zmęczenia,
manewrem robiły się coraz słabsze i bardziej drżące. I choć oręż Pejsa dawno się połamał a z tarczy
został mu tylko
napotkał Druddigona. Obaj, pokemon i człowiek, patrzyli
imponujące, naszpikowane długimi na dłoń zębiskami szczęki z minuty na minutę zdawały się kłapać
coraz zajadlej a szponiaste łapska zagarniały ze
zbliżyć. Sytuacja była wyraźnie patowa i nic nie mogło wskazywać na to, by którykolwiek z
przeciwników miał w najbliższym czasie wyjść z tej walki zwycięsko.
Znudzony nieco zajściem smok westchnął ciężko i skrzyżował łapy na piersi.
–
głupcem jest Pejs, co to miast u boku swojej drużyny, do walki z Druddigonem staje uzbrojony w taki
szmelc? – spytał, wskazując szponem na to co zostało z ekwipunku przeciwnika. – A może przybyłeś
zwyczajnie zakpić ze starego strażnika, hm?
Było to trafne spostrzeżenie, zwłaszcza, że chłopak
posturą, wyraźną nadwagą i niezbyt inteligentnym wyrazem twarzy, nawet dozbrojony i umyty, nie byłby
w stanie napędzić stracha nikomu, poza kurami i, przy odrobinie szczęścia – niektórymi dziećmi. Mimo
to, widocznie przez wzgląd na resztki dumy, „rycerz” rzucił się raz jeszcze ku smokowi, dzierżąc w dłoni,
niby ostatnią deskę ratunku, połamany drzewiec. Ten zaś, zamiast przeszyć pierś bestii, zachrobotał tylko
o łuskowatą zbroję i ześlizgnął się niezgrabnie na bruk. Zirytowany Druddigon chwycił adwersarza za
rękę i uniósł go wysoko do góry, przyglądając mu się spode łba. Tamten zaś rozłożył wolną dłoń
ją chroniłeś, ale teraz pora ruszać dalej, chodź ze mną. – Młodzieniec minął smoka i ruszył ku schodom.
bezradności.
ojca w finale mistrzostw. Drugie piętro
tarczę? –
niedaleko stąd, to pomyślałem, że może w tamtej wieży znajdę jakieś wskazówki…
Rozbawiony tym co usłyszał, smok upuścił swego niedoszłego pogromcę na ziemię, po czym
rzucił wieży długie, smutne spojrzenie.
– Czegokolwiek byś nie szukał, młody, za mostem tego nie ma.
– Jak to? – odparł tamtem, podnosząc się z ziemi. – Czego zatem strzeżesz, smoku?
Bestia westchnęła.
– Widać, że nietutejszy, skoro nie słyszał o Wydrowej Twierdzy – mruknął smok i podniósłszy z
ziemi nadpalony patyk, począł dłubać nim sobie w zębach. Widząc jednak wymalowane na twarzy
rozmówcy pytanie, kiwnął tylko łbem w stronę wieży i kontynuował – To, tam, to część zamczyska
naszego lokalnego księcia, Ethela i jego córki, Kocilinki. Chłopy we wsi powiadają, że była i matka ale
postradała zmysły i uciekła za morze. A że jest facet nie byle jakim czarnoksiężnikiem, to i na smoczą
straż może sobie pozwolić. Wszystko, byle chociaż tę małą zołzę zatrzymać u swego boku – mam
pilnować, żeby nie ruszała się z zamku.
– Zołzę? – zainteresował się Pejs.
– Ano, zołzę! – odparł rozgniewany Druddigon. – I to jaką! Miałem ci ja kiedyś żonkę, co to z nią
we dworze u księcia razem w gościach bawiliśmy, bo mała bardzo chciała zobaczyć smoka. A że to
przeklęte dziecię burzy uczyło się dopiero prostych zaklęć, to wzięło i moją piękną, białą, filigranową
Marysię na zielono pomalowało! Całą! Nieodwracalnie! – smok splunął ze złością na bruk. – Tak się tym
biedula przejęła, że nic li tylko rozłożyła skrzydła i tyle ją widziałem… A że ja do
to od razu na Marysi krzyżyk postawiłem. A szkoda. Tak czy owak, książę w ramach rekompensaty dał
mi etat na moście, przynajmniej do dnia w którym ktoś mnie nie pokona i nie pojmie za żonę Kocilinki.
– Jak w bajkach? – dopytywał chłopak. – Ręka królewny za głowę smoka?
– Oszalałeś! Żeby głowę od razu… - wzdrygnęła się bestia. – Do pierwszej krwi! Albo uznaniowo.
A że socjal dobry i pieniążek się zgadza, to tkwię tu już przeszło od lat dziesięciu. Ale nowa żonka by się
przydała… Żebym to ja tylko wiedział gdzie szukać.
Pejs zamyślił się głęboko. Stracił wprawdzie drużynę, godność i resztę gotówki ale jednego nawet
najbardziej szubrawy złodziejaszek nie mógł mu odebrać – pochodzenia.
– Przyjacielu, tak się składa, że w mojej wiosce pełno jest ludzi, którzy mogliby ci pomóc.
Mieszkamy nieopodal smoczych legowisk – to mówiąc, chłopak wydobył z kieszeni lekko uszkodzonego
pokeballa zaś na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech – Myślę, że się dogadamy!
I w ten oto sposób książę Ethel wypełnił swój ojcowski obowiązek, wydając córkę za dzielnego
rycerza, pogromcę smoka, herbu Pejsaty Wróbel, strażnik mostu odnalazł drugą miłość swojego życia, a
podlotek z pewnej, górskiej wioski w Johto poszerzył grono przyjaciół o dwa zakochane smoki. I
Fennekin; pierwsza odznaka; spotkanie koordynatorki, w której się zakochał; porażka w sali Olimpii;
jajko, z którego wykluł się Di; podróż do Sinnoh; bieg przez plażę; a potem tylko ból.
Ostatnia izba! Księżniczka! Chłopak musnął ustami śpiącą
przyjaciele, teraz odpocznijmy”. Pięć pokeballi spadło ze stolika, ożyło. Zag napotkał spojrzenie swego
pierwszego pokemona – to samo, gdy onegdaj zamykał znamienne drzwi. To ostatnie wspomnienie…
Po raz pierwszy odkąd tu była, nic jej się nie śniło. Nie obudziła się załzawiona ani zlana potem.
Wraz ze snem Kocilinkę opuściło poczucie osamotnienia, mimo że pierwszy raz od dawna była sama.
Na podłodze leżały porozrzucane pokeballe, nigdzie nie było śladu po przyjaciołach. Nie znalazła
Happiny zaplątanej w jej włosy. Wokół nie krzątała się Audino, zawsze gotowa, by podejść i pomóc
wstać. Spod dachowego okna nie zwisał Aipom z plecakiem pełnym jagód. Wnęka izby, o którą opierał
się Delphox z tęsknym wzrokiem utkwionym w dal, świeciła pustką. Serce łomotało jej w piersi,
kuśtykając pokonała schody. Przy wyjściu nie spotkała Di… czyżby? Przełknęła ślinę i drżącą dłonią
sięgnęła klamki. Czekała chwilę, aż Di – jak zwykle – delikatnie, acz stanowczo odepchnie ją od drzwi.
Nie doczekała się. Między skrzydłami drzwi pojawiła się szpara światła. W końcu, po tak długim
czasie wyszła z wieży, z więzienia samotności i niepewności. Ile to minęło? Tygodnie? Miesiące?
– Rycerzu, rycerzu – próbowała wołać słabym, drżącym głosikiem. – Zaguś…
Obok drzwi, o ścianę opierał się zbielały kościotrup w rozszarpanych ubraniach. Wszędzie
rozpoznałaby tę hawajską koszulę i fedorę. Mdłości i łzy powróciły, gdzieś w oddali dało się słyszeć
skrzek powietrznych pokemonów. To ostatnie wspomnienie…
To ostatnie wspomnienie…
Biegli ile sił w nogach, uciekając przed stadem rozsierdzonych wingulli. Pokemony Zaga były na
skraju wyczerpania, zresztą i tak nie powstrzymałyby dziesiątek dzikich napastników. Na domiar złego
szalał zbliżający się sztorm, oboje grzęźli w mokrym piachu. Zdawało się – sytuacja bez wyjścia – wtem
Kocilinka dostrzegła opuszczoną latarnię. Wskazała ukochanemu kierunek, nadzieja powróciła.
Wingulle nie poprzestały na przepędzeniu ludzi, co i raz któryś nurkował, starając się ugodzić
dziobem nieszczęśników. Coraz częstsze i agresywniejsze ataki w końcu odniosły sukces. Gdy para
znalazła się tuż-tuż wejścia latarni, dziewczyna ugodzona w tył kolana padła, obficie krwawiąc. Zag
ostatkiem sił przerzucił ją i pokeballe do środka budynku. „Audi, zajmij się raną. Di, pilnuj, by Kicia
zawsze była tu bezpieczna”, usłyszała Kocilinka, nim straciła przytomność. Nie dotarł do niej trzask
zamykanego skrzydła drzwi ani mrożący krew w żyłach wrzask dobiegający zzań.
Tej nocy i każdej następnej miała sen – serię przebłysków, tak realnych, jakby faktycznie się
wydarzyły: Oboje dobiegają do latarni. Zmęczeni zasypiają, wtulając się w siebie. Nad ranem wingulle
ciągle krążą. Zag szykuje się do wyjścia. Kocilinka nie chce się zgodzić, nie chce zostać sama; ale
chłopak tak pięknie ubiera argumenty w słowa, że ostatecznie mu ulega. Prawi, że są teraz w wieży, że
ona jest księżniczką, Di smokiem strażniczym, on zaś dzielnym rycerzem, co udaje się po pomoc, by
wrócić w chwale. Młodzieniec otwiera drzwi, odwraca się, obdarzając ją uśmiechem i wychodzi. Sen
kończy się skrzypieniem zamykanych drzwi, przeradzającym się w bliżej nieokreślony odgłos.
***
***
KONIEC