Tara dostrzegała czasami ślady nienawiści w tonie
rzucanych uwag i nieopatrznych spojrzeniach, jakimi obrzucali się
Manfred i Shasa. W ich demonstracyjnej przyjaźni było też coś
kruchego i sztucznego, tak jakby w każdym momencie mogła
zaniknąć, a oni mieli się rzucić sobie do gardeł jak wściekłe psy.
Z drugiej strony Tara wiedziała, że właśnie Manfred
namówił Shasę, by porzucił Partię Zjednoczoną i przyłączył się
do nacjonalistów, obiecując mu tekę ministra, i że Shasa uczynił
De La Reyów, ojca i syna, głównymi udziałowcami i dyrektorami
nowej przetwórni rybnej w Walvis Bay, która, jak się
spodziewano, miała już w pierwszym roku swej działalności dać
pół miliona funtów zysku.
Tajemnica ich stosunków stała się jeszcze bardziej
intrygująca za sprawą Centaine. Gdy Shasa po raz drugi
zapraszał Manfreda De La Reya i jego żonę na kolację
w Welteyreden, Centaine zatelefonowała do Tary kilka dni
wcześniej i spytała wprost, czy on i Blaine także mogą przyjść
na przyjęcie.
Choć Tara postanowiła, że będzie unikać Centaine i że zrobi
wszystko, by zmniejszyć jej wpływ na dzieci i zarządzanie
posiadłością, ta bezpośrednia prośba tak ją zaskoczyła, że nie
potrafiła odmówić.
– Oczywiście, mamo – zgodziła się z fałszywym
entuzjazmem. – Zaprosiłabym ciebie i ojca, ale sądziłam, że ten
wieczór by cię znudził, a wiem także, że tata nie może znieść
De La Reya...
– Dlaczego tak sądzisz, Taro? – spytała Centaine ostro. –
Siedzą po przeciwnych stronach w parlamencie, ale Blaine
szanuje rodzinę De La Reya i przyznaje, że Manfred dobrze
sobie poradził z kłopotami. Dowodzona przez niego policja
umiejętnie wyłapała prowodyrów i zapobiegła poważniejszym
wystąpieniom i dalszym ofiarom.
Tarze cisnęły się na usta ostre słowa i chciała rzucić je
prosto w twarz teściowej, ale zacisnęła zęby i wziąwszy głęboki
oddech, powiedziała słodko:
– Dobrze, mamo, Shasa i ja oczekujemy was w piątkowy
wieczór o wpół do siódmej; panowie będą w smokingach.
– Oczywiście – powiedziała Centaine.
Był to zaskakująco miły wieczór. Shasa wyznawał zasadę,
zgodnie z którą we wspaniałej jadalni w Welteyreden nigdy nie
mówiło się o polityce, i także tym razem, pomimo tak wielkiej
różnicy poglądów, zgromadzeni przy wspólnym stole goście
zachowali rozsądek. Panowie rozmawiali o wszystkim, poczynając
od zaplanowanego tournee drużyny rugby „Ali Blacks”,
a kończąc na stupięćdziesięciofuntowym niebieskim tuńczyku,
największym, jakiego do tej pory złapano w False Bay. Manfred
De La Rey i Blaine byli zapalonymi wędkarzami, więc
perspektywa tak wspaniałej zdobyczy bardzo ich podniecała.
Centaine mówiła dużo mniej niż zwykle. Tara posadziła ją
koło Manfreda i Centaine przysłuchiwała się z uwagą
wszystkiemu, co mówił, a kiedy przeszli po kolacji do
niebieskiego salonu, trzymała się blisko Manfreda i po niedługim
czasie pogrążyli się całkowicie w cichej rozmowie, zapominając
o reszcie towarzystwa.
Heidi, żonie Manfreda, postawnej blondynce, nie udało się
zainteresować Tary długą tyradą o lenistwie i nieuczciwości
kolorowych służących. Tara uciekła, gdy tylko nadarzyła się
okazja, podała kieliszek koniaku ojcu i usiadła obok niego.
– Centaine mówi, że podziwiasz De La Reya – powiedziała
cicho i oboje spojrzeli na siedzącą w drugim końcu pokoju parę.
– To niezwykły człowiek – mruknął Blaine. – Twardy jak
stal i ostry jak brzytwa. Czy wiesz, że nawet jego koledzy
nazywają go „Człowiek Panga”?
– Dlaczego on tak intryguje Centaine? Gdy dowiedziała się,
że on tu będzie, zadzwoniła do mnie i nalegała, bym was
zaprosiła. Wydaje się że jest nim w pewien sposób
zafascynowana. Czy wiesz, tato, dlaczego?
Blaine spuścił wzrok i popatrzył na szary popiół na końcu
cygara. Co mógł jej powiedzieć? O tym, że Manfred De La Rey
jest synem z nieprawego łoża Centaine, wiedziały tylko cztery
osoby. Pamiętał, że gdy się o tym dowiedział, zaszokowało go to
i przeraziło. Nawet Shasa nie miał pojęcia, że Manfred jest jego
przyrodnim bratem, chociaż Manfred oczywiście wiedział.
Centaine powiedziała o tym Manfredowi w 1948 roku, chcąc
szantażem nakłonić go, by nie niszczył kariery politycznej Shasy.
To wszystko było tak skomplikowane i Blaine – jak wiele już
razy w ciągu ostatnich lat – poczuł się zaniepokojony śladami
dawnych szaleństw i nierozważnych czynów Centaine. Po chwili
uśmiechnął się smutno. Centaine wciąż była tą samą porywczą
i gwałtowną kobietą i on nie miał na to żadnego wpływu.
– Sądzę, że interesuje się wszystkim, co dotyczy kariery
Shasy. To zupełnie naturalne, gdyż De La Rey pomaga Shasy.
Po prostu dlatego, kochanie.
– Tak. De La Rey mu pomaga – zgodziła się Tara. – Ale
co sądzisz, tato, o zmianie poglądów politycznych Shasy?
Pomimo postanowienia, by nie dać się ponieść emocjom,
Tara mówiła podniesionym głosem i Shasa, pogrążony
w rozmowie z młodą elegancką i prowokującą drugą żoną
ambasadora Francji, usłyszał swoje imię z drugiego końca
pokoju i spojrzał w jej kierunku. Tara natychmiast zniżyła głos.
– Co o tym myślisz, tato? Czy to nie było dla ciebie po
prostu przerażające?
– Na początku tak – przyznał Blaine. – Ale potem
porozmawiałem o tym z Centaine, a następnie z Shasą.
Dyskutowaliśmy o tym bardzo długo i powiedziałem, co o tym
myślę – w końcu zrozumiałem jego punkt widzenia. Nie
zgadzam się z nim, ale szanuję go. Shasa jest przekonany, że
może uczynić wiele dobrego...
Tara słuchała, jak jej własny ojciec powtarza banalne
i oklepane usprawiedliwienia, i oburzyło ją to. Odkryła, że aż
drży od skrywanego gniewu, i chciała rzucić wszystko w twarz
Shasy, Centaine i własnemu ojcu, ale pomyślała o Mosesie
i sprawie, i z najwyższym wysiłkiem zapanowała nad sobą.
Muszę wszystko zapamiętywać, powiedziała sobie. Wszystko,
co mówią i robią. Nawet najmniejszy szczegół może mieć
nieocenioną wartość dla sprawy.
Wszystko sumiennie przekazywała Molly. Przynajmniej raz
w tygodniu wymykała się z Welteyreden pod pretekstem wizyt
u krawcowej i fryzjera. Tara spotykała się z Molly, upewniając się
starannie, że nie jest śledzona. Według otrzymanych instrukcji
miała porzucić swoje lewicowe kontakty i powstrzymywać się od
wszelkich politycznych i socjalizujących komentarzy w obecności
innych. Molly była jedyną osobą kontaktującą ją ze światem
walki i każda minuta spędzona z nią była niezwykle droga.
Miriam Afrika zawsze przywoziła dziecko do Molly, tak by
Tara mogła się z nim zobaczyć. Składała szczegółowe
sprawozdania, trzymając dziecko na rękach i karmiąc butelką.
W małym Benjaminie urzekały ją rzadkie, czarne loczki,
niezwykła miękkość i odcień jego skóry przypominający starą
kość słoniową, oraz jego bladoróżowe, niczym koral, stopy.
W czasie jednej z takich wizyt dostała następny list od
Mosesa i nawet przyjemność trzymania na rękach małego
Benjamina zbladła wobec możliwości czytania napisanych przez
jego ojca słów.
List został napisany w Addis Abebie, stolicy Etiopii. Moses
został tam osobiście zaproszony przez cesarza Hajle Sellasje, by
wygłosić przemówienie na spotkaniu przywódców państw
afrykańskich. Opisywał, jak ciepło go przyjęto i zaoferowano
pomoc moralną, finansową i militarną dla walki w Anzanii – tak
brzmiała nowa nazwa Południowej Afryki. Tara słyszała tę
nazwę po raz pierwszy i kiedy powtórzyła ją na głos, jej
brzmienie wzbudziło tak głębokie uczucia patriotyczne, jakich
nigdy wcześniej nie odczuwała. Przeczytała resztę listu Mosesa:
Stąd pojadę do Algieru, gdzie spotkam się z pułkownikiem
Bumedienem, który walczy z francuskim imperializmem.
Wielkie męstwo tego człowieka z pewnością przyniesie
wolność i szczęście temu straszliwie ciemiężonemu krajowi.
Potem pojadę do Nowego Jorku. Jest prawie pewne, że
będę mógł przedstawić naszą sprawę Zgromadzeniu
Ogólnemu Narodów Zjednoczonych. To wszystko jest bardzo
interesujące, ale mam także inne, lepsze wiadomości
dotyczące Ciebie i dziecka.
Jeżeli będziesz nadal wykonywała ważne dla sprawy
zadania, nasi potężni przyjaciele chcą Cię nagrodzić.
Pewnego dnia Ty, ja i Benjamin spotkamy się w Londynie.
Nie potrafię Ci powiedzieć, jak bardzo wyczekuję chwili, gdy
będę mógł wziąć na ręce mojego syna i znów zobaczyć się
z Tobą.
Napiszę do Ciebie, gdy tylko będę wiedział coś więcej.
Teraz proszę Cię o to, byś wykonywała dalej tak ważną dla
sprawy pracę, a zwłaszcza żebyś robiła wszystko, by Twój
mąż wygrał w wyborach w przyszłym miesiącu i objął jedno
z najważniejszych stanowisk w rządzie. Dzięki temu stałabyś
się niezwykle przydatna dla sprawy.
Przez wiele dni po otrzymaniu tego listu Tara była w tak
wspaniałym humorze, że nie umknęło to uwagi Shasy
i Centaine, którzy uznali, że w końcu przywykła do obowiązków
pani Welteyreden i postanowiła wypełniać układ, jaki zawarła
z Shasą.
Kiedy premier ogłosił datę wyborów, cały kraj natychmiast
ogarnęła gorączka i podniecenie, jakie zawsze towarzyszyły
wydarzeniom politycznym w Południowej Afryce, a gazety zaczęły
drukować ostre i stronnicze artykuły.
Odejście Shasy z Partii Zjednoczonej oraz fakt, że został
kandydatem Partii Narodowej z okręgu South Boland, zwróciło
uwagę wszystkich w czasie tej kampanii. Prasa angielska potępiła
go, uznając za tchórza i zdrajcę, podczas gdy Brugier
i Transvaler, gazety broniące dążeń nacjonalistów, okrzyknęły go
człowiekiem przewidującym i z niecierpliwością wyczekiwały dnia,
w którym wszyscy mieszkańcy Południowej Afryki, prowadzeni
twardą ręką Partii Narodowej, pójdą ramię przy ramieniu ku
„złotej republice”, marzeniu wszystkich prawdziwych patriotów
Południowej Afryki.
Kitty Godolphin przyleciała z Nowego Jorku, by sfilmować
wybory i nakręcić kolejny odcinek swego słynnego serialu
„Spojrzenie na Afrykę”, za który dostała nagrodę Emmy i dzięki
któremu stała się jedną z najlepiej opłacanych wśród nowej
generacji młodych, ładnych i nieustępliwych dziennikarek
telewizyjnych.
Gdy Kitty przyleciała na lotnisko imienia Jana Smutsa,
polityczna zdrada Shasy zajmowała pierwsze strony gazet.
Zadzwoniła z lotniska pod jego prywatny numer i złapała go
w biurze, tuż po zakończeniu zebrania, któremu przewodził. Miał
właśnie wyjść z Centaine House i polecieć do kopalni H’ani na
comiesięczną inspekcję.
– Cześć – powiedziała wesoło. – To ja.
– Ty suko. – Od razu rozpoznał jej głos. – Po tym, co ze
mną zrobiłaś, powinienem cię kopnąć w tyłek, mając na nogach
podkute buty i biorąc pełny zamach.
– Och, widziałeś program? Czy nie był doskonały? Sądziłam,
że znakomicie cię uchwyciłam.
– Tak, widziałem program w zeszłym miesiącu w BBC, gdy
byłem w Londynie. Zrobiłaś ze mnie kogoś pomiędzy kapitanem
Bligh’iem i Simonem Legree, tyle że byłem bardziej nadęty niż
każdy z nich z osobna, i dużo mniej sympatyczny.
– No, przecież mówię – przedstawiłam cię takim, jakim
jesteś.
– Nie wiem, po co z tobą rozmawiam – zaśmiał się cicho
wbrew sobie.
– Ponieważ pożądasz mojego pięknego ciała – zasugerowała.
– Zrobiłbym mądrzej robiąc awanse gniazdu szerszeni.
– Nie mówimy o mądrości, przyjacielu, tylko o pożądaniu.
Tych dwóch rzeczy nie da się pogodzić.
Przed oczyma Shasy pojawił się wyraźny obraz jej smukłego
ciała, pięknych, drobnych piersi i z trudnością zaczerpnął tchu.
– Gdzie jesteś? – spytał.
– Na lotnisku w Johannesburgu.
– Jakie masz plany na wieczór?
Szybko obliczył w myślach. Mógł odłożyć inspekcję w kopalni
H’ani, a do Johannesburga było cztery godziny lotu mosquito.
– Jestem otwarta na propozycje – powiedziała – pod
warunkiem, że będzie w nich miejsce na wywiad z prawem
wyłączności dla stacji NABS, w którym porozmawiamy o zmianie
twojego stanowiska politycznego, twoim zdaniu o nadchodzących
wyborach i o tym, czym one są dla zwykłych ludzi.
– Powinienem był się tego spodziewać – powiedział. – Ale
będę tam za pięć godzin.
Shasa odłożył słuchawkę i stał przez chwilę, zastanawiając się
nad swoim postępowaniem. Zmiana planów zdziwi wszystkich
w firmie, gdyż jego program zajęć na najbliższe tygodnie, kiedy
zaczynała się już kampania wyborcza, był bardzo napięty. Ta
kobieta rzuciła na niego jakiś urok. Przez ostatnie miesiące
wspomnienie o niej, niczym senna zjawa, przesuwało się na
krawędzi jego świadomości i teraz myśl o tym, że będzie z nią,
nie dawała mu spokoju i czuł się jak chłopiec zdobywający
pierwsze doświadczenia erotyczne.
Mosquito stał zatankowany i gotowy do lotu do kopalni
H’ani. Ułożenie nowego planu lotu i przekazanie go do wieży
kontrolnej zajęło dziesięć minut. Potem wszedł do kokpitu
i uśmiechając się jak uczeń idący na wagary, włączył silniki.
Wylądował o zmierzchu. Na lotnisku czekał na niego
samochód należący do firmy, który zawiózł go wprost do hotelu
„Carlton” w centrum Johannesburga. Gdy wszedł przez
obrotowe drzwi do hallu, zobaczył Kitty. Długonoga, ubrana
w niebieskie dżinsy podkreślające szczupłość jej bioder,
wyglądała świeżo jak nastolatka. Podeszła do niego i zarzuciła
mu ręce na szyję, by go pocałować. Ludzie stojący w hallu
musieli pomyśleć, że to ojciec wita się ze swoją nastoletnią
córką, i uśmiechnęli się z pobłażaniem.
– Pozwolili nam wejść do twojego apartamentu –
powiedziała prowadząc go do windy. Podskakiwała chcąc
dotrzymać mu kroku i demonstracyjnie trzymała za rękę. –
Hank przygotował już kamerę i światła.
– Nie dasz mi nawet czasu na zebranie myśli –
zaprotestował Shasa i Kitty skrzywiła się.
– Miejmy to już za sobą. Będzie więcej czasu na to, co
zamierzasz robić później – uśmiechnęła się do niego
szelmowsko, a Shasa niechętnie skinął głową.
Zrobiła to oczywiście z rozmysłem. Kitty była zbyt dobrą
dziennikarką, by dać mu czas na zebranie myśli. Do jej
ulubionych metod należało wyprowadzanie z równowagi swoich
rozmówców. Od ich rozmowy telefonicznej miała pięć godzin
i dokładnie przygotowała notatki i pytania.
Kitty zmieniła ustawienie mebli w jego apartamencie, tworząc
miły nastrój w jednym z kątów. Hank oświetlił go i stał obok
z kamerą Arriflex. Shasa przywitał się z nim po przyjacielsku,
a Kitty nalała mu dużą porcję whisky z barku.
– Zdejmij marynarkę – poprosiła podając mu szklankę. –
Chcę, żebyś był odprężony i żeby to wyglądało jak zwykła
rozmowa.
Posadziła go na jednym z dwóch stojących naprzeciwko
siebie krzeseł i podczas gdy sączył whisky, usypiała jego
czujność wesołym opowiadaniem o locie, który był opóźniony
o osiem godzin przez złą pogodę w Londynie. Potem Hank dał
jej sygnał i Kitty powiedziała słodko:
– Panie Courtney, od początku tego stulecia pańska rodzina
była sprzymierzona z generałem Smutsem, osobistym
przyjacielem pańskiego dziadka i pańskiej matki. Generał Smuts
był częstym gościem w pańskim domu i to on pomógł panu
wejść na arenę polityczną. Teraz odwrócił się pan tyłem do
Partii Zjednoczonej, której on przewodził, i porzucił pan
fundamentalną zasadę przyzwoitości i fair play w stosunku do
kolorowych obywateli tego państwa, stanowiących ważną część
ogólnej filozofii generała Smutsa. Nazwano pana dezerterem
i zdrajcą – a nawet jeszcze gorzej. Czy sądzi pan, że są to
właściwe określenia, a jeżeli nie, to dlaczego?
Zaatakowała tak szybko i bezlitośnie, że na chwilę wytrąciła
go z równowagi, ale Shasa wiedział, czego się spodziewać po
Kitty, więc odpowiedział uśmiechem. Oczekiwał dobrej zabawy.
– Generał Smuts był wielkim człowiekiem, ale nie tak
niewinnym w stosunku do tubylców, jak pani sugeruje. W czasie
gdy sprawował władzę, nie zmienił ich statusu politycznego,
a kiedy przekraczali linię, którą im wyznaczył, nie wahał się
wysłać przeciwko nim żołnierzy i traktować bezlitośnie. Czy
słyszała pani o buncie w Bondelswart i masakrze w Bulhoek?
– Sugeruje pan, że Smuts także uciskał tubylców w tym
kraju?
– Nie bardziej niż surowy dyrektor szkoły uciska dzieci. On
nigdy nie sprecyzował swojego stanowiska wobec kolorowych.
Zostawił to przyszłym pokoleniom i właśnie my jesteśmy tym
pokoleniem.
– Dobrze, co w takim razie zamierzacie zrobić z czarnymi,
którzy są w tym kraju prawie czterokrotnie liczniejsi i nie mają
żadnych praw politycznych w swojej rodzinnej ziemi?
– Po pierwsze, należy unikać uproszczeń.
– Czy może pan to wytłumaczyć? – skrzywiła się Kitty. Nie
chciała, by wymknął się jej atakowi używając wykrętów. –
Proszę podać przykład takiego uproszczenia.
Skinął głową.
– Pani bez zastanowienia używa określeń „biali” i „czarni”,
dzieląc ludność na dwie oddzielne, być może nierówne, grupy.
To jest niebezpieczne. Tak prawdopodobnie można zrobić
w Ameryce. Gdyby wszystkim amerykańskim czarnym dać białe
twarze, staliby się po prostu Amerykanami i myśleliby o sobie jak
o...
– Sugeruje pan, że w Afryce jest inaczej?
– Tak – odrzekł Shasa. – Gdyby wszystkim czarnym w tym
kraju dać białe twarze, nadal uznawaliby się za Zulusów, Xhosa
czy Yendas, a my nadal bylibyśmy Anglikami czy Afrykanerami
– bardzo mało by się zmieniło.
Kitty to się nie podobało; chciała pokazać swojej publiczności
coś innego.
– A więc oczywiście wyklucza pan istnienie demokracji w tym
kraju. Nigdy nie zaakceptuje pan zasady „jeden człowiek, jeden
głos”, ale zawsze będzie pan dążył do dominacji białych...
Shasa szybko przerwał.
– Zasada „jeden człowiek, jeden głos” nie prowadziłaby do
rządu czarnych, co, jak się wydaje, pani zakłada, ale do rządu
Zulusów, gdyż Zulusi przewyższają liczebnością wszystkie inne
grupy. Mielibyśmy dyktatora Zulusa, podobnego do starego króla
Chaka i to byłoby przerażające doświadczenie.
– A więc jakie rozwiązanie pan proponuje? – spytała,
pokrywając zdenerwowanie niewinnym uśmiechem. – Czy to ma
być biały baasskap, dominacja białych i okrutny ucisk czarnych
opierający się na białej policji i armii?
– Nie wiem, jakie rozwiązanie – uciął Shasa. – Musimy się
do niego zbliżać, ale spodziewam się, że będzie to system,
w którym każda grupa społeczna, czarna, brązowa czy biała
będzie mogła utrzymać swoją tożsamość i integralność
terytorialną.
– Piękna idea – zgodziła się Kitty. – Ale proszę mi
powiedzieć, czy kiedykolwiek w historii jakakolwiek grupa
społeczna, piastująca niepodzielną władzę, ustąpiła pola innym
bez walki zbrojnej? Czy pan naprawdę wierzy, że biali
mieszkańcy Południowej Afryki zrobią to pierwsi?
– Musimy tworzyć własną historię – Shasa uśmiechnął się
równie swobodnie jak Kitty. – Ale w tym czasie standard życia
czarnych jest w tym kraju pięć do sześciu razy wyższy niż
w jakimkolwiek innym kraju afrykańskim. Na edukację,
lecznictwo i budownictwo mieszkaniowe wydajemy, licząc na
jednego czarnego mieszkańca naszego kraju, więcej niż
gdziekolwiek indziej w Afryce.
– A jak się mają wydatki na edukację jednego czarnego
mieszkańca w stosunku do wydatków na edukację jednego
białego mieszkańca? – odparowała Kitty. – Według moich
informacji na edukację jednego białego dziecka wydaje się pięć
razy więcej niż na edukację czarnego.
– Razem ze wzrostem zamożności naszego społeczeństwa
wzrośnie wydajność czarnych rolników i wysokość płaconych
przez nich podatków, z których płacimy za edukację. Ta
dysproporcja będzie się więc zmniejszać. W tej chwili biali płacą
dziewięćdziesiąt pięć procent podatków...
Kitty zamierzała rozmawiać z Shasą o czym innym i teraz
gładko zmieniła temat.
– A jak i kiedy prowadzone będą negocjacje z czarnymi na
temat tych zmian? Czy można powiedzieć, że prawie wszyscy
czarni, a z pewnością wszyscy wykształceni, ci którzy powinni być
przywódcami, całkowicie odrzucają obecny system polityczny,
w którym jedna szósta społeczeństwa decyduje o losie reszty?
Zaczęli się sprzeczać, ale w pewnej chwili Hank odsunął
głowę od kamery i przewrócił oczami.
– Kitty, skończył się film. Powiedziałaś mi, żebym założył
rolkę dwudziestominutową, choć przecież mamy też czterdziestki
piątki.
– Dobrze, Hank. Moja wina. Nie wiedziałam, że będziemy
mieli do czynienia z tym gadatliwym zapaleńcem – uśmiechnęła
się kwaśno do Shasy. – Wyjmij ją. Do zobaczenia jutro
o dziewiątej w studio.
Odwróciła się do Shasy i nawet nie spostrzegła, kiedy Hank
wyszedł z apartamentu.
– A więc, na czym stanęło? – spytała.
– Na tym, że problem jest bardziej złożony, niż sądzimy
nawet my w rządzie.
– Nie do rozwikłania? – spytała Kitty.
– Jeżeli nie będziemy mogli liczyć na ostrożność i dobrą wolę
wszystkich obywateli naszego kraju i naszych przyjaciół za
granicą, z pewnością nie do rozwiązania.
– Rosji? – przekomarzała się z nim.
– Anglii – powiedział wzruszając ramionami.
– A Ameryki?
– Nie. Anglia nas rozumie. Ameryka jest zbyt zaplątana
w swoje własne problemy rasowe. Nie jest zainteresowana
rozpadem Imperium Brytyjskiego. My jednak zawsze
wspieraliśmy Anglię – i teraz Anglia będzie nas wspierać.
– Podziwiam twoją wiarę we wdzięczność potężnych
narodów. Jednakże sądzę, że w następnym dziesięcioleciu Stany
Zjednoczone będą coraz silniej popierać ruchy walczące
o przestrzeganie praw człowieka. Przynajmniej mam taką
nadzieję – a North American Broadcasting Studios będzie robić
wszystko, by tak się stało.
– Twoim obowiązkiem jest przedstawienie rzeczywistości,
a nie jej zmienianie – powiedział Shasa. – Jesteś dziennikarką,
a nie Wyrokiem Opatrzności.
– Jeżeli w to naprawdę wierzysz, jesteś naiwny –
uśmiechnęła się. – Kreujemy i niszczymy władców.
Shasa spojrzał na nią tak, jakby ją widział po raz pierwszy.
– Boże, ty też, tak jak wszyscy inni, bierzesz udział w walce
o władzę.
– Bo tylko to się liczy, chłopcze.
– Jesteś niemoralna.
– Nie bardziej niż ty.
– Ależ tak. My jesteśmy gotowi podejmować decyzje i brać
za nie odpowiedzialność. Ty niszczysz, a następnie, bez żadnych
wyrzutów sumienia, tak jak dziecko odrzucające zniszczoną
zabawkę, zajmujesz się jakąś nową sprawą, dzięki której będzie
można puścić więcej reklam.
Rozzłościł ją. Jej oczy zwęziły się i rzucały groźne blaski,
a piegi na policzkach i twarzy stały się bardziej widoczne. Shasę
podniecała walka z tym przeciwnikiem, twardym i groźnym,
i chciał, by całkowicie odsłoniła swoje pozycje, by mógł ją
ostatecznie pokonać.
– W telewizji amerykańskiej wykreowałaś się na znawcę
Południowej Afryki tylko z jednego powodu. Nie dlatego, że
obchodzi cię los czarnej ludności, ale po prostu dlatego, że
czujesz w powietrzu krew i przemoc. Wyczułaś, że tu właśnie
wiele się wydarzy i chcesz to sfilmować...
– Ty bydlaku – warknęła. – Chcę pokoju i sprawiedliwości.
– Kochanie, pokój i sprawiedliwość nie dają dobrych ujęć.
Jesteś tu po to, by filmować zabijanie i krzyki, a jeżeli to się nie
wydarzy odpowiednio szybko, no cóż, postarasz się to
przyspieszyć.
Zerwała się z krzesła i podeszła do niego z wargami zbielałymi
z wściekłości.
– Przez ostatnią godzinę sączyłeś najokropniejszą rasową
truciznę, a teraz oskarżasz mnie o niesprawiedliwość... Twierdzisz,
że jestem agent provocateur odpowiedzialnym za zbliżającą się
przemoc.
Podniósł brew i posłał jej ironiczny uśmiech, którym
rozwścieczał swoich oponentów w parlamencie. Tego było dla
niej za wiele. Rzuciła się na niego trzęsąc się z wściekłości,
próbując wydrapać mu jego jedyne oko.
Shasa złapał ją za nadgarstki i podniósł w górę. Nie
spodziewała się, że jest taki silny; uniosła kolano, by go kopnąć
w krocze. Shasa obrócił się szybko i jej cios trafił go w udo.
– Gdzie taka miła dziewczyna nauczyła się brzydkich
sztuczek? – spytał. Wykręcił jej ręce, złapał oba nadgarstki
w lewą rękę i pochylił się nad nią. Trzymając zaciśnięte wargi
starała się odwrócić twarz od niego, ale odnalazł jej usta
i pocałował ją, a wolną ręką rozpiął bluzkę i pieścił jej drobne
piersi. Jej sutki były twarde jak dojrzałe morwy, była równie
podniecona jak on, ale kopała i szamotała się wściekle.
Obrócił ją przerzucając jej ciało przez miękkie oparcie
skórzanego fotela i przytrzymał za kark. Tak wykonywano
chłostę w szkole Shasy. Kitty krzyczała i kopała, ale on
wyciągnął pasek z jej dżinsów, ściągnął je, wraz z majtkami, do
kostek i stanął tuż za nią. Jej białe, krągłe pośladki podniecały
go do szaleństwa.
Chociaż nadal walczyła i szarpała się, jednocześnie uniosła
lekko biodra i wygięła się tak, żeby mu było łatwiej. Dopiero
gdy w nią wszedł, przestała się opierać i przywarła do niego,
i poruszając się w tym samym tempie co on, jęczała z wysiłku.
Bardzo szybko oboje doszli do szczytu. Kitty przekręciła się,
pociągnęła go na fotel i szepnęła do ucha:
– No cóż, muszę przyznać, że to bardzo dobry sposób
przekonywania.
Shasa zamówił obiad. Po chwili do apartamentu wniesiono
langustę z rusztu z sosem mornay, a następnie chateaubrianda,
pieczone ziemniaki i szparagi. Shasa odesłał kelnera i sam
usługiwał Kitty, gdyż dziewczyna miała na sobie tylko jeden
z hotelowych ręczników kąpielowych.
Otwierając butelkę chambertina powiedział:
– Zarezerwowałem dla nas cztery dni. W ciągu ostatnich
kilku tygodni udało mi się nabyć pięćdziesiąt tysięcy akrów ziemi
niedaleko parku Narodowego Krugera, po drugiej stronie rzeki
Sabi. Starałem się o to od piętnastu lat. Ta ziemia należała do
wdowy po starym właścicielu ziemskim z Randu i by ją kupić,
musiałem czekać, aż ta baba przeniesie się do lepszej
rzeczywistości. To wspaniały, nie tknięty ręką ludzką kawałek
ziemi, gdzie roi się od zwierzyny. Wspaniałe miejsce na samotny
weekend. Polecimy tam jutro po śniadaniu i nikt nie będzie
wiedział, gdzie jesteśmy.
Zaśmiała się.
– Kochanie, chyba zwariowałeś. Ja pracuję. Jutro o siódmej
rano mam umówiony wywiad z przywódcą opozycji, De Yilliers
Graaffem, więc z pewnością nie będę się włóczyć z tobą po
bezdrożach, by podpatrywać lwy i tygrysy.
– Jesteś ekspertem od Afryki, więc powinnaś wiedzieć, że tu
nie ma tygrysów – rozzłościł się Shasa. – To podstęp.
Przyjechałem tu taki kawał po nic – powiedział oskarżająco.
– Po nic? – zaśmiała się znowu. – Mówisz, że to było nic?
– Oczekiwałem, że tak będzie przez cztery dni.
– Wywiad z tobą nie jest tyle wart. Masz jeszcze resztę
nocy, a jutro oboje wracamy do pracy.
Shasa zdał sobie sprawę, że zbytnio jej ulega. Ostatnim
razem proponował jej, że się z nią ożeni, i ten pomysł wciąż
wydawał mu się kuszący. Odkąd poznał Tarę, żadna kobieta
tak na niego nie działała. Jednym z powodów, dla których jej
pragnął, było to, że była tak nieosiągalna. Shasa był
przyzwyczajony do tego, że dostawał to, czego chciał, nawet
jeżeli była to twarda, bezlitosna mała lisica, z twarzą i ciałem
dziecka.
Patrzył, jak je krwisty befsztyk z tą samą zmysłową
przyjemnością, z jaką się kochała. Siedziała ze skrzyżowanymi
nogami na skraju fotela i brzeg ręcznika zsunął się, odsłaniając
jej uda. Widziała, że na nią patrzy, ale nie zrobiła nic, by się
zakryć.
– Jedz, kochanie. – Uśmiechnęła się do niego. – Nie
wszystko naraz.
Propozycja Tary, że będzie pomagać mu w kampanii
wyborczej, wzbudziła w Shasy nieufność. Jadąc na pierwsze dwa
spotkania wyborcze przez przełęcz Sir Lowry i dalej przez góry,
zostawiał ją w Welteyreden.
South Boland, jego nowy okręg wyborczy, leżał na dobrych
ziemiach, pomiędzy morzem a górami, we wschodnim Cape.
Wyborcy bogaci farmerzy uprawiający zboże i hodujący owce,
niemal wyłącznie Afrykanerzy, żyli na tych ziemiach od ponad
trzystu lat. Byli to konserwatywni kalwini, ale nie tak radykalnie
republikańscy i antyangielscy jak ich pobratymcy ze środka
kraju, z Oranii i Transwalu.
Wysłuchali pierwszych przemówień Shasy z uwagą i na koniec
pożegnali go oklaskami. Jego przeciwnik, kandydat Partii
Zjednoczonej, był, tak jak Blaine, z krwi i kości człowiekiem
Smutsa. Utracił mandat poselski w 1948 roku, po przegranej
z nacjonalistami. Wciąż miał jednak duże poparcie w okręgu
wśród ludzi, którzy znali Smutsa i walczyli na północy
z plemieniem Axis.
Po drugim wiecu Shasy lokalni działacze Partii
Nacjonalistycznej byli bardzo zaniepokojeni i przestraszeni.
– Tracimy punkty – powiedział Shasy jeden z nich. –
Kobiety patrzą podejrzliwie na mężczyznę, który występuje na
wiecu bez swojej żony. Chcą na nią popatrzeć.
– Widzi pan, meener Courtney, pan jest trochę za
przystojny. To się podoba młodszym kobietom, które uważają,
że pan wygląda jak Errol Flynn, ale starsze tego nie lubią,
a mężczyznom nie podoba się to, że młode kobiety są w pana
wpatrzone. Musimy im pokazać, że pan także ma rodzinę.
– Przyjadę z żoną – obiecał im, ale przygnębiło go to. Jakie
wrażenie zrobi Tara na tej pobożnej społeczności, gdzie wiele
kobiet nadal nosiło czepki voortrekker, a mężczyźni uważali, że
miejscem kobiety jest łóżko albo kuchnia?
– Jest jeszcze jedna rzecz – odezwał się ostrożnie jeden
z działaczy partyjnych. – Chcielibyśmy, aby jeden ze znanych
ludzi, jeden z ministrów stał przy panu na trybunie. Widzi pan,
ludziom trudno jest uwierzyć, że z pana nazwiskiem
i przeszłością pańskiej rodziny jest pan prawdziwym nacjonalistą.
– Chodzi panu o to, że potrzebny jest ktoś, dzięki komu
nabiorą do mnie szacunku? – powiedział Shasa ukrywając
uśmiech, a wszyscy odetchnęli.
– Ja, o to właśnie chodzi.
– Czy sądzą panowie, że dobrze by było, gdybym na
piątkowy wiec przyjechał z ministrem De La Reyem, no
i oczywiście z moją żoną?
– Znakomicie – ucieszyli się. – Minister De La Rey świetnie
by się do tego nadawał. Ludziom podobało się, że tak gładko
poradził sobie z problemami. To twardy, silny człowiek. Jeżeli
mógłby pan z nim przyjechać, nie mielibyśmy więcej problemów.
Tara przyjęła propozycje bez komentarzy, a Shasa wykazał
dużą powściągliwość i nie pouczał jej, jak ma się ubrać
i zachowywać. Kiedy weszła na trybunę przed ratuszem małego
miasta Caledon, ubrana w skromną, granatową suknię, z gęstymi,
kasztanowymi włosami upiętymi w kok w tyłu głowy, Shasa był
zachwycony.
Chociaż była ładna i uśmiechała się, wyglądała dokładnie tak,
jak powinna wyglądać oddana żona. Isabella, w białych
podkolanówkach i ze wstążkami we włosach, usiadła obok niej.
Urodzona aktorka, szybko dostosowała się do sytuacji
i wyglądała tak, jakby oczekiwała na polecenia z nieba. Shasa
spostrzegł, że organizatorzy kiwają aprobująco głowami
i wymieniają uśmiechy ulgi.
Minister De La Rey, występujący w towarzystwie żony
i rodziny, przedstawił Shasę w gorących słowach. Powiedział
także, że rząd kierowany przez nacjonalistów nie pozwoli, by
sterowały nim obce rządy lub komunistyczni agitatorzy,
zwłaszcza jeżeli byli czarni.
Manfred potrafił doskonale przemawiać. Wysuwał szczękę,
patrzył na słuchaczy swoimi żółtymi oczami i groził im palcem.
Kiedy po jego przemowie zgotowali mu owację, stał wspierając
się dumnie pod boki.
Shasa przemawiał inaczej. Był rozluźniony i przyjacielski,
a kiedy powiedział pierwszy dowcip, wybuchnęli śmiechem.
W chwilę później zapewnił ich, że rząd będzie jeszcze bardziej
subsydiował produkty rolne, zwłaszcza wełnę i zboże,
a jednocześnie będzie rozwijał lokalny przemysł i badał
możliwości poszerzenia rynków zbytu na krajowe produkty,
w szczególności na wełnę i zboże. Zakończył stwierdzeniem, że
wielu obywateli mówiących po angielsku zdało sobie sprawę
z tego, iż ocalić kraj może tylko silny, bezkompromisowy rząd,
w związku z czym przewaga nacjonalistów z pewnością wzrośnie.
Tym razem po jego przemówieniu rozległy się huczne
brawa. Widać było, że opowiedzieli się jednocześnie za rządem,
Partią Zjednoczoną i kandydatem ze swojego okręgu. Wszyscy
mieszkańcy okręgu, w tym także zwolennicy Partii Zjednoczonej,
przyszli na urządzony przez Shasę bezpłatny piknik na boisku
rugby. Upieczono dwa całe woły, wypito morze piwa Castle
i mnóstwo mampoer, lokalnego brandy z moreli.
Tara siedziała z kobietami. Wyglądała poważnie i łagodnie,
mówiła mało i pozwalała starszym kobietom, aby traktowały ją
jak córkę. Shasa krążył wśród ich mężów i rozmawiał ze
znajomością rzeczy o tak ważnych sprawach, jak choroby zboża
i owiec. Panowała miła, przyjacielska atmosfera i Shasa po raz
pierwszy podziwiał staranne planowanie działaczy Partii
Narodowej i ich oddanie sprawie, przejawiające się w tym, że
dawali z siebie wszystko. Partia Zjednoczona nigdy tego nie
osiągnie, ponieważ gdy w grę wchodziła polityka, Anglicy działali
powoli i byli pewni siebie. Ich stary błąd polegał na tym, że
nigdy nie chcieli, by sądzono, że bardzo im na czymś zależy.
Polityka była rodzajem sportu, a każdy dżentelmen wie, że sport
powinni uprawiać tylko amatorzy.
Nie ulega wątpliwości, że straciliśmy kontrolę, pomyślał Shasa.
Ci faceci są zawodowcami i nie możemy się z nimi równać.
Nagle zdał sobie sprawę, że sytuacja się zmieniła. Oni działali
dla niego, nie byli wrogami. Stał się częścią sprawnej, dobrze
naoliwionej maszyny politycznej i świadomość tego nieco go
odstraszała.
W końcu Shasa i Tara zaczęli się żegnać. Działacze partyjni
zadbali o to, by nie przeoczyć żadnego z ważniejszych lokalnych
dygnitarzy. Zebrani uznali, że rodzina prezentuje się doskonale.
Na nocleg zatrzymali się u najbogatszego farmera,
a następnego ranka, w niedzielę, poszli na mszę do
Holenderskiego Kościoła Reformowanego. Shasa nie był
w kościele od czasu chrztu Isabelli i nieco się tego obawiał. To
był następny wielki wiec, gdyż Manfred namówił swojego wujka,
wielebnego Trompa Biermana, by wygłosił jedno ze swoich
kazań, z których był znany w całym Cape. Ludzie jechali setki
mil, by go wysłuchać.
– Nigdy się nie spodziewałem, że swoim kazaniem będę
pomagał przeklętemu rooinek – powiedział Manfredowi. – To,
że się na to zgodziłem, świadczy o tym, że się robię stary, albo
o tym, że bardzo cię kocham.
To powiedziawszy wszedł na ambonę, a jego wielka, siwa
broda wyglądała jak bałwan na wzburzonym morzu. Zaczął
łajać wiernych z taką siłą, że drżeli i spuszczali oczy, a w ich
duszach zagościł przejmujący lęk.
Pod koniec kazania wujek Tromp ściszył nieco głos
przypominając o zbliżających się wyborach i powiedział, że jeżeli
ktoś będzie głosować na Partię Zjednoczoną, odda głos na
samego szatana. Niezależnie od tego, co sądzili o Anglikach, nie
mieli tu głosować na człowieka, ale partię pobłogosławioną przez
Wszechmogącego, partię, w której ręce Wszechmogący złożył los
swojego Volk. Wydawało się, że zaraz powie, iż wrota niebios
będą zamknięte przed każdym, kto nie postawi krzyżyka przy
nazwisku Courtney. Kiedy tak patrzył na nich groźnie, tylko
nieliczni odważyliby się mu sprzeciwić.
– Kochanie, trudno mi powiedzieć, jak bardzo jestem ci
wdzięczny za pomoc – powiedział Shasa Tarze, gdy przejeżdżali
przez górskie przełęcze Hottentots Holland. – Teraz powinno
pójść jak po maśle.
– Obserwowanie działania naszego systemu politycznego było
bardzo interesujące – mruknęła Tara. – Wszyscy dżokeje zsiedli
z koni, by cię popędzać.
Dzień wyborów w South Boland był tylko potwierdzeniem
pewnego zwycięstwa. Kiedy policzono głosy, okazało się, że
Shasa przyciągnął przynajmniej pięćset głosów wyborców, którzy
poprzednio głosowali na Partię Zjednoczoną, i ku zadowoleniu
hierarchii partyjnej poważnie zwiększył przewagę nacjonalistów.
Gdy nadeszły wyniki z innych regionów kraju, stało się
oczywiste, że wszędzie działo się podobnie, po raz pierwszy
w historii wielu mówiących po angielsku obywateli Południowej
Afryki opuściło partię Smutsa. Nacjonaliści dostali sto trzy
miejsca w parlamencie, a Partia Zjednoczona pięćdziesiąt trzy.
Obietnica silnego, bezkompromisowego rządu przynosiła owoce.
Chcąc uczuć nominację Shasy na nowe stanowisko w rządzie,
Centaine wyprawiła w Rhodes Hill uroczyste przyjęcie na sto
pięćdziesiąt osób.
Gdy tańczyli na parkiecie w takt walca „Fale Dunaju’”,
powiedziała do Shasy:
– Cheri, po raz kolejny udało nam się zrobić to, co
należało, w odpowiednim czasie. Wszystkie nasze marzenia mogą
się jeszcze ziścić.
I zaśpiewała cicho pieśń, jaką ułożył stary Buszmen przy
narodzinach Shasy:
Wypuszczone przez niego strzały dosięgną gwiazd,
A kiedy ludzie będą wymawiać jego imię,
Będzie słyszane daleko i wszędzie, gdzie pójdzie, znajdzie
dobrą wodę.
Język Buszmenów, podobny do dźwięku łamanych gałęzi
i kroków na piasku, wywołał nostalgiczne wspomnienia odległej
przeszłości, kiedy byli razem na pustyni Kalahari.
Shasa lubił gmach parlamentu, który przypominał mu
ekskluzywny klub męski. Podziwiał potężne białe kolumny
i przestrzenne halle, wzorzyste kafelki na podłogach, boazerie
i ławy pokryte zieloną skórą. Często zatrzymywał się w labiryncie
korytarzy, by oglądać malowidła i popiersia słynnych ludzi:
Merrimana, Louisa Bothy, Cecila Rhodesa. Leandera Starra
Jamesona i wielu innych bohaterów i awanturników, mężów
stanu i podróżników: oni tworzyli historię tego kraju.
– Historia to rzeka, która nie przestaje płynąć. Dzisiejszy
dzień także należy do historii, a ja stoję u źródła. – I wyobraził
sobie, że pewnego dnia jego portret zawiśnie tu wśród innych.
Zaraz go zamówię, pomyślał, gdy jeszcze jestem w sile wieku.
Na razie zawieszę go w Welteyreden, ale w moim testamencie
zrobię odpowiedni zapis.
Jako minister miał teraz swoje biuro w budynku parlamentu
usytuowane w tych samych pokojach, których używał premier
Cecil Rhodes, kiedy urzędował w starym budynku parlamentu
Cape, zanim go rozbudowano. Shasa odnowił pokoje
i umeblował je na własny koszt. Thesens, firma stolarska
z Knysny, ułożyła boazerię z drzewa miejscowych dzikich oliwek,
ze wspaniałymi słojami, o pięknym atłasowym połysku. Na
boazerii powiesił cztery najpiękniejsze pejzaże Pierneefa, a na
stole pod nimi umieścił wykonaną z brązu figurkę polującego
Buszmena Van Wouwa. Chociaż chciał utrzymać styl afrykański,
na podłodze położył wspaniały, zielony dywan Wiltona i wstawił
biurko w stylu Ludwika XIV.
Gdy po raz pierwszy zasiadł w rządowych ławach po
przeciwnej stronie niż dotychczas, czuł się dość dziwnie.
Zignorował wrogie spojrzenia byłych kolegów, uśmiechnął się
tylko widząc nieznaczne mrugnięcie Blaine’a i podczas gdy
marszałek czytał modlitwę, przyglądał się ludziom, z którymi się
związał.
Jego zaduma została wkrótce przerwana. Gdy marszałek
skończył czytać modlitwę, wstał De Yilliers Graaff, wysoki
i przystojny przywódca opozycji, by tradycyjnie już zgłosić
votum nieufności dla rządu. Członkowie rządu, pewni siebie
i zarozumiali, upojeni zwycięstwem, krzyczeli:
– Skande! Skandal! Siestog! Hańba!
Dwa dni później, gdy Shasa wstał, by wygłosić swoje
pierwsze przemówienie z ław rządowych, w parlamencie
zapanował zgiełk. Jego dawni towarzysze wyzywali go machając
biuletynami, tupali i gwizdali, podczas gdy członkowie jego nowej
partii wykrzykiwali słowa otuchy i zachęty.
Wysoki i elegancki Shasa zaczął przemawiać uśmiechając się
szyderczo i przechodząc łatwo z angielskiego na afrikaans.
W krótkim czasie zdołał uciszyć ławy naprzeciw siebie. Kiedy już
go słuchali, dokładnie, niczym znający się na rzeczy chirurg,
analizował ich partię, obnażając słabości i namawiając ich, by się
nad nimi zastanowili, aż zaczęli się niespokojnie kręcić w ławach.
Kiedy usiadł, byli wyraźnie przygnębieni. Premier pochylił się
do przodu i skinął mu, publicznie wyrażając swoje uznanie,
a większość ministrów, nawet tych, którzy pochodzili z północy
i byli przychylni jego nominacji, przesłała mu liściki gratulacyjne.
Manfred De La Rey zaprosił go na lunch dla starszych rangą
ministrów w salonie członków klubu. To był pomyślny początek.
Blaine i Centaine przyjechali na weekend do Welteyreden.
Tak jak zwykle, całe sobotnie popołudnie rodzina spędziła na
boisku polo. Blaine niedawno zrezygnował z pełnienia funkcji
kapitana drużyny południowej Afryki.
– To nieprzyzwoite, by mężczyzna po sześćdziesiątce jeszcze
grał – wyjaśnił swoją decyzję Shasy.
– Jesteś lepszy niż większość tych czterdziestoletnich
młodzików i wiesz o tym.
– Czy nie byłoby ładnie, gdyby funkcja kapitana została
w rodzinie? – zasugerował Blaine.
– Nie mam jednego oka.
– Daj spokój. Uderzasz piłkę tak samo dobrze jak kiedyś.
To tylko sprawa częstego treningu.
– Nie mam na to czasu – zaprotestował Shasa.
– W życiu jest czas na wszystko, czego się naprawdę chce.
I Blaine zmuszał go do ćwiczenia, ale w głębi serca wiedział,
że Shasa stracił zainteresowanie grami i nigdy nie będzie
kapitanem drużyny narodowej. No, oczywiście, nadal jeździł jak
centaur, jego ręce były silne i pewne, a gdy ogarnął go zapał,
miał odwagę lwa, ale dzisiaj potrzebował silniejszego bodźca, by
krew zaczęła mu żywiej krążyć w żyłach.
To dziwny paradoks, że człowiek o tylu talentach marnuje je
wszystkie, nie rozwijając w pełni żadnego, pomyślał Blaine
i spojrzał na synów Shasy.
Tak jak zawsze, Sean i Garrick nieproszeni przyłączyli się do
nich, i chociaż było im daleko do niezwykłej szybkości i wprawy
starszych, grali jako obrońcy i pomocnicy.
Sean jeździł tak jak jego ojciec, gdy był w tym samym
wieku, i patrząc na niego Blaine odczuł ukłucie żalu. Chłopiec
stanowił z koniem jedną całość, trzymał się doskonale w siodle,
naturalnie i wprawnie uderzał kijem, ale szybko tracił
zainteresowanie i robił małe, wynikające z niedbalstwa błędy
i bardziej niż wprawianiem się w grze, interesował się
drażnieniem brata, popisywaniem i przewracaniem oczami do
młodych dziewcząt siedzących na trybunie.
Zupełnie inaczej było z Garrym. Pomiędzy jego pośladkami
a siodłem było zawsze tyle wolnego miejsca, że przechodzące
tamtędy światło słoneczne mogłoby oślepić nawet niewidomego.
Jednakże Garrick był całkowicie skoncentrowany, morderczo
wpatrywał się w piłkę przez okulary i uderzał w nią z wdziękiem
robotnika kopiącego rów, trafiał jednak zadziwiająco często,
a kiedy mu się to udawało wykonana z korzenia bambusa
piłeczka leciała nadspodziewanie daleko. Blaine’a zadziwiła taka
zmiana w jego wyglądzie. Jeszcze niedawno był chudym, małym
brzdącem, a teraz, jak na dziecko w tym wieku, miał niemal
groteskowo rozwinięte mięśnie ramion klatki piersiowej i bicepsy.
Kiedy zsiedli z koni i szli na herbatę muskularny korpus chłopca
w połączeniu z chudymi nogami nadawał mu śmieszny, małpi
wygląd. Kiedy zdjął czapkę jeździecką, jego potargane włosy
były zlepione w odstające kosmyki, i podczas gdy Sean podszedł
do dziewcząt i zaczął je zabawiać, Garrick trzymał się blisko
ojca. Blaine’a zaskoczyło także to, że Shasa tak często zwraca
się bezpośrednio do syna, a nawet pokazuje mu, jak najlepiej
uchwycić kij i ustawia mu palce na rączce. Kiedy Garrick się
tego nauczył, klepnął go lekko po ramieniu i powiedział:
– Właśnie tak, smyku. Któregoś dnia ubierzemy cię
w zielonozłotą bluzę.
Miło było patrzeć, jak Garrick cieszy się z tej pochwały
i Blaine wymienił spojrzenie z Centaine. Niedawno rozmawiali
o tym, że Shasa zupełnie nie interesuje się synem i że może to
być dla niego bardzo krzywdzące. Blaine uznał, że obawy
o Garricka były nieuzasadnione i że powinni się martwić o dwóch
pozostałych.
Michael nie jeździł dzisiaj. Stłukł sobie nadgarstek, chociaż
było to dziwne uszkodzenie, gdyż choć bardzo bolało, nie było
ani opuchlizny, ani sińca. Rzecz zadziwiająca, jak często
dokuczał mu nadgarstek, łokieć albo kolano, gdy na horyzoncie
pojawiała się wizja wysiłku fizycznego. Blaine popatrzył teraz na
siedzącego razem z Tarą przy stole pod dębami Michaela
i zmarszczył brwi. Oboje trzymali w rękach tomiki poezji. Żadne
z nich ani razu nie podniosło wzroku, pomimo że cały czas
wokół nich galopowały konie i było gwarno, a z boiska dobiegały
głośne okrzyki. Blaine mocno wierzył w stare przysłowie, że
u młodego człowieka „w zdrowym ciele zdrowy duch”, i był
przekonany, że mężczyzna powinien być energiczny i dobrze
sobie radzić w życiu. Rozmawiał o nim z Tarą, ale choć obiecała,
że go zachęci do czynniejszego udziału w sporcie i grach, Blaine
nie zauważył niczego, co by świadczyło o tym, że rozmawiała
z nim.
Z tyłu rozległy się śmiechy i piski i Blaine spojrzał za siebie.
Gdziekolwiek ostatnio pojawił się Sean, zawsze otaczała go
gromada dziewcząt. Chłopak skupiał ich uwagę tak, jak drzewo
obsypane owocami przyciąga chmarę hałaśliwych jemiołuszek.
Blaine nie miał pojęcia, skąd się wzięły te dziewczęta. Były
wśród nich córki zarządców Shasy oraz Niemca, zajmującego
się wyrobem wina. Ładna blondyneczka była córką
amerykańskiego konsula, a dwie małe brunetki córkami
ambasadora Francji, innych Blaine nie znał – przypuszczalnie
były córkami polityków i członków korpusu dyplomatycznego,
którzy zazwyczaj gościli w Welteyreden w sobotnie popołudnia.
– Nie powinienem się wtrącać – mruknął do siebie Blaine.
– Ale chyba pomówię z Shasą. Nie ma sensu rozmawiać z Tarą.
Jest o wiele za łagodna, Blaine rozejrzał się wokół i spostrzegł,
że Shasa porzucił towarzystwo przy stole pod dębami i podszedł
do kucyków. Wraz z jednym ze stajennych nachylił się, by
zbadać przednią pęcinę swojego ulubionego kucyka, silnego
ogiera Kenyatta. Nazwano go tak, gdyż był czarny
i niebezpieczny.
– Dobra okazja – mruknął Blaine i podszedł do Shasy.
Zastanawiali się, czy nie zabandażować konikowi nogi, gdyż była
bardzo słaba.
– Jak sobie Sean radzi w Bishops? – spytał spokojnie
Blaine, ku zaskoczeniu Shasy.
– Tara z tobą rozmawiała? – odpowiedział Sasha pytaniem
na pytanie.
Sean zdał do szkoły średniej na początku roku, skończywszy
szkołę podstawową jako przewodniczący samorządu i kapitan
drużyny sportowej.
– Ma jakieś kłopoty? – chciał wiedzieć Blaine.
– Przechodzi trudny okres – wzruszył ramionami Shasa. –
Wszystko będzie w porządku. Jest bardzo zdolny i w końcu na
pewno da sobie radę.
– Co się stało?
– Nic, czym trzeba by się było przejmować. Zaczął się
trochę buntować i ma fatalne stopnie. Dałem mu niezłe lanie.
Tylko z językiem nie ma problemów. Nie martw się, Blaine, da
sobie radę.
– Niektórym wiele rzeczy przychodzi zbyt łatwo – zauważył
Blaine. – Zaczynają traktować życie bardzo swobodnie.
Blaine spostrzegł, że Shasa skrzywił się lekko, i zdał sobie
sprawę, że bierze tę uwagę do siebie. To dobrze, pomyślał,
i z rozmysłem kontynuował:
– Powinieneś o tym wiedzieć, Shasa. Masz tę samą słabość.
– Zakładam, że jako jedyny człowiek na świecie masz
prawo tak do mnie mówić – powiedział wolno Shasa. – Ale nie
myśl, że mi się to podoba.
– Spodziewam się, że młody Sean także nie może znieść
krytyki – powiedział Blaine. – To o nim, a nie o tobie chciałem
porozmawiać. Jak to się stało, że zaczęliśmy rozmawiać o tobie?
Ale skoro już tak się stało, pozwól, że stary wyga powie wam
obu parę słów przestrogi. Po pierwsze, nie lekceważ zachowania
Seana. Jeżeli teraz czegoś z nim nie zrobisz, pewnego dnia
możesz mieć poważne kłopoty. Niektórzy ludzie muszą być stale
pobudzani czymś nowym, gdyż w przeciwnym razie się nudzą.
Sądzę, że Sean może do nich należeć. Stają się nałogowcami
podniecenia i niebezpieczeństwa. Uważaj na niego, Shasa.
– Dziękuję, Blaine – skinął głową Shasa, ale nie odczuwał
wdzięczności.
– A ty, Shasa, traktujesz życie jak grę.
– Bo z pewnością tym właśnie jest – zgodził się Shasa.
– Jeżeli naprawdę tak sądzisz, to nie powinieneś brać na
siebie odpowiedzialności, jaką niesie za sobą objęcie stanowiska
ministra – powiedział cicho Blaine. – Nie, Shasa. Wziąłeś na
siebie odpowiedzialność za dobrobyt szesnastu milionów ludzi. To
już nie jest gra, lecz święta misja.
Zatrzymali się i popatrzyli na siebie.
– Przemyśl to, Shasa – powiedział Blaine. – Jestem
przekonany, że nadchodzą trudne i ciężkie czasy, a ty nie
będziesz grał o wzrost dywidendy firmy – będziesz grał
o przeżycie narodu, a jeżeli przegrasz, zawali się cały świat, który
znasz. Nie tylko ty będziesz cierpiał...
Podbiegła Isabella i Blaine odwrócił się do niej.
– Dziadku! Dziadku! – zawołała. – Chcę ci pokazać nowego
kucyka, którego dał mi tatuś.
Obaj popatrzyli na śliczną dziewczynkę.
– Nie tylko ty, Shasa, nie tylko ty – powtórzył Blaine i dał
dziecku rękę.
– Dobrze, Bella – powiedział. – Chodźmy do stajni.
Dla Shasy słowa Blaine’a były jak nasiona stepowych traw.
Gdy przyczepiły się do ubrania, najpierw tylko lekko drapały,
potem stopniowo wbijały się coraz mocniej w skórę, w końcu
zadawały prawdziwy ból. Gdy w poniedziałek rano wszedł do
sali obrad ministrów i jako najmłodszy członek rządu zajął
swoje miejsce przy końcu stołu, słowa ojca wciąż nie dawały
mu spokoju.
Przed rozmową z Blaine’em Shasa traktował obrady rządu
na równi, powiedzmy, z posiedzeniami pełnego zarządu Courtney
Mining and Finance. Oczywiście przygotował się starannie,
oprócz swoich obszernych i spójnych notatek miał także komplet
wiadomości o każdym ministrze. Blaine pomógł mu w tej pracy,
a zebrane dane umieszczono w komputerze należącym do firmy
i stale uaktualniano. Blaine, który niemal całe życie zajmował się
polityką, był uzdolnionym analitykiem i potrafił wykryć tajemne,
subtelne nici lojalności i zobowiązań, łączące tę grupę ważnych
osobistości.
Najmocniejszym spoiwem wiążącym ich wszystkich było to,
że wszyscy, oprócz Shasy, należeli do Broederbond, Bractwa,
znienawidzonej, potajemnej organizacji skupiającej
najznamienitszych Afrykanerów, której jedynym zadaniem było
wynoszenie ich interesu ponad interesy innych, w każdy możliwy
sposób i na wszystkich poziomach, poczynając od polityki,
poprzez gospodarkę, aż do różnych poziomów wykształcenia
i administracji. Żaden obcy nie mógł marzyć o zgłębieniu
struktury tej organizacji, gdyż była okryta zasłoną milczenia,
jakiej nikt nie ośmieliłby się zerwać. Jednoczyła ich wszystkich,
niezależnie od tego, czy byli członkami Holenderskiego Kościoła
Reformowanego, czy nawet jeszcze bardziej skrajnego kościoła
Dopper, czy też kościoła Hervormde, który w artykule 3
swojego prawa stwierdzał, że niebo jest zarezerwowane
wyłącznie dla członków rasy białej. Broederbond jednoczyło
nawet południowców, nacjonalistów z Cape i twardych ludzi
z północy.
Shasa odsunął stos notatek, których już nie potrzebował,
gdyż ich treść znał na pamięć, i popatrzył na zgromadzonych.
Spostrzegł, że dwie przeciwstawne grupy w gabinecie usiadły
naprzeciw siebie niczym wrogie armie. Dla Shasy oczywistymi
sprzymierzeńcami byli południowcy pod przywództwem doktora
Theophilusa Dongesa, jednego z najstarszych, członka rządu od
1948 roku, kiedy kierowana przez doktora Malana partia objęła
władzę. Doktorr Donges przewodził partii w Cape i Manfred Le
La Rey był jednym z jego ludzi. Jednakże stanowili oni mniejszą
i mniej wpływową grupę. Mieszkańcy Transwalu i Oranii tworzyli
grupę północy i to właśnie do niej należeli najpotężniejsi politycy
kraju.
Dziwna rzecz, że wśród tak wielu znamienitych ludzi Shasa
skupił uwagę na człowieku, który zasiadał w senacie tyle samo
czasu, ile on w niższej izbie parlamentu. Zanim został
senatorem, Yerwoerd był redaktorem gazety Die Transvaler,
a jeszcze wcześniej profesorem na Stellenbosch University. Shasa
wiedział, że Manfred De La Rey studiował u niego i że
Yerwoerd miał na niego wielki wpływ. Teraz byli jednak
w innych obozach, gdyż Yerwoerd pochodził z północy. Od 1950
roku był ministrem bantustanów, posiadającym nieograniczoną
władzę nad czarną ludnością, a jego imię stało się symbolem
segregacji rasowej na wszystkich poziomach społeczeństwa.
Jak na człowieka powszechnie znanego z nietolerancji
rasowej, architekta gmachu apartheidu, zbudowanego
z wzajemnie się wspierających praw, regulujących każdy aspekt
życia milionów czarnych obywateli kraju, miał przyjemny wygląd
i miły sposób bycia. Wstał i wykorzystując specjalnie
przygotowaną mapę Południowej Afryki, zaczął objaśniać, jak
zamierza przesiedlać czarną ludność. Mówił cicho i uśmiechał się
uprzejmie, niemal łagodnie.
Był wysoki, lekko przygarbiony, a jego kręcone włosy były
już nieco przyprószone siwizną. Widać było, że jest zupełnie
szczerze przekonany o absolutnej słuszności swoich wniosków.
Shasa spostrzegł, że sam poddaje się wpływowi
przekonywających wywodów Yerwoerda. Chociaż mówił nieco
zbyt wysokim głosem, a od czasu do czasu w jego monologu
słychać było ton napięcia, przykuł uwagę zgromadzonych nie
tylko tym, że święcie wierzył w to, co mówi, ale także swoją
osobowością. Przemawiał tak umiejętnie, że przekonał nawet
swoich przeciwników.
Wszakże jeden mały szczegół zaniepokoił Shasę. Niebieskie
oczy Yerwoerda były zwężone, tak jakby cały czas patrzył na
słońce, i choć otaczała je sieć zmarszczek wywołanych
najprawdopodobniej częstym uśmiechem, były zimne niczym
oczy żołnierza patrzące znad karabinu maszynowego.
Gdy usiadł przy błyszczącym stole, Shasa przypomniał sobie
słowa Blaine’a:
– Nie, Shasa, to nie jest gra. Wziąłeś na siebie
odpowiedzialność za dobrobyt szesnastu milionów ludzi. To już
nie jest gra, ale święta misja.
Nie zmienił jednak wyrazu twarzy do końca wystąpienia
Yerwoerda, nawet gdy z jego ust padły słowa:
– Nikt z nas nie wątpi dzisiaj, że Południowa Afryka to kraj
białego człowieka. Moja propozycja zmierza do tego, by
wewnątrz rezerwatów ludność miejscowa miała pewną
autonomię. Jednakże, jeżeli chodzi o kraj jako całość,
a zwłaszcza jego europejskie części, my, biali, jesteśmy
i pozostaniemy jego panami.
Słychać było ogólny szmer zrozumienia i aprobaty, a dwóch
spośród zgromadzonych poprosiło o wyjaśnienie pewnych mniej
istotnych spraw. Ponieważ wystąpienie Yerwoerda było tylko
sprawozdaniem z działalności jego departamentu, nie odbyło się
głosowanie i nie podjęto żadnej decyzji.
– Sądzę, że doktor Yerwoerd omówił temat dokładnie. Jeżeli
nikt nie ma pytań, możemy przejść do następnego punktu.
Premier spojrzał na Shasę. Punkt drugi obrad brzmiał:
Minister górnictwa i przemysłu. Przedstawienie potrzeb
kapitałowych sektora przemysłu prywatnego w ciągu
najbliższych dziesięciu lat i projektu, jakimi środkami je
zaspokoić.
Tego poranka Shasa miał przemawiać po raz pierwszy do
całego gabinetu i miał nadzieję, że będzie miał choć część tej
pewności siebie i siły perswazji, jaką posiadał Yerwoerd.
Ponieważ przygotował się dogłębnie i szczegółowo, gdy tylko
zaczął mówić, przestał się denerwować. Na wstępie ocenił, jakie
będzie zapotrzebowanie gospodarki kraju na kapitał zagraniczny
w ciągu najbliższej dekady, „by doprowadzić kraj do końca lat
sześćdziesiątych”, a następnie oszacował, jakich sum można się
spodziewać z tradycyjnych rynków Wspólnoty Brytyjskiej.
– Jak panowie widzą, będzie nam brakowało kapitału,
zwłaszcza w górnictwie, nowej gałęzi przemysłu zajmującej się
produkcją benzyny z węgla i w przemyśle zbrojeniowym.
Proponuję, by ten niedobór pokryć w sposób następujący:
w pierwszym rzędzie powinniśmy popatrzeć na Stany
Zjednoczone. To ogromny kraj, o jeszcze nie wykorzystanym
źródle kapitału.
Zaczął opisywać, jak jego departament zamierza przekonywać
amerykańskich biznesmenów do tego, że Południowa Afryka jest
obiecującym rynkiem, i zachęcać tak wielu, jak to możliwe, by ją
odwiedzili na koszt departamentu; słuchali go w skupieniu.
W Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii zamierzał także
powołać promujące kraj stowarzyszenia, skupiające życzliwie do
nich nastawionych i wpływowych biznesmenów. W tej sprawie
porozumiał się już z lordem Littletonem, prezesem banków
handlowych Littleton, który zgodził się być przewodniczącym
British South Africa Club. Podobne stowarzyszenie, American
South Africa Club, miało być powołane w Stanach
Zjednoczonych.
Wystąpienie Shasy zostało przyjęte bardzo dobrze, co
skłoniło go do mówienia o tym, czego początkowo nie zamierzał
poruszać.
– Przed chwilą doktor Yerwoerd zapoznał nas z projektem
budowania samorządnych okręgów dla czarnych w obrębie
kraju. Nie chcę się spierać, że jestem wystarczająco
kompetentny, by zwrócić panów uwagę na ostateczny koszt,
finansowy raczej niż ludzki, wprowadzenia go w życie.
Shasa zaczął płynnie wyliczać potężne przeszkody
i wynikający z tego spadek produkcji.
– Będziemy musieli wielokrotnie tworzyć podstawowe
struktury państwa w różnych częściach kraju i musimy liczyć się
z tym, że rachunek za to będzie opiewał na miliardy funtów. Te
pieniądze można korzystniej zainwestować w przedsięwzięcia
przynoszące zysk. Shasa poczuł na sobie zimne spojrzenie
Yerwoda przyprawione wrogością. Shasa wiedział, że jest
autokratyczny, i wyczuł, że działając przeciwko człowiekowi, który
pewnego dnia może stanąć u steru podejmuje wielkie ryzyko,
ale twardo kontynuował:
– Ten projekt ma jeszcze jeden aspekt. Jeżeli
zdecentralizujemy przemysł, stanie się on mniej efektywny
i konkurencyjny. W dzisiejszych czasach, gdy wszystkie kraje
konkurują ze sobą ekonomicznie, osłabimy naszą pozycję.
Kiedy usiadł, pomyślał, że chociaż być może nikogo nie
przekonał, będą musieli poważnie i gruntownie zastanowić się
nad tym, co im powiedział. Kiedy obrady się skończyły, paru
ministrów, głównie południowców, zostało, by zamienić z nim
parę słów. Shasa wyczuł, że w czasie tego popołudnia umocnił
swoją reputację i ugruntował pozycję w rządzie. Wracał do
Welteyreden bardzo zadowolony z siebie.
Postawił teczkę na biurku w swoim gabinecie i słysząc głosy
na zewnątrz wyszedł na taras oświetlony popołudniowym
słońcem. Tara rozmawiała z dyrektorem szkoły Bishops.
Zazwyczaj wzywał rodziców krnąbrnych uczniów, gdy tylko
dowiedział się o ich występkach. Nie odnosiło się to jednak do
rodziny Courtneyow. Centaine Courtney-Malcomess, jako jedyna
kobieta, była członkinią zarządu szkoły przez niemal trzydzieści
lat. Przed wojną jej syn był prymusem, a teraz zasiadał
w zarządzie razem z matką. Oboje byli głównymi sponsorami
szkoły – ufundowali między innymi organy, witraże w nowej
kaplicy i nowe kuchnie przy głównej sali jadalnej. Dyrektor
szkoły przyjechał więc do Shasy, a nie odwrotnie. Jednakże
Tara wyglądała na zmartwioną i z ulgą wstała, by powitać męża.
– Dzień dobry, panie dyrektorze – Shasa uścisnął mu dłoń
serdecznie, ale poważny wyraz twarzy gościa mroził atmosferę.
– Dyrektor chce z tobą porozmawiać o Seanie – wyjaśniła
Tara. – Sądzę, że najlepiej będzie, jeżeli panowie porozmawiają
w cztery oczy, więc zostawię panów i każę przynieść dzbanek
herbaty.
Tara wyszła, a Shasa spytał pogodnie:
– Słońce chyli się już ku zachodowi. Czy napije się pan
whisky, dyrektorze?
– Nie, panie Courtney, dziękuję.
Fakt, że zwracając się do niego użył jego nazwiska, a nie
imienia, był złowieszczy. Shasa spoważniał i zajął sąsiednie
miejsce.
– Sean, tak? Co ten mały chuligan znów narozrabiał?
Tara otworzyła cicho drzwi jadalni, podeszła do okna
i stanęła za firankami. Po chwili stwierdziła, że ton rozmowy
prowadzony na tarasie stał się tak poważny, iż mogła mieć
pewność, że Shasa będzie zajęty co najmniej przez następną
godzinę. Odwróciła się szybko i wyszła z jadalni, zamknęła za
sobą drzwi i przeszła korytarzem wykładanym białym
marmurem, mijając bibliotekę i pokój myśliwski. Drzwi do
gabinetu Shasy były otwarte, gdyż w Welteyreden zamykano
jedynie piwnicę z winami.
Teczka Shasy stała na środku biurka. Otworzyła ją
i spostrzegła niebieską aktówkę ozdobioną godłem państwa,
zawierające pisemne sprawozdanie z dzisiejszych obrad.
Wiedziała, że ponumerowane kopie przekazywano wszystkim
ministrom po cotygodniowym spotkaniu i spodziewała się, że
znajdzie ją w teczce.
Wyjęła aktówkę uważając, by nie przełożyć niczego innego
w teczce z krokodylowej skóry, i położyła ją na stole obok drzwi
balkonowych. Było tu lepsze światło, a oprócz tego patrząc przez
firanki mogła obserwować osłonięty dzikim winem taras, na
którym siedział Shasa pogrążony w rozmowie z dyrektorem
szkoły.
Szybko rozłożyła na stole niebieskie kartki, a następnie wyjęła
z kieszeni mały aparat fotograficzny i nastawiła go. Aparat był
rozmiarów zapalniczki. Nie znała go jeszcze zbyt dobrze, a ręce
trzęsły się jej ze zdenerwowania. Robiła to po raz pierwszy.
Molly dała jej aparat podczas ich ostatniego spotkania
i powiedziała, że ich przyjaciele są tak zadowoleni z informacji,
jakich im dostarczała, że chcą jej ułatwić pracę. Niezręcznie
manipulowała maleńkimi pokrętłami i naciskała spust. Chcąc
zabezpieczyć się przed ewentualnymi błędami ustawienia
ekspozycji lub odległości sfotografowała każdą kartkę dwukrotnie.
Następnie wsunęła aparat do kieszeni, włożyła papier do
aktówki i ostrożnie umieściła ją w teczce Shasy, dokładnie jak ją
znalazła.
Była tak zdenerwowana, że nagle poczuła, iż musi oddać
mocz. Pobiegła korytarzem do toalety i ledwie zdążyła. Pięć
minut później zaniosła na taras herbatę w srebrnym dzbanku
w stylu królowej Anny. Shasa nie lubił, by Tara, zwłaszcza przy
gościach, wykonywała czynności należące do służby i normalnie
zirytowałoby go to. Teraz jednak był zbytnio pogrążony
w rozmowie z dyrektorem, by to zauważyć.
– Trudno mi uwierzyć, że to coś więcej niż żywy
temperament – powiedział Shasa marszcząc brwi. Położył ręce
na kolanach i wyprostował się na krześle, patrząc dyrektorowi
prosto w oczy.
– Próbowałem na to tak spojrzeć. – Dyrektor ze smutkiem
pokiwał głową. – Mając na względzie specjalne stosunki łączące
pańską rodzinę ze szkołą, byłem tak wyrozumiały, jak to tylko
możliwe. Jednakże – przerwał znacząco – nie mamy do
czynienia z odosobnionym przypadkiem. To nie jest po prostu
jeden lub drugi młodzieńczy wybryk, ale stan umysłu, sposób
postępowania budzący najwyższe zaniepokojenie.
Dyrektor przerwał, by przyjąć filiżankę herbaty, którą podała
mu Tara ponad stołem.
– Pani Courtney, proszę mi wybaczyć, to jest dla mnie
równie bolesne jak dla pani.
– Wierzę panu. Wiem, że na każdego z chłopców patrzy pan
jak na własnego syna – powiedziała cicho Tara. Spojrzała na
Shasę.
– Mój mąż nie chciał przyjąć do wiadomości istnienia tego
problemu.
Zamaskowała swoje małostkowe zadowolenie melancholijnym,
skromnym uśmiechem. Sean był zawsze ulubieńcem Shasy. Miał
silną wolę i nie myślał o innych. Nigdy nie mogła zrozumieć
i zaakceptować okrutnego rysu jego charakteru. Pamiętała, że
okazywał egoizm i brak wdzięczności, jeszcze zanim zaczął
mówić. Jako niemowlę często ssał długo jej pierś, a kiedy miał
już dość, uderzał ją w sutek tak mocno, że sprawiał jej ból.
Oczywiście, kochała go, ale nie umiała go polubić. Gdy tylko
nauczył się chodzić, stale trzymał się przy ojcu, włócząc się za
nim jak szczeniak, a pierwszym słowem, jakie wypowiedział, było
„tiatia”. Bolało ją to, że to ona nosiła duże i ciężkie dziecko
w łonie, urodziła je i dawała ssać pierś, a pierwszym słowem,
jakie wypowiedziało, było „tiatia”. No cóż, był ulubieńcem ojca
i teraz, gdy patrzyła, jak Shasa zastanawia się, w jaki sposób
sobie poradzić z tym problemem, odczuwała przewrotną
przyjemność.
– Jest urodzonym sportowcem i przywódcą – powiedział
Shasa. – Jest zdolny, jestem przekonany, że się pozbiera. Gdy
przyniósł świadectwo pod koniec zeszłego semestru, sprawiłem
mu niezłe lanie, a dzisiaj, by przywrócić mu właściwy stan
umysłu, zrobię to samo.
– W przypadku niektórych chłopców chłosta nie skutkuje lub
raczej wywołuje skutek przeciwny do zamierzonego. Pański
Sean patrzy tak na kary cielesne, jak żołnierz na rany,
odniesione w bitwie – jak na oznaki odwagi i męstwa.
– Zawsze byłam przeciwna temu, by mąż bił dzieci –
powiedziała Tara, a Shasa spojrzał na nią groźnie, ale dyrektor
mówił dalej.
– Ja także starałem się ukarać Seana chłostą, pani
Courtney. Wydaje się, że wita tę karę z zadowoleniem, tak jakby
w jakiś szczególny sposób go wyróżniała.
– Ale jest dobrym atletą – powtórzył smutno Shasa.
– Widzę, że podobnie jak ja bym to zrobił, używa pan
słowa „atleta”, a nie „sportowiec” – skinął głową dyrektor. –
Sean jak na swój wiek jest bardzo rozwinięty i dojrzały. Jest
silniejszy niż inni chłopcy w jego grupie i nie ma skrupułów, by
używać swojej siły po to, by zwyciężyć, nie zawsze zgodnie
z regułami gry.
Dyrektor popatrzył na Shasę znacząco.
– Ma bystry umysł, ale jego stopnie wskazują, że nie
zamierza używać go w klasie. Zamiast tego stosuje go do mniej
chwalebnych poczynań.
Dyrektor przerwał, wyczuwając, że to nie jest dobra chwila,
by dawać zaślepionemu ojcu konkretne przykłady. Po chwili
mówił dalej:
– Tak jak pan zauważył, jest urodzonym przywódcą.
Niestety, zbiera wokół siebie najgorszych uczniów w szkole.
Zorganizował ich w bandę, za pomocą której terroryzuje innych
chłopców. Nawet starsi uczniowie boją się go.
– Trudno mi w to uwierzyć – powiedział Shasa z ponurym
wyrazem twarzy.
– Panie Courtney, mówiąc otwarcie: Sean jest występny
i mściwy. Oczywiście, będę próbował dopatrzyć się poprawy
w jego postępowaniu. Jeżeli jednak jej wkrótce nie ujrzę, będę
musiał podjąć poważną decyzję co do przyszłości Seana
w Bishops. Panie Courtney, jeżeli do końca roku Sean nie
zmieni postępowania, będę musiał poprosić, by zabrał go pan
z Bishops.
– Mój Boże – westchnął Shasa. – Chyba nie mówi pan
poważnie?
– Przykro mi, ale tak.
Zupełnie nie wiadomo, dlaczego Clare East została
zatrudniona przez dyrektora w Bishops. Jedynym
wytłumaczeniem było to, że została przyjęta tylko na sześć
miesięcy, by zastąpić poprzednią nauczycielkę rysunków, która
niespodziewanie zrezygnowała z pracy z powodu złego stanu
zdrowia. Proponowana pensja była tak niska, że zgłosiły się
tylko dwie kandydatki, obie zupełnie nie nadające się do tej
pracy.
Clare przyszła na rozmowę z dyrektorem ubrana tak, jak się
ubierała w wieku dwudziestu jeden lat, czyli przed sześciu laty.
Na tę okazję wydobyła z kufra zapomnianą, zapinaną pod samą
szyje szarozieloną sukienkę, odpowiadającą wyobrażeniom
dyrektora o ubraniu nauczycielki. Długie, czarne włosy zaplotła
starannie z tyłu głowy. Postanowiła mu pokazać pejzaże –
pejzaże morskie i martwe natury. Tego rodzaju tematy
interesowały ją mniej więcej wtedy kiedy kupiła ową skromną,
wełnianą sukienkę. W Bishops rysunki nie były jednym
z głównych przedmiotów, lecz jedynie przedmiotem dodatkowym
dla uczniów, wykazujących niewielkie zdolności do nauk ścisłych.
Pracownia znajdowała się w oddzielnym domu, oddalonym od
głównego budynku szkoły, i kiedy Clare została już nauczycielką,
mogła dzięki temu korzystać z pewnej swobody i powróciła do
swojego zwykłego sposobu ubierania się: nosiła szerokie, luźne,
bardzo wzorzyste i kolorowe spódnice, a do nich meksykańskie
bluzki, podobne do tych, jakie nosiła w filmie „The Outlaw”
Jane Rusell. Kiedy chodziła do London School of Arts,
obejrzała ten film pięć razy i wzorowała się na Jane Rusell,
choć oczywiście wiedziała, że ma ładniejsze piersi niż słynna
aktorka: równie duże, lecz bardziej strome i spiczaste.
Długie włosy czesała inaczej każdego dnia, a kiedy
prowadziła lekcję, zawsze zrzucała sandały i chodziła po
pracowni boso, paląc długie, portugalskie papierosy. Dostała ich
całe mnóstwo od jednego z kochanków.
Sean zupełnie nie interesował się sztuką. Pojawił się w tej
klasie w wyniku procesu selekcji naturalnej. Fizyka i chemia
wymagały zbyt dużo wysiłku, a geografia, kolejny mało ważny
przedmiot, była jeszcze nudniejsza niż rysunki.
Sean zakochał się w Clare East, gdy tylko weszła do klasy.
Kiedy po raz pierwszy zatrzymała się przy jego sztalugach, by
popatrzeć na kolorowe plamy, namalowane przez Seana na
arkuszu papieru, zdał sobie sprawę, że jest parę cali niższa niż
on. Kiedy wyciągnęła rękę, by poprawić jedną z narysowanych
przez niego linii, spostrzegł, że nie goliła pach. Kępa ciemnych,
lśniących od potu, poskręcanych włosów wywołała u niego
najsilniejszą i najboleśniejszą erekcję, jakiej kiedykolwiek
doświadczył.
Starał się wywrzeć na niej wrażenie twardym, męskim
zachowaniem, a kiedy to się nie powiodło, użył w jej obecności
słowa, jakim zazwyczaj nazywał swoje kucyki do gry w polo.
Clare East wysłała go z liścikiem do dyrektora, a ten wymierzył
mu cztery uderzenia laską trzcinową, dodając parę słów
pouczenia:
– Musisz się nauczyć, młody człowieku, że nie zezwolę na
twoje skandaliczne zachowanie i na używanie sprośnych słów,
zwłaszcza w obecności pań.
– Bardzo dziękuję, panie dyrektorze.
Wyrażanie wdzięczności za karę i powstrzymywanie się od
masowania zbitego miejsca w obecności dorosłego człowieka
należało do tradycji. Kiedy Sean wrócił do klasy, jego zapał
wcale nie ostygł; wprost przeciwnie, był tak rozpalony, że
trudno mu było zachować spokój. Zdał sobie jednak sprawę, że
musi zmienić taktykę.
Omówił to ze swoim przyjacielem, Snottem Arbuthnotem, ale
jego rady niewiele mu pomogły.
– Zapomnij o tym. Każdy chłopak w szkole onanizuje się
myśląc o Wielkich Melonach – w przezwisku była aluzja do
piersi Clare East – ale Tug widział ją w kinie z jakimś
trzydziestoparoletnim facetem, z brzuchem i własnym
samochodem. Obrabiali się w tylnym rzędzie jak wściekłe psy.
Może zamiast niej spotkasz się z Poodle?
Poodle miała szesnaście lat i chodziła do szkoły do
Rustenberg, szkoły dla dziewcząt, położonej po drugiej stronie
ulicy kolejowej. Była młodą damą, której życiowa misja polegała
na tym, by poznać tylu chłopców, ilu tylko mogła. Chociaż Sean
nigdy się z nią nie umawiał, kibicowała mu ostatnio podczas
wszystkich meczów krykieta i przez wspólnego znajomego
przesłała list, w którym zaproponowała spotkanie w sosnowym
lesie przy Rondeobosch.
– Wygląda jak szczeniak – Sean pogardliwie odrzucił tę
sugestię i zaczął dyskretnie adorować Clare East.
Pewnego dnia grzebał w jej biurku, szukając czarnych
portugalskich papierosów, które zaczęły mu bardzo smakować.
To, że ją kochał, nie znaczyło, że nie miał jej okradać.
W szufladzie, którą otworzył używając spinacza do papieru,
znalazł sztywną kartonową teczkę, zawiązaną zielonymi
tasiemkami. W środku znajdowało się ponad dwadzieścia
wykonanych ołówkiem rysunków, przedstawiających nagich
mężczyzn, wszystkie z datą i podpisem Clare East. Po pierwszym
ukłuciu zazdrości Sean zdał sobie sprawę, że każdy rysunek
przedstawiał kogoś innego, lecz wszystkie miały jedną wspólną
cechę. Podczas gdy twarze modeli były tylko naszkicowane, ich
penisy narysowano z najdrobniejszymi szczegółami, a każdy był
w pełnym wzwodzie.
To, co odkrył, było odpowiednikiem kolekcji skalpów. Panna
East miała wyszukany smak, ale w swojej diecie, bardziej nawet
niż czosnku i wina, potrzebowała mężczyzn. Jej sekretna teczka
tak Wymownie o tym świadczyła, że nadzieje Seana znów
odżyły i tego wieczoru namówił Michaela oferując mu pięć
szylingów, by w jego bloku rysunkowym namalował portret
Clare.
Michael był w niższej klasie i udało mu się przypatrzyć
modelowi nie zwracając uwagi Clare, a ukończona praca
przekroczyła oczekiwania Seana. Pokazał jej portret, a gdy
uczniowie wychodzili już po następnej lekcji, powiedziała:
– Sean, czy mógłbyś chwilę zostać?
Kiedy pracownia opustoszała, otworzyła jego blok na swoim
portrecie.
– Czy to ty namalowałeś? – spytała. – Jest naprawdę
dobry.
Pytanie było bardzo niewinne, ale różnica pomiędzy
portretem a mrocznymi kompozycjami Seana była tak wyraźna,
że nawet on zdał sobie sprawę, że niebezpiecznie będzie
przyznać, iż to jego dzieło.
– Chciałem powiedzieć, że to ja – przyznał otwarcie – ale
nie mogę pani skłamać. Zapłaciłem bratu, żeby to dla mnie
zrobił.
– Dlaczego, Sean?
– Chyba dlatego, że bardzo panią lubię – wymamrotał
i zaskoczona Clare zobaczyła, że się rumieni. Była wzruszona. Aż
do tej chwili nie lubiła tego chłopca. Był zuchwały, zaczepny
i miał zły wpływ na klasę. Była pewna, że to właśnie on
podkrada jej papierosy.
Ta nieoczekiwana wrażliwość zaskoczyła ją i nagle zdała sobie
sprawę, że jego napuszone zachowanie miało na celu zwrócenie
jej uwagi. Stała się dla niego życzliwa i przez następne dni
i tygodnie uśmiechając się do niego lub nieco dłużej poprawiając
efekty jego wysiłków twórczych, okazywała, że mu przebaczyła.
W zamian za to Sean zaczął podrzucać jej do biurka małe
prezenty, potwierdzając tym samym podejrzenia, że otwierał je
już wcześniej. Jednakże kradzieże papierosów skończyły się
i przyjmowała dary z owoców i kwiatów bez komentarza,
a jedynie uśmiechała się i kiwała głową, przechodząc koło jego
sztalug.
Pewnego piątkowego popołudnia otworzyła szufladę i znalazła
w niej niebieskie, emaliowane pudełko ze złotym napisem
„Garrard’s” na wieczku. Stojąc tyłem do klasy otworzyła je,
a gdy zdała sobie sprawę, że znajduje się w niej broszka
z białego złota, wzdrygnęła się i niemal upuściła pudełko. Nawet
Clare, która nie znała się na kamieniach, spostrzegła od razu,
że wielki szafir, otoczony gwiaździście małymi diamentami, jest
cennym klejnotem. Clare zakręciło się w głowie z chciwości. Ta
broszka musiała być warta setki funtów, więcej pieniędzy niż
kiedykolwiek miała naraz w ręku, więcej niż jej obecna, nędzna
roczna pensja.
Sean zabrał klejnot z toaletki swojej matki i dopóki wszystko
się nie uciszyło, ukrył go w stropie pomieszczenia na siodła za
stajniami. Shasa, którego rozgniewało takie nadużycie zaufania,
przesłuchał wszystkich służących. Jak dotąd żaden z jego
pracowników nie ukradł nic oprócz alkoholu. Kiedy prowadzone
przez niego dochodzenie zakończyło się fiaskiem, Shasa wezwał
policję. Na szczęście dla Seana okazało się, że jedna
z młodszych pokojówek została kiedyś skazana na sześć
miesięcy za kradzież u pracodawcy. Oczywiście została uznana za
winną i sąd w Wenberg skazał ją na osiemnaście miesięcy, gdyż
okoliczności przestępstwa zaostrzył jeszcze fakt, że uparcie
odmawiała zwrócenia skradzionej broszki. Ponieważ miała już
ponad dwadzieścia jeden lat, wysłano ją do więzienia kobiecego
w Pollsmoor.
Sean odczekał jeszcze dziesięć dni, by zapomniano o tej
sprawie, i dopiero wtedy podarował prezent wybrance. Broszka
bardzo kusiła Clare. Zdawała sobie sprawę, że musiała być
skradziona, ale z drugiej strony miała, jak zawsze, poważne
kłopoty finansowe. To był jedyny powód, dla którego zatrudniła
się w szkole. Wspomniała z nostalgią minione lata wypełnione
ucztowaniem, piciem, malowaniem i miłością, zanim wpadła
w obecne kłopoty. Broszka mogła je rozwiązać. Nie miała
wyrzutów sumienia, ale przerażała ją perspektywa, że może
zostać skazana za kradzież. Wiedziała, że jej wolna dusza
artystki uschłaby za kratami więzienia.
Ukradkiem włożyła broszkę do szuflady, ale przez resztę
lekcji nie mogła odzyskać spokoju. Zapalała jednego papierosa
od drugiego i trzymała się z dala od końca pracowni, gdzie Sean
udawał niewiniątko, pracując niezwykle pilnie nad sztalugami.
Nie musiała mu mówić, by został po ostatnim dzwonku.
Podszedł do jej biurka.
– Czy podoba się pani? – spytał cicho, gdy Clare wyjęła
pudełko z szuflady i położyła je na środku biurka.
– Nie mogę tego przyjąć, Sean – powiedziała. – Wiesz
o tym dobrze.
Nie chciała go pytać, skąd je ma. Nie chciała wiedzieć.
Mimowolnie wyciągnęła rękę, by dotknąć pudełka po raz
ostatni. Emaliowana powierzchnia przypominała w dotyku dopiero
co złożone jajko, była gładka i ciepła.
– Wszystko w porządku – powiedział cicho Sean. – Nikt nie
wie. Myślą, że wziął ją ktoś inny. To zupełnie bezpieczne.
Czyżby to dziecko przejrzało ją tak łatwo? Popatrzyła na
niego. Czyżby jedna zdeprawowana dusza rozpoznała drugą?
Zezłościło ją to, że przejrzał, odkrył jej chciwość. Zdjęła rękę
z pudełka i położyła na kolanach.
Zaczerpnęła powietrza i już miała powtórzyć odmowę, gdy
Sean powstrzymał ją, otwierając swój blok rysunkowy
i wyciągając trzy luźne arkusze. Położył je na stole, obok
niebieskiego emaliowanego pudełka. Wciągnęła ze świstem
powietrze. To były rysunki z teczki z aktami, z jej podpisem.
– Wziąłem je, to uczciwa wymiana – powiedział Sean, a ona
popatrzyła na niego, jakby widziała go po raz pierwszy.
Sean był młody tylko wiekiem. W muzeum w Atenach
zachwyciła ją marmurowa rzeźba bożka Pana, przedstawionego
w postaci młodego chłopca. Nad pięknym młodzianem stał
demon tak kuszący, jak sam grzech. Clare East nie była
nauczycielką z powołania i nie odczuwała instynktownej niechęci
do deprawowania młodych. Po prostu nie pomyślała o tym
wcześniej. Miała ostry apetyt seksualny i próbowała już niemal
wszystkiego, także partnerek swojej płci, lecz te eksperymenty
nie powiodły się i porzuciła je dawno temu. Poznała, w sensie
biblijnym, bardzo wielu mężczyzn różniących się wymiarami,
budową i kolorem skóry. Brała ich i porzucała z pewnego
rodzaju przymusem, szukając nieuchwytnego spełnienia, które,
jak się wydawało, zawsze się jej wymykało. Często się bała,
była naprawdę przerażona, że osiągnęła już ten stopień
zaspokojenia, kiedy przyjemność nie może być świeża
i zmysłowa.
Teraz miała okazję do nowej i podniecającej perwersji,
rozbudzającej w niej pożądanie, które – jak sądziła – utraciła
na zawsze. Zachwycił ją przewrotny i grzeszny urok tego
chłopca.
Nigdy jej nie płacono, a ten chłopak chciał za nią zapłacić
cenę, jakiej była warta królewska kurtyzana. Nigdy jej nie
szantażowano, a on groził jej tymi niemądrymi rysunkami.
Wiedziała, co by się stało, gdyby wpadły w ręce dyrekcji szkoły,
a nie miała wątpliwości, że Sean wykonałby nie wypowiedzianą
głośno groźbę. Wspomniał już, że obciążył kradzieżą broszki
kogoś niewinnego. Najbardziej jednak dręczyło ją to, że nie
miała dziecka. Spojrzała na niego z ciekawością. Miał jasną,
czystą skórę, przyjemnie połyskującą młodością, złote włoski na
rękach i gładkie policzki. Golił się już, był wyższy niż ona,
a w jego chłopięcej figurze rysowały się ramiona i wąskie biodra
mężczyzny. Miał długie, kształtne ręce i nogi. Dziwne, że nigdy
dotąd nie zauważyła muskułów jego rąk. Oczy Seana były
zielone jak szmaragdy lub creme de menthe w kryształowej
czarce, a jego źrenice otoczone drobnymi brązowozłotymi
gwiazdeczkami. Gdy z rozmysłem pochyliła się do przodu
i bluzka rozchyliła się ukazując krągłość jej piersi, zobaczyła, że
oczy chłopca lekko się powiększają. Ostrożnie wzięła emaliowane
pudełko.
– Dziękuję, Sean – szepnęła chrapliwie. – To wspaniały
prezent, jest mi bardzo miło.
Sean zebrał pikantne rysunki i włożył je do swojego bloku,
jako gwarancję ich cichej umowy.
– Dziękuję, panno East – powiedział szorstkim głosem, jak
ona. – Tak się cieszę, że się pani podoba.
Obserwowanie jego podniecenia sprawiło, że i ona zaczęła
odczuwać, jak z wolna w dolnej części ciała narasta znany ucisk.
Z wyrachowanym okrucieństwem wstała, skazując go na
nieznośne męki oczekiwania. Instynktownie wiedziała, że
wszystko to zaplanował. Nie będzie musiała nic więcej robić,
gdyż sprytny chłopiec zadba o miejsce i czas, a to oczekiwanie
podniecało ją.
Nie musiała długo czekać. Choć spodziewała się czegoś
niezwykłego, zaskoczył ją liścik zostawiony przez niego na
biurku.
Droga Panno East,
Mój syn, Sean, mówi, że nie może Pani znaleźć
odpowiedniego mieszkania. Rozumiem, jakie to musi być
trudne, zwłaszcza w lecie, gdy wydaje się, że cały świat
przyjeżdża na nasz mały półwysep. Tak się składa, że na
terenie mojej posiadłości urządziłam domek, który w chwili
obecnej stoi pusty. Jeżeli spodoba się Pani, będzie mi miło,
gdy zechce Pani w nim zamieszkać. Opłata będzie
symboliczna. Sądzę, że gwinea na tydzień zadowoli naszego
zarządcę. Domek jest spokojny, cichy, a z jego okien roztacza
się wspaniały widok na Constantia Berg i False Bay, który
z pewnością ucieszy oko artysty. Sean mówi z uznaniem
o Pani pracach i oczekuję z niecierpliwością, by je zobaczyć.
Szczerze oddana Tara Courtney.
Clare East płaciła pięć gwinei na tydzień za jeden nędzny
pokoik na tyłach stacji kolejowej, obok torów. Kiedy sprzedała
szafirową broszkę za trzysta funtów, co – jak sądziła – było
ułamkiem jej wartości, postanowiła spłacić swój dług wraz
z odsetkami. Jednakże, podobnie jak w przypadku większości jej
dobrych intencji, zwalczyła ów impuls i zamiast tego kupiła
używanego morrisa minor.
Pojechała do Welteyreden rankiem następnej soboty. Instynkt
podpowiedział jej, by nie próbowała ukryć swojej artystycznej
natury, tak więc obie z Tarą od pierwszego spotkania rozpoznały
w sobie pokrewne dusze. Tara wysłała ciężarówkę z kierowcą, by
przywiózł trochę nędznych mebli i stos ukończonych płócien,
a następnie osobiście pomogła jej wprowadzić się do domku.
W czasie rozpakowywania rzeczy Clare pokazała Tarze kilka
swoich obrazów, zaczynając od pejzaży i obrazów
marynistycznych. Reakcja Tary była dość obojętna, więc raz
jeszcze kierując się instynktem, Clare zdjęła zasłonę z jednego
ze swoich obrazów abstrakcyjnych, kubistycznej kompozycji
różnych odcieni niebieskiego i czerwonego i pokazała je Tarze.
– Boże, wspaniałe! – wyszeptała Tara. – Takie gwałtowne
i bezkompromisowe. Zachwycające!
Kilka wieczorów później Tara przyszła ścieżką wśród sosen,
niosąc mały koszyk. Clare siedziała na werandzie domku na
skórzanej poduszce, boso, ze skrzyżowanymi nogami, trzymając
na kolanach blok do rysowania.
Podniosła wzrok.
– Miałam nadzieję, że przyjdziesz.
Tara usiadła przy niej i wyjęła z koszyka butelkę najlepszego,
piętnastoletniego wina Shasy.
Rozmawiały swobodnie, pijąc wino i patrząc na słońce
zachodzące za góry, a Clare rysowała.
– Dobrze jest mieć przyjaciela – powiedziała Tara pod
wpływem nastroju chwili. – Nie możesz sobie wyobrazić, jak tu
czasem jest samotnie.
– A tylu tu gości i odwiedzających! – zaśmiała się Clare.
– To nie są prawdziwi ludzie – powiedziała Tara. – To
mówiące lalki, napuszone i wypchane pieniędzmi.
Wyjęła z kieszeni płaską, srebrną papierośnicę i otworzyła ją.
W środku znajdowały się arkusiki papieru ryżowego i zeschnięte,
żółte liście.
– Palisz? – spytała nieśmiało.
– Kochanie, ocaliłaś mi życie! – wykrzyknęła Clare. – Proszę
cię, skręć od razu jednego. Nie mogę się doczekać.
Przekazywały sobie skręta, a w pewnej chwili leniwej rozmowy
Clare zauważyła:
– Rozejrzałam się w okolicy. Tu jest tak pięknie. Mały raj
na ziemi.
– Raj może być strasznie nudny – uśmiechnęła się Tara.
– Znalazłam wodospad, a przy nim mały domek letni.
– To miejsce na piknik. Służba nie może tam chodzić, więc
jeżeli chcesz popływać nago, nie musisz się obawiać. Nikt cię
nie zaskoczy.
Clare nie widziała Seana na terenie posiadłości, odkąd się tu
wprowadziła. Spodziewała się, że spragniony wrażeń, przyjdzie
do niej pierwszego dnia i była nieco rozżalona, że tak się nie
stało. Po kilku kolejnych dniach była rozbawiona tym
zwlekaniem. Miał instynkt znacznie bardziej doświadczonego
mężczyzny, urodzonego flirciarza, i czekała na niego z coraz
większym podnieceniem. Potem zaczęło ją to denerwować. Nie
była przyzwyczajona do przedłużających się okresów celibatu
i marzenia erotyczne zakłócały jej sen.
Wiosenne, przesycone balsamiczną wonią wieczory wydłużały
się i Clare przypomniała sobie sugestię Tary, by odwiedzić staw
przy wodospadzie. Każdego popołudnia po skończeniu zajęć
w szkole jechała do Welteyreden, nakładała kostium kąpielowy,
szorty i lekką bluzkę, a następnie szła na przełaj przez winnice
do stóp wzgórza. Zapewnienia Tary sprawdziły się. Nad stawem
nigdy nie było nikogo, tylko słowiki zakłócały ciszę, i Clare
szybko zdejmowała kostium.
Pewnego dnia, gdy odwiedzała to miejsce po raz trzeci, stała
pod wodospadem, a długie, mokre włosy oblepiały jej ciało.
Nagle zdała sobie sprawę, że ktoś ją obserwuje. Zanurzyła się
szybko aż po szyję i rozejrzała czujnie dookoła.
Sean siedział na mokrych kamieniach, tuż przy niej. Łoskot
wodospadu zagłuszył jego kroki. Przypatrywał się jej z uwagą,
a podobieństwo do bożka Pana było w tym dzikim i pięknym
miejscu jeszcze bardziej uchwytne. Sean miał na sobie tylko
szorty i koszulkę bawełnianą. Lekko rozchylone wargi odsłaniały
jego białe, równe zęby. Podniósł rękę i odgarnął na bok
opadający na oczy kosmyk włosów.
Clare powoli wstała, wynurzając się aż do bioder, a jej ciało
lśniło ociekając wodą. Zobaczyła, że spojrzał na jej piersi,
przejechał językiem po wargach i skrzywił się, jakby z bólu.
Chcąc przezwyciężyć jego powagę, zgięła palec i skinęła na
niego. Szum wodospadu nie pozwalał na rozmowę.
Sean wstał, zaczął rozpinać koszulę, ale po chwili zawahał
się. Spostrzegła, że w końcu stracił pewność siebie i jego
zmieszanie rozbawiło ją i podnieciło. Skinęła zachęcająco głową
i znów kiwnęła palcem. Uspokoił się, zdjął koszulę i odrzucił ją
na bok, a następnie rozpiął pasek i pozwolił, by szorty opadły
do kostek.
Zaczerpnęła głęboko powietrza i poczuła, jak twardnieją jej
mięśnie po wewnętrznej stronie ud. Nie potrafiła określić, czego
oczekiwała, ale widok wystającego z kępki włosów na
podbrzuszu długiego, białego, nabrzmiałego członka zaskoczył ją.
Także tutaj był niemal w pełni rozwinięty, a fakt, że nie był
jeszcze zupełnie dojrzałym mężczyzną, podniecał ją.
Stał nagi tylko przez chwilę, po czym zanurkował i wynurzył
się tuż koło niej. Woda spływała mu po twarzy, uśmiechał się
jak skrzat.
Clare natychmiast zanurkowała, a Sean popłynął za nią. Był
dobrym pływakiem, poruszał się w wodzie jak młoda wydra
i dogonił ją na środku stawu.
Walczyli ze sobą wzburzając wodę, śmiejąc się i łapiąc
z trudem oddech. Nurkowali i wypływali na powierzchnię. Clare
była zdziwiona, że jego ciało jest tak silne i twarde i chociaż
walczyła z nim ze wszystkich sił, zdobywał przewagę. Zaczynała
się już męczyć, zwolniła ruchy i pozwoliła mu się objąć. Zimna
woda i wysiłek sprawiły, że nie był już tak podniecony, ale
poczuła, że znów twardnieje i próbując instynktownie dostać się
do niej przesuwa biodrami po jej brzuchu. Zarzuciła mu ręce
na szyję i przycisnęła jego twarz do piersi. Ciało chłopca
wygięło się, zastygło na chwilę i myślała, że dla niego już się to
skończyło. Nie chcąc do tego dopuścić, sięgnęła ręką i ścisnęła
go mocno i boleśnie.
Gdy zaskoczony atakiem odskoczył od niej, odwróciła się
i zwinnie dopłynęła do brzegu. Wyszła na brzeg i pobiegła, naga
i mokra, do letniego domku. Złapała ręcznik, wytarła twarz
i trzymając go przed sobą odwróciła się, by popatrzeć na niego
właśnie w chwili, gdy dobiegł do domku. Sean, wściekły,
z wypiekami na twarzy, stał w drzwiach. Ciężko dysząc patrzyli
na siebie.
Po chwili wolno opuściła ręcznik i rzuciła go na kanapę.
Podeszła do niego kręcąc biodrami.
– No dobrze, panie Sean. Wiemy już, że pędzlem niczego
dobrego nie zrobisz. Zobaczymy, czy można cię nauczyć czegoś
innego.
Sean był jak czyste płótno, na którym mogła kreślić swoje
własne wzory, choćby najbardziej dziwaczne.
Były takie rzeczy, przed którymi inni jej kochankowie cofali
się, oraz takie akty, o jakich tylko marzyła i nigdy nie miała
odwagi, by je zasugerować partnerowi. Teraz mogła w końcu
porzucić wszelkie skrępowanie. Wydawało się, że Sean odgaduje
jej intencje. Wystarczyło, by rozpoczęła jakiś nowy eksperyment,
podprowadziła go kawałek, a on podchwytywał go z zadziwiającą
zachłannością i doprowadzał do zakończenia, jakiego nie mogła
czasem w pełni przewidzieć, a które zupełnie ją oszołamiało.
Jego siła i pewność siebie rosły z każdym ich spotkaniem. Po
raz pierwszy odnalazła coś, co po pewnym czasie nie zaczynało
jej nudzić. Stopniowo jej myśli opanował letni domek stojący
obok stawu i nie mogła doczekać wieczoru, by się w nim
znaleźć. W szkole musiała się powstrzymywać ze wszystkich sił,
by nie dotknąć Seana. Podczas lekcji nie stawała blisko ani nie
patrzyła wprost na niego, gdyż nie była pewna swoich reakcji.
Potem Sean rozpoczął nową serię niebezpiecznych zabaw.
Zostawał po lekcjach na kilka minut. Musieli to robić bardzo
szybko, ale ryzyko, że zostaną odkryci, bardzo ich podniecało.
Pewnego razu, gdy będąc już bardzo blisko celu, byli tak
podnieceni, iż myślała, że za chwilę dostanie ataku serca, wszedł
woźny. Sean stał wyprostowany za jej biurkiem, a ona klęczała
przed nim. Chwycił ją za włosy i przycisnął jej twarz do siebie.
– Szukam panny East – powiedział woźny, stojąc
w drzwiach. Był emerytem, miał niemal siedemdziesiąt lat, ale
z próżności nie nosił okularów. – Czy ona jest tutaj? – spytał
Seana, patrząc na niego zmrużonymi oczami krótkowidza.
– Dzień dobry, panie Brownlee. Panna East poszła już do
pokoju nauczycielskiego – powiedział Sean spokojnie, trzymając
Clare za włosy, tak że nie mogła się od niego odsunąć. Woźny
zamruczał coś niezrozumiale i odwrócił się, by wyjść z pracowni.
Wtem, ku jej przerażeniu, Sean zawołał: – Och, panie
Brownlee, czy coś jej przekazać? – spytał.
Rozmawiał z woźnym jeszcze minutę, która straszliwie się
dłużyła, podczas gdy ona, osłonięta biurkiem, nie mogła
przerwać swojej czynności.
Kiedy zastanawiała się nad tym, wiedziała, że całkowicie ją
zdominował. Dostrzegła w nim okrucieństwo i skłonność do
przemocy, a jasne było, że wraz z upływem czasu jego siła
fizyczna wzrośnie tak jak trawa na pustyni, gdy spadnie deszcz.
Jego smukłe mięśnie przekształcały się w twarde muskuły.
Wydawało się, że wręcz na jej oczach pierś chłopca staje się
coraz szersza i pokrywa się ciemnymi, kręconymi włosami.
Chociaż czasami wciąż opierała mu się i walczyła z nim, za
każdym razem podporządkowywał ją sobie coraz łatwiej
i zmuszał do jednej z przekazanych mu przez nią sztuczek,
które on następnie nieco wzbogacił, nadając im swój własny,
nieco sadystyczny odcień.
Te upokorzenia spodobały się Clare i zaczęła go z rozmysłem
prowokować, aż wreszcie odniosła sukces, jakiego się nie
spodziewała. Zdarzyło się to w jej domku. Spotkali się tam po
raz pierwszy, gdyż zawsze istniało niebezpieczeństwo, że
niespodziewanie może przyjść tu w odwiedziny Tara, ale oboje
byli już zaślepieni szaleństwem.
Clare odczekała, aż był bardzo podniecony. Oczy mu
błyszczały, wargi zacisnął w ekstazie. Odwróciła się i poruszyła,
a kiedy z niej spadł, uklękła przy nim i zaśmiała się szyderczo.
Rozzłościł się, ale uspokoiła go. Kilka minut później zrobiła
to samo, ale tym razem ścisnęła go mocno, tak jak podczas
ich pierwszego wieczoru.
W kilka chwil później leżała na łóżku oszołomiona
i półprzytomna. Wokół oczu ukazała się już fioletowa opuchlizna,
usta zostały zmiażdżone, a z nosa ciekła krew. Sean stał nad
nią. Był blady jak ściana i wciąż potrząsał z wściekłości
pokrwawionymi, zaciśniętymi pięściami. Chwycił ją za włosy,
ukląkł nad nią i zmusił, by go wzięła rozbitymi, pokrwawionymi
ustami. Nie było wątpliwości, że jest jej panem.
Clare nie była trzy dni w szkole, gdyż musiała poczekać, aż
zejdzie jej najgorsza opuchlizna i zbledną siniaki. Gdy przyszła
prowadzić zajęcia, założyła ciemne okulary. Przechodząc obok
jego sztalug, otarła się o niego jak kotka i Sean został po
lekcjach.
Sean nie mógł już dłużej ukrywać swojego podboju, ale
Snotty Arbuthnot nie chciał mu wierzyć.
– Jeżeli sądzisz, że w to uwierzyłem, to znaczy, że ci się
poprzestawiało w głowie – zaśmiał się. – Człowieku, czy sądzisz,
że jestem tak naiwny? Ty i Wielkie Melony – chyba
w marzeniach!
– Dobrze, udowodnię ci to.
– Nie próbuj mnie wykołować.
– Już ty się nie martw – zapewnił go twardo Sean.
W sobotę po południu Sean ukrył Snotty’ego w krzakach
przy końcu stawu, a chcąc mu umożliwić jak najlepszą ocenę
dał mu lornetkę, którą dostał od swojej babci na czternaste
urodziny.
– Zdejmijmy koc z tapczanu – zaproponował Clare, kiedy
przyszła do letniego domku. – Położymy go na trawie, na
brzegu. Na słońcu będzie cieplej.
Zgodziła się skwapliwie.
Kiedy spotkali się następnego dnia przed bramą szkoły,
Snotty Arbuthnot ledwie zdołał wykrztusić z siebie parę słów.
– Do diabła, człowieku, nigdy mi się nie śniło, że ludzie to
robią. Człowieku, to było niewiarygodne. Kiedy ona – no wiesz
– wtedy, kiedy ona – myślałem, że nie wytrzymam.
– Mówiłem prawdę? – spytał Sean. – Czy też kłamałem?
– Człowieku, to było niesamowite, fantastyczne. Sean,
wieczorem zasmarowałem całe prześcieradło, założę się, że ty
nie. Proszę, Sean, proszę cię, pozwól mi popatrzeć jeszcze raz.
– Następnym razem będziesz musiał zapłacić – powiedział
Sean. Chociaż występowanie przed publicznością odpowiadało
jego ekshibicjonistycznym potrzebom, rzucając tę propozycję
Sean sądził, że spotka się z odmową. Jednak Snotty spytał bez
wahania:
– Ile, Sean? Podaj swoją cenę! Sean popatrzył na niego
badawczo.
Zgodnie ze swoimi zasadami, odziedziczonymi po matce,
Shasa dawał swoim synom bardzo niewielkie kieszonkowe.
– Muszą poznać wartość pieniędzy – powtarzał maksymę
rodzinną.
Nawet Snotty, którego ojciec był chirurgiem, dostawał
czterokrotnie więcej niż wynosiło groszowe kieszonkowe Seana.
Z obejrzanego w kinie filmu George’a Rafta Sean zapożyczył ideę
ochraniania, za odpowiednią opłatą, młodszych i to ponad
dwukrotnie powiększyło jego dochód. Jednakże zawsze strasznie
mu brakowało gotówki, a Snotty miał pieniądze, by zapłacić.
– Dwa funty – zasugerował Sean, wiedząc, że tyle właśnie
wynosi tygodniowe kieszonkowe kolegi. Snotty uśmiechnął się
szeroko:
– Zgoda!
Jednakże dopiero wtedy, gdy rankiem następnej soboty
Snotty wcisnął mu do ręki dwa pogniecione banknoty, Sean
zdał sobie w pełni sprawę z możliwości finansowych, jakie się
przed nim otwierały.
Była niewielka szansa, by Clare zorientowała się, że jest na
scenie. Krzaki były gęste, szum wodospadu zagłuszał wszystkie
mimowolne szepty lub chichoty, a niezależnie od tego, gdy Clare
raz zaczęła, była głucha i ślepa na wszystko inne. Sean
mianował Snotty’ego sprzedawcą biletów i organizatorem. Jego
wynagrodzeniem był wolny wstęp na wszystkie sobotnie
przedstawienia. Z niechęcią zdecydowali, że ograniczą liczbę
uczestników każdego widowiska do dziesięciu, ale nawet to
oznaczało dochód w wysokości osiemnastu funtów tygodniowo.
Trwało to przez trzy miesiące, co samo w sobie graniczyło
z cudem, gdyż po wykupieniu biletów na pierwsze przedstawienie
cała szkoła była rozgorączkowana.
Przedstawienia cieszyły się taką sławą, że Snotty żądał, by
mu płacono z góry, lecz nawet pomimo to wszystkie miejsca
były zarezerwowane aż do ferii. Połowa uczniów, chcąc zapłacić
dwa funty za bilet, tak oszczędzała, że gwałtownie spadła
sprzedaż w sklepiku szkolnym. Snotty starał się namówić Seana
na dodatkowe przedstawienie w środku tygodnia lub
przynajmniej na zwiększenie sobotniej puli, kiedy pierwsze
pogłoski dotarły do pokoju nauczycielskiego.
Nauczyciel historii przechodząc korytarzem usłyszał, jak
dwóch zadowolonych widzów omawia ostatni spektakl. Dyrektor
szkoły nie mógł uwierzyć w to, co mu przekazano. To było
zupełnie niedorzeczne. Wiedział jednak, że do jego obowiązków
należy porozmawianie na osobności z panną East, choćby tylko
po to, by ją uprzedzić o krążących o niej oburzających plotkach.
W piątek po południu, po zajęciach, w najmniej odpowiednim
czasie, poszedł do budynku, w którym mieściła się pracownia
plastyczna. Clare porzuciła już środki bezpieczeństwa, gdyż
chłopiec zupełnie ją opętał. Była z Seanem w magazynku
z farbami i zanim się zorientowali, że wszedł dyrektor, minęło
kilka sekund.
Shasy wydawało się, że wszystko stało się w jednej chwili.
Wiadomość o wyrzuceniu Seana z Bishops spadła na
Welteyreden jak grom z jasnego nieba. Shasa był akurat
w Johannesburgu na obradach Izby Górniczej, kiedy wywołano
go do telefonu. Dyrektor nie chciał jednak podawać szczegółów
przez telefon, więc Shasa natychmiast poleciał do Kapsztadu
i prosto z lotniska udał się do szkoły.
Shasę oszołomiło i rozwścieczyło to, co usłyszał od dyrektora,
i kipiąc ze wściekłości popędził jaguarem wokół Góry Stołowej
do Welteyreden.
Od samego początku nie podobała mu się kobieta, którą
Tara sprowadziła do domku. Miała w sobie wszystko to, czym
gardził: duże, przelewające się piersi, była głupio pretensjonalna,
choć sama uważała się za artystkę i to niezwykle awangardową.
Jej obrazy, malowane z dziecinnej perspektywy ostrymi kolorami,
były okropne, a brak talentu i smaku starała się zatuszować
portugalskimi papierosami, sandałami i spódnicami w jaskrawe
wzory. Postanowił, że upora się z nią najpierw.
Jednakże Clare już wyjechała, pozostawiając straszny bałagan
w domku. Shasę rozwścieczyło to jeszcze bardziej. Skierował się
do domu, wpadł do hallu i krzyknął do Tary:
– Gdzie jest ten mały drań? Obedrę mu tyłek ze skóry!
Pozostała trójka dzieci, przerażona i podniecona, wyglądała
ponad poręczą galeryjki na drugim piętrze. Isabella miała tak
wielkie oczy, że wyglądała jak jedna z maskotek Walta Disneya.
– W tej chwili marsz do swoich pokojów. To dotyczy także
ciebie, młoda damo! – krzyknął Shasa w kierunku schodów.
Dzieci rozbiegły się i zniknęły. Po chwili zastanowienia Shasa
zawołał za nimi:
– I powiedzcie swojemu bratu, że chcę go zaraz widzieć
w pokoju myśliwskim.
Popędzili ścigając się korytarzem prowadzącym do skrzydła,
w którym znajdowały się ich pokoje, gdyż każde chciało
dostarczyć przerażające wezwanie. Pokój myśliwski był
w Welteyreden odpowiednikiem dziedzińca, gdzie wykonywano
wszystkie egzekucje.
Garrick dobiegł pierwszy i zastukał w zamknięte drzwi pokoju
Seana.
– Tata chce cię zaraz widzieć! – krzyknął.
– W pokoju myśliwskim – dodał Michael, a Isabella, która od
początku została daleko z tyłu, zapiszczała nie mogąc złapać
tchu:
– Chce ci obedrzeć tyłek ze skóry!
Była zaczerwieniona, drżała z przejęcia i miała ogromną
nadzieję, że Sean pokaże jej swój tyłek po spełnieniu groźby
przez ojca. Nie mogła sobie wyobrazić, jak będzie wyglądał,
i zastanawiała się, czy tata da do wyprawienia skórę i położy ją
na podłodze, tak jak skóry zebr i lwów, w pokoju myśliwskim.
To było prawdopodobnie najbardziej ekscytujące wydarzenie
w jej życiu.
– W hallu Tara próbowała uspokoić Shasę. Odkąd się
pobrali, tak rozwścieczonego widziała go tylko dwa lub trzy
razy, wtedy gdy narażony był na szwank honor i reputacja
rodziny. Jej wysiłki nie odniosły jednak skutku. Spojrzał na nią
wściekle i powiedział:
– Do diabła, kobieto, to przede wszystkim twoja wina. To ty
nalegałaś na to, by sprowadzić tę kurwę do Welteyreden.
Gdy Shasa skierował się do pokoju myśliwskiego, jego głos
niósł się po schodach i słychać go było tam, gdzie Sean zbierał
siły, by odebrać karę. Szybki bieg wypadków tak go zaskoczył,
że aż do tej chwili nie potrafił jasno myśleć. Schodząc teraz po
schodach pospiesznie układał linię obrony. Przeszedł obok
matki, która wciąż stała na środku hallu, na podłodze
z ułożonych w szachownicę białych i czarnych marmurowych
kwadratów.
– Starałam się pomóc, kochanie – szepnęła, dodając mu
odwagi uśmiechem.
Nigdy nie byli sobie bliscy, ale teraz gniew Shasy sprawił, że
stali się sprzymierzeńcami.
– Dziękuję, mamo.
Zapukał do drzwi pokoju myśliwskiego i otworzył je, gdy
usłyszał krzyk ojca. Zamknął je ostrożnie za sobą, stanął
wyprostowany obok leżącej na środku podłogi skóry lwa.
Lanie w Welteyreden odbywało się wedle ustalonego rytuału.
Na wykładanym suknem stole do czyszczenia broni leżało pięć
szpicrut, różniących się od siebie długością, wagą i giętkością.
Sean wiedział, że ojciec będzie starannie wybierał odpowiedni na
tę okazję egzemplarz i że dzisiaj niemal na pewno będzie to ten
długi i giętki, z fiszbinu. Mimowolnie popatrzył na stojący obok
kominka wyściełany skórą fotel, na którym będzie musiał się
wyciągnąć, trzymając rękami za jego nogi. Shasa był znanym
graczem w polo, miał przeguby jak stalowe sprężyny, i przy jego
uderzeniach nawet lanie dyrektora szkoły wydawało się
pudrowaniem.
Po chwili Sean opanował strach, podniósł brodę i spojrzał
spokojnie na ojca. Shasa stał przy kominku ze splecionymi
z tyłu rękami kołysząc się na boki.
– Wylano cię z Bishops – powiedział.
Chociaż podczas swojego długiego przemówienia dyrektor nie
wspomniał o tym Seanowi, ta wiadomość nie zaskoczyła go.
– Tak, ojcze.
– Trudno mi uwierzyć w to, co mi o tobie powiedziano. Czy
to prawda, że robiłeś z siebie przedstawienie z tą – z tą kobietą?
– Tak, ojcze.
– I że pozwoliłeś swoim przyjaciołom oglądać siebie?
– Tak, ojcze.
– I że za tę przyjemność żądałeś od nich pieniędzy?
– Tak, ojcze.
– Funta na głowę?
– Nie, ojcze.
– Co to znaczy – nie?
– Dwa funty na głowę.
– Jesteś Courtneyem – to, co robisz, dotyczy bezpośrednio
wszystkich członków rodziny. Czy zdajesz sobie z tego sprawę?
– Tak, ojcze.
– Przestań to powtarzać. W imię wszystkiego, co święte, jak
mogłeś to zrobić!
– Ona to zaczęła. Gdyby nie ona, nawet bym o tym nie
pomyślał, Shasa popatrzył na syna i nagle jego gniew
wyparował. Pamiętał, jak będąc prawie w tym samym wieku,
stał skruszony przed Centaine. Nie zbiła go, ale wysłała na
kąpiel dezynfekcyjną i poniżające badania lekarskie. Pamiętał tę
dziewczynę, zuchwałą, małą nierządnicę, starszą tylko o rok lub
dwa od niego, z burzą spalonych słońcem włosów i nieśmiałym
uśmiechem – i prawie sam się uśmiechnął. Drażniła go
i prowokowała, doprowadzała do szaleństwa, ale pomimo to
poczuł dziwne ukłucie nostalgii. To była jego pierwsza kobieta –
mógł zapomnieć o stu innych, ale nie o niej.
Sean dostrzegł, jak w oczach ojca zanika gniew i wyczuł, że
właśnie teraz powinien wykorzystać zmianę nastroju.
– Zdaję sobie sprawę, że naraziłem rodzinę na skandal
i wiem, że muszę ponieść karę.
Wiedział, że ojcu się to spodoba, lubił powtarzać:
– Musisz znieść karę jak mężczyzna.
Spostrzegł, że wyraz twarzy ojca jeszcze bardziej łagodnieje.
– Wiem, to było bardzo głupie i zanim otrzymam karę,
chciałbym tylko powiedzieć, że jest mi przykro. Musisz się mnie
wstydzić.
To nie było całkiem prawdziwe i Sean instynktownie o tym
wiedział. Ojciec gniewał się na niego za to, że go złapano, ale
w głębi duszy był raczej dumny z tego, że jego syn udowodnił
swoją męskość.
– Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć tylko to, że
nie mogłem się oprzeć. Ona mnie doprowadzała do szału. Nie
mogłem myśleć o niczym innym – jak tylko o tym, co chciała,
żebym jej robił.
Shasa doskonale go rozumiał. Mając już niemal czterdzieści
lat wciąż miał takie problemy. Jak to powiedziała Centaine? „To
krew de Thiry, wszyscy musimy z tym żyć”.
Chrząknął cicho poruszony uczciwością i otwartością syna. To
był piękny chłopiec, prosty, wysoki i silny, przystojny i męski, nie
było wątpliwości, że ta kobieta na niego nastawała. Nie mógł
być naprawdę zły, pomyślał Shasa, może trochę nieposłuszny,
nieco zbyt zarozumiały, nieco zbyt chciwy życia – ale nie
naprawdę zły. Jeżeli baraszkowanie z ładną dziewczyną jest
śmiertelnym grzechem, nie ma zbawienia dla żadnego z nas,
pomyślał.
– Zamierzam sprawić ci lanie, Sean – powiedział głośno.
– Tak, wiem.
Ani śladu lęku, żadnych jęków. Nie, do diabła, to dobry
chłopak. Syn, z którego można być dumnym.
Shasa podszedł do stołu i wziął długą fiszbinową szpicrutę,
najdoskonalszą broń w swoim arsenale, a Sean, wcale o to nie
proszony, podszedł do fotela i przyjął przepisową pozycję.
Szpicruta świsnęła w powietrzu i boleśnie uderzyła Seana, ale
nagle Shasa westchnął z niesmakiem i odrzucił ją na stół.
– Kij jest dla dzieci, a ty już nie jesteś dzieckiem, lecz
mężczyzną – powiedział. – Wstawaj.
Sean nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Chociaż to
pierwsze uderzenie piekło tak, jakby go pogryzło całe gniazdo
skorpionów, nie zmienił obojętnego wyrazu twarzy i nie starał
się rozmasować siedzenia.
– I co my z tobą zrobimy? – zastanawiał się Shasa,
a przeczucie podpowiadało Seanowi, by nic nie mówić.
– Musisz skończyć szkołę – powiedział spokojnie Shasa. –
Musimy po prostu znaleźć kogoś, kto cię przyjmie.
Okazało się to trudniejsze, niż Shasa początkowo sądził.
Próbował szkół SACS i szkoły dla chłopców w Rondebosch,
a następnie w Wynberg. Dyrektorzy znali sprawę Seana. W tym
czasie był najbardziej znanym uczniem na Przylądku Dobrej
Nadziei.
W końcu został przyjęty do Costello’s Academy,
przepełnionej szkoły mieszczącej się w zrujnowanym pałacu
wiktoriańskim na obrzeżach Rondebosch; tu nie robiono
żadnych problemów. Pierwszego dnia pobytu w szkole Seana
mile zaskoczył fakt, że był powszechnie znaną osobistością.
W przeciwieństwie do ekskluzywnej szkoły dla chłopców, którą
właśnie opuścił, do Costello’s Academy chodziły także
dziewczęta, a doskonałe wyniki w nauce i wysoki poziom moralny
nie były warunkami wstępnymi przyjęcia.
Sean odnalazł tu ostoję duchową i zaczął wyszukiwać
najbardziej obiecujących kolegów i organizować ich w bandę,
która w ciągu roku podporządkowała sobie całą szkołę.
Następnie wybrał spośród uczennic kilka najurodziwszych
i usłużnych młodych dam. Jak zauważył jego ojciec i dyrektor
poprzedniej szkoły – Sean był urodzonym przywódcą.
Manfred De La Rey stał na baczność na trybunie. Jako
minister nosił prosty, ciemny garnitur w prążki i czarny filcowy
kapelusz, a w butonierce mały stroik z goździków i liści paprotki
– oficjalny strój nacjonalistów.
Orkiestra policyjna grała w żywym, marszowym rytmie
melodię ludową Die Kaapse Nooi, „Dziewczyna z Kapsztadu”,
a szeregi kadetów z karabinami FN na ramionach energicznym
krokiem mijały trybunę. Każdy pluton w momencie zrównania
się z podium patrzył na prawo, gdzie stał Manfred, salutując
w odpowiedzi.
Prezentowali się wspaniale w zgrabnych, błękitnych
mundurach z błyszczącymi mosiężnymi guzikami, w których
odbijało się oślepiające białe światło słoneczne. Widok tych
muskularnych, młodych mężczyzn, pełnych prawdziwej godności,
zapału i patriotyzmu, doskonale wyszkolonych i gotowych na
wszystko, napawał Manfreda poczuciem bezbrzeżnej dumy.
Wciąż stał na baczność, gdy kolejne formacje robiły przed
nim zwrot, a następnie ustawiały się przodem do trybuny na
rozległym placu defiladowym, gotowe do przeglądu. Rozległy się
ostatnie werble i orkiestra ucichła. Generał policji wyglądał
imponująco w galowym mundurze z kompletem odznaczeń na
piersi. Podszedł do mikrofonu i w kilku zwięzłych zdaniach
przedstawił ministra, po czym wycofał się, oddając mu głos.
Manfred przygotował swoje przemówienie niezwykle
starannie, ale nim je rozpoczął, nie potrafił się powstrzymać, by
nie spojrzeć w kierunku Heidi, która siedziała w pierwszym
rzędzie, przeznaczonym dla gości honorowych. Ona także miała
dziś swój dzień. W kapeluszu z szerokim rondem, ozdobionym
monumentalną konstrukcją ze sztucznych róż, wspaniale
harmonizującym z jej twarzą o regularnych, germańskich rysach,
wyglądała jak złotowłosa walkiria. Niewiele było kobiet
dostatecznie wysokich i urodziwych, by mogły nosić podobne
nakrycia głowy, nie narażając się na śmieszność. Dla Heidi było
ono wprost stworzone. Przechwyciła spojrzenie Manfreda
i uśmiechnęła się.
Co za kobieta, pomyślał. Zasługuje na to, żeby być pierwszą
damą w tym kraju, i ja tego dopilnuję. Pewnego dnia tak się
stanie, może szybciej, niż myśli.
Odwrócił się do mikrofonu i przybrał stosowny wyraz twarzy.
Wiedział, że jest świetnym mówcą i lubił skupiać na sobie
spojrzenia tysięcy par oczu. Na podium czuł się swobodnie, był
opanowany, rozluźniony i umiał bez reszty zawładnąć
słuchaczami.
– Zdecydowaliście się pracować w służbie swego Volk i swego
kraju – zaczął. Przemawiał w afrikans i odwołanie się do Volk
było całkiem naturalne, jako że do policji werbowano prawie
wyłącznie Afrykanerów. Taka była polityka Manfreda De La
Reya. Gwarancję skuteczności działania sił bezpieczeństwa
stanowiła, według niego, obecność w jej szeregach najbardziej
odpowiedzialnych przedstawicieli społeczeństwa, do głębi
świadomych nadciągającego zagrożenia. Pragnął teraz ostrzec
pełną poświęcenia młodzież przed tym, co ją czeka.
– Będziecie musieli wykazać całą swoją odwagę i hart ducha,
by pokonać ciemne moce, które są zwrócone przeciw nam.
Podziękujmy Stwórcy, Bogu naszych ojców, za to, że po bitwie
nad Blood River zawarł z nimi przymierze, na mocy którego
otacza nas swoją opieką i wskazuje właściwą drogę. Jeżeli
ofiarujemy Mu naszą wierność i uczciwość, cześć i zaufanie,
sprawi, że ta droga będzie zawsze gładka i prosta.
Zakończył swoje przemówienie aktem wiary, która wyniosła
Afrykanerów z nędzy i ucisku na należne im miejsce na ziemi:
Wierz w swego Boga,
Wierz w swój Naród,
Wierz w siebie.
Jego głos, stukrotnie wzmocniony, rozbrzmiewał donośnie na
placu apelowym i Manfred, patrząc na rozjaśnione twarze
kadetów, czuł nieomal namacalnie łaskawą obecność istoty
wyższej.
Nadszedł moment dekoracji. Rozległy się głośne komendy
i błękitne szeregi stanęły na baczność. Dwaj oficerowie wystąpili
do przodu i zajęli miejsca po obu stronach Manfreda. Jeden
z nich trzymał aksamitną poduszkę, na której leżały medale
i odznaczenia.
Drugi oficer odczytywał z listy kolejne nazwiska wyróżnionych
przywołując ich do podium. Jeden po drugim występowali ze
swoich szeregów dziarskim krokiem i zatrzymywali się przed
okazałą postacią Manfreda. Każdemu ściskał dłoń i przypinał do
piersi medal.
Wreszcie nadeszła chwila, w której Manfred o mało nie pękł
z dumy. Przez plac apelowy maszerował ku niemu ostatni
z wyróżnionych kadetów – najwyższy, najzgrabniejszy i najlepszy
ze wszystkich. W pierwszym rzędzie gości Heidi pochlipywała
cicho ze szczęścia i nie kryjąc się z tym, ocierała łzy koronkową
chusteczką.
Lothar De La Rey stanął sztywno na baczność przed swoim
ojcem. Bez cienia uśmiechu popatrzyli sobie w oczy, ich twarze
były surowe i oficjalne, ale przepływał pomiędzy nimi
niewidzialny prąd uczucia, tak silny, że wszelkie słowa czy
uśmiechy stawały się zbyteczne.
Manfred niechętnie zerwał tę nić milczącego porozumienia,
odwracając się do stojącego obok pułkownika, który wręczył
mu szpadę. Grawerowana pochwa zalśniła srebrem i złotem,
kiedy Manfred ujął szpadę i ponownie zwrócił się do syna.
– Oto szpada honorowa – powiedział. – Noś ją z godnością.
Postąpił naprzód i zawiesił Lotharowi wspaniałą broń u pasa.
Podali sobie ręce w uroczystym milczeniu, ale tym krótkim,
powściągliwym uściskiem zapewnili się wzajemnie
o nieprzemijającej miłości, ojcowskiej dumie i synowskim
posłuszeństwie.
Stał na baczność, salutując, podczas gdy orkiestra grała
hymn narodowy:
Pod błękitną strażą nieba,
Pośród głębin naszych mórz...
Na tym zakończył się uroczysty apel. Kadeci rozproszyli się
po placu, próbując odnaleźć w tłumie gości swoich bliskich.
Słychać było podniecone damskie głosy i radosne śmiechy.
Rodziny padały sobie w ramiona, wymieniając długie, gorące
uściski.
Lothar De La Rey stał między rodzicami ze szpadą u boku,
cierpliwie ściskając setki rąk i odpowiadając skromnie na nie
kończącą się litanię przesadnie wylewnych gratulacji. Manfred
i Heidi uśmiechali się promiennie. Nie potrafili już dłużej
ukrywać przepełniającego ich szczęścia ani dumy.
– Dobra robota, Lothie! – Do Lothara przepchał się
wreszcie jeden z jego kolegów. Podali sobie ręce, uśmiechając się
szeroko. – Nie ma wątpliwości, kto był najlepszy.
– Po prostu miałem szczęście – bagatelizował swój sukces
Lothar, zmieniając temat. – Wiesz już, dokąd cię wysyłają,
Hannes?
– Ja, bracie. Gdzieś na wybrzeże, do Natalu. A ciebie? Może
będziemy razem?
– Nic z tego – Lothar potrząsnął głową – jadę na jakiś
mały posterunek w osiedlu czarnych koło Yereeniging. Nazywa
się Sharpeville.
– Sharpeville? To rzeczywiście pech – Hannes pokiwał
głową z udanym współczuciem – nigdy o czymś takim nie
słyszałem.
– Ani ja. Pewnie nikt o tym nie słyszał – powiedział Lothar
z rezygnacją – i nigdy nie usłyszy.
24 sierpnia 1958 roku premier Johannes Gerhardus
Strijdom, „Lew z Warterbergu”, zmarł na atak serca. Stał na
czele rządu zaledwie cztery lata, ale jego odejście uczyniło
wyłom w granitowym monolicie nacjonalizmu Afrykanerów.
Rzucili się do pracy jak termity umacniające zagrożony kopiec.
W kilka godzin po tym, jak podano do publicznej
wiadomości, że premier nie żyje, Manfred De La Rey,
w towarzystwie dwóch starszych posłów Partii Narodowej Cape,
wszedł do biura Shasy.
– Musimy zrobić wszystko, żeby wyeliminować tych z północy
– oświadczył bez ogródek – i wprowadzić naszego człowieka.
Shasa skinął głową z rezerwą. Przez większość członków
rządu był nadal uważany za outsidera. Wiedział, że
w zbliżających się wyborach nowego przywódcy jego zdanie nie
będzie decydujące, ale chciał zobaczyć, jak Manfred wyłoży mu
swoją strategię, i wyciągnąć z tego wnioski.
– Zaproponowali już Yerwoerda – kontynuował Manfred. –
Wprawdzie dotychczas robił karierę głównie w senacie i ma
niewielkie doświadczenie w parlamencie, ale cieszy się opinią
twardego i rozsądnego faceta. Ludziom podoba się to, w jaki
sposób radzi sobie z czarnymi. Sprawił, że „Yerwoerd”
i apartheid znaczy to samo. Wiadomo, że jeżeli dojdzie do
władzy, nie pozwoli na mieszanie ras, a Afryka Południowa
będzie już na zawsze własnością białych.
– Ja – zgodził się jeden z posłów – ale jest zbyt brutalny.
Trzeba wiedzieć, jak postępować i co mówić, żeby nikogo nie
obrazić. Nasz człowiek też jest silny. Donges zgłosił projekt
Ustawy o Rasowej Segregacji Rezydencjonalnej i o Odrębnej
Reprezentacji Parlamentarnej. Nikt nie może zarzucić mu, że
jest kafferboetie, że popiera czarnuchów. Ale przy tym ma
więcej klasy, działa bardziej finezyjnie.
– Tym z północy nie zależy na finezji. Nie chcą
premiera-arystokraty, ubierającego wszystko w piękne słówka,
chcą rządów silnej ręki. A Yerwoerd to urodzony mówca, ma
lepsze gadane niż sam diabeł i nie boi się roboty. Poza tym,
jeżeli ktoś jest tak znienawidzony przez angielską prasę jak on,
to wiadomo, że nie może być z gruntu zły – roześmiał się,
patrząc na Shasę, ciekawy, jak to przyjmie. Cały czas pamiętał,
że jest dla nich kimś obcym, rooinek, i nie zamierzał dostarczać
im okazji do złośliwej satysfakcji. Uśmiechnął się swobodnie
i przyznał: – Yerwoerd jest cwany jak stary pawian i szybki jak
kobra. Będziemy się musieli napracować, jeśli chcemy, żeby
przegrał.
Wszyscy pracowali nad tym w pocie czoła. Zdaniem Shasy
Donges był najbardziej umiarkowany i altruistycznie nastawiony
spośród trzech kandydatów, którzy zdecydowali się ubiegać
o najwyższy urząd w państwie, jakkolwiek przedłożył
w parlamencie projekty ustaw, inspirowane polityką segregacji.
Sam doktor Hendrik Yerwoerd przyjmując nominację
powiedział:
– Nie mam prawa odmówić, jeśli słyszę rozpaczliwe
wezwanie mego narodu.
2 września 1958 roku Partia Narodowa spotkała się na
zjeździe, by wybrać swojego przywódcę. Głosowało stu
siedemdziesięciu ośmiu nacjonalistów – posłów do parlamentu
i senatorów. Krótki staż Yerwoerda w parlamencie, uważany
początkowo za jego słabość, okazał się plusem. Yerwoerd przez
lata grał w senacie pierwsze skrzypce. Swoją pozycję w Wyższej
Izbie zawdzięczał silnej osobowości i talentom oratorskim. Potulni
i bezwolni senatorowie, którzy umożliwili partii rządzącej
przeforsowanie rasistowskich ustaw, poczuli się ważni i głosowali
na Yerwoerda jak jeden mąż.
Donges zwyciężył w pierwszym głosowaniu, eliminując
kandydata z Oranii, „Blackie’ego” Swarta. Jednak podczas drugiej
tury, kiedy rywalizował bezpośrednio z Yerwoerdem, północ
zwarła szeregi, co przesądziło o wygranej Yerwoerda stosunkiem
głosów dziewięćdziesiąt osiem do siedemdziesięciu pięciu.
Premier Hendrik Frensch Yerwoerd, przemawiając tego
wieczoru przez radio do narodu, nie omieszkał zaznaczyć, że
funkcję tę powierzył mu sam Wszechmogący Bóg.
– To on zdecydował, że lud Południowej Afryki wkroczy
w nowe czasy pod moją władzą.
Blaine i Centaine przyjechali z Rhodes Hill do Welteyreden.
Zgodnie z tradycją cała rodzina zbierała się zawsze wokół radia
w błękitnym salonie, by słuchać wszystkich najważniejszych
doniesień. Tutaj wspólnie wysłuchiwali przemówień i obwieszczeń,
które obracały losy znanego im świata o sto osiemdziesiąt stopni,
dowiadywali się o śmierci królów i umiłowanych przywódców,
i o tym, kto po nich przejął władzę. O tym, że wybuchały wojny,
zawierano pokój, i że nad japońskimi miastami wyrósł wysoko
w niebo szatański grzyb.
Teraz siedzieli w skupieniu, słuchając wysokiego, napiętego,
ale starannie modulowanego głosu nowego premiera, zżymając
się na powtarzane przez niego frazesy.
– Z całą mocą pragnę wszystkich zapewnić, że moim
głównym celem jest i będzie realizacja demokratycznych założeń
naszego ustroju, jako że są to fundamentalne zdobycze
zachodniej cywilizacji – obwieścił Yerwoerd. – Wszyscy
obywatele o odmiennych zapatrywaniach zachowają pełną
swobodę wyrażania swoich poglądów.
– Pod warunkiem, że te poglądy przejdą przez sito cenzury
rządu, Holenderskiego Kościoła Reformowanego i kliki Partii
Narodowej – mruknął Blaine z niezwykłym u niego sarkazmem.
Centaine trąciła go łokciem.
– Cicho bądź, chcę spokojnie posłuchać.
Yerwoerd sięgnął po kolejną kwestię z żelaznego repertuaru,
ubolewając nad tym, że wrogowie państwa z rozmysłem
opacznie interpretują jego politykę rasową. Nie on wprowadził
pojęcie apartheidu. Były już przed nim światłe i przewidujące
umysły, które dostrzegły, że w złożonym, wielonarodowym
społeczeństwie istnieje konieczność umożliwienia poszczególnym
rasom nieskrępowanego, indywidualnego rozwoju.
– Jako minister do spraw Bantu byłem od 1950 roku
odpowiedzialny za konsekwentne wdrażanie tej polityki –
jedynej polityki, która gwarantuje każdemu obywatelowi i każdej
grupie prawo do zachowania odrębności ze względu na ich
rasową przynależność. Nie zboczymy ani o cal z obranej drogi.
Do tej chwili Tara, słuchając Yerwoerda, uderzała nerwowo
stopą o podłogę. Teraz jednak zerwała się z miejsca
i wybuchnęła.
– Przepraszam na chwilę, źle się czuję. Pójdę na taras
zaczerpnąć świeżego powietrza. – I wybiegła z pokoju. Centaine
rzuciła Shasy badawcze spojrzenie, ale on uśmiechnął się tylko
i wzruszył ramionami. Właśnie zamierzał jakoś to skomentować,
kiedy wysoki, wypełniający cały pokój głos w radiu ponownie
przykuł ich uwagę.
– Chciałbym teraz poruszyć temat szczególnie bliski, jeśli nie
najbliższy naszym sercom. Mam na myśli świętą ideę stworzenia
republiki. Zdaję sobie sprawę, jak wielu anglojęzycznych
mieszkańców Afryki Południowej, którzy słuchają mnie
dzisiejszego wieczora, odczuwa głęboką lojalność wobec korony
brytyjskiej. Wiem również, że to poczucie lojalności uniemożliwia
im trzeźwą ocenę sytuacji, nie pozwala dostrzec jej
najistotniejszych aspektów. Przywiązanie do modelu
monarchistycznego nazbyt często przyczyniało się do rozłamu
w naszym społeczeństwie, pogłębiało przepaść między
obywatelami anglojęzycznymi i Afrykanerami właśnie wtedy, kiedy
potrzebna im była jedność. W dobie dekolonizacji wzrastają
aspiracje czarnej ludności, powstają nowe państwa. Stanowią
one zagrożenie dla Afryki Południowej, którą znamy i kochamy.
Afrykanerzy i Anglicy nie mogą sobie pozwolić na dalsze spory.
Muszą stanąć ramię przy ramieniu jak przyjaciele, zjednoczyć
swoje siły dla dobra przyszłej, białej republiki.
– Mój Boże – westchnął Blaine. – To coś nowego. Do tej
pory mówiło się tylko o republice Afrykanerów i nikt nie
traktował tego serio, a już na pewno nie Afrykanerzy. Ale tym
razem on mówi poważnie. Wsadził kij w mrowisko. Pamiętam
dobrze spór o flagę w latach dwudziestych. W porównaniu
z zamieszaniem, jaki wywoła jego koncepcja republiki, to były
dziecinne igraszki. – Przerwał, by wysłuchać ostatnich słów
Yerwoerda.
Kiedy premier skończył, Shasa przeszedł przez pokój
i wyłączył radio. Odwrócił się i stał zgarbiony, z rękami głęboko
w kieszeniach, studiując twarze obecnych. Wszyscy wyglądali na
wstrząśniętych i zagubionych. Od stu pięćdziesięciu lat ten kraj
należał do Brytyjczyków. Byli z tego dumni i dawało im to
ogromne poczucie bezpieczeństwa. Teraz wszystko miało się
zmienić. Przyszłość napawała ich lękiem. Nawet Shasa czuł się
dziwnie niepewnie, jakby coś mu odebrano.
– On nie mówił poważnie, po prostu podlizywał się swoim
wyborcom. Zawsze w takich sytuacjach wygłaszają slogany na
temat republiki – powiedziała z nadzieją Centaine, ale Blaine
potrząsnął głową.
– Na razie niewiele o nim wiemy. Możemy tylko wyciągnąć
wnioski na podstawie tego, co napisał, będąc redaktorem
Transvalera, oraz tego, z jaką energią i determinacją zabrał się
do wprowadzania w życie polityki segregacji. I jeszcze jedno. Dał
się poznać jako ktoś, kto mówi dokładnie to, co myśli, i kto
usunie każdą przeszkodę, która stanie mu na drodze. – Wziął
Centaine za rękę. – Mylisz się, moja droga. On mówił
poważnie.
Spojrzeli na Shasę i Centaine spytała w imieniu ich obojga:
– Co zamierzasz zrobić, cheri?
– Nie jestem pewien, czy w ogóle będę miał jakiś wybór. On
nie cierpi opozycji, a ja go zwalczałem. Namawiałem posłów,
żeby głosowali na Dongesa. Jest całkiem prawdopodobne, że
w poniedziałek, kiedy Yerwoerd ogłosi skład nowego rządu, nie
będzie mnie na jego liście.
– Powrót na daleką ławę to trudna rzecz – zauważył
Blaine.
– Zbyt trudna – przytaknął Shasa. – I nie zamierzam tego
robić.
– Ależ cheri! – wykrzyknęła Centaine. – Nie zamierzasz
chyba zrezygnować z miejsca w parlamencie – po tym
wszystkim, co przeszliśmy. Pracowaliśmy ciężko przez lata, żeby
spełniły się nasze nadzieje.
– Wszystkiego dowiemy się w poniedziałek – Shasa wzruszył
ramionami, chcąc ukryć bezmiar goryczy i rozczarowania. Krótko
miał w ręku prawdziwą władzę, dostatecznie długo jednak, by
docenić jej smak. Zdawał sobie ponadto sprawę, jak wiele miał
jeszcze krajowi do zaoferowania, ile jego projektów właśnie
dojrzało do realizacji. Nie mógł znieść myśli, że cały plon jego
wysiłków i ambicji pójdzie na marne, nim zdąży zakosztować
pierwszych owoców. Jednak nie wątpił ani przez chwilę, że
Yerwoerd wykluczy go ze swojego rządu.
– „Jeżeli potrafisz przeżyć triumf i klęskę” – zacytowała
Centaine z ledwie dostrzegalnym drżeniem w głosie i roześmiała
się pogodnie. – A teraz, cheri, otwórzmy szampana. To jedyny
sposób na te dwa szalbierstwa Kiplinga.
Shasa wszedł do swojego biura w parlamencie i z żalem
rozejrzał się dookoła. Przez pięć ostatnich lat to miejsce
należało do niego. Teraz będzie musiał spakować swoje książki,
obrazy i zabrać meble. Boazerię i dywany zostawi w prezencie
narodowi. Kiedyś miał nadzieję, że pozostawi po sobie trochę
więcej. Skrzywił się i po raz ostatni usiadł za biurkiem, próbując
odpowiedzieć sobie na pytanie, gdzie popełnił błąd, i czego by
jeszcze dokonał, gdyby mógł. Zadzwonił telefon i Shasa podniósł
słuchawkę, zanim zdążyła to zrobić sekretarka, siedząca
w pokoju obok.
– Tu sekretariat premiera – powiedział głos w słuchawce.
W pierwszej chwili Shasa skojarzył tę informację z osobą
zmarłego, a nie jego następcy. – Jeśli to możliwe, premier
chciałby się jak najszybciej z panem zobaczyć.
– Oczywiście, już idę – odpowiedział Shasa. – A więc nie
odmówi sobie przyjemności dokonania egzekucji osobiście,
pomyślał, odkładając słuchawkę.
Yerwoerd kazał mu czekać tylko dziesięć minut. Kiedy Shasa
wszedł do gabinetu, podniósł się zza biurka z przeprosinami.
– Proszę mi wybaczyć, mam dzisiaj sporo spraw. – Shasa
uśmiechnął się słysząc tę prawie naiwną aluzję. Nie był to
wymuszony uśmiech. Yerwoerd miał rzeczywiście ogromną
charyzmę i roztaczał przed Shasą wszystkie swoje uroki. Okrążył
biurko i ujął go pod ramię w geście poufałości, ciągnąc miękkim,
kojącym głosem, zupełnie niepodobnym do wysokiego,
zgrzytliwego tonu, którego używał w publicznych wypowiedziach:
– Ale z panem muszę koniecznie porozmawiać, tak zresztą
jak ze wszystkimi członkami mojego nowego gabinetu.
Shasa odwrócił się gwałtownie, uwalniając ramię z uścisku
Yerwoerda. Stali teraz twarzą w twarz, mierząc się wzrokiem.
– Nie przydzieliłem jeszcze teki ministra górnictwa
i przemysłu, ale nie wyobrażam sobie nikogo bardziej
odpowiedniego na to stanowisko niż pan. Doceniam pańską
pracę w poprzednim rządzie. Widać, że zna się pan na tym,
o czym pan mówi.
– Nie potrafię ukryć, jak bardzo jestem zaskoczony, panie
premierze – powiedział cicho Shasa. Yerwoerd zachichotał.
– Czasami lubię być nieobliczalny.
– Ale dlaczego? – zapytał Shasa. – Dlaczego ja? Yerwoerd
w charakterystyczny sposób przechylił głowę, udając, że nie
rozumie, ale Shasa był nieustępliwy.
– Wiem, że ceni pan szczerość, panie premierze, dlatego
powiem otwarcie: nie ma pan żadnego powodu, by mnie lubić
lub uważać za sprzymierzeńca.
– To prawda – zgodził się Yerwoerd. – Ale ja nie
potrzebuję pochlebców. Mam już ich wystarczająco wielu.
Podejmując tę decyzję, kierowałem się wyłącznie
przeświadczeniem, że od pańskich umiejętności zależy przyszły
dobrobyt naszego kraju, i że nie ma nikogo, kto mógłby pana
zastąpić. Jestem pewien, że nasza współpraca ułoży się
pomyślnie.
– Czy to już wszystko, panie premierze?
– Jak pan słusznie zauważył, lubię szczerość. A więc to
jeszcze nie wszystko. Słyszał pan zapewne, od czego zacząłem
sprawowanie swojej funkcji. W pierwszych słowach zaapelowałem
do dwóch grup, tworzących białą ludność naszego kraju,
o zbliżenie. Zaapelowałem do Burów i Brytyjczyków o to, by
zapomnieli o dawnych antagonizmach i ramię przy ramieniu
zaczęli budować republikę. Jak by to wyglądało, gdybym zaraz
po tym zdymisjonował jedynego Anglika w rządzie?
Roześmieli się obaj i Shasa potrząsnął głową – Nie będę
popierał pana koncepcji, dotyczących republiki – ostrzegł
Yerwoerda i na moment pochwycił rozbrzmiewające w jego
beztroskim śmiechu chłodne, nieustępliwe nuty. Miał do
czynienia z człowiekiem, który nigdy nie ugnie się przed żadną
opozycją. Śmiech Yerwoerda przerodził się w chichot.
– W takim razie będę musiał pana przekonać, że się pan
myli. A tymczasem spełni pan rolę mojego sumienia – jak się
nazywa ta postać z bajki Disneya?
– Z której?
– Tej o pajacyku Pinokio – dobrze mówię? Jak nazywał się
świerszcz?
– Gadający Świerszcz – powiedział Shasa.
– Właśnie. Będzie pan moim Gadającym Świerszczem.
Przyjmuje pan to stanowisko?
– Obaj wiemy, że nie mam prawa odmówić, panie
premierze – odrzekł Shasa myśląc cynicznie: To ciekawe, z jaką
łatwością motywujemy poczuciem obowiązku decyzje, które
podyktowała ambicja.
Tego wieczora jedli poza domem. Shasa ubrał się i poszedł
do pokoju Tary, żeby jak najszybciej przekazać jej nowiny.
Obserwowała w lustrze jego odbicie, kiedy tłumaczył, dlaczego
przyjął propozycję Yerwoerda. Minę miała poważną i uroczystą,
ale w jej głosie usłyszał ledwo wyczuwalny odcień pogardy, gdy
powiedziała:
– Cieszę się wraz z tobą. Wiem, jak bardzo ci na tym
zależało. Mam nadzieję, że będziesz miał mnóstwo pracy i nawet
nie zauważysz mojej nieobecności.
– Wyjeżdżasz? – zdziwił się.
– Zawarliśmy pewną umowę, Shasa. Że będę mogła
wyjechać na jakiś czas, jeśli poczuję taką potrzebę. Oczywiście
wrócę. To także było w naszej umowie.
Wyglądał na uspokojonego.
– Dokąd wyjeżdżasz i na jak długo?
– Do Londynu – odpowiedziała. – Nie będzie mnie przez
kilka miesięcy. Chcę zrobić kurs archeologii na uniwersytecie
w Londynie.
Próbowała ukryć przed nim swoje dzikie, trudne do
opanowania podniecenie. Tego popołudnia, zaraz po tym, jak
ogłoszono skład nowego gabinetu, dostała wiadomość od Molly.
Moses nareszcie ją wezwał. Zarezerwowała już bilety dla siebie,
Benjamina i Miriam na statek „Pendennis Castle” do
Southampton. Chciała zabrać dziecko i pokazać je ojcu.
Każdy rejs statku pocztowego był radosnym wydarzeniem,
świętowanym przez wszystkich mieszkańców macierzystego portu.
Na pokładzie było gwarno i tłoczno. Pomiędzy smukłym
kadłubem statku a nabrzeżem rozpościerała się wielobarwna
pajęczyna, utkana z serpentyn i papierowych chorągiewek, które
powiewały na południowo-wschodnim wietrze. Stojący na brzegu
zespół murzyńskich śpiewaków rywalizował z orkiestrą ze statku,
która grała na pokładzie spacerowym. Po odśpiewaniu starej,
ulubionej przez mieszkańców Przylądka „Alabamy” zaintonowano
„God be with you till we meet again”.
Shasa nie uczestniczył w pożegnaniu. Musiał polecieć do
Walvis Bay, żeby uporać się z jakimś nieprzewidzianym
problemem w fabryce konserw. Nie było także Seana, który tego
dnia miał egzaminy w Costello’s Academy. Tarę odprowadzali na
statek tylko Blaine, Centaine oraz trójka pozostałych dzieci.
Stali pośród tłumu zbici w gromadkę, każdy z papierową
chorągiewką w ręce, machając do Tary, która spoglądała na
nich z pokładu pierwszej klasy. Statek odbił od nabrzeża,
rozległo się buczenie syren, a zerwane serpentyny poszybowały
w dół, osiadając na ciemnej powierzchni wody. Holowniki
zatoczyły olbrzymi łuk, aż znieruchomiały u wejścia do zatoki.
Wprawiona w ruch gigantyczna śruba spieniła wodę za rufą
i wyprowadziła statek na fale Zatoki Stołowej.
Tara zbiegła lekko po schodach do swojej kabiny. Nie
protestowała zbytnio, kiedy Shasa nalegał, by odwołała
pierwotną rezerwację i popłynęła pierwszą klasą zamiast
turystyczną.
– Moja droga, na tym statku z całą pewnością będą nasi
znajomi. Co sobie pomyślą na widok mojej żony, podróżującej
czwartą klasą?
– Nie czwartą, Shasa. Turystyczną.
– Wszystko poniżej pierwszej klasy to czwarta klasa –
odpowiedział. Teraz była mu wdzięczna za ten odruch
snobizmu, bo w luksusowej prywatnej kabinie mogła mieć Bena
tylko dla siebie. Z kolorowym dzieckiem wzbudziłaby na ogólnym
pokładzie niezdrową sensację. Shasa miał słuszność. Na statku
było pełno wścibskich oczu. Życzliwi donieśliby mu o wszystkim
szybciej niż gołębie pocztowe. Na szczęście dobroduszna Miriam
Afrika zgodziła się przebrać za służącą i zagrać na czas podróży
rolę pokojówki Tary. Mąż Miriam niechętnie przystał na jej
wyjazd do Anglii i rozłąkę z rodziną, ale Tara wynagrodziła mu
to hojnie. Miriam wsiadła na statek z dokumentami
stwierdzającymi, że Ben jest jej dzieckiem.
Tara przez całą podróż prawie nie opuszczała swojej kabiny.
Odrzuciła zaproszenie do kapitańskiego stołu, unikała przyjęć,
nie poszła na bal maskowy. Nie mogła nacieszyć się obecnością
dziecka Mosesa. Jej miłość była jak głód, którego nie sposób
zaspokoić.
Nawet gdy Benjamin zasypiał w swojej koi, wyczerpany jej
czułością i troską, krążyła wokół niego bezustannie, szepcząc:
– Kocham cię. Jesteś moim największym skarbem, zaraz po
tatusiu.
W ogóle nie myślała o pozostałych dzieciach, nawet
o Michaelu. Wszystkie posiłki jadała z Benjaminem w kabinie,
niemal zazdrośnie walcząc z Miriam o każdą chwilę opieki nad
nim. Dopiero późnym wieczorem i z wielkimi oporami pozwalała
jej zabrać dziecko na dół, do kabiny turystycznej.
Podróż minęła szybko. Wreszcie któregoś dnia Tara zeszła
z pomostu w dokach Southampton, trzymając Benjamina za
rękę, i razem wsiedli do pociągu, który miał ich zawieźć do
Londynu.
Wynajęła, także za namową Shasy, apartament w hotelu
„Dorchester”, z widokiem na park. Zatrzymywali się tutaj
wszyscy członkowie rodziny. Dla Miriam i dziecka wzięła
pojedynczy pokój od podwórka, za który zapłaciła gotówką,
z własnej kieszeni, aby Shasa nie znalazł tej pozycji na wyciągu
z jej konta bankowego.
Kiedy przyszła się zameldować, w recepcji czekała już na nią
wiadomość od Mosesa. Rozpoznała jego charakter pisma. Stojąc
w drzwiach do apartamentu rozerwała kopertę i poczuła bolesny
skurcz rozczarowania. List był bardzo oficjalny:
Droga Taro!
Przykro mi, że nie zdołałem się z Tobą zobaczyć. Niestety,
muszę wziąć udział w ważnych rozmowach z naszymi
przyjaciółmi w Amsterdamie. Skontaktuję się z Tobą zaraz po
powrocie.
Szczerze oddany Moses Gama
Suchy ton listu i doznany zawód pogrążyły Tarę w czarnej
rozpaczy. Jedynie obecność Miriam i dziecka dodawała jej
otuchy. Dni oczekiwania spędzali wspólnie zwiedzając parki
i ogrody zoologiczne, spacerując bez końca nad Tamizą lub
penetrując piękne aleje i kręte uliczki Londynu. Tara robiła dla
Benjamina zakupy w sklepach Marksa & Spencera oraz C & A,
celowo omijając Harrodsa i Selfridges, do których lubił zaglądać
Shasa.
Zapisała się na uniwersytet, na kurs archeologii afrykańskiej.
Nie była pewna, czy Shasa nie zechce skontrolować jej
poczynań. Także ze względu na niego zmusiła się do złożenia
grzecznościowej wizyty Wysokiemu Komisarzowi do spraw Afryki
Południowej. Ubrana w nobliwą garsonkę, ze skromnym
sznurem pereł na szyi, pojechała taksówką do jego siedziby
przy Trafalgar Square. Nie udało się jej uniknąć zaproszenia na
lunch, który pod względem doboru potraw win
i współbiesiadników stanowił wierną kopię posiłków
w Welteyreden. Tara z pogodną twarzą wysłuchiwała opowieści
siedzącego obok redaktora Daily Telegraph, ale jej wzrok raz po
raz wędrował ku widocznej za oknem wysokiej kolumnie
Nelsona i otaczającej ją chmarze gołębi. Spełniła już swój
obowiązek i chciała być wolna tak jak one. W końcu udało jej
się wymknąć. Z trudem zdążyła do hotelu, żeby wykąpać Bena.
Kupiła mu w sklepie zabawkarskim Hamleya plastikową
łódeczkę-holownik. Był to bardzo udany prezent. Siedząc
w wannie Ben chichotał uszczęśliwiony, kiedy holownik pływał
wokół niego.
Tara ze śmiechem wycierała ręce. W tym momencie do
łazienki weszła Miriam.
– Taro, masz gościa.
– Kto to taki? – zapytała Tara, nie podnosząc się z klęczek.
– Nie podał nazwiska – odparła Miriam z kamienną twarzą.
– Dokończę kąpać Bena.
Tara zawahała się. Nie miała ochoty ani na chwilę go
opuszczać.
– No dobrze, idę – powiedziała i wyszła z ręcznikiem do
przedpokoju. W drzwiach zatrzymała się gwałtownie.
Szok był tak silny, że cała krew odpłynęła jej z twarzy.
Poczuła zawrót głowy i zachwiała się. Musiała chwycić się
framugi, by nie upaść.
– Moses – wyszeptała, wpatrując się w niego.
Miał na sobie długi, brązowy, wojskowy trencz. Na
ozdobionych epoletami ramionach widniały ślady deszczu. Krój
płaszcza jeszcze uwydatniał jego potężną budowę. Zdążyła
zapomnieć, jak bardzo jest przystojny. Nie uśmiechnął się, tylko
spoglądał na nią swoim charakterystycznym, uważnym
wzrokiem, od którego serce zamierało jej w piersi.
– Moses – powtórzyła i zrobiła chwiejnie krok w jego stronę.
– Boże, gdybyś wiedział, co się ze mną działo przez te
wszystkie lata, odkąd widziałam cię po raz ostatni.
– Taro – jego głos przyprawiał całe jej ciało o drżenie. –
Moja żono – powiedział i wyciągnął do niej ramiona. Rzuciła się
naprzód. Moses chwycił ją w objęcia i mocno przytulił. Przywarła
kurczowo do jego piersi, rozkoszując się bijącym od niego
silnym, męskim zapachem, który przypominał podniecającą woń
afrykańskiej roślinności rozgrzanej słońcem. Przez dłuższą chwilę
trwali tak w całkowitym bezruchu i milczeniu, tylko od czasu do
czasu ciałem Tary wstrząsały dreszcze, a z jej gardła wydobywał
się mimowolnie cichy jęk.
W końcu Moses odsunął ją od siebie delikatnie i ujął jej
twarz w dłonie, by spojrzeć w oczy.
– Myślałem o tobie codziennie – powiedział.
Tara nieoczekiwanie wybuchnęła płaczem. Łzy spływały jej
po policzkach i zatrzymywały się w kącikach ust. Całując ją
Moses czuł na języku metaliczny smak soli.
Miriam przyprowadziła im Benjamina. Chłopiec był wykąpany
i ubrany w nową, błękitną piżamę. Przyglądał się ojcu poważnie.
– Witam cię, synu – szepnął Moses. – Gdy urośniesz,
będziesz silny i piękny jak twoja ojczyzna.
Tara po raz pierwszy w życiu widziała ich razem i jej serce
niemal pękało ze szczęścia i dumy.
Choć różnili się kolorem skóry – u Benjamina był to jasny
odcień przypominający karmel lub mleczną czekoladę, podczas
gdy u Mosesa przeważały barwy brązu i bursztynu, typowe dla
Afrykanów – Tara dostrzegała między nimi wyraźne
podobieństwo w kształcie głowy, układzie szczęk i brwi. Obaj
mieli szeroko rozstawione oczy, takie same uszy i nosy, i byli dla
niej najpiękniejszymi istotami na świecie.
Tara wprowadziła się do mieszkania Mosesa niedaleko
Bayswater Road, ale zatrzymała apartament w hotelu
„Dorchester” na wypadek, gdyby Shasa próbował się z nią
skontaktować. Wiedziała też, że korespondencja z uniwersytetu
oraz wszystkie zaproszenia z Przedstawicielstwa Południowej
Afryki będą przychodziły na adres hotelu.
Mieszkanie należało do cesarza Etiopii i było przeznaczone
dla jego służby dyplomatycznej, ale Hajle Sellasje oddał je do
dyspozycji Mosesa na tak długo, jak okaże się to konieczne.
Był to wielki, ciemny, chaotycznie urządzony apartament.
Podłogę i ściany pokrywały ręcznie tkane etiopskie dywany
i kilimy, podczas gdy pośród mebli przeważały zniszczone
kanapy i klubowe fotele w stylu zachodnim. Dekorację stanowiły
afrykańskie wyroby artystyczne – figurki rzeźbione w hebanie,
skrzyżowane na ścianach obosieczne miecze, somalijskie tarcze
z brązu, ikony i krzyże koptyjskie z rodzimego srebra
wysadzanego kamieniami półszlachetnymi. Wszystko razem
tworzyło przedziwną mieszankę.
Afrykańskim obyczajem spali na podłodze, na cienkim
materacu z włókna kokosowego. Moses używał nawet małego
drewnianego wałka zamiast poduszki, ale Tara nie mogła się do
tego przyzwyczaić. Benjamim spał z Miriam w sypialni na końcu
korytarza.
Miłość fizyczna była dla Mosesa Gamy czynnością równie
naturalną jak jedzenie, picie czy sen. Jego cudowna sprawność
i troska o doznania Tary stanowiły dla niej niewyczerpane źródło
przyjemności. Bardziej niż czegokolwiek na świecie pragnęła
kolejnego dziecka. W trakcie stosunku całą siłę woli wkładała
w to, by jak najszerzej rozewrzeć wejście do macicy i niczym
rozwinięty pąk kwiatu przyjąć jego nasienie. Kiedy Moses
zasypiał, Tara jeszcze długo leżała z udami ściśniętymi i kolanami
uniesionymi do góry, bojąc się uronić choćby kroplę
drogocennego płynu i wyobrażając sobie, że jej ciało wchłania
go i wsysa głęboko w siebie jak gąbka lub mech.
Jednak chwile, które spędzali we dwoje, wydawały się Tarze
o wiele za krótkie. Drażniło ją, że w mieszkaniu bez przerwy
kręci się tłum obcych ludzi. Nienawidziła dzielić się Mosesem
z kimkolwiek, chciała go mieć wyłącznie dla siebie. Rozumiał to
doskonale, ale kiedy stawała się nieprzyjemna i posępna wobec
gości, upominał ją surowo.
– Moje życie to walka, Taro. Wszystko inne będzie zawsze
na drugim miejscu. Nawet moje sprawy osobiste, moje
najskrytsze pragnienia tracą znaczenie w obliczu misji, którą
mam do spełnienia. Jeśli chcesz być ze mną, musisz myśleć tak
samo.
Żeby złagodzić brutalność tych słów, wziął ją w ramiona,
zaniósł na materac i kochał się z nią dopóty, dopóki nie zaczęła
szlochać i rzucać się na poduszce, obezwładniona rozkoszą.
Wtedy powiedział:
– Daję ci z siebie więcej, niż mógłbym dać komukolwiek
innemu na świecie. Postaraj się to docenić i nie żądaj więcej.
Nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie nam stracić nawet to, co
mamy. Dlatego proszę cię, Taro, żyj dniem dzisiejszym i kochaj
mnie, póki możesz, bo kto wie, czy w ogóle czeka nas jakieś
jutro.
– Wybacz mi, Mosesie – szepnęła. – Byłam taka
małostkowa. Już nigdy nie sprawię ci zawodu.
Od tej chwili postanowiła poskromić swoją zazdrość i wejść
w jego świat. Przestała uważać pojawiających się w mieszkaniu
ludzi za wrogów i intruzów. Zaczęła traktować ich jak
towarzyszy, nieodłączny składnik ich życia i walki. Dopiero wtedy
zauważyła, że stanowią fascynujący odłam rasy ludzkiej.
Większość pochodziła z Afryki. Byli wśród nich wysmukli
członkowie kenijskiego plemienia Kikuyu, młodzi podopieczni
Jomo Kenyatty, bojownicy z ugrupowania Mau Mau. Raz nawet
odwiedził ich wieczorem Hastings Banda – maleńki człowieczek
o wielkim sercu i umyśle. Przychodzili Rodezyjczycy z plemion
Shona i Shangaan, a także ludzie z Xhosa i Zulusowie, urodzeni
w Afryce Południowej, podobnie jak przybysze z plemienia
Mosesa, z kraju Ovambo. Wszyscy oni utworzyli niedawno
wspólny ruch niepodległościowy pod nazwą Organizacja
Ludności Afryki Południowo-Zachodniej i chcieli, aby Moses
udzielił im poparcia, co też chętnie uczynił. Tara z trudem
mogła uwierzyć, że Moses pochodzi z jednego, konkretnego
plemienia. Wydawało się jej, że cała Afryka należy do niego –
znał prawie wszystkie języki, którymi się posługiwali, rozumiał
ich wszystkie, nierzadko sprzeczne ze sobą, nadzieje i obawy.
Gdyby na miano Afrykanina zasługiwał tylko jeden człowiek na
ziemi, byłby to Moses Gama.
Na Bayswater Road przychodzili także hindusi, muzułmanie
i mieszkańcy krajów północnych, Etiopii, Sudanu i Afryki
Środkowej. Niektórzy z nich żyli nadal w szponach kolonializmu,
inni, świeżo wyzwoleni spod tyranii, rwali się do walki, chcąc
pomóc swym cierpiącym afrykańskim pobratymcom.
Pojawiali się również biali – robotnicy mówiący z silnym
akcentem, rodem z fabryk i kopalń Liverpoolu i północnej Anglii
oraz cudzoziemcy, którzy żarliwością i zapałem pokrywali
niedostatki swojej angielszczyzny – patrioci z Polski, Wschodnich
Niemiec i innych krajów sowieckiego bloku, czasem nawet
z samej Rosji. Łączyło ich wszystkich umiłowanie wolności
i nienawiść do ciemięzców.
Shasa otworzył Tarze nieograniczony kredyt w swoim
londyńskim banku, z czego korzystała teraz z mściwą satysfakcją,
wydając jego pieniądze na alkohole i różne przysmaki. Znosiła
do domu sole, skarpie i homary, najdroższą polędwicę
i najdelikatniejszą jagnięcinę.
Po raz pierwszy w życiu sprawiało jej przyjemność
zamawianie najszlachetniejszych marek burgunda i innych win,
o których przedtem słyszała tylko z ust Shasy podczas
wystawnych kolacji i jego napuszonych wykładów na ten temat.
Zanosiła się radosnym śmiechem na widok tych wszystkich ludzi
uważanych przez niego za „ciemną masę” i stanowiących
zagrożenie dla jego najświętszych ideałów, którzy teraz wypijali
łapczywie te wspaniałości, jakby to była coca-cola.
Od bardzo dawna nie zajmowała się gotowaniem. Szef
kuchni w Welteyreden czułby się upokorzony, gdyby odważyła
się wtrącać w jego sprawy. Teraz cieszyła się, mogąc pracować
w kuchni wraz z innymi kobietami. Hinduski nauczyły ją
przygotowywać przepyszne odmiany curry, Arabki – przyrządzać
jagnię na kilkanaście różnych sposobów. Każdy posiłek stawał
się świętem i zarazem wielką przygodą. Do domu schodzili się
zarówno biedni studenci, jak i przywódcy rewolucyjnych rządów
i zniewolonych narodów, przebywający na wygnaniu, by przy
jedzeniu dyskutować wspólnie o swoich planach. Idee, które
wymieniali, szły do głowy i oszałamiały szybciej niż wypite wino.
W centrum całego zamieszania znajdował się zawsze Moses
Gama. Jego przytłaczająca obecność i majestatyczna, zamyślona
postawa wyraźnie inspirowały pozostałych i ukierunkowywały
odpowiednio ich energię. Tara zdawała sobie sprawę, że Moses
stara się zbudować między nimi więź, opartą na lojalności
i przyjaźni, więź, która zjednoczy ich przed następnym etapem
walki. Była nieprawdopodobnie dumna z niego i trochę także
z siebie, szczęśliwa, że ma swój mały udział w tym wielkim
przedsięwzięciu. Po raz pierwszy poczuła się ważna i użyteczna.
Jej dotychczasowe życie było płytkie i jałowe. Dzięki Mosesowi,
który dopuścił ją do swoich spraw, stała się nareszcie w pełni
dojrzałym człowiekiem. Choć wydawało się to niemożliwe,
podczas tych kilku czarownych miesięcy jej miłość do niego
wyogromniała jeszcze po stokroć.
Czasami wyruszali w podróż, kiedy Mosesa zapraszało jakieś
ważne ugrupowanie lub kiedy musiał się spotkać
z przedstawicielami któregoś z obcych mocarstw. Byli w Sheffield
i w Oxfordzie, gdzie Moses przemawiał do dwóch przeciwnych
żywiołów działających na arenie politycznej – Brytyjskiej Partii
Komunistycznej i związku studentów – zwolenników Partii
Konserwatywnej. Kiedyś polecieli na weekend do Paryża, żeby
zobaczyć się z przedstawicielami francuskiego departamentu
spraw zagranicznych. W miesiąc później wyjechali razem aż do
Moskwy. Tara podróżowała z paszportem brytyjskim i dzięki
temu przez całe dnie mogła zwiedzać miasto w towarzystwie
przewodnika z radzieckiego biura podróży „Intourist”, podczas
gdy Moses prowadził tajne rozmowy w siedzibie czwartego
departamentu, którego okna wychodziły na Prospekt Gorkiego.
Kiedy wrócili do Londynu, Moses wraz z grupą przyjaciół –
wygnańców z Południowej Afryki – zorganizował zbiorowy
protest na Trafalgar Square, dokładnie naprzeciw głównego
wejścia do okazałego gmachu Przedstawicielstwa, ozdobionego
kolumnadą i szeregiem rzeźbionych zwierzęcych głów. Tara nie
mogła uczestniczyć w demonstracji. Moses ostrzegł ją, że będą
fotografowani z budynku przez teleskopowe obiektywy i zabronił
jej wystawiać się na pożarcie rasistowskim agentom. Jej
działalność była zbyt ważna dla sprawy. Zamiast tego wykonała
ironiczne i przewrotne posunięcie, telefonując do Wysokiego
Komisarza, który zaprosił ją znów na lunch. Wygodny fotel
w jego wspaniałym biurze, wykładanym boazerią z wonnego,
egzotycznego drewna, był świetnym punktem obserwacyjnym.
Tara widziała Mosesa, stojącego pod transparentem z napisem:
„Apartheid to zbrodnia przeciwko ludzkości” i przemawiającego
do pięciusetosobowej grupy demonstrantów. Żałowała jedynie, że
szum wiatru oraz uliczny hałas zagłuszają jego słowa. Powtórzył
je dla niej raz jeszcze tego wieczora, gdy leżeli razem z swojej
sypialni na materacu. Ich treść przyprawiała ją o dreszcze.
Pewnego pięknego wiosennego poranka trzymając się za ręce
spacerowali po Hyde Parku. Benjamin rzucał pływającym po
Serpentine kaczkom okruchy bułki. Po drodze na Speaker’s
Corner przyglądali się jeźdźcom galopującym po Rotten Row
i podziwiali wiosenne bujnie kwitnące ogrody.
Na trawnikach leżały tłumy rozleniwionych ludzi w niedbałych
pozach. Korzystając z pierwszych, niecodziennych o tej porze
roku promieni słońca wielu mężczyzn zdjęło koszule, zaś
dziewczęta podwinęły wysoko spódnice, odsłaniając uda.
Zakochani obejmowali się bezwstydnie i Moses zmarszczył brwi.
Publiczne demonstrowanie intymnych uczuć obrażało jego
afrykańską moralność.
Kiedy doszli na Speaker’s Corner, ominęli wojowniczych
homoseksualistów i irlandzkich republikanów, którzy przemawiali
stojąc na odwróconych skrzyniach po mleku, i przyłączyli się do
grupy czarnych mówców. Mosesa natychmiast rozpoznano, był
już znaną postacią w tych kręgach. Pół tuzina mężczyzn i kobiet
– kolorowych emigrantów z Południowej Afryki zbliżyło się, by
go powitać i podzielić się z nim czym prędzej wielką nowiną:
– Uniewinnili ich...
– Wszystkich wypuszczono...
– Nokwe, Makgatho, Nelson Mandela – wszyscy są na
wolności!
– Sędzia Rumpff uwolnił ich od zarzutu zdrady stanu...
Moses Gama stanął w miejscu jak wryty i popatrzył groźnie
na otaczających go synów i córki Afryki, którzy tańczyli i śmiali
się radośnie w bladych promieniach angielskiego słońca.
– Nie wierzę w to – warknął gniewnie i ktoś podsunął mu
wymiętoszony egzemplarz Observera.
– Przeczytaj sam! To prawda!
Moses chwycił gazetę i łapczywym wzrokiem przebiegł artykuł
znajdujący się na pierwszej stronie. Z ponurą i zaciętą twarzą
wcisnął pismo gwałtownym ruchem do kieszeni i przepchnął się
przez skupionych wokół niego ludzi. Jego wielka, dystyngowana
postać oddalała się szybko asfaltową alejką. Tara i Benjamin
musieli biec, by za nim nadążyć.
– Zaczekaj na nas, Moses.
Nawet za nią nie spojrzał, ale jego nieruchome, ściągnięte
usta i charakterystyczny ruch ramion zdradzały autentyczną
furię.
– O co chodzi, Mosesie? Co cię tak zdenerwowało?
Powinniśmy się cieszyć, że nasi przyjaciele są wolni. Odezwij się
do mnie, proszę!
– Naprawdę nie rozumiesz? – zapytał. – Czy jesteś aż tak
tępa, że nie widzisz, co się stało?
– Przykro mi, ale nie rozumiem...
– Wychodząc z tego umocnili niebywale swoją pozycję,
zwłaszcza Mandela. A miałem nadzieję, że do końca życia będzie
gnił w więzieniu, albo jeszcze lepiej, że wkrótce zadynda na
szubienicy.
– Moses! – Tara była wstrząśnięta. – Jak możesz tak
mówić? Przecież Nelson Mandela to nasz towarzysz.
– Póki żyję, Nelson Mandela jest moim największym
rywalem. Afryką Południową może władać tylko jeden człowiek
– on albo ja.
– Nie wiedziałam.
– Bardzo mało jeszcze wiesz, kobieto. I nie musisz wiedzieć
więcej. Musisz się tylko nauczyć bezwzględnego posłuszeństwa
wobec mnie.
Drażniła go i irytowała swoimi wiecznymi humorami
i napadami zazdrości, coraz częściej czuł odrazę do jej
miękkiego, białego ciała i coraz trudniej przychodziło mu
symulowanie miłosnych uniesień. Z utęsknieniem oczekiwał chwili,
kiedy będzie się mógł jej wreszcie pozbyć, ale wiedział, że na
to jeszcze za wcześnie.
– Wybacz mi, Mosesie, jeśli byłam niemądra i niepotrzebnie
cię zdenerwowałam.
Szli dalej w milczeniu, ale gdy znaleźli się znów w pobliżu
Serpentine, Tara spytała nieśmiało:
– Co zamierzasz teraz zrobić?
– Muszę upomnieć się o swoje prawa i zająć należne mi
miejsce na czele naszego ludu. Nie pozwolę, by Mandela mnie
ubiegł.
– Co zamierzasz zrobić? – powtórzyła.
– Muszę wrócić do Afryki.
– Proszę, nie! – Z trudem złapała oddech. – Nie możesz
tam jechać. To zbyt niebezpieczne, Mosesie. Aresztują cię, ledwie
zdążysz postawić stopę na afrykańskiej ziemi.
– Nie – zaprzeczył. – Nie stanie się tak, jeśli mi pomożesz.
Zamierzam się nadal ukrywać i dlatego będziesz mi potrzebna.
– Oczywiście, kochany, zrobię, co tylko zechcesz. Ale powiedz
mi, na co liczysz, podejmując tak straszliwe ryzyko?
Udało mu się powstrzymać kolejny wybuch gniewu i spojrzeć
na nią.
– Czy pamiętasz miejsce, gdzie się poznaliśmy
i rozmawialiśmy ze sobą po raz pierwszy?
– Na korytarzu w gmachu parlamentu – odparła
natychmiast. – Nigdy tego nie zapomnę. Skinął głową.
– Zapytałaś mnie, co tam robię, a ja obiecałem, że pewnego
dnia ci to wyjaśnię. Ten dzień właśnie nadszedł.
Moses mówił przez następną godzinę cichym,
przekonywającym tonem. Tara słuchała go w napięciu, jej
emocje wzrastały i opadały na przemian, wahając się pomiędzy
szalonym entuzjazmem i przemożnym lękiem.
– Pomożesz mi? – spytał na koniec.
– Tak się o ciebie boję!
– Zrobisz to?
– Nie ma takiej rzeczy, której potrafiłabym ci odmówić –
szepnęła. – Po prostu nie ma.
Tydzień później Tara zadzwoniła do Rhodes Hill, do
Centaine. Zdumiało ją, jak wyraźnie słychać z tej odległości.
Rozmawiała z każdym z dzieci po kolei. Sean odpowiadał
monosylabami i z wyraźną ulgą przekazał słuchawkę Garry’emu.
Po pierwszym roku spędzonym w szkole handlowej Garry stał
się bardzo poważny i pedantyczny, wyrażał się jak młody
staruszek, a jedyną nowiną, którą miał do przekazania, było to,
że Shasa zezwolił mu wreszcie na zatrudnienie się na pół etatu
w Courtney Mining and Finance, w charakterze gońca.
– Ojciec płaci mi dziennie dwa funty i dziesięć szylingów –
oznajmił z dumą – i już niedługo będę miał własne biuro
i tabliczkę ze swoim nazwiskiem na drzwiach.
Kiedy przyszła kolej na Michaela, odczytał Tarze przez
telefon swój wiersz o morzu i rybitwach. Wiersz był naprawdę
dobry, a jej zachwyty szczere.
– Tak bardzo cię kocham – szepnął Michael. – Wracaj
szybko do domu.
Isabella była rozdrażniona.
– Jaki prezent mi przywieziesz? – zapytała. – Tatuś kupił
mi złoty medalion z prawdziwym brylantem.
Tara odetchnęła, kiedy jej córka oddała wreszcie słuchawkę
Centaine.
– Nie martw się o Bellę – uspokajała ją Centaine. –
Miałyśmy małą sprzeczkę i nasza mademoiselle dostała troszkę
po nosie.
– Chciałabym przywieźć dla Shasy coś na powitanie –
zwierzyła jej się Tara. – Znalazłam przepiękny średniowieczny
ołtarz przerobiony na skrzynię. Pomyślałam, że wyglądałby
wspaniale w jego gabinecie w parlamencie. Czy mogłabyś
zmierzyć wysokość tej ściany po prawej stronie jego biurka, od
ziemi do obrazów Pierneefa, które tam wiszą? Chciałabym mieć
pewność, że ołtarz się zmieści.
Po głosie można było poznać, że Centaine jest trochę
zaintrygowana. Tara nigdy nie interesowała się antykami.
– Oczywiście, że zmierzę – zgodziła się z powątpiewaniem. –
Ale pamiętaj, że Shasa ma bardzo konserwatywny gust. Na
twoim miejscu starałabym się uniknąć czegoś zbyt... – zawahała
się lekko nie chcąc kwestionować dobrego smaku swojej
synowej – zbyt rzucającego się w oczy.
Tara zignorowała tę uwagę.
– Zadzwonię do ciebie jutro wieczorem, żebyś mogła
przedyktować mi te dane.
Dwa dni później Tara w towarzystwie Mosesa pojawiła się
ponownie w sklepie z antykami na Kensington High Street.
Razem zrobili skrupulatne pomiary ołtarza od zewnątrz i od
środka. Było to prawdziwe dzieło sztuki, z wiekiem wyłożonym
mozaiką z kamieni półszlachetnych. Na jego rogach czuwały
figurki wyobrażające apostołów, wyrzeźbione z kości słoniowej
oraz rzadkich gatunków drewna i ozdobione płatkami złota. Na
kasetonach przedstawiono mękę Chrystusa, od biczowania aż po
śmierć na krzyżu. Dopiero po starannym obejrzeniu ołtarza
Moses skinął głową z aprobatą.
– Tak, to się świetnie nadaje.
Tara wręczyła sprzedawcy czek na sześć tysięcy funtów.
– Dla Shasy miernikiem wartości artystycznej jest cena –
wyjaśniła Mosesowi, kiedy czekali na jego przyjaciół, którzy mieli
zająć się transportem. – Nie odmówi postawienia w swoim
biurze czegoś, co kosztowało sześć tysięcy funtów.
Sprzedawca z bólem serca oddawał skrzynię w ręce trzech
młodych Murzynów, którzy przyjechali rozklekotaną furgonetką,
wezwani przez Mosesa.
– To bardzo delikatny i cenny mebel, prawdziwe dzieło
mistrza – protestował. – Byłbym dużo spokojniejszy, gdyby
państwo powierzyli pakowanie i załadunek jakiejś doświadczonej
firmie. Mogę polecić...
– Proszę się nie martwić. Od tej chwili ja za to
odpowiadam – zapewniła go Tara.
– To taka piękna rzecz – powiedział jeszcze. – Przysięgam
pani, że umarłbym ze zgryzoty, gdyby ktoś ją choć zadrasnął.
Stał z opuszczonymi żałośnie rękami, kiedy wynosili ołtarz
i ładowali go do furgonetki.
Tydzień później Tara odleciała do Kapsztadu.
Nazajutrz po tym, jak skrzynia szczęśliwie przeszła przez
kontrolę celną w dokach Kapsztadu, Tara zaaranżowała w biurze
Shasy małe, elitarne przyjęcie. Chciała zrobić mu niespodziankę
i pokazać prezent. Premier nie mógł przyjść, ale zjawiło się
trzech ministrów, Blaine, Centaine i około tuzina innych gości.
Wszyscy tłoczyli się w gabinecie, popijając szampana i podziwiając
ołtarz.
Tara usunęła spod ściany georgiański, palisandrowy stolik
i na jego miejscu ustawiła skrzynię. Shasa częściowo domyślał
się, co go czeka. Centaine dyskretnie uchyliła rąbka tajemnicy,
a dodatkową wskazówkę stanowił ostatni wyciąg z jego konta
w Lloyds Bank.
– Sześć tysięcy funtów! – Shasa był przerażony. – Tyle
kosztuje nowy rolls!
– Co, u licha, ta przeklęta kobieta sobie myśli? Przecież to
idiotyczne, żeby kupowała mu ekstrawaganckie prezenty za jego
własne pieniądze. Znając jej gust, miał jak najgorsze przeczucia.
Kiedy wszedł do biura, ołtarz był jeszcze zasłonięty kapą
z weneckiej koronki. Shasa przyglądał mu się pełen obaw,
podczas gdy Tara wygłaszała zgrabną mówkę na temat tego,
jakim Shasa jest wspaniałym mężem i ojcem, i jak wiele ona,
Tara, mu zawdzięcza.
Ceremonialnym gestem ściągnęła ze skrzyni koronkową
płachtę. Wszyscy obecni mimowolnie wydali z siebie pełne
podziwu westchnienie. Figurki z kości słoniowej z wiekiem
nabrały szlachetnej, żółtej barwy, a warstewka złota okrywała je
iście królewską patyną. Goście podeszli bliżej, żeby dokładnie
obejrzeć ołtarz, i Shasa poczuł, że jego bezsensowna niechęć
wobec prezentu gwałtownie topnieje. Nigdy by się nie
spodziewał po Tarze tak wspaniałego wyboru. Zamiast
przeładowanego ozdobami szkaradzieństwa miał przed sobą
autentyczne i piękne dzieło sztuki, a ponadto – wyśmienitą lokatę
kapitału. W tych sprawach instynkt zawodził go niezwykle
rzadko.
– Mam nadzieję, że ci się podoba? – zapytała Tara
z zaskakującą niepewnością w głosie.
– Jest niezrównany – odparł szczerze.
– Nie uważasz, że powinien raczej stać pod oknem?
– Sądzę, że wygląda doskonale tu, gdzie go postawiłaś –
powiedział, po czym, zniżając głos, żeby nikt go nie usłyszał,
dokończył: – Czasami mnie zaskakujesz, moja droga. Jestem
naprawdę wzruszony twoją troskliwością.
– Ty też postąpiłeś bardzo ładnie, pozwalając mi wyjechać
do Londynu – odparła.
– Mógłbym wyrwać się dziś po południu z posiedzenia
i wrócić do domu wcześniej – zaproponował, zerkając w dół, na
jej dekolt.
– Och, wolałabym nie – odpowiedziała pośpiesznie, zdziwiona
natychmiastową reakcją swego ciała na tę propozycję. –
Wieczorem będę na pewno wykończona. Tyle wrażeń...
– A więc nasza umowa obowiązuje nadal w całej
rozciągłości? – zapytał.
– Myślę, że tak będzie najrozsądniej. A ty?
Prosto z Londynu Moses poleciał do Delhi, gdzie odbył kilka
przyjacielskich rozmów z Indirą Gandhi, przewodniczącą
indyjskiej Partii Kongresowej. Udzieliła mu gorącego poparcia,
wyraziła uznanie dla jego misji i obiecała wszelką pomoc.
W Bombaju wszedł na pokład trampowego parowca
pływającego pod banderą liberyjską i dowodzonego przez
polskiego kapitana. Zaciągnął się jako majtek na rejs do
Lourenco Marques w Portugalskim Mozambiku. Statek zawinął
po drodze do portu Victoria na Seszelach, żeby zostawić
ładunek ryżu, po czym popłynął prosto do Afryki.
W Lourenco Marques Moses pożegnał jowialnego polskiego
kapitana i zszedł na ląd w towarzystwie pięciu innych członków
załogi, którzy wybierali się do dzielnicy słynącej z licznych
burdeli. Łącznik czekał na Mosesa w obskurnym nocnym klubie.
Był jednym z czołowych działaczy podziemnej organizacji
wyzwoleńczej, która dopiero niedawno rozpoczęła zbrojną walkę
z portugalskim kolonializmem.
Zamówili wielkie, soczyste krewetki, które były specjalnością
tego lokalu, młode i cierpkie wino portugalskie. Przy jedzeniu
przedyskutowali stopień zaawansowania działalności i przyrzekli
sobie nawzajem wsparcie w przyszłej walce.
Kiedy skończyli, agent dał znak jednej z dziewcząt siedzących
przy barze. Przysiadła się do nich i po kilku minutach figlarnego
przekomarzania wzięła Mosesa za rękę i tylnym wyjściem
wyprowadziła z sali. Jej pokój znajdował się po drugiej stronie
podwórka.
Agent dołączył do nich po krótkiej chwili. Dziewczyna została
na czatach, żeby w razie potrzeby ostrzec ich przed
niespodziewanym nalotem miejscowej policji. Mężczyzna wręczył
Mosesowi przygotowane dokumenty podróżne, niewielki tobołek
z używaną odzieżą i sumę eskudów wystarczającą, by zdołał
przedostać się przez granicę i dotrzeć do złotonośnych rejonów
Witwatersrandu.
Następnego popołudnia Moses wmieszał się w ponad
stuosobowy tłum robotników na dworcu kolejowym. Mozambik
był ważnym źródłem siły roboczej, a pieniądze zarobione przez
jego mieszkańców w kopalniach złota w znacznym stopniu
napędzały miejscową gospodarkę. Moses, ubrany tak jak
wszyscy i z prawdziwymi dokumentami w kieszeni, niczym się nie
różnił od ludzi drepczących po peronie. Bez kłopotów wsiadł do
wagonu trzeciej klasy; znudzony portugalski urzędnik nie
obdarzył go nawet jednym spojrzeniem.
Późnym popołudniem pociąg opuścił rejon wybrzeża,
wydostał się ze strefy dusznego tropikalnego upału i wjechał
w górzyste lasy niskiego veldu. Wczesnym rankiem następnego
dnia zbliżali się już do przejścia granicznego w Komatipoort.
Kiedy pociąg turkocząc przetaczał się wolno po niskim, żelaznym
moście, Moses miał wrażenie, że przekracza nie rzekę, lecz
ogromny ocean. Miotały nim sprzeczne uczucia: śmiertelny
strach na przemian z radosnym oczekiwaniem. Wracał do domu,
ale dla niego i dla jego ludu dom ten był jednocześnie
więzieniem.
Czuł się obco i dziwnie, słysząc znów język afrykanerski –
szorstki, gardłowy, jeszcze wstrętniejszy dla ucha przez to, że
mówili nim ciemięzcy. Tutejsi urzędnicy w niczym nie
przypominali leniwych i nieudolnych Portugalczyków. Przerażająco
sprawni i dociekliwi, skrupulatnie przestudiowali papiery Mosesa,
zadając mu mnóstwo obcesowych pytań w tym znienawidzonym
języku. Ale Moses zdążył już przybrać barwy ochronne
typowego Afrykanina – miał puste oczy i twarz całkowicie
pozbawioną wyrazu. Była to po prostu jeszcze jedna czarna
twarz, podobna do miliona innych, i wróg dał się oszukać.
Hendrick Tabaka początkowo nie rozpoznał zgarbionego,
ociężałego przybysza, który wszedł do jego sklepu w osiedlu
Drake’s Farm. Moses miał na sobie luźne, znoszone ubranie
i starą czapkę golfową nasuniętą na oczy. Dopiero kiedy się
wyprostował i podniósł daszek, Hendrick skoczył na równe nogi
i wydał zdumiony okrzyk. Potem chwycił brata za ramię
i rozglądając się nerwowo na boki szybko pociągnął go w stronę
zaplecza i wepchnął do maleńkiej izdebki, która służyła mu jako
biuro.
– To miejsce jest stale obserwowane – wyszeptał ze
wzburzeniem. – Czyś już zupełnie postradał rozum, że zjawiasz
się tutaj w biały dzień?
Dopiero gdy znaleźli się na zapleczu, bezpiecznie zamknięci
od wewnątrz, Hendrick odzyskał wreszcie spokój i objął Mosesa
na powitanie:
– Część mojej duszy odeszła wraz z tobą i wraz z tobą
szczęśliwie powróciła. – Przez cienką, obitą skórą nosorożca
ścianę oddzielającą biuro od sklepu zawołał syna. – Raleigh,
przyjdź tu natychmiast!
Chłopak przez chwilę wpatrywał się ze zdumieniem
w sławnego stryja, po czym ukląkł przed nim i umieścił na
swojej głowie jego stopę, składając w ten sposób hołd wielkiemu
wodzowi. Moses z uśmiechem podniósł go na nogi, uściskał
i wypytał dokładnie o szkołę i studia.
– Idź teraz do matki – polecił chłopcu ojciec. – Powiedz,
żeby przygotowała posiłek. Całego kurczaka, dużo
kukurydzianego budyniu i galon mocnej, słodkiej herbaty. Twój
stryj jest głodny.
Siedzieli zamknięci w biurze do późnej nocy. Musieli omówić
mnóstwo spraw. Hendrick zdał Mosesowi szczegółową relację,
jak idą ich wszystkie interesy, jak rozwija się tajny związek
zawodowy górników i organizacja Buffaloes. Na koniec przekazał
mu nowiny o rodzinie i najbliższych przyjaciołach.
W końcu opuścili biuro i przeszli do domu. Tam Hendrick
wziął Mosesa za ramię i zaprowadził do małej sypialni, zawsze
przygotowanej na wypadek jego wizyty. W środku, na niskim
łóżku, siedziała Victoria, czekając cierpliwie na tę chwilę. Kiedy
Moses wszedł, podniosła się, zbliżyła do niego i tak samo jak
przedtem chłopiec padła przed nim na twarz i umieściła jego
stopę na swojej głowie.
– Jesteś moim słońcem – wyszeptała. – Od kiedy cię nie
ma, żyję pogrążona w ciemnościach.
– Posłałem jednego z naszych, żeby ją przyprowadził ze
szpitala – wyjaśnił Hendrick.
– Mądrze zrobiłeś – Moses schylił się i podniósł młodą
Zuluskę z kolan. Onieśmielona dziewczyna stała ze spuszczoną
głową.
– Wrócimy do naszej rozmowy jutro rano. – Hendrick
Tabaka delikatnie zamknął za sobą drzwi. Moses wsunął palec
wskazujący pod brodę Vicky i uniósł jej twarz, by móc na nią
popatrzeć.
Była jeszcze piękniejsza niż w jego wspomnieniach –
afrykańska madonna o twarzy jak czarny księżyc. Pomyślał
przez moment o kobiecie, którą zostawił w Londynie, i wzdrygnął
się z obrzydzeniem porównując jej wilgotne, białe ciało, miękkie
i sflaczałe, z gładką, lśniącą skórą dziewczyny stojącej przed nim,
twardą i chłodną w dotyku niczym polerowany onyks. Jego
nozdrza poruszyły się, reagując na ostrą, afrykańską, piżmową
woń, jakże inną od mdłego, kwaśnego zapachu białej kobiety,
nieudolnie maskowanego przez nią kwiatowymi perfumami. Kiedy
Vicky podniosła wzrok i uśmiechnęła się, białka jej oczu
i nieskazitelne jak kość słoniowa zęby rozbłysły jak kość
słoniowa w ślicznej, ciemnej twarzy.
Zaspokoiwszy pierwszą namiętność ułożyli się pod ciężką
derką ze skór antylop i resztę nocy spędzili rozmawiając.
Moses wysłuchał przechwałek na temat bohaterskich
wyczynów Vicky podczas jego nieobecności. Wraz z innymi
kobietami pomaszerowała do Pretorii, żeby wręczyć petycję
nowemu ministrowi do spraw Bantu, który zastąpił na tym
stanowisku obecnego premiera, doktora Yerwoerda.
Nie udało im się jednak dotrzeć do siedziby ministra. Drogę
zagrodziła im policja, aresztując główne organizatorki marszu.
Vicky spędziła w więzieniu trzy dni i trzy noce. Swoje
upokarzające przeżycia relacjonowała z takim poczuciem humoru,
że gdy chichocząc zaczęła przytaczać absurdalne dialogi z sędzią,
Moses zawtórował jej śmiechem. W końcu zarzuty o udział
w nielegalnym zgromadzeniu oraz podburzanie do publicznych
zamieszek oddalono, a Vicky i pozostałe kobiety zostały zwolnione
z aresztu.
– Ale teraz jestem już zaprawiona w boju – śmiała się. –
Umoczyłam swoją włócznię we krwi, tak jak wojownicy starego
króla Zulusów, Chaki.
– Jestem z ciebie dumny – pochwalił ją Moses. – Ale
prawdziwa walka dopiero się zaczyna – dodał i odsłonił przed
Vicky zaledwie część tego, co czekało ich wszystkich
w najbliższej przyszłości. Obserwowała jego twarz w żółtym,
migotliwym świetle lampy, chłonęła chciwie każde słowo. Jej
oczy błyszczały.
Nim wreszcie zapadli w sen, przez małe, pojedyncze okno
zaczął się już przedostawać pierwszy brzask. Vicky zamruczała
z wargami wtulonymi w jego nagą pierś:
– Jak długo zostaniesz tym razem, mój panie?
– Krócej niżbym chciał.
Spędził w Drake’s Farm jeszcze trzy doby. Vicky była z nim
każdej nocy.
Na wieść o tym, że Moses Gama wrócił, w domu zaczęli się
pojawiać liczni goście, głównie młodzi zapaleńcy z Umkhonto we
Sizwe, wojownicy rwący się do walki.
Niektórzy ze starszych członków Kongresu, przybyli, aby
porozmawiać z Mosesem, opuszczali dom poważnie zaniepokojeni
tym, co usłyszeli. Nawet Hendrick Tabaka był zdenerwowany.
Jego brat się zmienił. Hendrick nie potrafił dokładnie określić,
na czym polegała ta zmiana, ale widział ją wyraźnie. Moses
zrobił się niecierpliwy i wybuchowy. Przyziemne problemy
związane z prowadzeniem interesów, codzienna praca w komitecie
związku zawodowego i kierowanie działalnością Buffaloes
przestały go interesować.
– Zachowuje się jak ktoś, kto zapatrzył się w odległy
wierzchołek wysokiej góry i nie dostrzega niczego, co jest niżej.
Bez przerwy mówi o jakichś obcych ludziach z dalekich krajów,
a ja się pytam: cóż mądrego oni mogą powiedzieć na temat
naszej sytuacji? – gderał zwierzając się matce bliźniaków,
jedynej osobie, której naprawdę ufał. – Gardzi zarobionymi
i zaoszczędzonymi przez nas pieniędzmi twierdząc, że po
rewolucji nie będą już miały żadnej wartości, że wszystko
będzie należeć do ludu. – Hendrick przerwał na chwilę, żeby
pomyśleć o wszystkim, co posiadał, o swoich sklepach
i nielegalnych lokalach z wyszynkiem, o piekarniach i trzodach
w rezerwatach, o pieniądzach, które zgromadził na książeczce
oszczędnościowej w banku białego człowieka, a także o gotówce
schowanej w wielu sekretnych miejscach, między innymi
zakopanej pod podłogą w pokoju, w którym teraz siedział
popijając świeże piwo uwarzone przez ulubioną żonę. – Nie
jestem wcale pewien, czy chciałbym, żeby wszystko należało do
ludu – mruknął w zamyśleniu. – Lud jest jak bydło – leniwy,
bezwolny i głupi. Niby czym zasłużył sobie na to, żeby przejąć
wszystko, na co pracowałem w pocie czoła przez tyle długich
lat?
– Może to choroba. Może twój wielki brat ma robaki
w swoich wnętrznościach – zasugerowała kobieta. – Przyrządzę
mu muti, to oczyści jego jelita i rozjaśni mu umysł.
Hendrick ze smutkiem potrząsnął głową. Szczerze wątpił, czy
nawet najbardziej zabójczy środek przeczyszczający, sporządzony
według przepisu jego żony zdoła wyplenić te mroczne idee
z mózgu brata.
To prawda, że kiedyś, dawno temu, rozmawiali o wielu
dziwnych rzeczach, wspólnie snuli szalone plany. Moses był
wówczas młody, a takie pomysły stanowią przecież przywilej
młodości. Jednak teraz skronie Hendricka przyprószył szron
dojrzałej mądrości, jego brzuch był syty i okrągły, dom zapełnił
się synami, a zagrody – stadami bydła. Nigdy dotąd Hendrick
nie zastanawiał się nad tym poważnie, lecz niewątpliwie posiadł
wszystko, czego potrzeba człowiekowi do szczęścia. Prawda, że
nie był wolny, ale też nie do końca zdawał sobie sprawę z tego,
czym w istocie jest wolność. Chociaż głęboko kochał brata i czuł
przed nim respekt, miał poważne wątpliwości, czy jest gotów
zaryzykować utratę wszystkiego, co zdobył, w imię tego mglistego
pojęcia.
– Musimy spalić i zrównać z ziemią cały ten zbrodniczy
system – powiedział Moses, a Hendrick zaczął podejrzewać, że
brat uznaje także jego sklepy i piekarnie za część owego
systemu.
– Musimy sprowokować ludzi, przemienić nasz kraj
w dzikiego, wspaniałego, nieposkromionego ogiera, który swoimi
kopytami stratuje ciemięzców. – Pod wpływem tych słów
Hendrick z niepokojem wyobraził sobie, jak on sam wraz ze
swoim bezpiecznym światem ginie miażdżony z równą
bezwzględnością.
– Gniew ludu to rzecz piękna i święta. Musimy spowodować,
by wreszcie się wyzwolił – mówił dalej Moses, a Hendrick
pomyślał o tłumach plądrujących bezkarnie jego zasobne
w towar sklepy. Był już kiedyś świadkiem buntu Zulusów
w Durbanie, dobrze pamiętał, że wszyscy uczestnicy zamieszek
w pierwszym rzędzie rabowali hinduskie sklepy, żeby zaopatrzyć
się w nowe ubrania i radia.
– Policja to wróg ludu. Ona także zginie w płomieniach. –
Słysząc to Hendrick przypomniał sobie wydarzenia z listopada
zeszłego roku, kiedy przez Drake’s Farm przetoczyła się fala
krwawych zamieszek pomiędzy zwalczającymi się ugrupowaniami
Zulu i Xhosa, w wyniku których zginęło czterdzieści osób. Tylko
policja zdołała ich rozdzielić i powstrzymać dalszy rozlew krwi.
Także dzięki policji sklepy Hendricka ocalały przed rabunkiem
w trakcie rozruchów. Zastanawiał się teraz, kto w przyszłości
będzie pilnował, by odwieczni przeciwnicy nie powyrzynali się
nawzajem, i jak będzie wyglądało codzienne życie w osiedlach,
jeżeli policja zostanie wyeliminowana, a każdy zechce ustanawiać
swoje własne prawa.
Jednak pomimo tych refleksji Hendrick Tabaka wstydził się
przed sobą owej zdradzieckiej ulgi, którą poczuł trzy dni
później, kiedy Moses opuścił Drake’s Farm i przeniósł się do
domu w Rivonii. W gruncie rzeczy sam delikatnie zasugerował
bratu, że jego dłuższe pozostawanie w osiedlu pociąga za sobą
poważne niebezpieczeństwo. Prawie wszyscy mieszkańcy wiedzieli
o jego powrocie, tłumy nierobów całymi dniami gromadziły się
pod domem w nadziei, że choć na chwilę ujrzą uwielbianego
przywódcę, Mosesa Gamę. Nie trzeba było dużo czasu, by
policja dowiedziała się o tym za pośrednictwem swoich
informatorów.
Młodzi członkowie Umkhonto we Sizwe przez następne
tygodnie ochoczo służyli Mosesowi jako łącznicy, organizując
tajne zebrania, na których spotykały się małe grupki najbardziej
zbuntowanych i wojowniczych uczestników ruchu. Kiedy
wysłuchali, co Moses ma im do powiedzenia, tłumiony dotąd
sprzeciw wobec konserwatywnych i pokojowo nastawionych
przywódców Kongresu przerodził się w gotowość do
natychmiastowej rebelii.
Moses odszukał kilku członków Kongresu, którzy pomimo
podeszłego wieku mieli radykalne poglądy i rwali się do walki.
Spotkał się także potajemnie z przywódcami komórek
organizacyjnych Buffaloes, nie informując o tym Hendricka
Tabaki, ponieważ czuł, że nastawienie brata uległo zmianie, że
jego polityczny zapał, który zresztą nigdy nie dorównywał
płomiennej pasji Mosesa, wyraźnie osłabł. Po raz pierwszy
w życiu Moses przestał ufać mu bez zastrzeżeń. Hendrick był
jak zbyt długo używany topór – jego ostrze stępiło się
i zmatowiało. Moses zdał sobie sprawę, że powinien znaleźć na
jego miejsce kogoś nowego i skuteczniejszego.
– Walkę muszą kontynuować młodzi – powiedział do Vicky.
– Tacy jak Raleigh, a także ty. Teraz wszystko jest w waszych
rękach.
Na każdym spotkaniu zarówno sam przemawiał, jak
i uważnie przysłuchiwał się temu, co mówią inni. Wyłapywał
ledwo dostrzegalne zmiany w układzie sił, które nastąpiły
podczas jego wieloletniego pobytu za granicą. Dopiero teraz
zaczynał rozumieć, jak znacznie zmniejszyła się strefa jego
wpływów. W gronie liderów Afrykańskiego Kongresu
Narodowego i w oczach całego narodu pozostał daleko w tyle za
Mandelą.
– Zrobiłem poważny błąd schodząc do podziemia
i wyjeżdżając z kraju – zadumał się. – Gdybym pozostał tutaj
i zajął swoje miejsce na ławie oskarżonych, obok Mandeli
i pozostałych...
– Ryzyko było zbyt wielkie – usprawiedliwiła go Vicky. –
Jeśli rozprawa potoczyłaby się inaczej, jeśli sądziłby ich nie
Rumpff, ale ktoś inny spośród Burów, mogliby wszyscy zawisnąć
na szubienicy. A gdybyś i ty zawisnął razem z nimi, nasza
sprawa przepadłaby wraz z waszą śmiercią. Nie wolno ci zginąć,
mój mężu, bo kiedy ciebie zabraknie, będziemy wszyscy jak
dzieci bez ojca.
– A jednak Mandela stanął przed sądem – warknął
gniewnie Moses. – I wykorzystał to jako okazję do
zaprezentowania światu swojej osobowości. Miliony ludzi, które
przedtem nie miały pojęcia o jego istnieniu, codziennie oglądały
jego twarz w gazetach i cytowały jego słowa – Moses potrząsnął
głową. – Dwa proste słowa: Amandla i Ngawethu – i słuchał go
cały kraj.
– Ciebie także wszyscy znają, mój panie. I twoje słowa
również. Moses spiorunował ją wzrokiem.
– Nie próbuj mi schlebiać, kobieto. Oboje wiemy, że w czasie
procesu, kiedy siedzieli w więzieniu, a ja byłem na wygnaniu,
mianowali Mandelę swoim oficjalnym przywódcą. Nawet stary
Luthuli dał mu swoje błogosławieństwo. Kiedy go uniewinnili,
zaczął ostro działać. Wiem, że podróżuje po całym kraju
w pięćdziesięciu różnych przebraniach, umacniając swoją pozycję.
Muszę się z nim spotkać, stawić mu czoło i odebrać jak
najszybciej władzę, póki jeszcze nie jest za późno. Inaczej
przestanę się liczyć i wszyscy o mnie zapomną.
– Co zamierzasz zrobić, mój panie? W jaki sposób chcesz go
wysadzić z siodła? Zajechał już bardzo daleko. Czy potrafimy go
powstrzymać?
– Mandela ma jeden słaby punkt. Jest zbyt uległy, zbyt
pojednawczy wobec Burów. Muszę to wykorzystać.
Moses mówił cicho, ale w jego oczach płonęła taka
zawziętość, że Victorię przeszedł mimowolny dreszcz. Zaraz
potem jednak z wysiłkiem odegnała od siebie ponure wizje,
które pojawiły się w jej umyśle pod wpływem tych słów. On
jest moim mężem, powtarzała sobie żarliwie. Jest moim panem
i władcą, więc cokolwiek mówi lub robi, musi być słuszne
i prawe.
Konfrontacja odbyła się w kuchni domu w Puck’s Hill. Na
niebie wisiały ciężkie, ołowiane, burzowe chmury, przez co
w pomieszczeniu panował siny, nienaturalny półmrok i Marcus
Archer musiał zapalić elektryczne lampy, które wisiały nad
długim stołem osadzone w mosiężnych, pseudozabytkowych
żyrandolach.
Potężny grzmot rozdarł ciszę i przetoczył się po niebie
niczym huk artylerii. Za oknami błyskawice wybuchały co chwila
oślepiająco białym światłem. Z okapu spływał deszcz tworząc na
szybach srebrzystą, falującą zasłonę. Zgromadzeni w kuchni,
zamiast normalnie rozmawiać, musieli do siebie krzyczeć, by
usłyszeć się nawzajem poprzez gniewne odgłosy natury.
Stanowili naczelne dowództwo Umkhonto we Sizwe – było ich
w sumie dwunastu, wszyscy z wyjątkiem Archera i Joe Cicero
czarni, ale tak naprawdę w tej grupie liczyło się tylko dwóch –
Moses Gama i Nelson Mandela. Pozostali siedzieli w milczeniu,
zadowalając się rolami obserwatorów, podczas gdy ci dwaj jak
potężne czarnogrzywe lwy walczyli ze sobą o to, kto zostanie
przywódcą stada.
– Jeżeli zgodzę się na twoje propozycje – Mandela stał za
stołem pochylony do przodu, wsparty zaciśniętymi pięściami
o blat – utracimy poparcie całego świata.
– Zgodziłeś się już ze mną co do konieczności zbrojnego
powstania, do którego przekonywałem cię przez te wszystkie
lata – Moses odchylił się na drewnianym, kuchennym krześle
balansując na jego dwóch tylnych nogach. – Ale zignorowałeś
moje wezwanie do walki i zamiast tego trwonisz nasze siły
w żałosnych, nic nie znaczących demonstracjach, które Burowie
z uśmiechem pogardy rozpędzają na cztery wiatry.
– Nasze akcje pomogły ludziom się zjednoczyć – krzyknął
Mandela. Od czasu, gdy widzieli się po raz ostatni, zapuścił
krótką, gęstą brodę, dzięki czemu wyglądał teraz jak prawdziwy
rewolucjonista, i Moses musiał w duchu przyznać, że prezentował
się świetnie – wysoki, emanujący pewnością siebie mężczyzna,
potężny i groźny przeciwnik.
– Pomogły ci również zwiedzić więzienie białego człowieka –
powiedział Moses szyderczo. – Dosyć już tych dziecinnych
igraszek. Pora uderzyć bez litości w samo serce wroga.
– Przecież doszliśmy do porozumienia – Mandela nadal stał.
– Dobrze wiesz, że zaakceptowałem, choć niechętnie, używanie
siły...
Teraz Moses zerwał się na równe nogi tak gwałtownie, że
jego krzesło odskoczyło do tyłu i grzmotnęło w ścianę.
– Niechętnie! – przechylił się nad stołem, aż jego oczy
znalazły się zaledwie o kilka cali od oczu Mandeli. – Owszem,
jesteś niechętny jak stara baba i bojaźliwy jak dziewica. To, co
proponujesz, nazywasz używaniem siły – wysadzenie
w powietrze paru słupów telegraficznych albo centrali
telefonicznej? – głos Mosesa był pełen miażdżącej wzgardy. –
Następnym razem wysadzisz publiczny szalet i będziesz czekał,
aż Burowie przyczołgają się pokornie na kolanach, żeby
negocjować z tobą warunki. Jesteś naiwny, mój przyjacielu,
chodzisz z głową w chmurach i śnisz słodkie sny na jawie.
Ludzie, z którymi grasz, są twardzi. Tylko w jeden sposób
możesz zwrócić ich uwagę – musisz zadać im cios i sprawić, by
poczuli zapach własnej krwi.
– Atakujemy wyłącznie cele nieożywione – powiedział
Mandela. – Nie będziemy zabijać ludzi. Nie jesteśmy
mordercami.
– Jesteśmy wojownikami – Moses mówił teraz ciszej, ale
jego głos nie stracił przez to na sile. Jego słowa zdawały się
rozświetlać ponure wnętrze kuchni. – Walczymy o wolność
naszego ludu. Nie możemy sobie pozwolić na skrupuły, za
pomocą których usiłujesz nas powstrzymać.
Po tych słowach wśród młodych mężczyzn siedzących przy
końcu stołu zapanowało gwałtowne ożywienie. Joe Cicero
uśmiechnął się nieznacznie, ale jego oczy pozostały puste
i niezgłębione, a w twarzy czaiło się okrucieństwo.
– Nasze akty przemocy powinny mieć wyłącznie charakter
symboliczny – próbował wyjaśnić Mandela, ale Moses przerwał
mu lekceważąco.
– Symbole! Nie mamy już czasu na symboliczne akty.
W Kenii wojownicy Mau Mau złapali dzieci białych osadników,
powiesili je głowami w dół i rozpłatali maczetami ostrymi jak
brzytwy, tnąc między nogami, a to, co zostało, wrzucili do dołów
kloacznych. Tak się zmusza białych do podjęcia dialogu. Tylko
takie symbole są w stanie zrozumieć.
– Nigdy nie pogrążymy się w takim barbarzyństwie –
zaprotestował stanowczo Mandela. Moses pochylił się jeszcze
bardziej w jego stronę i ich spojrzenia się spotkały. Przez chwilę
mierzyli się wzrokiem, Moses myślał intensywnie. Zmusił
przeciwnika, żeby jasno określił swoje stanowisko. Sprowokował
go do złożenia jednoznacznej deklaracji w obecności wojowniczo
nastawionego dowództwa naczelnego. Wiadomość o tym, że
Mandela odmówił udziału w bezpośredniej walce, rozejdzie się
szybko, dotrze do członków Ligi Młodych, do młodych zuchów
Buffaloes i do wszystkich, którzy tworzyli silną grupę popierającą
Mosesa.
Postanowił nie naciskać Mandeli mocniej, jeszcze nie teraz.
Wiedział, że w przeciwnym razie może tylko stracić część tego,
co już udało mu się zyskać. Nie chciał ryzykować i dawać mu
okazji do wyjaśnienia, że w przyszłości byłby jednak skłonny
użyć bardziej radykalnych metod. Udało mu się sprawić, że
Nelson Mandela wyszedł w oczach wojowników na pacyfistę,
a sam, dla kontrastu, okazał im własną, nieposkromioną żądzę
walki.
Odsunął się z pogardą od Mandeli, zaśmiał się cicho, ale
znacząco, i posłał mężczyznom siedzącym w końcu stołu krótkie,
wymowne spojrzenie, potrząsając głową jak ktoś, kto traci
cierpliwość w dyskusji z upartym i niezbyt rozgarniętym dzieckiem.
Potem usiadł z założonymi rękami, opuścił brodę na piersi
i wyłączył się z dalszej rozmowy, zastygając na krześle jakby
w zadumie. Swoją przytłaczającą osobowością i demonstracyjnym
milczeniem torpedował wszelkie wysiłki Mandeli, który
proponował ograniczony sabotaż instytucji państwowych.
Mandela ofiarowywał im tylko zręczne slogany, ale Moses
wiedział, że dopóki słowa nie zamienią się w czyny, ludzie nie
zaakceptują Mandeli jako swojego prawdziwego wodza.
Ja im pokażę, co to znaczy czyn – zrobię coś, co nie
pozostawi w ich sercach ani cienia wątpliwości, pomyślał
z ponurym i nieubłaganym wyrazem twarzy.
Motocykl był prezentem od ojca – wielki Harley Davidson
z siedzeniem jak kowbojskie siodło i dźwignią zmiany biegów
obok srebrzystego baku. Sean nie wiedział dokładnie, czemu
Shasa mu go podarował. Jego końcowe oceny w Costello’s
Academy nie uzasadniały aż takiej rodzicielskiej hojności. Być
może Shasa odetchnął z ulgą, że Sean w ogóle zdołał dobrnąć
do końca szkoły. Z drugiej strony mógł uznać, że chłopakowi
potrzeba teraz przede wszystkim zachęty, lub też w ten sposób
chciał się pozbyć poczucia winy, które miał wobec swojego
najstarszego syna. Sean nie zamierzał analizować tego zbyt
głęboko. Była to wspaniała maszyna, lśniąca od chromu i lakieru
z pięknymi, rubinowymi reflektorami, dostatecznie ekstrawagancka
aby przyciągnąć wzrok każdej młodej dziewczyny w okolicy.
Sean wycisnął z harleya już dobrze ponad sto mil na godzinę
na prostym odcinku drogi za lotniskiem.
Teraz jednak motocykl drżał łagodnie między jego kolanami,
a gdy dotarli na szczyt wzgórza, Sean zgasił światła, po czym,
kiedy ciężka maszyna poddała się sile grawitacji, zredukował
bieg i zjechali bezgłośnie w dół. Poruszali się w kompletnych
ciemnościach. Ulice na tym eleganckim przedmieściu były
nieoświetlone, a każda z działek otaczających ogromne domy
miała powierzchnię małej farmy.
U podnóża góry Sean skierował harleya na pobocze.
Przedostali się przez płytki rów do kępy drzew rosnących po
drugiej stronie. Za drzewami stanęli i Sean unieruchomił
motocykl.
– W porządku? – zapytał swojego towarzysza. Nie był
zaprzyjaźniony z Rufusem na tyle, by móc go zaprosić do
Welteyreden i przedstawić rodzinie. Łączyła ich tylko wspólna
miłość do motocykli. Rufus był niższy od Seana co najmniej
o cztery cale, chudy i na pierwszy rzut oka niepozorny. Miał
ziemistą cerę, zupełnie jakby jego skóra nasiąknęła pyłem dróg
i olejem napędowym, oraz osobliwy, irytująco nieśmiały sposób
bycia, polegający na ustawicznym spuszczaniu głowy i unikaniu
wszelkiego kontaktu wzrokowego. Minęło trochę czasu, nim
Sean się zorientował, że szczupłe ciało Rufusa składa się
z twardych muskułów, że chłopak jest szybki i zwinny jak chart,
a jego skamlący głos i rozbiegane spojrzenie skrywają błyskotliwą
inteligencję dziecka ulicy oraz zuchwałe poczucie humoru. Po
tym odkryciu Rufus szybko awansował w gangu Seana do rangi
jego głównego zastępcy.
Od czasu, gdy Sean bez specjalnego wyróżnienia ukończył
Akademię, ojciec nalegał, by rozpoczął praktykę zawodową
celem wejścia w przyszłości do grona członków Instytutu
Dyplomowanych Księgowych. Rewidenci spółki Courtney Mining
and Finance, firma Rifkin & Markovitch nie bez pewnych obaw
ulegli naciskom Shasy i przyjęli Seana jako praktykanta. Praca
nie okazała się aż taką zmorą, jak przewidywał Sean. Bez
skrupułów posługiwał się swoim nazwiskiem i nieodpartym
urokiem, żeby uzyskać dostęp do najatrakcyjniejszych zajęć –
przede wszystkim interesowała go kontrola ksiąg tych firm,
które zatrudniały głównie płeć piękną. Żaden z wieloletnich
partnerów Shasy w interesach nie miał odwagi donieść mu, co
wyprawia jego ukochany syn. Zyski spółki sięgały ćwierć miliona
funtów rocznie.
Sean nigdy nie spóźniał się do pracy więcej niż godzinę.
Jego złote gogle i olśniewający uśmiech zręcznie skrywały kaca
lub niedospanie. Rano, nie przeciągając struny, fundował sobie
krótki odpoczynek, flirtował niezobowiązująco z którąś
z maszynistek lub urzędniczek, po czym jechał na lunch do
Mount Nelson lub do Kevina Grove’a. Wypady te kończyły się
dostatecznie wcześnie, by mógł jeszcze wrócić do biura
i wręczyć swojemu przełożonemu przekonywający raport
z wykonanej pracy. Od tego momentu był wolny i jechał do
Weltevreden, żeby przez godzinę pograć w squasha albo w polo.
Kolacje zwykle jadał w domu, ponieważ wychodziło to taniej
niż na mieście. Choć Shasa dorzucał mu sporo do skromnej
pensji, którą wypłacała firma Rifkin & Markovitch, Sean był bez
przerwy w tarapatach finansowych. Po kolacji mógł wreszcie
zrzucić z siebie smoking i czarną muszkę. Przebierał się
w skórzaną kurtkę motocyklową, podkute buty i zaczynało się
jego drugie życie – jakże inne od tego, które prowadził za
dnia, niebezpieczne i podniecające, w towarzystwie barwnych
i fascynujących ludzi, niezaspokojonych kobiet i wiernych
kompanów, życie, które polegało na wiecznym prowokowaniu
ryzyka i było szaloną przygodą – tak jak tego wieczora.
Rufus rozpiął suwak swojej skórzanej kurtki i uśmiechnął się
do Seana. Był ubrany od stóp do głów na czarno – kurtka,
golf, spodnie i czapeczka.
– Jestem silny, zwarty i gotowy, jak powiedział biskup do
pewnej aktorki.
Dalsza dyskusja była zbędna. Robili razem podobny numer
już cztery razy i plan mieli dopracowany w najdrobniejszych
szczegółach. Mimo to w świetle gwiazd twarz Rufusa była blada
i napięta. To przedsięwzięcie miało być najbardziej brawurowe
z dotychczasowych. Sean odczuwał jednocześnie strach
i podniecenie – mieszankę, pobudzającą jego krew do szybszego
krążenia, wywołującą rozkoszny, pierwotny dreszcz
i dostarczającą niespożytej energii.
Tylko dlatego to robił – żeby poczuć raz jeszcze nieopisaną
euforię, której zawsze doznawał w obliczu niebezpieczeństwa.
Wiedział, że na razie to dopiero przygrywka – przyjemność
rosła i obezwładniała go coraz bardziej, w miarę jak wzrastał
stopień ryzyka. Często się zastanawiał, gdzie może być kres tej
rozkoszy – szczytowy punkt, ponad który nie można się już
wznieść. Wiedział, że w przeciwieństwie do swoich doznań
seksualnych, które były intensywne, lecz bardzo ulotne,
w dziedzinie niebezpieczeństwa nie zdołał się nawet zbliżyć do
tej ostatecznej granicy emocji. Zadawał sobie pytanie, co
mogłoby ją stanowić. Zabicie człowieka gołymi rękami? Zabicie
w ten sam sposób leżącej pod nim kobiety w trakcie zespolenia,
w chwili, gdy będzie osiągała orgazm? Na samą myśl o czymś
takim miał za każdym razem bolesną erekcję, ale wiedział, że
dopóki nie nadarzy się stosowna okazja, muszą mu wystarczyć
słabsze przeżycia, takie jak to, które czekało go teraz.
– Szluga? – Rufus podsunął mu metalowe pudełko
z papierosami, ale Sean potrząsnął głową. Nie chciał, by
cokolwiek, alkohol czy nikotyna, stępiło jego doznania. Pragnął
czerpać z każdej chwili maksimum przyjemności.
– Wypal pół i idź za mną – polecił Rufusowi i zniknął
bezszelestnie między drzewami.
Szedł ścieżką wzdłuż niskiego brzegu strumienia. W miejscu,
gdzie było płytko, przedostał się na drugą stronę, stąpając
lekko po kamieniach wystających z wody. Zbliżył się do
wysokiego ogrodzenia z drucianej siatki i przykucnął. Nie musiał
długo czekać. Po kilku sekundach z mroku po przeciwnej
stronie ogrodzenia wyłonił się wilkowaty kształt. Na widok
Seana pies natychmiast skoczył do przodu i rzucił się na grubą
siatkę.
– Cześć, Prince – powiedział cicho Sean, pochylając się
w stronę zwierzęcia i nie okazując śladu strachu. – Daj spokój,
mały, przecież mnie znasz.
Pies w końcu go rozpoznał. Zdążył szczeknąć tylko raz, nie
dość głośno, by zaalarmowało to domowników. Sean powoli
wsunął palce w otwory siatki, przemawiając do niego łagodnym,
kojącym głosem. Pies obwąchał mu rękę i zaczął przyjaźnie
machać ogonem na powitanie. Sean umiał się świetnie dogadać
ze wszystkimi żywymi stworzeniami, nie tylko z ludźmi. Wilczur
polizał jego palce.
Sean cicho zagwizdał i Rufus wgramolił się na brzeg zaraz
za nim. Pies natychmiast zesztywniał, sierść zjeżyła mu się na
grzbiecie. Warknął głucho, ale Sean powiedział do niego
szeptem: – Nie wygłupiaj się, Prince. Przecież Rufus to
przyjaciel.
Przekonanie tych dwóch do zawarcia znajomości zajęło
Seanowi następne pięć minut. Wreszcie przynaglany przez niego
Rufus ostrożnie wetknął palce przez siatkę. Pies obwąchał jego
rękę i zamerdał ogonem – Idę pierwszy – powiedział Sean
i wspiął się na ogrodzenie. Na górze było zabezpieczone
potrójnym drutem kolczastym, ale Sean sprawnie przedostał się
na drugą stronę najpierw przekładając nogi, wyginając ciało
w łuk jak gimnastyk i miękko zeskakując na ziemi? Pies stanął
na tylnych łapach, a przednie oparł mu na piersi. Sean
przytrzymał go, pieszcząc jego łeb, podczas gdy Rufus z jeszcze
większą zręcznością pokonał ogrodzenie.
– Chodźmy – szepnął Sean. Skierowali się w stronę domu,
a pies spokojnie podreptał za nimi. Skradali się szybko, kucając
co parę kroków i przemykając się cały czas w cieniu ozdobnych
krzewów, aż dopadli ściany. Przywarli do niej płasko i skryli się
pod osłoną gęstego bluszczu.
Był to dwupiętrowy dworek, niemal równie okazały jak
Welteyreden. Należał do jednej z najznakomitszych rodzin na
Przylądku. Westonowie przyjaźnili się blisko z Courtneyami, Mark
Weston chodził z Shasą do jednej szkoły, potem ukończyli ten
sam Wydział Inżynierii na Uniwersytecie, byli nawet razem
w grupie. Jego żona Marjorie była rówieśnicą Tary. Mieli dwie
nastoletnie córki, z których starszą Sean pozbawił dziewictwa rok
temu, po czym porzucił bez słowa wyjaśnienia.
Niedojrzała siedemnastolatka przeżyła załamanie nerwowe.
Tak długo odmawiała przyjmowania posiłków, groziła
samobójstwem i płakała w poduszkę, że rodzice zmuszeni byli
zabrać ją ze szkoły. Marjorie wezwała Seana do siebie na
poważną rozmowę. Zamierzała udzielić mu nagany za to, co się
stało, po czym namówić go, by zobaczył się z dziewczyną
i spróbował jakoś załagodzić sytuację. Spotkanie zaaranżowała
bez wiedzy córki w dniu, kiedy Mark przebywał służbowo
w Johannesburgu, co zdarzało się dość często.
Zamknęła się z Seanem na parterze, w pokoju do szycia.
Było czwartkowe popołudnie – służba miała wychodne, młodsza
córka nie wróciła jeszcze ze szkoły, a starsza, Veronica, siedziała
jak zwykle na górze, w swojej sypialni, cierpiąc i usychając
z tęsknoty za Seanem.
Marjorie poklepała miejsce obok siebie na sofie.
– Proszę, podejdź tu i usiądź przy mnie. – Chciała za
wszelką cenę odbyć tę rozmowę w przyjaznej atmosferze.
Dopiero gdy Sean znalazł się blisko niej, zdała sobie sprawę,
jak szalenie jest atrakcyjny, bardziej nawet niż jego ojciec,
chociaż Shasa Courtney zawsze ogromnie się jej podobał.
Przyłapała się na tym, że w trakcie rozmowy z Seanem jej
oddech stał się trochę nierówny, ale dopiero kiedy położyła
dłoń na jego odsłoniętym przedramieniu i wyczuła napięte
mięśnie pod gładką, młodą skórą, dotarło do niej, co się
naprawdę dzieje.
Sean posiadał wrodzony i nieomylny instynkt podrywacza,
odziedziczony zapewne po ojcu. Nigdy dotąd nie myślał o matce
Veroniki w ten sposób. Na Boga, była przecież w tym samym
wieku, co jego własna matka! Ale od czasu przygody z Clare
East czuł wyraźny – pociąg do dojrzałych kobiet, a Marjorie
Weston dzięki pływaniu i grze w tenisa miała nadal szczupłą,
zgrabną, wysportowaną sylwetkę, zaś kurze łapki w kącikach
oczu i pierwsze zmarszczki na szyi ukrywała skrzętnie pod
opalenizną. Podczas gdy Veronica była trzpiotowata i bezmyślna,
matka emanowała zrównoważeniem i doświadczoną kobiecością,
a na dodatek miała te same fiołkowe oczy, które najpierw
zachwyciły go u jej córki, i równie wspaniałe, gęste, ciemne
włosy, tylko jeszcze bardziej wypielęgnowane.
Sean wyraźnie wyczuł jej podniecenie – zauważył rumieniec
przebijający spod opalenizny, przyśpieszony oddech i piersi
falujące gwałtownie pod sweterkiem z angory i sznurem pereł;
jego nozdrza wychwyciły też subtelną zmianę w zapachu jej
ciała. Była to różnica niedostrzegalna dla przeciętnego
mężczyzny, ale Sean odczytywał ją niczym zaproszenie
wydrukowane starannie na tłoczonym papierze, a jego własne
podniecenie wzrosło dodatkowo, kiedy uświadomił sobie
perwersyjność sytuacji.
Podwójna zdobycz, pomyślał, matka i córka... coś takiego
jeszcze mi się nie zdarzyło.
Nie musiał się specjalnie wysilać, po prostu zdał się na swój
niezawodny instynkt.
– Żadna z twoich córek nie będzie nigdy równie pociągająca
jak ty – zaczął. – Właśnie z tego powodu musiałem zerwać
z Ronny. Nie potrafiłem już dłużej znosić faktu, że jestem blisko
ciebie, ale nie wolno mi robić z tobą tego... – Pochylił się nad
nią i pocałował ją rozchylonymi wargami.
Marjorie była przekonana, że całkowicie panuje nad sytuacją
– aż do momentu, gdy poczuła jego usta na swoich. Nie padło
między nimi już ani jedno słowo. Dopiero kiedy Sean ukląkł
przed nią, obiema rękami rozwierając szeroko jej kolana,
Marjorie leżąc bezwładnie na sofie z fałdzistą spódnicą zadartą
do góry i skręconą wokół talii, wybuchnęła łamiącym się
głosem:
– Chryste, to się nie dzieje naprawdę! Ja chyba oszalałam.
Teraz siedziała u podnóża schodów w atłasowym szlafroku.
Pod spodem była naga i co kilka sekund wstrząsały nią
gwałtowne dreszcze. Noc była ciepła, a dom pogrążony
w ciemnościach. Dziewczęta spały na górze, Mark znowu
wyjechał w interesach. Dziś miała szansę zobaczyć się z Seanem
po prawie dwutygodniowej przerwie i jej ciało drżało nie
z zimna, lecz z niecierpliwości. Zgodnie z umową, o dziewiątej
wieczorem wyłączyła alarm przeciwwłamaniowy, ale Sean był już
spóźniony prawie o pół godziny. Może coś go zatrzymało i nie
zamierzał wcale przyjść. Wzdrygnęła się żałośnie na tę myśl
i ciasno oplotła ramionami kolana. Nagle od strony francuskich
okien, które wychodziły na patio z basenem, usłyszała ciche
pukanie. Zerwała się na nogi i pobiegła przez ciemny pokój.
Mocując się z klamką poczuła, że jej serce bije jak szalone.
Sean wszedł do środka i chwycił ją w ramiona. Był tak
wysoki i potężny, że dosłownie miażdżył jej ciało w swoim
uścisku. Żaden mężczyzna na świecie nigdy nie całował jej
w ten sposób – władczo i gwałtownie, a zarazem z taką wprawą.
Czasami zastanawiała się, kto go tego nauczył, i wtedy czuła
przypływ bolesnej zazdrości. Pragnęła go tak mocno. Dreszcze
pożądania wstrząsały nią raz po raz i mąciły jej umysł do tego
stopnia, że ledwo mogła utrzymać się na nogach i byłaby
upadła, gdyby Sean jej nie podtrzymał. Wreszcie szarpnął za
pasek jej szlafroka, rozwiązał węzeł, po czym wsunął dłoń
pomiędzy rozchylone poły. Marjorie wsparła się o niego,
rozstawiając szerzej nogi, by ułatwić mu dostęp. Kiedy poczuła,
że Sean wsuwa w nią palec wskazujący, wydała stłumiony jęk
i mocno naparła ciałem na jego rękę.
– Cudownie – zaśmiał się cicho do jej ucha. – Zupełnie jak
rzeka Zambezi w czasie powodzi.
– Ciii... – szepnęła. – Obudzisz dziewczęta. – Marjorie
zawsze uważała się za kobietę z klasą, elegancką i wyrafinowaną,
jednak brutalna bezpośredniość słów Seana rozpaliła ją do
szaleństwa. – Zamknij drzwi – rozkazała mu schrypniętym,
drżącym głosem. – Chodźmy na górę.
Puścił ją i odwrócił się do drzwi. Docisnął je tak, że się
zatrzasnęły, po czym przekręcił klucz i niemal w tym samym
momencie wykonał nim odwrotny ruch.
– W porządku – zwrócił się do Marjorie. – Wszystko
załatwione.
Pocałowali się znów. Gorączkowo przesunęła dłońmi po jego
ciele i sięgnęła w dół. Pod cienką tkaniną spodni wyczuła
pulsującą twardość. Wreszcie oderwała się od niego.
– Boże, nie mogę się już doczekać. – Wzięła go za rękę
i pociągnęła na marmurowe schody. Pokoje dziewcząt
znajdowały się we wschodnim skrzydle i Marjorie zamknęła na
klucz ciężkie, mahoniowe drzwi prowadzące do małżeńskiej
sypialni. Tutaj nikt nie mógł ich zaskoczyć.
Nie musiała już dłużej panować nad sobą.
Marjorie Weston była mężatką od ponad dwudziestu lat
i miała w tym czasie mniej więcej tylu kochanków. Niektórzy
z nich pojawiali się w jej życiu zaledwie na jedną, szaloną noc,
z innymi wiązała się na dłużej. Był też jeden romans, który
trwał z przerwami niemal przez całe te dwadzieścia lat –
dziwny, zwariowany układ, nieustanny ciąg odejść i powrotów,
długich okresów rozłąki przeplatanych wybuchami szalonej
namiętności. Jednak żaden mężczyzna nie dorównywał temu
chłopakowi urodą ani umiejętnościami, seksualną wydolnością ani
diabelską wręcz inwencją w tej dziedzinie – nawet Shasa
Courtney, który był właśnie ową najdłuższą przygodą w jej
życiu. Syn wykazywał się równie bezbłędną intuicją
w odgadywaniu jej pragnień.
Wiedział kiedy ma być szorstki i gwałtowny, kiedy zaś
delikatny i czuły, ale pod innymi względami znacznie przewyższał
ojca. Nigdy nie była w stanie go wyczerpać lub powstrzymać
choć na chwilę. Miał w sobie jakiś rys okrucieństwa, głęboko
zakorzenionego zła, które chwilami ją przerażało. Poza tym
odczuwała coś na kształt kazirodczej rozkoszy przyjmując go
w siebie ze świadomością, że przedtem robiła to samo z jego
ojcem.
Tej nocy Sean również jej nie zawiódł. Kiedy była już bliska
pierwszego szczytowania, sięgnął nagle do nocnego stolika.
– Zadzwoń do męża – polecił, wciskając jej do ręki
słuchawkę telefonu.
– Chyba postradałeś zmysły! – Straciła na chwilę oddech. –
Co mam mu powiedzieć?
– Zrób to – powiedział i Marjorie uświadomiła sobie, że jeśli
odmówi, Sean trzaśnie ją w twarz. Już się to kiedyś zdarzyło.
Wciąż trzymając go między udami, obróciła się niezdarnie na
łóżku i wykręciła numer hotelu „Carlton” w Johannesburgu.
Kiedy zgłosił się recepcjonista, powiedziała:
– Poproszę z panem Markiem Westonem, apartament 1750.
– Łączę panią – odparł głos w słuchawce. Mark odebrał po
trzecim sygnale.
– Witaj, kochanie – powiedziała i wtedy leżący na niej Sean
zaczął się znowu poruszać. – Nie mogłam zasnąć, więc
pomyślałam, że do ciebie zadzwonię. Przepraszam, jeśli cię
obudziłam.
Rozpoczęła walkę z Seanem, który próbował zmusić ją do
westchnienia lub krzyku, podczas gdy ona sama robiła
wszystko, by jej głos w rozmowie z Markiem brzmiał naturalnie.
W końcu Sean ją pokonał i wydała z siebie krótki, mimowolny
jęk.
– Co to było? – zapytał ostro Mark.
– Zrobiłam sobie filiżankę czekolady, ale jest trochę za
gorąca. Sparzyłam się w usta.
Zauważyła teraz, jak bardzo ta sytuacja podnieciła również
Seana. Jego twarz nie była już piękna, lecz czerwona
i obrzmiała, a rysy wydawały się grube i pospolite. Czuła, jak
jego męskość rośnie i twardnieje w niej coraz bardziej,
popychając ją nieuchronnie do punktu kulminacyjnego. Wreszcie
zaczęła tracić kontrolę nad sobą i gwałtownie zakończyła
rozmowę. – Dobranoc Mark, śpij dobrze. – Z trzaskiem
odłożyła słuchawkę na widełki, dokładnie w momencie, kiedy jej
gardło zaczęło eksplodować krzykiem.
Potem leżeli przez pewien czas nieruchomo, próbując
odzyskać oddech, ale gdy Sean chciał zsunąć się z niej, napięła
silniej mięśnie ud i przytrzymała go w uścisku. Wiedziała, że jeśli
zdoła go zmusić do pozostania w niej, po kilku minutach będzie
znów gotowy.
Na zewnątrz przed frontem domu zaszczekał pies.
– Czy tam ktoś jest? – zapytała Marjorie.
– Nie, to tylko Prince próbuje nam przeszkodzić –
zamruczał sennie Sean; w rzeczywistości nasłuchiwał bacznie,
choć zaplanowali wszystko w najdrobniejszych szczegółach i miał
pewność, że Rufus jest zbyt dobry, by dać się nakryć. Obaj
wiedzieli dokładnie, po co tu przyszli.
Żeby uczcić pierwszy miesiąc ich znajomości, Marjorie kupiła
Seanowi komplet wiktoriańskich, platynowych spinek do
kołnierzyka i mankietów, wysadzanych onyksami i brylantami.
W pewne czwartkowe popołudnie zaprosiła go do domu
i wprowadziła do wykładanego boazerią gabinetu Marka na
parterze. Na biurku stała fotografia Marjorie z dziewczętami,
oprawiona w srebrną ramkę, w rogu której wygrawerowana była
kombinacja szyfru, otwierającego ścienny sejf Westonów.
Marjorie na oczach Seana sprawdziła cyfry, po czym odsunęła
część regału z książkami zakrywającą sejf i obracając zamkiem
wybrała kombinację.
Przyniosła mu prezent zostawiając drzwi do sejfu otwarte.
Żeby zademonstrować swoją wdzięczność, Sean podciągnął jej
spódnicę, zsunął w dół brzoskwiniowe, atłasowe majteczki, po
czym posadził ją na brzegu mężowskiego biurka, uniósł jej
kolana i umieścił jej stopy w rogach oprawionego w skórę
bibularza. Kochając się z nią na stojąco spoglądał ponad jej
ramieniem i oceniał zawartość sejfu.
Kiedyś słyszał opowieść swego ojca o należącej do Marka
Westona kolekcji złotych monet angielskich
i południowoafrykańskich. Z tego, co zrozumiał, był to jeden
z dziesięciu najcenniejszych na świecie zbiorów tego typu, jakie
znajdowały się w prywatnych rękach. Poza dwunastoma
grubymi, oprawnymi w skórę klaserami, w których znajdowały
się monety, Sean zauważył na środkowej półce sejfu księgi
rachunkowe oraz niewielką kasetkę na męską biżuterię, zaś na
górnej – ciasno ułożone pliki starych banknotów w banderolach
i duży płócienny worek z nadrukiem „Standard Bank Ltd.”,
z całą pewnością zawierający srebro. Na oko w sejfie leżało co
najmniej pięć tysięcy funtów w samej gotówce.
Sean wyjaśnił Rufusowi dokładnie, gdzie ma szukać
kombinacji szyfru, jak otworzyć fałszywą półkę z książkami
i czego się za nią spodziewać.
Teraz świadomość obecności Rufusa na dole i ryzyka
związanego z ewentualnym odkryciem całego podstępu
podniecała Seana tak mocno, że w pewnej chwili Marjorie
wyrwało się spontaniczne wyznanie:
– Ty nie jesteś człowiekiem. Jesteś maszyną.
W końcu zostawił ją w wielkim łóżku, leżącą niczym
woskowa lalka, która roztopiła się na słońcu. Jej ciało było
miękkie i zwiotczałe, gęsta grzywa włosów pociemniała i wilgotna
od potu, wargi wyczerpane namiętnością, opuchnięte
i bezkształtne. Spała jak katatoniczka.
Sean był wciąż niezaspokojony i podekscytowany. Wychodząc
zajrzał do gabinetu Marka Westona. Fałszywa część regału była
odsunięta, drzwi od sejfu szeroko otwarte, rejestry i księgi
rachunkowe zrzucone na podłogę w bezładny stos. Sean poczuł
ciężką woń własnego ciała i ogarnęła go kolejna fala
erotycznego podniecenia. Znów miał pełną erekcję.
Wiedział, że szaleństwem było pozostawać w tym domu
choćby minutę dłużej i ta świadomość uczyniła jego pożądanie
wręcz nieznośnym. Spojrzał w górę marmurowych schodów
i dopiero wtedy wpadł na pomysł. Pokój Veroniki znajdował się
we wschodnim skrzydle, drugie drzwi z korytarza. Nagle
obudzona mogła zacząć krzyczeć. W każdym razie pewnie
nienawidziła go tak bardzo, że zaczęłaby krzyczeć rozpoznawszy
go. Z drugiej strony – kto wie, może zareagowałaby inaczej?
Ryzyko graniczyło z obłędem. Sean uśmiechnął się do siebie
w ciemnościach, zawrócił i zaczął się wspinać po schodach.
Wąska srebrzysta smuga księżycowego blasku przedostawała
się przez szparę w zasłonach i oświetlała włosy Veroniki wijące
się na poduszce. Sean pochylił się nad nią i ręką zakrył jej
usta. Obudziła się przerażona i próbowała się wyrwać.
– To ja – szepnął. – Nie bój się, Ronny, to ja. Przestała
walczyć, wyraz lęku zniknął z jej wielkich, fiołkowych oczu
i wyciągnęła do niego ramiona. Kiedy zdjął dłoń z jej ust,
powiedziała:
– Ach, Sean, w głębi duszy zawsze wiedziałam, że nadal
mnie kochasz.
Rufus był wściekły.
– Myślałem, że dałeś się nakryć! Człowieku, co ty tam
wyprawiałeś przez tyle czasu?
– Ciężko pracowałem. – Sean kopnął starter i harley
zawarczał budząc się do życia. Kiedy wjechali na drogę, poczuł,
że ciężkie sakwy przytroczone do siodełka przechylają maszynę
na boki, ale szybko ją wyczuł i odzyskał równowagę.
– Nie pędź tak, chłopie – ostrzegł siedzący za nim Rufus
pochylając się do przodu. – Obudzisz całą dolinę! –
W odpowiedzi usłyszał tylko głośny, pełen euforii śmiech Seana
przebijający się przez wściekłe podmuchy wiatru, kiedy pędzili
pod górę z prędkością stu mil na godzinę.
Sean zaparkował harleya przy drodze do Kraaifontein.
Zsunęli się niezdarnie po zboczu i przycupnęli na dnie
biegnącego poniżej suchego kanału, żeby w świetle latarki
podzielić łup.
– Mówiłeś, że będzie pięć kawałków – jęknął oskarżycielsko
Rufus. – Stary, przecież tu jest najwyżej stówa!
– Widocznie staruszek Weston zapłacił niedawno swoim
niewolnikom. – Sean zachichotał beztrosko, dzieląc niewielki stos
banknotów. Większą kupkę popchnął w kierunku Rufusa. –
Bierz, mały. Potrzebujesz ich bardziej niż ja.
W kasetce z biżuterią znaleźli spinki do mankietów i do
kołnierzyka, szpilkę do krawata z brylantem, który Sean ocenił
na pełne pięć karatów, emblematy masońskie, komplet
miniaturowych odznaczeń – Mark Weston zdobył Krzyż
Wojenny pod El Alamein i cały szereg różnych medali – a także
złoty zegarek firmy Patek Philip i kilka innych osobistych
przedmiotów.
Rufus szybko przejrzał je fachowym okiem i powiedział:
– Zegarek ma wygrawerowane inicjały. Wszystkie te rzeczy
są trefne, nie dadzą się upłynnić, to zbyt niebezpieczne. Musimy
się ich zaraz pozbyć.
Otworzyli klasery z monetami. Pięć z nich zawierało wyłącznie
suwereny.
– Dobra,– mruknął Rufus. – Tę drobnicę mogę opchnąć,
ale takie, jak te – nie ma mowy. Gorący towar, można sobie
poparzyć palce! – Z lekceważeniem wyciągał z klaserów ciężkie
monety o nominałach pięciu funtów lub pięciu gwinei,
z wizerunkami monarchów brytyjskich.
Wysadziwszy przyjaciela w Szóstej Dzielnicy zamieszkanej
przez kolorowych, pod nielegalną knajpą z alkoholem, gdzie
Rufus przed wyprawą zostawił swój motocykl, Sean pojechał
samotnie krętą szosą opasującą stromy masyw Chapman’s
Peak. Zaparkował harleya na brzegu urwiska. Pięćset stóp
poniżej miejsca, w którym stał, zielone fale Atlantyku rozbijały
się o skały. Jedną po drugiej Sean rzucał ciężkie, złote monety
ze szczytu daleko w morze, prztykając palcami tak, że każda
najpierw leciała do góry, lśniła przez chwilę w słabym blasku
budzącego się świtu, po czym opadając znikała w cieniu skalnej
ściany. Nie widział, kiedy gdzieś tam w dole uderzała
o powierzchnię wody. Wreszcie skończył z monetami i w ślad za
nimi cisnął puste klasery, których karty zatrzepotały na wietrze.
Potem rzucił w przepaść zegarek i szpilkę z brylantem. Medale
zostawił na sam koniec. Poczuł mściwą satysfakcję na myśl, że
najpierw przeleciał żonę i córkę Marka Westona, a teraz topi
w morzu jego cenne odznaczenia.
Wsiadł na harleya i zawrócił w dół wijącą się, spadzistą
drogą. Przesunął gogle na czoło, pozwalając, by wiatr smagał
mu twarz i wyciskał z oczu strumienie łez, które spływały na
boki po jego skroniach. Jechał brawurowo, brał zakręty prawie
kładąc lśniącą maszynę na boku, tak że podnóżki tarły
o nawierzchnię i wzniecały snopy iskier.
– Niewielki zarobek, jak na całą noc pracy – powiedział
sam do siebie. Wiatr porywał ze sobą słowa, ledwo zdążyły
wydobyć się z jego ust. – Chryste, ale ten dreszcz emocji!
Kiedy stało się jasne, że zarówno Sean, jak i Michael na
wszelkie próby wtajemniczenia ich w zawiłą strukturę rodzinnego
imperium reagują nikłym i kiepsko udawanym entuzjazmem lub
wręcz jawną obojętnością, Shasa nie potrafił dojść do ładu
z własnymi emocjami. Był zdumiony i całkowicie zbity z tropu.
Nie mieściło mu się w głowie, jak ktokolwiek, tym bardziej
wybitnie inteligentny młody człowiek, a konkretnie – jego własny
syn, może oprzeć się fascynacji z imponującą i skomplikowaną
machiną, która jest źródłem bogactwa i potęgi, stanowi ciągle
wyzwanie i hojnie wynagradza zwycięzców. Uznał, że to jego
wina. Nie zadbał we właściwym momencie, by synowie zaczęli
utożsamiać się z firmą, niesłusznie założywszy, że jest to
zrozumiałe samo przez się. Przeoczył pewne sprawy i teraz
poniósł klęskę.
Dla niego samego spółka stanowiła sens życia. Każdego dnia
pierwszą myśl po przebudzeniu i ostatnią przed zaśnięciem
poświęcał temu, jak pomnożyć jej majątek i zabezpieczyć jej
egzystencję. Dlatego nie dawał za wygraną. Cierpliwie
i gruntownie tłumaczył synom, w czym rzecz, ale czuł się jak
ktoś, kto próbuje objaśnić ślepemu kolory. Wtedy w miejsce
zdumienia pojawił się gniew.
– Niech to diabli! – wybuchnął któregoś dnia, siedząc
z Centaine na stoku, w jej ulubionym zakątku z widokiem na
ocean. – Ich to w ogóle nie obchodzi!
– Garry’ego też nie? – spytała spokojnie Centaine.
– Och, Garry! – Shasa prychnął lekceważąco. –
Gdziekolwiek się obrócę, potykam się o niego. Plącze się pod
nogami jak szczeniak.
– Zdaje się, że dostał od ciebie własne biuro na trzecim
piętrze – zauważyła łagodnie.
– Owszem, jedną starą, rozlatującą się szafkę – powiedział
Shasa. – To miał być żart, ale widać ten gałgan potraktował to
serio. Nie miałem sumienia...
– Garrick większość rzeczy traktuje serio – stwierdziła
Centaine – w przeciwieństwie do reszty twoich synów. To
bardzo poważny chłopak.
– Daj spokój, Garry?
– Ucięłam sobie z nim niedawno dłuższą pogawędkę.
Powinieneś zrobić to samo. Myślę, że parę rzeczy by cię
zaskoczyło. Wiedziałeś, że był jednym z trzech najlepszych
uczniów na swoim roku?
– Oczywiście, że wiedziałem, ale przecież on dopiero od
roku studiuje zarządzanie. Nie ma sensu przywiązywać do tego
zbyt wielkiej wagi.
– Czyżby? – spytała niewinnie Centaine. Shasa
nieoczekiwanie zamilkł i pogrążył się w myślach.
W następny piątek zajrzał do małej dziupli na końcu
korytarza, która służyła Garry’emu, zatrudnionemu w Courtney
Mining na okres wakacji, jako biuro. Na widok ojca Garry
poderwał się służbiście z miejsca i poprawił okulary na nosie.
– Cześć, prymusie! Co porabiasz? – zagadnął Shasa,
obrzucając wzrokiem biurko zasłane formularzami.
– Przeprowadzam kontrolę – Garry, kompletnie zaskoczony,
próbował zebrać myśli. Niepokoiło go i onieśmielało nagłe
zainteresowanie ojca jego pracą, a jednocześnie pragnął za
wszelką cenę to zainteresowanie podtrzymać i uzyskać aprobatę.
– Czy wiesz, że w zeszłym miesiącu na same materiały biurowe
wydaliśmy ponad sto funtów? – Tak strasznie chciał zrobić na
ojcu wrażenie, że z przejęcia zaczął się znów jąkać, ostatnio
zdarzało mu się to tylko w chwilach wyjątkowego
podekscytowania. Shasa wsunął się do mikroskopijnego pokoiku.
Ledwo starczało w nim miejsca dla nich obu.
– Weź głęboki oddech, prymusie. Staraj się mówić wolno.
Opowiedz mi o wszystkim.
Do obowiązków Garry’ego należało między innymi
zaopatrywanie całego biura w papier. Na półkach piętrzyły się
ryzy papieru maszynowego i pudełka z kopertami.
– Według moich wyliczeń możemy bez problemu
zredukować koszty do osiemdziesięciu funtów miesięcznie. W ten
sposób oszczędzamy dwadzieścia.
– Pokaż – Shasa przycupnął na brzegu biurka i zagłębił się
w analizie problemu. Robił to z takim namaszczeniem, jakby
chodziło o rozbudowę nowej kopalni. – Masz rację –
potwierdził wreszcie po zapoznaniu się z danymi przedstawionymi
przez Garry’ego. – Upoważniam cię do wdrożenia nowego
systemu kontroli wydatków w firmie. – Shasa wstał. – Dobra
robota – dodał.
Garry rozpromienił się ze szczęścia. Shasa odwrócił się
w stronę drzwi, żeby ukryć uśmieszek rozbawienia. Przystanął
jednak i spojrzał na syna ponownie.
– Byłbym zapomniał. Lecę jutro do Walvis Bay. Spotykam
się w terenie z architektami i inżynierami, żeby omówić kwestię
rozbudowy fabryki konserw. Może masz ochotę wybrać się ze
mną?
Straciwszy zaufanie do własnego głosu, Garry ograniczył się
w odpowiedzi do energicznego skinienia głową.
Shasa pozwolił Garry’emu usiąść za sterami. Garry miał
licencję pilota od dwóch miesięcy, ale wciąż jeszcze brakowało
mu kilku godzin w powietrzu, by uzyskać uprawnienia do
pilotażu maszyn dwusilnikowych. O rok starszy Sean zdobył
licencję za pierwszym podejściem, gdy tylko osiągnął
pełnoletniość. Latał dokładnie tak samo, jak strzelał czy jeździł
konno – efektownie, ale zbyt beztrosko. Należał do tych pilotów,
którzy mają wrodzony talent i dużo szczęścia – zdają się na
własną intuicję i boską opatrzność. Garry wręcz przeciwnie –
był pilotem metodycznym, skrupulatnym, zdyscyplinowanym
i w rezultacie, co Shasa musiał niechętnie przyznać, dużo
lepszym od Seana. Sporządził plan lotu z taką pieczołowitością,
jakby to był konspekt jego pracy doktorskiej. Przed startem tak
długo sprawdzał wszystkie wskaźniki, że Shasa dosłownie wił się
na siedzeniu obok i tylko nadludzkim wysiłkiem woli udało mu
się powstrzymać i nie krzyknąć: „Garry, na litość boską,
ruszajmy wreszcie!”
Powierzenie samolotu Garry’emu było dowodem wielkiego
zaufania ze strony Shasy. W razie jakichkolwiek problemów
zamierzał natychmiast przejąć stery, ale szybko się przekonał, że
dotychczasowa cierpliwość i powściągliwość opłaciły się
z nawiązką. W oczach Garry’ego dostrzegł iskierki niekłamanej
radości, kiedy chłopak pruł w górę piękną maszyną i przez
warstwę srebrzystych obłoków wyprowadzał ją na błękitne,
afrykańskie niebo, gdzie połączyło ich obu rzadkie uczucie
całkowitej, wzajemnej harmonii.
Kiedy znaleźli się w Walvis Bay, obecność Garry’ego była dla
Shasy czymś, tak naturalnym, że niemal przestał ją zauważać.
Zdążył już przyzwyczaić się do tego, że średni syn bez przerwy
depcze mu po piętach i chociaż specjalnie się nad tym nie
zastanawiał, jego ciągła bliskość stała się dla niego nie tylko
oczywista, ale też i bardzo pomocna. Garry zdawał się uprzedzać
wszystkie życzenia ojca, czy to podając mu ogień, czy
podsuwając papier i ołówek, by mógł naszkicować architektowi
swój projekt. Był przy tym dyskretny i małomówny, nie zadawał
głupich pytań ani nie wtrącał przemądrzałych czy żartobliwych
uwag.
Fabryka konserw w szybkim tempie zbliżała się do czołówki
przedsiębiorstw współtworzących imperium Courtneyów. Przez
trzy sezony z rzędu odławiali cały dozwolony kontyngent sardeli,
po czym nieoczekiwanie nastąpił znaczny rozwój. Manfred De
La Rey w prywatnej rozmowie zasugerował Shasy, że jeśli
spółka wyemituje dziesięć tysięcy dodatkowych akcji w imieniu
pewnej osoby w Pretorii, wszyscy mogą na tym skorzystać.
Trzymając Manfreda za słowo, Shasa puścił akcje w obieg
zgodnie z instrukcją. W dwa miesiące później Departament
Rolnictwa i Rybołówstwa zrewidował wysokość ich kontyngentu,
niemal ją podwajając. Uzyskali zgodę na odławianie dwustu
tysięcy ton sardeli rocznie.
Przez trzysta lat Afrykanerzy nie mieli dostępu do wielkich
interesów – Shasa uśmiechnął się cynicznie, kiedy dotarły do
niego pomyślne wieści. Ale błyskawicznie nadrabiają zaległości.
Weszli do gry nie przebierając w środkach. Żydzi i Anglicy
powinni mieć się na baczności i zacząć lepiej pilnować tego, co
już zdobyli. Naród dochodzi do głosu. – Shasa pogrążył się
znowu w planach dotyczących rozbudowy fabryki.
Dopiero późnym popołudniem skończył konferować
z architektami, ale o tej porze roku do zmierzchu brakowało
jeszcze kilku godzin.
– Co powiesz na przejażdżkę do Pelican Point? –
zaproponował Garry’emu. Wzięli jednego z firmowych
land-roverów i ruszyli wzdłuż zatoki, po twardym, wilgotnym
piasku. Zalatywało siarką i rybimi odpadami, ale widok był
piękny – w oddali złociste wydmy i nagie, posępne szczyty gór
wznosiły się ku niebu w milczącym majestacie, zaś chmary
flamingów na atłasowych wodach zatoki miały tak cudowną,
intensywnie różową barwę, że wydawały się wręcz nierealne.
– A więc – zagadnął Shasa, kiedy mknęli land-roverem po
plaży, a wiatr rozwiewał im włosy – czy dowiedziałeś się dzisiaj
czegoś nowego?
– Dowiedziałem się, że kiedy chce się pociągnąć kogoś za
język i pozwolić mu się wygadać, należy milczeć, przybierając
sceptyczny wyraz twarzy – odparł Garry.
Shasa zaskoczony zerknął na syna. Rzeczywiście, była to
taktyka postępowania, którą wypracował już dawno temu, ale
nigdy nie przypuszczał, że ktoś tak młody i niedoświadczony
może ją w jednej chwili rozszyfrować.
– Nie odzywając się ani słowem zmusiłeś architekta do
przyznania, że nie ma jeszcze jasnej koncepcji, gdzie najlepiej
byłoby usytuować kotłownię – ciągnął Garry. – Nawet ja się
zorientowałem, że rozwiązanie, które zaproponował, to
kosztowny kompromis.
– Tak uważasz? – zapytał Shasa. Spędził cały dzień na
dyskusjach, nim doszedł do identycznego wniosku, ale nie miał
najmniejszego zamiaru się do tego przyznawać. – Czy to
znaczy, że masz lepszy pomysł?
– Nie jestem pewien, ojcze – odparł Garry. Wyrażał swoje
opinie w sposób niezwykle pedantyczny, co początkowo Shasę
irytowało, ale z czasem zaczęło mu się wydawać dość zabawne,
tym bardziej że były to na ogół opinie warte wysłuchania. –
Ale może zamiast instalować po prostu kolejny kocioł, warto by
pomyśleć o nowym systemie Pattersona.
– A co ty wiesz na temat tego systemu? – zapytał Shasa
ostro. Sam usłyszał o nim dopiero niedawno. Nagle zdał sobie
sprawę, że spiera się z synem jak z równorzędnym partnerem.
Okazało się, że Garry przestudiował już wszystkie broszury
reklamowe i oferty handlowe dotyczące nowego wynalazku i teraz
przytaczał z pamięci konkretne dane. Widać było, że starannie
przemyślał wszystkie wady i zalety tradycyjnej metody
przetwórstwa i produkcji konserw.
Dyskutując zawzięcie, dotarli do końca piaszczystego łuku
zatoki i zatrzymali się pod latarnią morską, na pustej, białej
plaży, która wąskim pasem ciągnęła się aż po horyzont. Ocean
w tym miejscu był dziki i wzburzony. Zimna, przejrzysta woda
miała piękny, zielony kolor, a o brzeg uderzały co chwila
spienione fale.
Szybko zdjęli ubrania i nadzy wypłynęli w morze nurkując
głęboko pod każdą wściekle atakującą falą. Wreszcie, po długiej
i szalonej kąpieli, wrócili zmęczeni na brzeg. Ich ciała były sine
z zimna, ale śmiali się radośnie jak dzieci.
Kiedy stanęli przy samochodzie, by się wytrzeć, Shasa
obrzucił syna uważnym, krytycznym spojrzeniem. Niesforne
włosy Garry’ego, choć ociekające słoną wodą, sterczały mu
sztywno na głowie jak kolce. Był krótkowidzem, więc bez
okularów wyglądał trochę głupkowato i bezradnie. Tors miał
potężny, jego klatka piersiowa przypominała solidną beczkę,
a gęstwina ciemnego owłosienia skrywała niczym kolczuga twarde
wypukłości mięśni na brzuchu.
Patrząc na niego, trudno uwierzyć, że jest jednym
z Courneyów. Gdybym nie znał Tary, pomyślałbym, że zrobiła
w tajemnicy jakiś skok w bok – Shasa wiedział doskonale, że
Tara byłaby zdolna do wielu rzeczy, ale na pewno nie do
wiarołomstwa. Ten chłopiec nie odziedziczył absolutnie nic po
swoich przodkach, dumał dalej. Nagle zerknął nieco niżej
i uśmiechnął się pod nosem.
– No cóż, Garry, nie jest tak źle – powiedział. – Dostałeś
w spadku przynajmniej jeden z naszych rodowych skarbów.
Masz takiego kutasa, że sam stary generał Courtney
z pewnością przewraca się w grobie z zawiści.
Garry pośpiesznie okrył się ręcznikiem i sięgnął do
land-rovera po slipy, ale słowa ojca sprawiły mu przyjemność.
Dotychczas traktował tę część swojego ciała z dużą
podejrzliwością. Było to dla niego obce, tajemnicze stworzenie,
obdarzone wolną wolą, żyjące własnym życiem i robiące
wszystko, by go ośmieszyć oraz upokorzyć w najbardziej
nieoczekiwanej i nieodpowiedniej chwili. Pamiętał kilka takich
koszmarnych momentów – na przykład, gdy w szkole handlowej
stał na podium przed całą klasą wygłaszając swój referat i nagle
dziewczęta siedzące w pierwszych ławkach zaczęły chichotać, albo
kiedy odwiedził pokój maszynistek w Centaine House
i zawstydzony musiał salwować się ucieczką, ponieważ „obcy”
nagle zaczął zdradzać bardzo wyraźne zainteresowanie
otoczeniem. Ale skoro ojciec wyrażał się o tym wybryku natury
z szacunkiem, sugerując także coś więcej niż aprobatę ze strony
ducha legendarnego generała, Garry doszedł do wniosku, że
pora zrewidować swój stosunek do tego czegoś i zawrzeć z nim
rozejm.
Następnego ranka polecieli do H’ani Mine. W tej kopalni
odbyli praktykę wszyscy trzej młodzi Courtneyowie, tak jak
przed wieloma laty ich ojciec. Shasa wymagał, by przeszli
wszystkie szczeble górniczego rzemiosła, począwszy od wiercenia
i podkładania ładunków wybuchowych w głębokiej, amfiteatralnej
niecce kopalni, a skończywszy na pracy w sortowniach, gdzie
cenne kamienie wyłuskiwano z okruchów błękitnej ziemi.
Zarówno Sean, jak i Michael mieli po uszy tej przymusowej
harówki. Po zakończeniu stażu żaden z nich nigdy więcej nie
pojawił się w H’ani Mine. Garry był wyjątkiem. Wydawało się,
że zapałał do tego dzikiego, odległego, górzystego zakątka
równie silną miłością, co Shasa i Centaine. Upierał się, by
towarzyszyć ojcu w trakcie każdej inspekcji. Po kilku latach znał
na wylot wszystkie tajniki funkcjonowania kopalni, a od czasu do
czasu chętnie podejmował pracę na poszczególnych odcinkach.
Tak więc wieczorem, ostatniego dnia wizyty w H’ani, Shasa
i Garry stali razem na brzegu ogromnego dołu. Słońce znikało
powoli nad pustynią, a oni obaj wpatrywali się w ciemną czeluść.
– I pomyśleć, że to wszystko wzięło się właśnie stąd –
powiedział cicho Garry. – Wszystko, co ty i babcia zbudowaliście
do tej pory. Ta świadomość powoduje, że człowiek czuje się
dziwnie mały – trochę tak jak w kościele. – Milczał przez
dłuższą chwilę, po czym dodał: – Kocham to miejsce. Szkoda,
że musimy już wracać.
Shasę głęboko poruszyły te słowa, ponieważ zabrzmiały jak
echo jego własnych myśli. Garry jako jedyny spośród trzech
jego synów zdawał się rozumieć i podzielać niemal religijne
uczucie grozy, którego Shasa doznawał, ilekroć patrzył na tę
potężną wyrwę w ziemi i myślał o bogactwie, którego była
źródłem. Ich źródłem. Tylko Garry potrafił to należycie ocenić.
Shasa objął syna ramieniem, ale nie umiał znaleźć
odpowiednich słów, by wyrazić swoje wzruszenie. Powiedział po
prostu:
– Wiem, co czujesz, prymusie, ale pora jechać do domu.
W poniedziałek muszę przedstawić w Izbie swój budżet.
Zamierzał wprawdzie powiedzieć coś zupełnie innego, ale
miał pewność, że Garry i tak go zrozumiał. Po raz pierwszy
połączyło ich tak silne pokrewieństwo dusz. Idąc krętą ścieżką
w ciemnościach, czuli się sobie bliscy jak nigdy przedtem.
W tym roku budżet Ministerstwa Górnictwa i Przemysłu
został niemal podwojony i Shasa spodziewał się ostrego ataku ze
strony opozycji. Nigdy nie wybaczyli mu zmiany partii. Sytuacja
ta działała na niego jeszcze bardziej mobilizująco. Gotów do
starcia, wstał i poszukał wzrokiem przewodniczącego, po czym
odruchowo spojrzał na galerię dla gości.
Centaine siedziała w samym środku pierwszego rzędu.
Zjawiała się zawsze, jeśli w Izbie przemawiał Shasa lub Blaine.
Miała mały, płaski kapelusik nasunięty nisko na czoło,
ozdobiony filuternie i jakby od niechcenia jednym żółtym piórem
rajskiego ptaka. Kiedy napotkała spojrzenie Shasy, uśmiechnęła
się dodając mu otuchy skinieniem głowy.
Obok Centaine dostrzegł Tarę i to dla odmiany było dość
zaskakujące. Nie pamiętał już, kiedy ostatnim razem przyszła
tutaj, by go posłuchać. „Nasza umowa nie przewiduje, że mam
umierać z nudów” – oznajmiła mu kiedyś. Mimo to siedziała tu
dzisiaj i wyglądała niezwykle elegancko w gustownym,
słomkowym kapeluszu z różową wstążką i białych rękawiczkach
do łokcia. Dotknęła ronda w żartobliwym salucie. Shasa
zdziwiony uniósł brew, po czym powędrował wzrokiem w stronę
galerii dla dziennikarzy, która znajdowała się wysoko nad
tronem przewodniczącego. Siedzieli tam, z ołówkami w pogotowiu,
wysłannicy wszystkich anglojęzycznych gazet. Shasa był ich
ulubioną ofiarą, ale wszystkie oszczerstwa rzucane przez prasę
pod jego adresem, zamiast mu szkodzić, zdawały się jeszcze
umacniać jego pozycję w Partii Narodowej; poprzez swoją
małostkowość i subiektywizm napaści te uwydatniały także zalety
Shasy jako kompetentnego i biegłego ministra.
Shasa uwielbiał burzliwe i chaotyczne debaty w parlamencie,
cały ten bałagan, dlatego, teraz jego jedyne oko zapłonęło
żądzą walki. Przybrał charakterystyczną dla siebie, niedbałą
pozę, wcisnął obie ręce do kieszeni i rozpoczął wystąpienie.
Rzucili się na niego natychmiast, ujadając jak wściekłe psy.
Zewsząd dobiegały okrzyki niedowierzania i oburzenia:
– Wstyd, sir! To skandal!
Jego ironiczny uśmieszek doprowadzał ich do furii
i prowokował dalsze ekscesy, które Shasa jak zwykle pogardliwie
ignorował, nie dając się ani na chwilę zbić z pantałyku.
Stopniowo zapanował nad sytuacją i zaczął odpowiadać
swoim przeciwnikom w tym samym tonie, płacąc szyderstwem
za szyderstwo. Jego koledzy uśmiechali się z podziwem
i zachęcali głośno Shasę do jeszcze bardziej kąśliwych uwag,
wołając:
Hoor, hoor – „Brawo, brawo!”
Kiedy przyszło do głosowania, zgodnie z przewidywaniami,
jego partia udzieliła mu silnego poparcia i w rezultacie
proponowany przez niego budżet został zatwierdzony
większością głosów. Tym wystąpieniem jeszcze raz potwierdził
swoją klasę. Udowodnił, że już dawno przestał być szeregowym
członkiem gabinetu. Doktor Yerwoerd przesłał mu liścik:
Miałem rację stawiając na pana. Dobra robota.
Centaine uchwyciła na moment jego wzrok i złączyła dłonie
w triumfalnym geście, który wykonuje bokser po zwycięstwie
nad przeciwnikiem, ale w jej interpretacji był to gest iście
królewski i po kobiecemu wytworny. Potem Shasa zauważył, że
miejsce obok Centaine jest puste. Domyślił się, że Tara wyszła
w trakcie debaty i uśmiech na jego twarzy zgasł. Sam się
zdziwił, jak bardzo go to rozczarowało. Wolałby, żeby Tara była
do końca świadkiem jego triumfu.
Zbliżał się następny punkt programu, który go nie dotyczył.
Pod wpływem impulsu Shasa wstał i opuścił salę. Szerokimi
schodami dostał się na górę i poszedł długim korytarzem,
wyłożonym boazerią, do swojego biura. Znalazłszy się już
niemal przed głównym wejściem, zatrzymał się nagle, po czym,
znów wiedziony jakimś impulsem, minął je, skręcił za róg
i podszedł do nie rzucających się w oczy ani nie opatrzonych
żadnym napisem drzwi na końcu korytarza.
Było to tylne wyjście z biura – wygodna droga ucieczki
przed nieproszonymi gośćmi. Korzystając z niego omijało się
frontową poczekalnię. Drzwi były pomysłem starego Cecila
Johna Rhodesa, który potrzebował ich w zgoła odwrotnym celu
– by móc przyjmować szczególnych gości w całkowitej
tajemnicy. Oba zastosowania okazały się dla Shasy równie
przydatne. Od czasu do czasu używał tych drzwi premier lub
Manfred De La Rey, ale głównie korzystały z nich kobiety,
których wizyty u Shasy niezwykle rzadko miały charakter
służbowy.
Zamiast jak zwykle hałaśliwie wepchnąć klucz do zamka,
Shasa wsunął go po cichu i tak samo obrócił, po czym
brutalnie pchnął drzwi otwierając je na oścież. Boazeria po ich
wewnętrznej stronie zastała tak precyzyjnie dopasowana do
boazerii zdobiącej cały pokój, że mało kto domyślał się ich
istnienia. Tara, odwrócona do Shasy plecami, pochylała się nad
skrzynią ołtarza. Była jedną z tych osób, które nie wiedziały nic
o drzwiach. Poza podarowaniem Shasy ołtarza prawie w ogóle
nie interesowała się wystrojem ani umeblowaniem biura.
Dopiero po paru sekundach zorientowała się, że nie jest
sama. Zareagowała z przesadną gwałtownością. Błyskawicznie
odskoczyła od skrzyni, wykonała półobrót i stanęła oko w oko
z Shasą, ale kiedy zobaczyła, że to on, na jej twarzy zamiast
ulgi odmalowała się panika. Tara zbladła i zaczęła się bezładnie
tłumaczyć.
– Chciałam sobie tylko na niego popatrzeć – powiedziała
pośpiesznie. – To taka misterna robota... Jest piękny. Już
zdążyłam zapomnieć, jak bardzo.
Shasa natychmiast zauważył, że Tara zachowuje się jak
winowajca przyłapany na gorącym uczynku, ale nie mógł pojąć,
co wywołało z jej strony aż tak silną reakcję – miała przecież
prawo przebywać w jego biurze, dysponowała nawet własnym
kluczem do frontowych drzwi, a poza tym sama ofiarowała mu
ten ołtarz w prezencie, mogła więc go podziwiać, kiedy tylko
chciała.
Milcząc wpatrywał się w nią oskarżycielsko. Miał nadzieję, że
sprowokuje ją w ten sposób do dalszych wyjaśnień, ale Tara
odsunęła się od skrzyni, okrążyła biurko Shasy i stanęła przy
oknie.
– Byłeś dzisiaj w świetnej formie, tam na dole –
skomentowała. Głos miała wciąż lekko zdyszany, ale na jej
twarz powróciły już rumieńce. Powoli odzyskiwała zimną krew.
Zresztą jak zawsze.
– Czy dlatego wyszłaś przed końcem? – spytał. Zamknął za
sobą drzwi i energicznym krokiem podszedł do skrzyni.
– Ach, wiesz przecież, jak męczą mnie wszelkie liczby. Pod
koniec już się zgubiłam i przestałam cokolwiek rozumieć.
Shasa uważnie przypatrywał się ołtarzowi. Czego ona tu
chciała? – zastanawiał się gorączkowo. Skrzynia wyglądała na
nietkniętą. Rzeźba z brązu przedstawiająca Buszmena stała na
swoim miejscu, więc Tara z pewnością nie otwierała wieka.
– Tak, to prawdziwe dzieło sztuki – powiedział głaszcząc
narożną figurkę wyobrażającą świętego Łukasza.
– Nie miałam pojęcia, że w boazerii są ukryte drzwi. – Tara
najwyraźniej usiłowała za wszelką cenę odwrócić uwagę Shasy
od skrzyni, ale jej wysiłki spotęgowały tylko jego ciekawość. –
Nieźle mnie przestraszyłeś. Shasa nie podjął tematu i nadal
pieścił palcami wieko pokryte mozaiką.
– Powinienem zaprosić tutaj doktora Findlaya z National
Gallery – kontynuował. – Jest ekspertem w dziedzinie
średniowiecznej i renesansowej sztuki sakralnej.
– Ach, byłabym zapomniała! Obiecałam zawiadomić Tricię,
kiedy tylko się pojawisz. – Głos Tary brzmiał już niemal
desperacko. – Ma dla ciebie pilną wiadomość.
Tara podbiegła do drzwi łączących gabinet Shasy
z sekretariatem i otworzyła je.
– Tricio, pan Courtney już przyszedł. Sekretarka Shasy
zajrzała do gabinetu.
– Czy zna pan pułkownika Louisa Nela? – spytała. –
Próbował skontaktować się z panem przez cały ranek.
– Nel? – Shasa nadal przyglądał się skrzyni. – Nel? Nie,
chyba nie przypominam sobie nikogo takiego.
– Ale on twierdzi, że pana zna. Mówił, że pracowaliście
razem w czasie wojny.
– Boże drogi, ależ oczywiście! – Shasa przestał wreszcie
interesować się ołtarzem. – To dawne czasy... Ale faktycznie,
znam go bardzo dobrze. Wtedy nie był jeszcze pułkownikiem.
– Jest teraz szefem oddziału CID na Przylądku Dobrej
Nadziei – poinformowała go Tricia. – Prosił, żeby zatelefonował
pan do niego możliwie jak najszybciej. Twierdzi, że to bardzo
pilne, „sprawa życia i śmierci” – tak się wyraził.
– Mogę sobie wyobrazić – uśmiechnął się Shasa. – Pewnie
chce pożyczyć ode mnie pieniądze. – Proszę połącz mnie z nim,
Trish.
Usiadł za biurkiem i przyciągnął do siebie telefon. Wskazał
Tarze kanapę, ale ona potrząsnęła głową.
– Umówiłam się na lunch z Sally i Jenny – powiedziała
kierując się w stronę drzwi. Z jej twarzy znikło wreszcie napięcie,
ale Shasa nawet nie zwrócił na to uwagi. Patrzył w zamyśleniu
przez okno na wierzchołki dębów i odległe zbocza Signal Hill.
Nie zauważył ani nie usłyszał, kiedy Tara wyślizgnęła się
z gabinetu i cicho zamknęła za sobą drzwi.
Pod wpływem telefonu Nela w pamięci Shasy odżyły
wydarzenia sprzed niemal dwudziestu lat. Czy to możliwe, że
minęło już tyle czasu, zadumał się. Tak, możliwe, Boże, jak to
szybko zleciało.
Dwadzieścia lat temu Shasa był młodym dowódcą eskadry
i walczył z Włochami w Abisynii. W jednym ze starć stracił oko
i odesłano go z frontu do domu. Bezczynność podziałała na
niego fatalnie. Uznał, że jest kaleką i ciężarem dla swojej
rodziny oraz przyjaciół, a jego życie już się skończyło. Zaczął
pić, izolował się od wszystkich i popadał w coraz głębszą
depresję. Ze stanu całkowitej apatii wyrwał go wreszcie Blaine
Malcomess. Odnalazł go i po męsku, w cierpkich słowach,
podsumował jego postępowanie, a następnie zaproponował mu
zajęcie – pomoc w tropieniu i unieszkodliwianiu członków
Ossewa Brandwag, czyli Straży Wozów – tajnego ugrupowania
wojowniczych Afrykanerów-nacjonalistów, którzy robili wszystko,
by udaremnić plany wojenne Brytyjczyków i feldmarszałka Jana
Christiana Smutsa.
Wtedy właśnie rozpoczęła się bliska współpraca Shasy
z Louisem Nelem. Wspólnie demaskowali liderów pronazistowskiej
konspiracji, zbierali dowody, przygotowywali nakazy aresztowania
i internowania. Rozpracowując siatkę Ossewa Brandwag Shasa
wszedł w układ z tajemniczym informatorem – kobietą, która
kontaktowała się z nim wyłącznie telefonicznie i przedsiębrała
nadzwyczajne środki ostrożności, by utrzymać swoją tożsamość
w sekrecie. Shasa do dziś nie wiedział, kim była, nie wiedział
nawet, czy jeszcze żyje.
Informatorka ta wyjawiła mu szczegóły dotyczące
zaplanowanej przez Ossewa Brandwag kradzieży broni
z zakładów zbrojeniowych w Pretorii, dzięki czemu mogli zadać
wywrotowcom decydujący cios. Potem ta sama osoba ostrzegła
ich przed Białym Mieczem. Powiedziała, że istnieje zuchwały
spisek, mający na celu zamordowanie feldmarszałka Smutsa
i zamach stanu. Po wyeliminowaniu Smutsa spiskowcy planowali
przejąć, korzystając z powstałego zamieszania, kontrolę nad
wojskiem, ogłosić Południową Afrykę republiką i połączyć swe
siły z Hitlerem oraz innymi państwami Osi.
Shasa zdołał udaremnić ten spisek dosłownie w ostatniej
chwili, nadludzkim wręcz wysiłkiem i niestety – kosztem życia
swojego własnego dziadka. Morderca zastrzelił sir Garricka
Courtneya biorąc go omyłkowo za feldmarszałka Smutsa. Poza
wieloletnią, gorącą przyjaźnią łączyło ich jeszcze fizyczne
podobieństwo.
Shasa już od wielu lat nie wracał pamięcią do tamtych
niebezpiecznych czasów. Teraz wszystko stanęło mu jak żywe
przed oczami. W oczekiwaniu na dzwonek telefonu przeżywał od
nowa każdą minutę swojej szaleńczej wspinaczki stromym
zboczem Table Mountain, kiedy usiłował dogonić i ostrzec
dziadka i Smutsa, nim dotrą na szczyt, gdzie czekał już na nich
morderca. Shasa przypomniał sobie to potworne uczucie
bezradności, które opadło go na dźwięk wystrzału,
zwielokrotniony przez echo odbijające się od skał, kiedy
zrozumiał, że przybył za późno. Przypomniał sobie też swoje
przerażenie i ból na widok dziadka leżącego na drodze z raną,
która tworzyła w jego klatce piersiowej ogromną wyrwę,
i klęczącego obok zrozpaczonego starego feldmarszałka.
Shasa ruszył w pogoń za zabójcą. Znając okolicę jak własną
kieszeń, pobiegł skrótami i odciął mu drogę ucieczki. Walczyli
zajadle, na śmierć i życie. Biały Miecz okazał się silniejszy –
zdołał wyrwać się i uciec, ale przedtem Shasa wpakował mu
w pierś kulę ze swojej beretty. Plan obalenia rządu Smutsa nie
powiódł się, ale morderca zniknął i nigdy nie udało się postawić
go przed sądem. Shasa jeszcze raz poczuł dręczący ból na
wspomnienie tamtej ohydnej zbrodni. Bardzo kochał dziadka, na
jego cześć dał średniemu synowi imię Garrick.
Wreszcie telefon zadzwonił. Shasa niecierpliwie chwycił
słuchawkę.
– Louis? – zapytał.
– Shasa! – Tak, to był ten sam głos. – Dawno się nie
widzieliśmy, co?
– Miło cię słyszeć.
– Wiem, dlatego wolałbym mieć dla ciebie trochę lepsze
wieści. Przykro mi.
– Co się stało? – Shasa natychmiast spoważniał.
– Nie przez telefon. Jak szybko mógłbyś zjawić się u mnie,
na Caledon Square?
– Za dziesięć minut – powiedział Shasa i odłożył słuchawkę.
Tyle czasu wystarczało, żeby dotrzeć pieszo z Izby Zgromadzeń
do kwatery głównej CID. Zaintrygowany Shasa szedł żwawym
krokiem.
Incydent z Tarą i ołtarzem zupełnie wyleciał mu z pamięci.
Teraz próbował zgadnąć, cóż za złe wieści ma dla niego Louis
Nel.
Sierżant przy wejściu został uprzedzony i rozpoznał Shasę
natychmiast.
– Pułkownik oczekuje pana, panie ministrze. Wyślę kogoś,
żeby wskazał panu drogę do jego gabinetu – powiedział
i skinieniem przywołał jednego z policjantów.
Louis Nel urzędował w samej koszuli. Powitał Shasę
w drzwiach, po czym usadził go w jednym z wygodnych
klubowych foteli.
– Masz ochotę na drinka?
– Dla mnie jest jeszcze za wcześnie – odparł Shasa,
przyjmując tylko papierosa.
Nel był szczupły, jak zawsze, ale utracił już większość
włosów, zaś te, które pozostały, były śnieżnobiałe. Miał głębokie
cienie pod oczami, a z jego ust bardzo szybko zniknął powitalny
uśmiech, wargi ściągnęły się na powrót w cienką, nerwową linię.
Wyglądał jak ktoś, kto jest przepracowany, ma dużo zmartwień
i źle sypia.
Biorąc pod uwagę wiek, mógłby już chyba pójść na
emeryturę, pomyślał Shasa.
– Jak się miewa twoja żona? – spytał. Spotkał ją raz, może
dwa razy w życiu, ale nie pamiętał ani jej imienia, ani jak
wyglądała.
– Rozwiedliśmy się pięć lat temu.
– Przykro mi z tego powodu – powiedział Shasa. Louis
wzruszył ramionami.
– Wtedy mnie również było przykro. – Pochylił się do
przodu. – A co u ciebie? Masz trzech synów i córkę, zgadza się?
– O, widzę, że zrobiłeś już wywiad na mój temat –
uśmiechnął się Shasa, ale Louis nie zareagował na żart ani nie
zmienił posępnego wyrazu twarzy, tylko ciągnął dalej:
– Twój najstarszy syn ma na imię Sean – to też się
zgadza, prawda? Shasa skinął głową. Teraz on również
spoważniał, bo tknęło go jakieś złe przeczucie.
– Chcesz mówić ze mną na temat Seana? – zapytał
spokojnie. Louis nieoczekiwanie wstał i podszedł do okna. Nie
patrząc na Shasę powiedział:
– Rozmawiam z tobą nieoficjalnie. Nie mamy takiego
zwyczaju, ale ze względu na szczególne okoliczności
postanowiłem zrobić wyjątek. Nasza wspólna przeszłość, pozycja,
którą obecnie zajmujesz... – odwrócił się od okna. –
Prawdopodobnie w ogóle nie zainteresowałbym się całą sprawą,
w każdym razie jeszcze nie na tym etapie śledztwa, gdyby nie
pewne detale, które przykuły moją uwagę.
Słowo „śledztwo” podziałało na Shasę jak sygnał alarmowy.
Chciał jak najszybciej usłyszeć, co Louis ma mu do
zakomunikowania i mieć to już za sobą. Zapanował jednak nad
wzburzeniem i cierpliwie czekał, przygotowany na najgorsze.
– Mieliśmy ostatnio całą serię włamań do najbogatszych
domów w okolicy. To głośna sprawa, na pewno czytałeś o tym
w gazetach. Prasa nazywa złodzieja „przylądkowym
dżentelmenem-włamywaczem”.
– Oczywiście, że czytałem. Wśród poszkodowanych jest kilku
moich bliskich przyjaciół – Simpsonowie, Westonowie. Mark
Weston stracił swoją słynną kolekcję złotych monet.
– A pani Simpson swoje słynne szmaragdy – dodał Louis. –
Kolczyki z tego kompletu odzyskaliśmy podczas nalotu na
siedzibę pewnego pasera w Szóstej Dzielnicy. Dostaliśmy cynk od
naszego informatora. Strzał w dziesiątkę. Znaleźliśmy u faceta całe
tony skradzionych rzeczy. To kolorowy. Jako przykrywkę
prowadził sklep z artykułami elektrycznymi, ale prawdziwy handel
odchodził na zapleczu. Gość siedział u nas dwa tygodnie, aż
w końcu zaczął sypać. Podał nam całą listę swoich dostawców.
Jest na niej między innymi taki jeden przyjemniaczek, niejaki
Rufus Constantine. Mówi ci coś to nazwisko?
Shasa przecząco pokręcił głową.
– Co to ma wspólnego z moim synem?
– Zaraz do tego dojdę. To właśnie Constantine opchnął
paserowi te szmaragdy, a także kilka innych przedmiotów
skradzionych twoim przyjaciołom. Przyskrzyniliśmy go
i zaprosiliśmy do nas na rozmowę. To kawał twardziela, ale
znaleźliśmy sposób, żeby zmiękł. Wyśpiewał nam wszystko. Nie
sądzę, żeby spodobał ci się tekst jego piosenki.
– Sean? – zapytał krótko Shasa. Louis skinął głową.
– Przykro mi, ale wygląda na to, że jest szefem świetnie
zorganizowanej szajki.
– Nie wierzę. To do niego nie pasuje.
– Obawiam się, że nie masz racji. Twój syn nigdy nie
cieszył się najlepszą opinią.
– Owszem, ma na koncie kilka nieodpowiedzialnych
wybryków – przyznał Shasa. – Ale to już przeszłość.
Ustatkował się i wziął solidnie do roboty. A poza tym, dlaczego
miałby dać się wciągnąć w coś takiego? Przecież nie dla
pieniędzy. Ma ich dosyć.
– Z tego co wiem, pracownicy biurowi na stażu nie zarabiają
zbyt dużo.
– Dorzucam mu spore kieszonkowe. – Shasa jeszcze raz
potrząsnął głową z niedowierzaniem. – Nie, to niemożliwe.
Zresztą Sean nie jest włamywaczem. Nie ma o tym pojęcia.
– Oczywiście, że nie. On tylko nadaje robotę. Resztę odwala
Rufus i jego pomagierzy.
– Co rozumiesz przez „nadawanie roboty”?
– O ile się nie mylę, Sean jako twój syn jest wszędzie mile
widzianym gościem.
– Tak sądzę – powiedział Shasa ostrożnie.
– Z relacji Rufusa wynika, że Sean bierze pod lupę każdy
dom, w którym bywa. Szacuje zamożność gospodarzy
i potencjalną wartość posiadanej przez nich gotówki oraz
kosztowności. Uważnie studiuje rozkład domu i rozmieszczenie
takich elementów jak ścienne sejfy czy skrytki. Jeśli uzna, że
sprawa jest warta zachodu, typuje którąś kobietę z rodziny –
matkę lub córkę – i nawiązuje z nią romans, by mieć pretekst
do częstszych wizyt oraz poznać szczegóły, na przykład
kombinację szyfru. Wreszcie aranżuje skok. Podczas kolejnej
schadzki, gdy on zabawia wybrankę swego serca w sypialni na
górze, wspólnik, zgodnie z wcześniej ustalonym planem, zakrada
się do domu.
Shasa w milczeniu słuchał tych rewelacji.
– System sprawdza się doskonale – ciągnął Louis. – W kilku
przypadkach poszkodowane damy nie zameldowały nam nawet
o kradzieży, ponieważ bardziej niż na odzyskaniu biżuterii
zależało im na ocaleniu własnej reputacji i uniknięciu
mężowskiego gniewu.
– Czy jedną z tych dam nie była przypadkiem Marge
Weston? – zapytał Shasa zimno.
– Z naszych informacji wynika, że tak.
– A to sukinsyn! – wyrwało się Shasy. Choć był
wstrząśnięty, nie miał już cienia wątpliwości co do tego, że
Louis zrelacjonował mu fakty, nie domysły. Wszystko ułożyło
się nagle w logiczną całość. Marge i Sean! Shasa po prostu nie
potrafił znieść myśli, że Sean uwiódł jedną z jego kochanek.
– Tym razem posunął się za daleko – wycedził.
– Zgadzam się z tobą – odparł Louis. – Za daleko co
najmniej o milę. Nawet jeśli nie był jeszcze nigdy karany, grozi
mu pięć albo sześć lat.
Zraniona duma na chwilę odebrała Shasy zdolność
logicznego myślenia i przewidywania konsekwencji prawnych tego,
co usłyszał, ale pod wpływem ostatniego zdania błyskawicznie
odzyskał zimną krew. Nie potrafił wyobrazić sobie najstarszego
syna na ławie oskarżonych, a tym bardziej – skazanego na
wieloletnie więzienie. Spontaniczny gniew ustąpił chłodnej analizie
sytuacji.
– Przygotowaliście już akt oskarżenia? – zapytał Louisa. –
Jest nakaz aresztowania?
– Na razie nie – powiedział Louis z lekkim ociąganiem. –
Dostaliśmy te informacje dopiero przed kilkoma godzinami.
Podszedł do swojego biurka i jakby od niechcenia wziął do
ręki niebieską teczkę zawierającą akta.
– Co mam robić? – zapytał Shasa spokojnie. – Czy da
radę jeszcze coś zdziałać w tej sprawie?
– Ja zrobiłem już wszystko co mogłem – oznajmił Louis. –
A nawet więcej, niż mogłem i powinienem. Nie mam prawa
opóźniać śledztwa ani tym bardziej udzielać ci poufnych
informacji na temat jego przebiegu. Ale nie potrafiłem zataić ich
przed tobą. Nie wybaczyłbym sobie tego. Znamy się od wielu
lat, Shasa, ale nigdy nie zapomnę jak wiele zrobiłeś, by
udaremnić spisek Białego Miecza. Ryzykuję wyłącznie przez
wzgląd na ciebie i na pamięć tamtych czasów. Już i tak bardzo
poważnie nadstawiłem karku.
Przerwał i wziął głęboki oddech. Shasa w milczeniu czekał na
dalszy ciąg.
– Powtarzam, nie mogę zrobić nic więcej ponad to, co już
zrobiłem. Ani ja, ani nikt inny. Nie na tym etapie. – Louis
położył szczególny nacisk na trzy ostatnie słowa, po czym
dodał, pozornie bez związku: – W przyszłym miesiącu odchodzę
na emeryturę. Ktoś inny zajmie moje miejsce.
– Ile mam czasu? – zapytał Shasa nie tracąc czasu na
zbędne komentarze. Rozumieli się bez słów.
– Mogę posiedzieć nad tymi aktami jeszcze przez kilka
godzin, powiedzmy do piątej po południu. Potem muszę nadać
sprawie bieg. Shasa wstał.
– Jesteś prawdziwym przyjacielem.
– Odprowadzę cię na dół – powiedział Louis. Shasa
odezwał się ponownie dopiero w windzie, kiedy udało mu się
uspokoić i zebrać myśli.
– Już od dawna nie myślałem o Białym Mieczu – zagadnął,
chcąc zmienić na chwilę temat. – Aż do dzisiaj. To wszystko
wydaje mi się tak odległe, choć przecież dotyczyło mnie
osobiście.
– Ja nigdy nie przestałem o tym myśleć – odparł cicho
Louis. – Ten człowiek był mordercą. Gdyby powiodła się jego
zbrodnicza misja, bylibyśmy dziś w o wiele gorszej sytuacji. Ten
kraj również.
– Ciekawe, co się z nim stało – rozmyślał głośno Shasa. –
Kim był wtedy i kim jest teraz? A może już od dawna nie żyje?
– Mam powody, by w to wątpić – odparł Louis. – Kilka lat
temu chciałem jeszcze raz przejrzeć akta tamtej sprawy... –
urwał, kiedy winda zatrzymała się na parterze. W milczeniu
przeszli przez hall. Na dworze świeciło słońce. Przystanęli na
schodach przed głównym wejściem.
– No i? – ponaglił Shasa. – Co z tymi aktami?
– Nie ma żadnych akt – odpowiedział spokojnie Louis.
– Nie rozumiem.
– Po prostu. Ani śladu sprawy Białego Miecza – powtórzył
Louis. – Ani w rejestrach policyjnych, ani w kartotekach
Departamentu Sprawiedliwości, ani w centralnym archiwum.
Oficjalnie ktoś taki w ogóle nie istniał.
– To niemożliwe. – Shasa wpatrywał się w Louisa
z niedowierzaniem. – Te akta muszą gdzieś być. Przecież obaj
mieliśmy je w rękach setki razy. Były takie grube – pokazał
palcami. – Nie mogły tak po prostu zniknąć.
– Ale znikły. Daję ci słowo, że sprawdziłem wszędzie. –
Louis wyciągnął rękę na pożegnanie. – Pamiętaj, do piątej.
Gdyby ktoś chciał do mnie zatelefonować, do piątej czekam
w biurze. Ale ani minuty dłużej.
– Nigdy ci tego nie zapomnę – powiedział Shasa ściskając
mu dłoń.
Odwrócił się i zerknął na zegarek. Do południa brakowało
kilku minut. Szczęśliwym trafem był umówiony na lunch
z Manfredem De La Reyem. Punktualnie o dwunastej znalazł się
z powrotem w parlamencie. Na dźwięk odległego armatniego
wystrzału, który oznaczał południe, wszyscy obecni w głównym
hallu, łącznie z oddźwiernym, odruchowo sprawdzili zegarki.
Shasa od razu skręcił w stronę jadalni, chociaż wiedział, że
jest o wiele za wcześnie. Nie licząc ubranych na biało kelnerów,
sala była zupełnie pusta. Poszedł do baru i zamówił gin. Do
spotkania z Manfredem zostało jeszcze prawie pół godziny. Co
parę sekund niecierpliwie spoglądał na zegarek, ale zdawał sobie
sprawę, że szukanie Manfreda w ogromnym labiryncie
parlamentu nie jest najlepszym pomysłem. O tej porze cały
gmach tętnił życiem, a Manfred mógł być dosłownie wszędzie.
Żeby zabić czas, Shasa zajął się pielęgnowaniem i podsycaniem
swojej wściekłości.
Co za gnojek, rozmyślał. Przez tyle lat robił ze mnie durnia,
a ja na to pozwalałem. Nie docierało do mnie, co się dzieje.
Przymykałem na wszystko oczy. Może nie chciałem znać
prawdy, bo bałem się, że jej nie zniosę? On jest całkowicie
pozbawiony skrupułów. Zepsuty do szpiku kości. Nagle
przypomniało mu się coś jeszcze.
Przecież Marge Weston mogłaby być jego matką! Ciekawe,
iloma kobietami musiałem się z nim podzielić? Dla tego
sukinsyna nie ma chyba nic świętego!
Manfred De La Rey zjawił się parę minut przed czasem.
Kroczył przez salę rozdając na prawo i lewo szerokie uśmiechy,
uściski dłoni i porozumiewawcze mrugnięcia. Zachowywał się jak
rasowy polityk, w związku z czym dotarcie do Shasy zajęło mu
dłuższą chwilę. Shasa siedział przy barze jak na szpilkach, ale
z kamienną twarzą. Nie chciał, by ktokolwiek domyślił się
kipiących w nim emocji.
De La Rey zamówił piwo. Nigdy nie pijał niczego
mocniejszego. Shasa odczekał, aż Manfred pociągnie pierwszy
łyk, i najspokojniej jak mógł powiedział:
– Mam problem. Bardzo poważny problem.
Twarz Manfreda nadal promieniała niewymuszonym
uśmiechem. Był zbyt przebiegły, aby zdradzić swoje myśli
i uczucia w obecności całego tłumu adwersarzy i potencjalnych
wrogów. Ale jego oczy momentalnie stały się zimne, przenikliwe
i jasne jak u bazyliszka.
– Nie tutaj – rzucił i pociągnął Shasę do toalety. Stanęli
obok siebie nad rynną urynału. Cichym, lecz napiętym głosem
Shasa wyjaśnił, o co chodzi. Kiedy skończył mówić, Manfred stał
ze spuszczoną głową zaledwie przez kilka sekund, wpatrując się
w białe wnętrze urynału. Wyprostował się i powiedział krótko:
– Daj mi ten numer.
Shasa pośpiesznie wetknął mu do ręki wizytówkę Louisa
Nela.
– Muszę skorzystać ze specjalnej linii w moim biurze.
Spotkajmy się znowu w barze za kwadrans. – Manfred zasunął
rozporek i wyszedł z toalety.
Wrócił już po dziesięciu minutach i dołączył do Shasy, który
zabawiał rozmową czterech wpływowych posłów. Kiedy wszyscy
dopili swoje drinki, Shasa zaproponował przejście do jadalni. Po
drodze Manfred wziął go mocno pod ramię i uśmiechając się
dwuznacznie, jakby opowiadał słony dowcip, szepnął mu do
ucha:
– Załatwione, ale chłopak ma się wynieść z tego kraju
w ciągu dwudziestu czterech godzin. I nie chcę go tu widzieć
z powrotem. Umowa stoi?
Shasa skinął głową.
– Jestem ci bardzo wdzięczny – powiedział. Zobowiązanie,
które złożył i musiał wypełnić, ciążyło mu teraz dużo bardziej
niż świadomość skandalicznych wyczynów Seana. Wiedział, że
właśnie zaciągnął wielki dług i kiedyś będzie go musiał spłacić,
prawdopodobnie z odsetkami.
Harley Seana stał przed halą sportową, którą Shasa kazał
wybudować dwa lata temu i podarował synom jako wspólny
prezent na Gwiazdkę. Była tam sala gimnastyczna, kort do
squasha, kryty basen o wymiarach półolimpijskich oraz szatnie.
Shasa z daleka usłyszał twarde, rytmiczne dźwięki odbijanej piłki
i skierował się od razu na galerię dla widzów.
Sean grał z jednym ze swoich bliskich kolegów. Był w białych
satynowych spodenkach, ale bez koszulki. Miał też białe
tenisowe pantofle, a na czole – białą opaskę. Jego opalony,
złocisto-brązowy tors lśnił od potu.
Chłopak był nieprawdopodobnie piękny, jakby dopiero co
wyskoczył z ram swojego wyidealizowanego, romantycznego
portretu. Poruszał się z leniwą gracją polującego lamparta, ale
ten wdzięk i lekkość były złudne; uderzał w małą, czarną piłkę
z tak potworną siłą, że każde odbicie brzmiało jak huk
karabinowego wystrzału.
Kiedy zobaczył Shasę, błysnął radośnie w jego kierunku
równymi, białymi zębami. Napotkawszy spojrzenie zielonych,
roziskrzonych oczu syna, Shasa poczuł nagle w okolicach serca
bolesne szarpnięcie. Pomimo gniewu nie pogodził się jeszcze
z myślą, że za chwilę muszą się rozstać, być może na zawsze.
W przebieralni Shasa bezceremonialnie pożegnał partnera
Seana:
– Muszę pilnie pomówić z synem. Na osobności. Kiedy
zostali sami, powiedział bez wstępów:
– Masz na karku policję. Wiedzą o tobie wszystko. –
Przerwał, czekając na jakąś reakcję, ale spotkał go zawód. Sean
spokojnie wycierał twarz i szyję ręcznikiem.
– Przepraszam, ojcze, ale chyba nie bardzo rozumiem,
o czym mówisz. Cóż takiego wie policja na mój temat? – spytał
niewinnie. Jego opanowanie wyprowadziło Shasę z równowagi.
– Przestań wreszcie grać ze mną w kotka i myszkę. Wiedzą
dosyć, żeby wsadzić cię za kratki na dziesięć lat.
Sean wstał z ławki upuszczając ręcznik. Teraz był już
poważny.
– Kto mnie sypnął?
– Rufus Constantine.
– Nędzny skurwiel. Przy najbliższej okazji skręcę mu kark!
Aż do tego momentu Shasa żywił irracjonalną nadzieję, że
być może jednak Sean jest niewinny. Ale syn nie zadał sobie
nawet trudu, by czemukolwiek zaprzeczyć i to pozbawiło Shasę
reszty złudzeń.
– Ja też z rozkoszą skręciłbym komuś kark! – odparował.
– Co teraz zrobimy? – zapytał Sean całkowicie ignorując tę
groźbę. Jego bezczelność po raz kolejny zbiła Shasę z tropu.
– My? – wykrztusił wreszcie. – Co ci przyszło do głowy?
Miałbym narażać na szwank swoje dobre imię, żeby ratować
skórę pospolitego złodzieja?
– Nie. Żeby ratować honor rodziny – wyjaśnił Sean
z niezmąconym spokojem. – Nie pozwolisz nigdy na to, żebym
stanął przed sądem. To zaszkodziłoby naszej reputacji o wiele
bardziej. Wiem, że do tego nie dopuścisz.
– Pomyślałeś o wszystkim zawczasu, prawda? – spytał
sarkastycznie Shasa. Ponieważ Sean zbył to wzruszeniem
ramion, dodał: – Nie powinieneś używać takich słów jak honor
czy przyzwoitość. Nie masz pojęcia, co znaczą.
– To tylko słowa – odparł Sean. – Puste słowa. A ja nie
lubię gadać. Lubię, kiedy coś się dzieje.
– Nie znam sposobu, żeby ci udowodnić, jak bardzo się
mylisz – szepnął Shasa. – Najchętniej pozwoliłbym ci zgnić
w celi pełnej szczurów, ale nie mogę.
Jego furia sięgnęła zenitu i poczuł, że musi się wyładować
w brutalnej, męskiej walce. Mimowolnie zacisnął pięści, gotów do
pierwszego ciosu. Sean natychmiast przybrał postawę obronną,
ale w jego oczach czaiła się żądza mordu. Shasa wydał setki
funtów na jego treningi, załatwił mu najlepszych instruktorów
w Afryce. Każdy z nich przyznawał w końcu, że nie jest w stanie
go niczego więcej nauczyć. Walka była żywiołem i drugą naturą
Seana. Bił się instynktownie. W kraju bardzo szybko zabrakło
mu przeciwników. Shasa, uszczęśliwiony, że chłopak znalazł
wreszcie coś, co go naprawdę interesuje i w czym się spełnia,
jeszcze przed rozpoczęciem przez Seana stażu w firmie wysłał
go do Japonii. Przez trzy miesiące Sean trenował pod okiem
mistrza walk wschodnich.
Shasa nieoczekiwanie uświadomił sobie, na co się porywa.
Stał przed nim młody, wojowniczy, wysportowany i gotowy na
wszystko mężczyzna, zawodnik w szczytowej formie. Poczuł
nagle, że każda kość w jego własnym ciele ma dokładnie
czterdzieści jeden lat. Zdał sobie także sprawę, że syn będzie
chciał zabawić się jego kosztem, maksymalnie go upokorzyć.
Drapieżny wyraz oczu Seana mówił sam za siebie. Shasa
rozluźnił pięści i zrobił krok do tyłu.
– Spakuj się – powiedział nie podnosząc głosu. –
Wyjeżdżasz stąd. Na zawsze.
Polecieli samolotem na północ. Wylądowali tylko na moment
w Johannesburgu, żeby uzupełnić zapas paliwa, po czym
dopiero w Messynie, niedaleko granicy z Rodezją.
Shasa był właścicielem trzydziestu procent udziałów
w tamtejszej kopalni miedzi. Skontaktował się przez radio
z lotniskiem. Kiedy wylądowali, przy pasie startowym czekał już
na nich ford pikap. Shasa usiadł za kierownicą. Mogli
wprawdzie minąć granicę i polecieć dużo dalej – do Salisbury
lub Loureneo Marques – ale wolał, by ich rozstanie miało
charakter symboliczny i ostateczny. Wymyślił sobie, że jeśli Sean
przekroczy granicę na własnych nogach, będzie to bardzo
podniosły i oczyszczający akt. Na razie jednak, kiedy pokonywali
ostatnie mile suchego, rozgrzanego veldu, zbliżając się
nieubłaganie do mostu na rzece Limpopo, nastrój Seana nie
wydawał się zbyt uroczysty. Chłopak siedział obok w niedbałej
pozie, z rękami w kieszeniach, opierając jedną stopę na desce
rozdzielczej.
– Zastanawiałem się – powiedział ugrzecznionym,
bezosobowym tonem, jak na lekcji konwersacji – co
powinienem teraz zrobić. Doszedłem do wniosku, że najlepiej
będzie, jeśli zatrudnię się w jednej z firm organizujących safari –
w Rodezji, Kenii albo w Mozambiku. Zaraz po odbyciu stażu
postaram się o koncesję i zostanę wolnym strzelcem. Myśliwi
zarabiają kupę forsy, a poza tym nie wyobrażam sobie
ciekawszego życia. Pomyśl tylko – polowanie od rana do nocy!
Shasa obiecywał sobie, że przez całą drogę będzie
zachowywał się chłodno i z rezerwą. Prawie mu się to udało.
Odkąd opuścili Kapsztad, odezwał się najwyżej dwa-trzy razy
i to bardzo zwięźle. Ale brak jakichkolwiek oznak skruchy ze
strony Seana i jego awanturnicze, totalnie beztroskie, egoistyczne
plany na przyszłość zirytowały go do tego stopnia, że
w ostatniej chwili był zmuszony wprowadzić istotne zmiany
w misternym scenariuszu pożegnania.
– Z tego, co słyszałem, nie wytrzymałbyś nawet tygodnia bez
kobiety – zauważył złośliwie. Na twarzy Seana pojawił się
lubieżny uśmiech.
– Dam sobie radę, ojcze. Tam będzie na pęczki tego
towaru. Część napiwku dostaje się w naturze. Na safari
przyjeżdżają starzy, nadziani faceci i zazwyczaj przywożą ze sobą
swoje córki albo najnowsze, bardzo młode żony...
– Na litość boską, Sean! Jesteś kompletnie amoralny!
– Uważam to za komplement.
– A twoje plany co do zdobycia koncesji i założenia własnej
firmy? W jaki sposób zamierzasz tego dokonać bez pieniędzy?
Sean wyglądał na zaskoczonego.
– Tato, jesteś przecież jednym z najbogatszych ludzi
w Afryce. Nie chciałbyś mieć własnej firmy i polować sobie ile
dusza zapragnie? Miałem nadzieję, że rozkręcimy ten interes
wspólnie.
Przez moment Shasa wbrew sobie czuł silną pokusę, żeby
powiedzieć „tak”. Sam już od jakiegoś czasu rozważał
sensowność takiego przedsięwzięcia. Jego przewidywania
dotyczące ewentualnych zysków zgadzały się dokładnie z tym, co
mówił Sean. Dziewicze piękno Afryki i jej dzika, niepowtarzalna
fauna były wspaniałym towarem, który można było
rozreklamować i sprzedać jak wszystko inne, robiąc na tym
fortunę. Problem polegał na znalezieniu człowieka godnego
zaufania – fachowca rozumiejącego specyfikę tej branży, który
mógłby z powodzeniem poprowadzić taką firmę, Shasa odwlekał
realizację tego planu, ponieważ dotychczas nie znalazł nikogo
odpowiedniego...
Do licha, przywołał się do porządku. Spłodziłem potwora.
Przed egzekucją zdążyłby jeszcze sprzedać używany samochód
sędziemu, który skazał go na śmierć.
Złapał się na tym, że wciąż czuje wobec syna bezkrytyczny
podziw i w głębi duszy jest z niego dumny. Wziął się jednak
w garść i powiedział twardo:
– Sean, widzę, że ty nadal nic nie rozumiesz. Nasze drogi
rozchodzą się definitywnie.
Znajdowali się u celu. Przed nimi roztaczał się widok na
rzekę Limpopo, ale wbrew temu co pisał Kipling, jej wody nie
były ani oleiste, ani szarozielone. Normalnie rzeka miała pół mili
szerokości, ale teraz, w porze suszy, środkiem koryta snuł się
zaledwie wąski, niemrawy strumień. Długi betonowy most
prowadził prosto na północ. W dole rozpościerały się połacie
pomarańczowego piasku, porośnięte gdzieniegdzie kępkami
rachitycznych trzcin.
Przejechali przez most w całkowitym milczeniu. Shasa
zatrzymał samochód po drugiej stronie, przed barierką.
Posterunek straży granicznej mieścił się w małym kwadratowym
budynku krytym falistą blachą. Shasa nie wyłączył silnika. Sean
wygramolił się z forda i obszedł go od tyłu, żeby wyjąć swoją
walizkę. Potem wrócił i stanął przy otwartym oknie od strony
Shasy. Schylił się i powiedział:
– Mylisz się, tato. Nasze drogi nigdy się nie rozejdą. Jestem
częścią ciebie i zbyt mocno cię kocham, by do tego dopuścić.
Nikogo ani niczego nie kocham na tym świecie i nigdy nie
kochałem. Poza tobą.
Shasa próbował doszukać się w jego twarzy choćby śladu
fałszu, ale niczego takiego nie znalazł. Pod wpływem impulsu
wyciągnął rękę i przygarnął Seana do siebie. Nie planował tego,
przeciwnie, chciał do końca zachować twarz. Skapitulował
jednak po raz drugi i sięgnął do wewnętrznej kieszeni
marynarki, skąd wyciągnął gruby plik banknotów oraz kilka
kopert. Miał je przygotowane, choć przyrzekał sobie solennie, że
nie zrobi z nich użytku i zostawi Seana bez grosza przy duszy.
– Masz tu parę funtów na przetrwanie – powiedział
burkliwie. – I trzy listy polecające do moich znajomych
w Salisbury. Może zechcą ci pomóc.
Sean niedbale wetknął listy i pieniądze do kieszeni, po czym
wziął do ręki walizkę.
– Dziękuję, ojcze. Nie zasłużyłem na to.
– Zgadza się – odparł Shasa. – Ale nie rób sobie
wyrzutów, więcej nie będzie. Nic i nigdy. Skończyłem z tobą,
Sean. Właśnie wypłaciłem ci pierwszą i zarazem ostatnią część
twojego rodzinnego majątku.
Sean posłał ojcu jeden ze swoich najbardziej olśniewających
uśmiechów. Przez całe lata każdy taki uśmiech był dla Shasy
jak wschód słońca lub mały cud. Znów targnęły nim
wątpliwości. Na przekór oczywistym faktom pomyślał, że to
jednak niemożliwe, by Sean był z gruntu zły.
– Napiszę do ciebie, ojcze. Zobaczysz, któregoś dnia
będziemy się obaj śmiać z tej całej historii. Kiedy znów
będziemy razem.
Wlokąc za sobą walizkę Sean minął barierkę. Kiedy zniknął
w baraku odprawy celnej, Shasę ogarnęło uczucie nieznośnej
pustki i bezradności. Nie mógł pogodzić się z myślą, że tyle lat
jego troski i czułości poszło na marne.
Shasa z rozbawieniem zauważył, z jaką łatwością Isabella
oduczyła się szczebiotania. Już po dwóch tygodniach nauki
w Rustenberg Girl’s Senior School mówiła i wyglądała jak
prawdziwa dama. Najwyraźniej zarówno nauczycielki, jak
i koleżanki ze szkoły okazały się odporne na jej paplaninę.
Nadal jednak stosowała stare sztuczki w postaci przymilania
się lub dąsów, gdy chciała zjednać sobie ojca i coś uzyskać.
Teraz przycupnęła obok niego na brzeżku fotela i pieszcząc siwe
włosy na jego skroniach zagruchała:
– Mam najpiękniejszego tatę na świecie. – Nie kłamała.
Srebrne skronie Shasy wspaniale harmonizowały z resztą
gęstych, ciemnych włosów i opaloną twarzą o męskich rysach,
wciąż nietkniętych przez czas. – Mam najcudowniejszego
i najukochańszego tatę na świecie.
– A ja mam najbardziej podstępną i jędzowatą córkę pod
słońcem – odgryzł się.
Isabella roześmiała się uszczęśliwiona. Czuł jej dziecięcą
jeszcze, słodką woń przywodzącą na myśl sennego, opitego
mlekiem kotka. Kiedy była w pobliżu, serce topniało mu jak
wosk. Wyczuwając zbliżające się niebezpieczeństwo, postanowił
wzmocnić fortyfikacje.
– Córkę, która ma dopiero czternaście lat... – dodał surowo.
– Piętnaście – poprawiła go Isabella.
– Czternaście i pół – odparował.
– Prawie piętnaście – nalegała.
– Niespełna piętnastoletnią córkę, która jest dla mnie zbyt
wielkim skarbem, bym pozwolił jej przebywać poza domem po
dziesiątej wieczorem...
– Mój groźny, kudłaty niedźwiedź – szepnęła mu do ucha
obejmując go mocno i przytulając jedwabisty policzek do jego
twarzy. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że jego córka jest już
kobietą.
Zawsze podziwiał pełne i kształtne piersi Tary. Nadal budziły
w nim pożądanie. Isabella odziedziczyła piękny biust po matce
i Shasa przez ostatnie kilka miesięcy z dumą i ciekawością
obserwował jego gwałtowny rozkwit. Teraz jędrne i ciepłe
krągłości dotykały ramienia Shasy.
– Czy będą tam jacyś chłopcy? – zapytał wrogo. Isabella
natychmiast dostrzegła lukę w barykadzie.
– Chłopcy mnie nie interesują – odparła, po czym mocno
zacisnęła powieki na wypadek, gdyby Pan Bóg zesłał piorun
chcąc ją ukarać za tak bezczelne kłamstwo. Ostatnio myślała
prawie wyłącznie o chłopcach, wypełniali nawet jej sny.
Zajmowały ją zwłaszcza szczegóły męskiej anatomii – do tego
stopnia, że Michael i Garry zabronili jej wstępu do swoich pokoi
bez pukania. Podglądała braci przy każdej nadarzającej się
okazji, z jawną fascynacją, która zaczęła wprawiać ich
w zakłopotanie.
– Kto cię odwiezie i przywiezie? Chyba nie myślisz, że matka
będzie czekać na ciebie do północy? Ja będę wtedy
w Johannesburgu – powiedział Shasa.
Isabella otworzyła oczy.
– Stephen może pojechać.
– Stephen? – powtórzył Shasa ostro.
– To nowy szofer mamy. Jest bardzo miły i krystalicznie
uczciwy. Sama tak mówi.
Shasa nie wiedział nawet, że Tara zatrudniła szofera. Zawsze
prowadziła sama, ale jakiś czas temu jej ukochany, wysłużony
packard rozpadł się ostatecznie i Shasa namówił ją na
chevroleta. Widocznie szofer pojawił się przy okazji nowego
samochodu. Wprawdzie mogła to z nim skonsultować, ale
przyzwyczaił się już do tego, że pewne decyzje dotyczące spraw
domowych Tara podejmuje samodzielnie. Przez kilka ostatnich
lat bardzo oddalili się od siebie.
– Nie zgadzam się – powiedział stanowczo. – Nie życzę
sobie, żebyś włóczyła się samochodem po nocy bez opieki.
– Przecież Stephen będzie ze mną – zaoponowała błagalnie
Isabella.
Shasa zignorował jej protesty. Nie wiedział nic o nowym
szoferze, z żyjątkiem tego, że jest mężczyzną oraz że jest
czarny.
– Mam inny pomysł. Jeśli dostanę pisemną gwarancję od
rodziców którejś z twoich koleżanek – oczywiście od kogoś,
kogo znam – że przyjadą po ciebie i odstawią cię z powrotem
przed północą – wtedy zgoda, możesz pójść.
– Ach, tatusiu! – Isabella obsypała go pocałunkami, po
czym zeskoczyła z fotela i wykonała kilka triumfalnych piruetów
wokół gabinetu. Shasa z przyjemnością obserwował jej mały,
zgrabny tyłeczek w koronkowych majteczkach i długie, smukłe
nogi widoczne spod rozkloszowanej spódnicy.
Mam chyba... – pomyślał, po czym szybko się poprawił:
Mam na pewno najpiękniejszą córkę na świecie.
Isabella zatrzymała się raptownie i przybrała wyjątkowo
nieszczęśliwy wyraz twarzy.
– Byłabym zapomniała! – jęknęła żałośnie.
– Cóż znowu? – Shasa rozparł się wygodnie w fotelu
z nieprzejednaną miną, powstrzymując śmiech.
– Patty i Lenora mają na pewno nowe sukienki. Będę
wyglądała przy nich jak wieśniaczka!
– Wieśniaczka! To by dopiero było! Nie możemy chyba na
to pozwolić, prawda?
Isabella rzuciła się do fotela i znów objęła Shasę mocno za
szyję.
– Czy to znaczy, że mam sobie sprawić nową sukienkę,
tatku? Warkot samochodu na podjeździe przerwał ich idyllę.
– Mamusia przyjechała! – Isabella zeskoczyła z kolan ojca
i pociągnęła go za rękę do okna. – Powiemy jej o przyjęciu
i o sukience, prawda, tatku?
Nowy chevrolet zatrzymał się naprzeciw frontowych schodów.
Najpierw wysiadł szofer – wysoki, postawny, barczysty
mężczyzna w popielatej liberii i czapce ze skórzanym daszkiem.
Otworzył tylne drzwi i pomógł wysiąść Tarze. Poklepała go
przyjaźnie po ramieniu. Było to irytujące, ale typowe dla Tary,
która zdaniem Shasy zbytnio spoufalała się ze służbą.
Weszła na schody i zniknęła mu z pola widzenia. Szofer
usiadł z powrotem za kierownicą i ruszył wolno w kierunku
garaży. Przejeżdżając pod oknem gabinetu Shasy zerknął
przelotnie w górę.
Jego twarz przesłaniał do połowy daszek czapki, ale Shasa
dostrzegł coś dziwnie znajomego w linii jego szczęki i podbródka,
a także w zarysie potężnych ramion.
Zmarszczył brwi próbując sobie przypomnieć, gdzie i kiedy
mógł spotkać tego człowieka, niestety bez rezultatu. Musiało to
być bardzo dawno, a może wziął go za kogoś innego? W tym
momencie usłyszał za plecami podejrzanie słodki głos Isabelli:
– Mamusiu, ja i tatuś mamy ci coś ważnego do powiedzenia!
Shasa odwrócił się od okna. W myślach przygotowywał się
do odparcia nieuchronnego ataku ze strony Tary. Wiedział, że
za chwilę po raz kolejny oskarży go o zbytnie faworyzowanie
córki i uleganie wszystkim jej zachciankom.